Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 111 277
  • Obserwuję511
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań680 096

Browning Dixie - Szczęśliwa narzeczona

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Browning Dixie - Szczęśliwa narzeczona.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse B
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 311 stron)

BronwynWilliams Sczęśliwa narzeczona

ROZDZIAŁ PIERWSZY Drzwi zamknęły się cicho i do uszu Jedediaha Black- stone'a przestał docierać gwar z holu. Prosił o pokój na trzecim piętrze, jednak gdy trzy dni temu się zjawił, hotel był pełny. Wedle słów recepcjonisty, który podkreślił, że miasto jest przecież stolicą stanu, miało to coś wspólnego z polityką. Zbliżając się do okna wychodzącego na jedną z bardziej ruchliwych ulic Raleigh, Jed przypomniał sobie, co działo się w ciągu ostatnich kilku godzin. Czy pozostawił jakąś rzecz niezałatwioną? Plan nieruchomości wisiał na ścianie Urzędu do spraw Handlu Ziemią. Akt notarialny został w obecności świad­ ków podpisany zarówno przez niego samego, jak i przez agenta reprezentującego spółkę budującą kolej żelazną. Pieniądze zostały rozdysponowane tak, jak zdecydował: największa ich część znalazła się na jego koncie w banku w Asheville, a tylko niewielka suma została przeznaczona na wydatki związane z podróżą, które - dzięki sposobowi, w jaki podróżował - były minimalne. Poza tym pozostało mu jeszcze czterdzieści akrów. Przez następne kilka dni, w najlepszym wypadku przez tydzień, mógł uważać się za człowieka bogatego. Nie tak bogatego jak Sam Stanfield, drań, który osiem lat temu

kazał go pobić, napiętnować i wygnać z Foggy Valley za to, że on, Jedediah Balckstone, śmiał zalecać się do jego córki. Jednak wystarczająco zamożnego, by nie pozwolić temu draniowi przejąć farmy George'a. Cofając się pamięcią o osiem lat, Jed musiał przyznać, że nie ograniczył się do zalecania się do dziewczyny, lecz zrobił znacznie więcej. Prawda była jednak taka, że nie powstrzymało to Very od poślubienia tego łobuza, który własnoręcznie wypalił piętno na jego tyłku. - To stara historia - powiedział do gołębia chodzącego po parapecie okna. Miał teraz o wiele ważniejsze sprawy na głowie. Nie było co ronić łez nad rozlanym mlekiem. I to takim, które już dawno skwaśniało. Do chwili gdy George zatelegrafo­ wał, że Stanfield zamierza domagać się zwrotu pożyczki, Jedowi nie spieszyło się ze sprzedażą posiadłości, którą wygrał w pokera. Właściwie nawet nie miał pojęcia, gdzie ona leży. Wiedział tylko, że ziemia nie nadaje się pod upra­ wę i że najlepiej byłoby z nią zrobić to, co poprzedni wła­ ściciel - przegrać ją w karty. Zanim jednak znalazł kompanię do pokera, doszły go słuchy o budowie linii kolejowej biegnącej na zachód; w tym samym czasie otrzymał telegram od swego przyrod­ niego brata, George'a Dulaha, w którym ten donosił o swoich kłopotach. Jed znajdował się wtedy w Winston i zmierzał krętymi drogami ku wybrzeżu. Od czasu gdy wertując encyklope­ dię, naczytał się o oceanach, bardzo pragnął je zobaczyć. Zwłaszcza Ocean Atlantycki. Był jednak wciąż bardzo da­ leko od jego brzegów.

Dlatego, zamiast podążyć w ich stronę, ruszył do Ra­ leigh, gdzie mieścił się Urząd do spraw Handlu Ziemią. Wynajął pokój w hotelu, wykąpał się, ubrał elegancko i ruszył do miasta, zamierzając zamienić wygraną na go­ tówkę, która miała wybawić George'a z kłopotów. Dopiero później, po dokonaniu transakcji, przyszło mu do głowy, że uzyskałby wyższą cenę, gdyby targował się dłużej. Nie miał jednak na to czasu. Wymienił więc po prostu sumę, która pozwoliłaby spłacić pożyczkę zaciąg­ niętą przez przyrodniego brata wraz z ewentualnymi od­ setkami oraz pokryć jego własne wydatki związane z po­ dróżą. Kiedy George po raz pierwszy napisał mu o suszy, któ­ ra go niemal zrujnowała, Jed zaproponował, że wróci do Foggy Valley i pomoże prowadzić farmę. Był wtedy bez grosza, ale uważał, że dodatkowa para rąk bez wątpienia przyda się w gospodarstwie. George zapewnił go jednak, że nie potrzebuje pomocy i że spłaci dług, gdy sprzeda wołowinę i tytoń. Jed ruszył więc w dalszą drogę. Posuwał się na wschód, oddając się ulubionym zajęciom: hazardowi, uwodzeniu kobiet i czytaniu encyklopedii. Lubił kobiety, a one także darzyły go sympatią. Tak, lubiły go, choć był tylko ro­ słym, nieokrzesanym i niewykształconym facetem, lepiej znanym z umiejętności gry w karty niż ze zdolności tane­ cznych. Zanim otrzymał telegram od George'a, cieszył się ży­ ciem i czerpał z niego garściami. Tymczasem George sprzedał bydło i jego sytuacja finansowa nieco się popra­ wiła, jednak trzy tygodnie przed otwarciem rynku tytonio-

8 wego spaliła mu się szopa z całorocznymi zbiorami, a to zmusiło go do zaciągnięcia pożyczki u jedynego człowie­ ka w Foggy Valley, który mógł jej udzielić. To znaczy u Sama Stanfielda - pożyczkodawcy, ran- czera i polityka, właściciela wszystkich ziem położonych pomiędzy Dark Ridge a Notch Ridge. Innymi słowy całej doliny z wyjątkiem farmy, która od pokoleń znajdowała się w rękach rodziny Dulahów. Z telegramu wynikało, że Stanfield gotowy jest przejąć tę farmę, jeżeli George nie zdobędzie pieniędzy na spłacenie długu wraz z bandycki­ mi odsetkami. - Nie uda mu się to - mruknął Jed, wyciągając spod łóżka juki. Zdjął surdut kupiony specjalnie na zamknięcie trans­ akcji. Chciał bowiem przy tej okazji wyglądać bardziej na dżentelmena niż na uprawiającego hazard włóczęgę. Ubrany już w dżinsy i w starą kurtkę z koźlej skóry oraz w swoje ulubione długie buty, wpakował całą resztę do­ bytku do juków. Kiedy rozliczył się z ulizanym młodzie­ niaszkiem z hotelowej recepcji, pozostało mu tylko wziąć konia ze stajni i ruszyć w drogę. Pojechałby prosto na stację kolejową, gdyby nie pewien szkopuł. Otóż nazwisko Sama Stanfielda nie było całkiem nieznane nawet w Raleigh. Tutaj, w stolicy stanu, Stanfield miał przyjaciół dostarczających informacji o wszystkim, co w trawie piszczy. Tymczasem on, Jed, chciał, żeby jego po­ wrót do Foggy Valley okazał się niespodzianką. Stanfield musiał zawczasu wiedzieć o planowanej budowie kolei, gdyż już przed kilku laty zdobył kontrolę nad ziemią w Fog­ gy Valley, rugując z niej uczciwych farmerów.

George opierał mu się tak długo, jak to było możliwe. Kiedy jednak życie zmusiło go do złożenia wizyty w ban­ ku w Asheville i gdy na dodatek spotkał się z odmową, nie miał innego wyjścia, niż zwrócić się do człowieka, któ­ ry - wiedział to doskonale - przy najbliższej okazji wbije mu nóż w plecy. Przodkowie Dulahów pojawili się w do­ linie sto lat wcześniej od Stanfieldów, którzy przybyli tu dopiero po wojnie secesyjnej, lecz dla człowieka pokroju Sama Stanfielda tradycja nie miała znaczenia. Zastanawiając się nad tym wszystkim, Jed aż za dobrze dostrzegał mechanizm rządzący całym procesem. Widział to wyraźnie tak jak ktoś, kto, patrząc w karty, potrafi przewi­ dzieć przebieg gry. Dowiedział się, że linia kolejowa ma biec na zachód przez góry, i skojarzył to z działaniami Stanfielda, który zamierzał przejąć kontrolę nad całą doliną. Dotychczas tory nie zostały doprowadzone w pobliże Foggy Valley. Jednak Jed nie miał zamiaru ryzykować. Nie chciał, żeby do Stanfielda dotarły wieści, że on spieszy Geor- ge'owi z pomocą. Stanfield prawdopodobnie dowiedział się już o założeniu konta w banku w Asheville i znał wysokość wkładu. Fakt, że konto zostało założone na nazwisko Black- stone, a nie Dulah, sprawił pewnie, że informacja ta dotarła do niego tylko z niewielkim opóźnieniem. Jed zamierzał pojechać bocznymi drogami. Podczas ośmiu lat włóczęgi poznał te drogi doskonale. W central­ nej części stanu stare trakty, którymi dawniej jeździły wo­ zy osadników zmierzających na Zachód, stopniowo zastę­ powały nowoczesne gościńce. Jednak wśród wzgórz było inaczej. Tam człowiek mógł zniknąć bez śladu.

Eleanor siedziała na ganku i patrzyła na powoli rozjaś­ niające się niebo. Odróżniała wschód od zachodu jedynie dzięki wschodzącemu i zachodzącemu słońcu. Nie miała pojęcia, jaki jest dzień tygodnia, nie miała też pewności, czy wciąż jeszcze jest kwiecień. Wiszący na ścianie ka­ lendarz pochodził sprzed trzech lat, a o gazetach czy na­ wet tygodnikach mogła tylko marzyć. Trzymając w zniszczonych dłoniach filiżankę z delikat­ nej porcelany, usiłowała pozbyć się resztek sennego kosz­ maru. Znała ten sen na pamięć, bo powtarzał się w nie­ zmienionej formie: siedziała w nim w klatce zamieniona w ptaka, a ludzie mówiący obcym językiem karmili ją su­ szonym ziarnem. Błagała, żeby ją wypuścili. „Błagam, otwórzcie drzwi klatki!" - wołała głośno, ale nikt jej nie słyszał. Czasami budziła się z tego koszmaru z bólem gardła jak ktoś, kto krzyczał przez długie godziny. - Pewnie chrapałam - mówiła sobie wtedy. Wiedziała, że musi przestać do siebie mówić. Gadała bowiem bezustannie, więc nic dziwnego, że ciągle bolało ją gardło. Pewnego dnia, stojąc na werandzie z tyłu domu, recy­ towała tabliczkę mnożenia. Dobrnęła aż do ośmiu, po czym okazało się, że dalej nie pamięta. Oczywiście poza mnożeniem przez dziesięć, ale to było tak łatwe, że się nie liczyło. Teraz kawa zdążyła jej wystygnąć. Nie znosiła czarnej, ale oni nigdy nie przynosili jej śmietanki. I prawie nigdy mleka. Dostawała tylko maślankę, ale z kawą smakowała okropnie. Eleanor odstawiła filiżankę, nie zwracając uwa­ gi na kontrast pomiędzy delikatną, malowaną w fiołki por-

celaną a zniszczonymi deskami stołu z hikorowego drewna. - Trzy razy trzy równa się dziewięć, trzy razy cztery równa się... Przypomniała sobie, jak jeden z trzecioklasistów stał pod tablicą, recytując: - Jedenaście razy jeden jest jedenaście, jedenaście razy dwa jest dwadzieścia dwa, jedenaście razy trzy jest trzy­ dzieści trzy... Recytował ze śmiertelną powagą, a ona, poczerwienia­ wszy na twarzy, usiłowała bezskutecznie powstrzymać się od śmiechu i opanować szalejącą grupę dwadzieściorga trojga niesfornych dzieciaków w wieku od lat sześciu do dziewięciu. Boże drogi, co by teraz dała za choćby jeden dzień tej swojej nauczycielskiej pracy. Co by dała za to, by znaleźć się na powrót w szkole, żeby nie być tutaj, na tym odlu­ dziu, nie przebywać w tej chacie nad kopalnią złota -jako wdowa, dziedziczka schedy po własnym mężu i... wię­ zień. - Będę musiała spróbować jeszcze raz - szepnęła do siebie, do swoich dwóch kur niosek, a także do dużych czarnoskrzydłych ptaków krążących nad głową. - Tym ra­ zem nie uda im się mnie powstrzymać. Zarzucając juki na ramię, Jed po raz ostatni rozejrzał się po hotelowym pokoju. Chciał się bowiem upewnić, że niczego nie zostawił. Stajnie znajdowały się nie dalej niż osiem przecznic stąd. Łatwo byłoby więc tam dojść, gdy­ by nie to, że wszystkie ulice miasta miały cementowe

chodniki. Ludzkie stopy nie są stworzone do chodzenia po cemencie, pomyślał, ale niech ktoś spróbuje o tym prze­ konać wszystkich tych ulizanych mieszczuchów, którzy podejmują w takich sprawach decyzje. W połowie drogi zdjął kurtkę i schował ją do juków. Gorąco jak diabli, a przecież to dopiero kwiecień. Cement tak się nagrzewa, że nie stygnie nawet w ciągu nocy. Czas wracać w góry. Najwyższy czas, powiedział sobie, czując, że ogarnia go poczucie winy. McGee przywitał go jak zwykle, próbując odgryźć mu ramię. - To najzłośliwszy koń, jakiego w życiu widziałem - skomentował to chłopak stajenny. - I dlatego właśnie nazywa się Złośliwy McGee. Wołaj na niego McGee, bo on się obraża, kiedy słyszy pełną wer­ sję swego imienia. - Ja wcale nie będę na niego wołał - burknął chłopak, chowając do kieszeni pieniądze, które dał mu Jed. Ile z tej sumy miało trafić do jego pracodawcy, było tajemnicą. Jed miał słabość do dzieciaków, które praco­ wały, zamiast kraść z głodu. Po półgodzinnej jeździe znalazł się poza miastem i ob­ rał kierunek na zachód. Kiedy usłyszał odległy gwizd po­ ciągu, uśmiechnął się i popędził konia, który niechętnie ruszył kłusem. - Ten stary sukinsyn bardzo się zdziwi. Tak, tak. Mó­ wię ci, że ekspoloduje jak jeden z tych wulkanów, o któ­ rych ci opowiadałem. Podczas ostatniej bytności w bibliotece przeskoczył aż do litery „W", bo wiedział, że nieprędko wróci do książek.

Następnie przeszedł do „Z", gdzie przeczytał o koniu w paski, o jakim mu się nawet nie śniło. Poza tym jednak pod literą „Z" nie było nic ciekawego. Posuwali się dość szybko, spędzając noce pod gołym niebem. Było zimno. Krajobraz zaczynał przypominać ro­ dzinne strony Jeda. W swoim dwudziestopięcioletnim ży­ ciu Jed więcej nocy spędził na dworze niż pod dachem. Śpiąc pod gołym niebem, z dala od miast i ludzkich osad, nie musiał przynajmniej martwić się o to, że jakiś łajdak zakradnie się do pokoju i go obrabuje. Po trzydniowej podróży zatrzymał się w osadzie, żeby ku­ pić chleba i sera, a także napić się prawdziwej kawy. Znaj­ dował się w nieznanej okolicy, jednak wydawało mu się, że jadąc tędy, wybrał najkrótszą drogę do Foggy Valley. - Jakie są drogi na południowy zachód? - zapytał człowieka stojącego za ladą, który wyglądał tak, jakby li­ czył sobie ze sto pięćdziesiąt lat. Staruszek przesunął językiem grudkę przeżuwanego właśnie tytoniu i splunął przez otwarte drzwi. Czerwona glina rozprysnęła się o stopę od dużego koślawego kopyta konia. - Znośne - brzmiała odpowiedź. - Stary trakt dla wo­ zów trochę zarósł, bo większość ludzi jeździ teraz nową drogą. Jed wołał unikać „większości ludzi", ponieważ chciał działać przez zaskoczenie. Gdyby Stanfield dowiedział się, że pieniądze dla George'a są w drodze, znalazłby spo­ sób, by je zatrzymać. - A gdzie jest ten trakt dla wozów? Mówił pan, że biegnie na południowy zachód.

- Na zachód i na południowy zachód. Wije się przez ziemie Millerów. Na pańskim miejscu nie jechałbym tam­ tędy, bo to dzika okolica. - Ile jestem panu winien? Stary wymienił sumę kilka razy wyższą, niż warte były produkty, ale Jed zapłacił bez komentarza. Wyglądało na to, że jest jedynym klientem, który pojawił się tutaj w cią­ gu całego tygodnia. Nie żałował pieniędzy, bo dotychczas w czasie podróży wykosztował się jedynie na pasztecik nadziewany mięsem z kurczaka, który zjadł w Salem, i na cygaro, które kupił w prezencie dla George'a. Tym razem senny koszmar się zmienił: Eleanor, przy­ walona tonami ziemi, nie mogła się spod niej wydobyć. Nie była też w stanie wołać o pomoc. Zaczekała, aż sen zniknie, a potem wyszeptała: - Nie jestem bezradna! Jestem inteligentna, zaradna i... W pułapce. Tak, znalazła się w pułapce, uwięziona przez opętanych gorączką złota poszukiwaczy. Ludzi two­ rzących własne prawa i kierujących się nimi w życiu, nie­ ufnie odnoszących się do przybyszów - nawet tych, któ­ rzy w dolinie znaleźli się dzięki małżeństwu, tak jak ona. Tutaj czas cofnął się o sto lat. Ludzie ci byli rodziną jej nieżyjącego męża. Bliższymi i bardzo dalekimi kuzynami. Byli niewykształceni, kilku z nich było wręcz groźnych, zwłaszcza po wypiciu trunku, który produkowali we własnych destylarniach. Eleanor wstała z łóżka i poszła do kuchni, gdzie nalała sobie pełną szklankę zimnej maślanki. W domu w Charlotte

15 - w jej dawnym życiu - byłaby to nie maślanka, lecz cie­ płe mleko. Obracając powoli szklankę z rżniętego szkła, przyglądała się widniejącemu na niej wzorowi. Szklanka była jedną z trzech, które jej jeszcze pozostały z kompletu przywiezionego z domu. Komplet porcelany ucierpiał jeszcze bardziej. Dwa dni w wagonie towarowym okazały się zabójcze i dla porcelany, i dla kryształów. Natomiast srebra, przechowywane w jej rodzinie od dwóch pokoleń, nawet nie rozpoczęły podróży. Zostały sprzedane przez jej narzeczonego, który za uzyskane pie­ niądze kupił kolejną maszynę mającą ułatwić mu pracę w tej jego przeklętej kopalni złota. Eleanor była przekonana, że przekopując ziemię w po­ szukiwaniu nowych żył, Millerowie się łudzili. Sześćdzie­ siąt lat temu dziadek Devina znalazł tutaj bryłkę czystego złota. A potem także żyłę, która wyglądała obiecująco. Sprowadził w tę okolicę całą rodzinę. Millerowie, a wśród nich i nieżyjący już mąż Eleanor, dostali prawdziwego małpiego rozumu na punkcie złota. Właśnie z tego powo­ du Millerowie uznali, że mogą ją tutaj więzić, dopóki nie poślubi jednego z nich. Chcieli bowiem, żeby jej nowy małżonek zyskał kontrolę nad tym, co nazywali odziedzi­ czonymi po dziadku „udziałami Deva", czyli częścią ich iluzorycznego bogactwa. Sto udziałów w czymś, co nie ma żadnej wartości, także ma wartość zerową. Niech jed­ nak ktoś spróbuje przekonać o tym Millerów! Rozejrzała się po ciasnej chacie z bali, chcąc się zorien­ tować, co będzie musiała zostawić, gdy znowu spróbuje uciec. Niewiele tego było. Devin sprzedał prawie wszystko, co miało jakąkolwiek wartość. Eleanor, choć odziedziczyła

dom w Charlotte po starszej od siebie kuzynce, która wzię­ ła ją do siebie po śmierci jej rodziców, z trudem wiązała koniec z końcem, żyjąc z niewielkiej nauczycielskiej pen­ sji. Podczas zalotów Devin nie pytał o szczegóły, a ona oczywiście nie powiedziała mu, jak mało zarabia. Ironia losu sprawiła, że oszukali się nawzajem. Okazało się bo­ wiem, że urok Devina nie jest bardziej autentyczny niż jej zamożność. Nie omamiłby jej jednak, gdyby była bardziej doświadczona, mniej naiwna i nie tak bardzo samotna. Teraz wprost nie mogła uwierzyć w swoją głupotę. W dniu, w którym się poznali, skończyła dwadzieścia pięć lat i nie miała z kim świętować urodzin. Kuzynka Annie nie żyła wtedy od kilku miesięcy, a wszystkie przyjaciółki Eleanor były już mężatkami i szczęśliwymi matkami, po­ chłoniętymi sprawami rodzinnymi. Eleanor czuła się tego dnia jak piąte koło u wozu - nie­ potrzebna i pozostawiona sobie. I wtedy na jej drodze sta­ nął Devin Miller. Wyszedł ze sklepu z galanterią męską w chwili, gdy ona przechodziła ulicą z naręczem książek. Upuściła te książki, a on pomógł je pozbierać. Zanim się obejrzała i zdała sobie sprawę, co się święci, już się do niej zalecał. Przynosił kwiaty, słodycze i obsypywał komple­ mentami. O tak, była jak owoc dojrzały do zerwania. Tym bar­ dziej gotowy, że nikt dotychczas nie próbował po niego sięgnąć. Właśnie w ten sposób znalazła się w sytuacji, do której nie przygotowało jej życie. Stała się więźniem ban­ dy opanowanych obsesją złota mężczyzn i wcale nie le­ pszych od nich kobiet, przekonanych, że lada dzień będą niewiarygodnie bogaci.

Znalazła się w środowisku, w którym kobiety uważano za ruchomy majątek, wykształcenie za wynalazek diabła, a na ludzi spoza doliny patrzono z podejrzliwością grani­ czącą z paranoją. Pierwsza próba ucieczki nie powiodła się z tej prostej przyczyny, że Eleanor nie zdawała sobie sprawy, iż jest więźniem. Pewnego ranka, w kilka tygodni po śmierci mę­ ża, poszła odważnie krętą ścieżką aż do osady leżącej u stóp Wzgórza Devina i zapytała, czy ktoś wybiera się do miasta. Chciała bowiem pozałatwiać sprawy związane ze swoim powrotem do domu. Nie doczekała się odpowiedzi. Dopiero staruszka nazywana przez wszystkich panną Lu­ cy wyjaśniła jej, że ona, Eleanor, jako wdowa po Devinie, ma mieszkać na Wzgórzu Devina, bo tam jest jej dom. Podejmując próbę ucieczki za drugim razem, zaczeka­ ła, aż się ściemni, i zostawiła w chacie zapaloną lampę. Gdy oczy przyzwyczaiły się do mroku, pospieszyła przez małą polanę, zmierzając do jednej z farm, które znajdo­ wały się w pewnej odległości. Devin powiedział jej kie­ dyś, że nie mieszkają tam jego krewni, jednak pozwolono im pozostać w dolinie, jako że ich rodziny żyły tu od po­ koleń. Pozwolono im pozostać w dolinie? Nie miała wówczas pojęcia, co znaczą te słowa. Jak złodziej skradający się nocą, poruszała się szybko, przemykając pomiędzy ogrodami i zabudowaniami, wdzięczna losowi za to, że księżyc oświetla jej drogę. Mi­ nęła trzy pierwsze domy, dwie pochylone szopy i zaroś­ niętą łąkę. Musiała przejść tylko kilka mil, a dalej czekała już na nią wolność. Zachwycona tym, że doszła aż tak da-

leko, próbowała snuć plany, chociaż nie miała ani domu, ani krewnych, ani pieniędzy. Zanim minęła dom należący do Hooterów, których matka była Millerówną z domu, Alaska wyszedł zza szopy. - O, Elly Nora - powiedział. - A dokąd to? Nie mogła odrzec, że na spacer, bo przecież niosła wszystkie swoje rzeczy z wyjątkiem książek, resztki por­ celany i kanapy, którą Dev przed śmiercią chciał prze- handlować na pompę poruszaną siłą pary. - Wracam do domu - odrzekła, zdając już sobie spra­ wę, że, przynajmniej tym razem, tam nie dotrze. - Nigdzie nie pójdziesz. Biedny stary Dev, jemu by serce pękło. A jeszcze nie ostygł. Jej mąż nie żył już wtedy od dwóch miesięcy. Po dłu­ giej i ciężkiej zimie ostygł z całą pewnością. - Ja chcę po prostu wrócić do domu. Do Charlotte. - Nie możemy ci na to pozwolić, Elly Noro. Była tak zdruzgotana, że nie zadała sobie trudu, by z nim dyskutować. Wiedziała zresztą, że to się na nic nie zda. Alaska odprowadził ją do chaty. Żadne z nich nie ode­ zwało się ani słowem. Wkrótce po drugiej próbie ucieczki zaczęła się parada zalotników. Nawet teraz z trudem mogła w to uwierzyć. Najwyraźniej wszyscy kawalerowie z Dexter's Cut - w wieku od lat osiemnastu do pięćdziesięciu - odczekali, aż od śmierci Devina, który wysadził się w powietrze, upłyną trzy miesiące, a potem zaczęli próbować szczęścia u wdowy. Nie wyśmiewała ich, bo nie była osobą zdolną zranić

kogokolwiek, nawet członka rodziny Millerów. Wysłuchi­ wała ich niezdarnych oświadczyn, a potem grzecznie od­ mawiała każdemu, modląc się, żeby nie musiała doczekać chwili, w której tego pożałuje.

ROZDZIAŁ DRUGI Napis informował, że wstęp wzbroniony. Podróżując na przełaj, jak to mu się często zdarzało, Jed nauczył się respektować takie ostrzeżenia. Jednak droga, choć zaroś­ nięta, była wyraźnie widoczna. Do jego uszu dotarł szum wody. Najwyraźniej usłyszał go także i McGee, bo zwolnił. Jed puścił go luzem, a sam trzymał się mocno, żeby nie spaść z siodła. Koń przedarł się przez gęste zarośla, po czym znalazł się nad płytkim, szerokim na dziesięć stóp strumieniem. Jed pomyślał, że przydałby mu się popas i że to miejsce jest równie dobre, jak każde inne. Miał jeszcze trochę chleba i sera, ale najpierw musiał się napić. Widok wody uświadomił mu, jak wielkie odczuwa pragnienie. Zsiadł z konia i klepnął go po zadzie, zachęcając do picia. Ukląkł i pochylił twarz nad strumieniem, a wtedy do jego uszu dobiegł dźwięk, który kazał mu się obejrzeć przez ramię. Jeden rzut oka wystarczył. Broń i whisky za­ powiadały kłopoty zwłaszcza w rękach takich typów, jacy ustawili się za jego plecami. Przemknęło mu przez myśl, że najlepiej byłoby się znaleźć po drugiej stronie strumie­ nia, wiedział jednak, że nie ma szans na ucieczkę. - Chcecie pogadać? - zagadnął, gorączkowo obmyśla­ jąc usprawiedliwienie dla swojej obecności.

Jeden z mężczyzn trzymał starą strzelbę na niedź­ wiedzie, drugi nowego winchestera, a najwyższy miał szpadel zarzucony na ramię. Dwaj byli nieuzbrojeni, co w pewnym, aczkolwiek niewielkim stopniu wyrównywało szanse. - Ruszaj na nich, McGee - szepnął Jed, opierając się o kamień. - No jak, chłopaki, chcemy pogadać? Chyba ktoś wtargnął na nasz teren - uśmiechnął się szeroko ten z win­ chesterem, ukazując wszystkiego trzy długie, żółte zęby. - Zabłądziłem chyba i... Tyle tylko zdążył powiedzieć Jed, zanim dostał w gło­ wę szpadlem. Od tej chwili wszystko potoczyło się bły­ skawicznie. Później przypomniał sobie, że jak przez mgłę słyszał wrzaski i strzały, a także wesołą propozycję, by obedrzeć go ze skóry i przybić tę skórę na ścianie stodoły - jako ostrzeżenie dla tych, którzy bezprawnie wchodzą na teren prywatny. Z głową pękającą z bólu bronił się zaciekle, a sił doda­ wał mu strach przed śmiercią. Udało mu się nawet rozdać parę kopniaków, jednak walczył sam przeciwko pięciu i to zadecydowało o wyniku. Jedyne, co mógł zrobić, to skulić się, próbować ochronić brzuch i mieć nadzieję, że te dra­ nie, zanim go wykończą, upiją się na umór i padną. Buty... - O Jezu, nie! - zawołał, czując, że kostka skręca mu się w jakiś dziwny sposób. Naokoło unosił się zapach whisky. Jeżeli go nią obleją i nie podpalą... Spróbował potoczyć się w stronę strumienia. Ktoś ko-

pnął go w żebra, a potem przyłączyli się inni, rechocząc i wykrzykując różne propozycje. Jed próbował wycofać się na czworakach w stronę zarośli, ale oni podążyli za nim, kopiąc i dźgając go kolbą. - Łap konia, zanim ucieknie! - Ty weź konia, a buty są moje! Głosy osaczały go ze wszystkich stron niczym sępy otaczające umierające zwierzę. - Mam jego kapelusz. Daj mi butelkę, Alaska! - wrzasnął ktoś. - Weź sobie swoją. Moja jest pusta. Jed stracił rachubę czasu. Leżał twarzą do ziemi. Wszyst­ ko bolało go tak, że nie mógł się poruszyć. Wciąż słyszał tych drani, ale ich głosy dobiegały teraz z daleka. Tak, z da­ leka, chyba że oszukiwały go własne zmysły. Bał się pod­ nieść głowę. Obawiał się, że jeżeli to zrobi, spadnie na niego kolejny cios. Wolał udawać nieżywego. Tak, będzie udawał trupa, dopóki nie poczuje się na siłach, by stawić im czoło. O tak... zmierzy się z nimi, kiedy Sam Stanfield przeprosi go za wszystko, co złego uczynił mu osiem lat temu i zaprosi go na obiad na ranczo. - McGee? - wycharczał. Nie usłyszał rżenia. Gdyby ten cholerny koń podszedł wystarczająco blisko, dosięgnąłby może do strzemion i wsiadł. Na dnie jednego z juków miał kolta... - Ty weź konia, a... Czy dobrze ich słyszał? McGee pożarłby ich przecież żywcem, gdyby go tylko tknęli. Zaczął nasłuchiwać. Nie pozostawało mu nic innego, bo nie miał siły się ruszyć. Od czasu do czasu, z oddali,

23 dobiegały go pijackie wrzaski. Zawołał konia, lecz albo się oddalił, albo go ignorował. Albo został ukradziony. - Cholera - mruknął Jed, a potem z jękiem przewrócił się na plecy i, mrużąc z bólu oczy, spojrzał na czubki drzew. Słońce zdążyło już przewędrować kawałek po niebie. Jed znajdował się o jakieś dwadzieścia pięć jardów od strumienia, a naokoło nie było śladu konia ani juków. Dra­ nie. Ukradli mi też buty, pomyślał i poczuł, że zaraz zwró­ ci jedyny posiłek, jaki zjadł od wczoraj. Co dalej? Czy będzie leżał tutaj jak przynęta dla sępów, dopóki oni nie wrócą i go nie wykończą? Ucieczka z pola walki nie leżała w jego naturze, ale pięciu na jednego, nawet pijanych w sztok, to za wiele. Najłatwiej byłoby zejść ze wzgórza. Szkopuł jednak w tym, że to z dołu dochodzą teraz wrzaski. Sklepikarz uprzedzał, że to dzika okolica. A on jak skończony idiota sądził, że staruszek miał na myśli stan dróg. Varnelle postawiła koszyk z wiktuałami na brzegu gan­ ku i odwróciła się, zamierzając odejść bez jednego słowa, ale w drzwiach stanęła Eleanor. - Varnelle, musisz iść? - spytała. - Zrobię herbatę. Z całego klanu Eleanor zawsze najbardziej lubiła nie­ śmiałą, choć porywczą Varnelle. Wszelkie oznaki przyjaźni ze strony dziewczyny zniknęły, kiedy zaczęła się parada zalotników. - Czy to dlatego, że jesteś zazdrosna? - zawołała za nią, nie spodziewając się odpowiedzi.

Dlaczego taka śliczna dziewczyna miałaby być za­ zdrosna o nieładną kobietę starszą od niej o dziesięć lat? Chyba tylko dlatego, że Millerowie uważali Eleanor za dziedziczkę, za spadkobierczynię, właścicielkę tego, co pozostawił po sobie Devin. Co prawda, nie zostawił testa­ mentu, ale to dlatego, że Millerowie nie zadawali sobie trudu, by spisywać swoje prawa, natomiast ściśle prze­ strzegali własnego prymitywnego kodeksu. - Boże drogi, jakie to wszystko absurdalne - powie­ działa do siebie Eleanor. - Obawiam się, że jeżeli szybko stąd się nie wyrwę, zrobię coś rozpaczliwego. Tak, zdobędzie się na to. Na przykład utoruje sobie dro­ gę za pomocą strzelby. Chociaż nie, to niemożliwe, bo mężczyźni przeszukali już dom i zabrali wszystko, co na­ leżało do Deva, z wyjątkiem proszku do czyszczenia zę­ bów. Zabrali broń, ubrania i cały sprzęt górniczy, zakupio­ ny przeważnie za pieniądze uzyskane ze sprzedaży jej do­ mu i mebli. Nie protestowała, gdy to wszystko sprzedawał, bo... bo w takim momencie człowiek się nie spiera. Odprawia po prostu rytuały - niektóre nieco dziwne - i spokojnie pla­ nuje przyszłość. Tak, ona też planowała. I co wyszło z tych planów? - Pomóż mi, Varnelle - szepnęła, zwracając się do pięknych ciemnych rododendronów. - Wróć i powiedz mi, co mam robić. Pomóż mi się stąd wydostać, a dosta­ niesz ode mnie wszystko, co tylko zechcesz, łącznie z tą chatą. Ubrania? Varnelle była niska i ładnie zaokrąglona, pod­ czas gdy ona, Eleanor, wysoka i chuda jak szczapa. Gdyby

ubrania dały się przerobić, oddałaby jej wszystkie, nawet różową jedwabną suknię, w której brała ślub. O tak - zwłaszcza tę suknię. Książki? Varnelle - o tyle, o ile - umiała czytać i pisać. Ale nigdy nie wyraziła najmniejszego zainteresowania żadną z książek przywiezionych przez Eleanor. Mimo to Eleanor znalazłaby temat do rozmowy - tego była pewna. - Mogłabyś mi powiedzieć, jak pielęgnujesz rude wło­ sy? Co robisz, żeby tak błyszczały? - wyszeptała, dotyka­ jąc własnych niesfornych kędziorów, które poskramiała, szczotkując je bezlitośnie, zaplatając. - Nie jestem dla cie­ bie zagrożeniem, Varnelle - powiedziała żałośnie, od­ prowadzając wzrokiem młodą kobietę, która znajdowa­ ła się już o sto stóp od niej i, minąwszy zarośla, prze­ chodziła szybko obok destylarni Alaski. - W swoich naj­ lepszych czasach, które przecież już dawno minęły, nie byłam ani w połowie tak ładna jak ty. Dlaczego mnie nie lubisz? Usiadła na ganku, wyjęła z koszyka kruche ciastko i za­ częła się zastanawiać, jak bliskie jest pokrewieństwo mię­ dzy Varnelle a Hectorem. Teraz, po śmierci Devina, Hec­ tor był najprzystojniejszym z Millerów. Gdy przynosił kosz z zapasami żywności, okazywał jej ostrożną, po­ wściągliwą przyjaźń. Eleanor przypomniała sobie, że kiedy Devin zabrał ją na dół, do osady, z zamiarem przedstawienia rodzinie, panna Lucy wyjaśniła jej, że od lat pilnuje, żeby członko­ wie klanu nie zawierali między sobą związków małżeń­ skich. Staruszka wyglądała na zadowoloną z tego, że De-

vin poślubił osobę z zewnątrz. Wspomniała też coś o Var- nelle i Hectorze. A ona, Eleanor, pomyślała wtedy, że Var- nelle jest przecież jeszcze dzieckiem. Obecnie jednak już nim nie była. O nie, wystarczyło tylko spojrzeć na jej fi­ gurę. A co do Hectora, to Devin twierdził, że kuzyn skoń­ czył aż trzy klasy szkoły powszechnej. - Pewnego dnia, kiedy Heck trafi na swoją żyłę - po­ wiedziała jej Varnelle w czasach, gdy nie okazywała jej jeszcze takiej niechęci - ożeni się ze mną i wyjedziemy razem do Charlotte albo nawet do Nowego Jorku. I nigdy tu nie wrócimy. - A kto będzie korzystał z udziału Hecka? - zapytała Eleanor. Udziały w kopalniach złota były czymś niesłychanie ważnym dla wszystkich mieszkańców Dexter's Cut, bez względu na to, czy okazywały się złotodajne, czy nie. - Znajdzie się niejeden, który zechce z niego skorzy­ stać. Tacy byli Millerowie. Dzielili się. Psami myśliwskimi i kurami, nielegalnym alkoholem, a czasami nawet kobie­ tami - ale nigdy złotem. Patrząc wstecz - a patrzenie wstecz ostatnio zajmowało jej stanowczo zbyt wiele czasu - Eleanor nie mogła się nadziwić samej sobie. Jak ona, kobieta uważana kiedyś za inteligentną, mogła się tak urządzić! Była geniuszem matematycznym, znała się na literaturze, historii i geogra­ fii. Jednak gdy w grę wchodzili mężczyźni, okazywała się niepoprawną idiotką. Wstała, wzięła koszyk z pokrywą, w którym były za­ pasy, i weszła do chaty. Wewnątrz pachniało szarym myd-

łem, bo dziś rano bardziej z braku zajęcia niż z prawdziwej potrzeby wyszorowała podłogi i uprała zasłony. W zeszłym tygodniu ktoś przyniósł jej ćwierć funta szynki wędzonej w hikorowym dymie. Od tamtej pory nie jadła niczego innego. Dzisiejszy kawałek pieczonej kury był więc pożądaną odmianą. Mimo to Eleanor nie miała apetytu. Za ileś lat, pomyślała z goryczą, a zarazem z roz­ bawieniem, kolejne pokolenie Millerów będzie przynosiło kosze z wiktuałami staruszce mieszkającej samotnie na Wzgórzu Devina. Ci młodzi będą stawiali kosz na ganku, a potem zbiegali w dół po zboczu, chichocząc i opowia­ dając sobie różne historie o starej wariatce. Eleanor jeszcze raz przejrzała zawartość kosza, szuka­ jąc smakołyków. Kiedy ostatnim razem Heck przyniósł jej wiktuały, tak rozpaczliwie pragnęła z kimś porozmawiać, że poprosiła, by został na kolację. - Nie mogę - odrzekł i, krzyżując ramiona na potężnej piersi, spojrzał jej prosto w oczy. Nie po raz pierwszy zauważyła wtedy, że bez względu na to, co mówił, i czy był nastawiony przyjaźnie, czy obo­ jętnie, wyraz jego twarzy się nie zmieniał. Błękitne oczy były jasne jak wiosenne niebo i tak samo jak ono spokojne. - Pozwól mi wrócić do domu - poprosiła. - Nie mogę - powtórzył krótko. Nie musiał jej nic wyjaśniać, bo znała już na pamięć wszystkie uzasadnienia. Panna Lucy powiedziała jej kiedyś: - Dziecko, oni nigdy nie pozwolą ci stąd odejść, bo wszyscy co do jednego chcą przejąć udział Devina, który należy do ciebie.

- Ale ja zgodziłam się zrezygnować z niego - powtó­ rzyła Eleanor po raz nie wiadomo który. - A poza tym przecież sama mówiłaś, że nie mam do niego prawa. Stara kobieta pokręciła głową. - Jeżeli pozwolimy ci wrócić do miasta, to natych­ miast pojawią się tu tłumy obcych poszukujących kopalni złota starego Dextera. Jeżeli zostało tu złoto, to należy ono do nas. Nie pozostaje ci nic innego, jak wybrać któregoś z mężczyzn, wyjść za niego i zacząć rodzić dzieci. Zatem trzymali ją jak w więzieniu i nie wypuszczali. Wiedzieli, że nie chce żadnego z nich, więc pilnowali, że­ by nie uciekła. Zrozpaczona, zaproponowała, że odda im swój udział we wszystkim, co jej zmarły mąż kiedykol­ wiek posiadał. - Jako wdowa mogę to przecież zrobić. - Być może, ale do tego potrzebny jest prawnik. A taki skoro wyniucha złoto, zaraz zacznie kombinować i, zanim się obejrzymy, wystąpi przeciwko nam i nas stąd wyrugu­ je, tak jak to się zdarzyło Czirokezom - wyjaśnił jej jak zwykle spokojny Heck. - A wtedy będziemy zmuszeni go zastrzelić i zatrzeć ślady. Nie będzie po prostu innego wyjścia. Od tej pory wciąż grała w tę samą grę. Próbowała uciec, a gdy kolejna próba ucieczki się nie udawała, usiłowała przekonać najbardziej nierozsądnych ludzi pod słońcem do swoich racji. - Musi znaleźć się sposób - powiedziała sobie. - Nikt nie może przecież więzić kobiety w jej własnym domu. Zwłaszcza w dzisiejszych postępowych czasach i w kraju takim jak Stany Zjednoczone.