Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 111 277
  • Obserwuję511
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań680 096

Browning Dixie - Ten wspaniały Skorpion

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :633.6 KB
Rozszerzenie:pdf

Browning Dixie - Ten wspaniały Skorpion.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse B
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 120 stron)

DIXIE BROWNING TTeenn wwssppaanniiaałłyy SSkkoorrppiioonn

PROLOG Tak widocznie musiało się stać. Do tego, czego chciał los, dołoŜyło się ileś tam wypitych drinków i ten stary, przywołujący wspomnienia kawałek z grającej szafy. Kliniczny obraz stanu ostrej nostalgii... Kane przesunął się do końca szerokiej lady baru; na ścianie obok wisiał automat telefoniczny. Wykręcił numer informacji. JuŜ jedenaście lat minęło od czasu, kiedy ostatni raz widział Charliego. Dobry, stary kumpel Charlie... Stał wtedy przed wejściem do kościoła, trzymając w ramionach Suzanne. Fotograf robił im zdjęcia. Kane nie został na weselu. Przez kilka następnych lat posyłał szczęśliwym małŜonkom gwiazdkowe Ŝyczenia, bez podawania adresu nadawcy. Znając Charliego był pewny, Ŝe mieszka cały czas w tym samym starym domu przy Tobaccoville Road. Tacy ludzie jak Charles Edward William Banks III - czy moŜe William Edward - zawsze mieszkają w solidnych domach, które zbudowali ich nie mniej solidni przodkowie. Tacy ludzie jak Charlie Ŝenią się zawsze z najpiękniejszą dziewczyną w mieście, oczywiście z dobrej rodziny, a potem Ŝyją długo i szczęśliwie... Natomiast tacy faceci jak Kane Smith Ŝyją na wysokich obrotach, mając pod ręką parę chętnych rudowłosych ślicznotek z róŜowymi policzkami, karminowymi ustami i jasno-róŜowymi sutkami. Dwie z nich mają juŜ pewnie teraz gromadkę dzieci. Kane za to do swego dorobku z minionych lat mógł wpisać uszkodzenie kręgosłupa w Zatoce Perskiej jako pamiątkę ewakuacji, postępującą zaćmę od wieloletniego wpatrywania się w słońce i, od bardzo niedawna, parę ksiąŜek na liście bestsellerów „New York Timesa". Czy to jest w porządku? Nie, do diabła, to nie jest w porządku! - Tak - mówił do telefonisty w centrali - Tobaccoville. To gdzieś w pobliŜu King... i chyba Rural Hall? W końcu uzyskał połączenie. Wyprostował się na stołku, mrugając oczami, bo widział juŜ wszystko jak przez mgłę. - Charlie? To naprawdę ty, mój stary? Czy przypominasz sobie, jak pojechaliśmy kiedyś we trójkę, ty, ja i Suzanne, do tamtej

knajpy na zachód od Chapel Hill i straciliśmy na grającą szafę jedenaście dolców, słuchając w kółko tego kawałka o latających ludoŜercach? - Przepraszam bardzo... kto mówi? - Czy kiedykolwiek powiedziałem ci, Ŝe jesteś parszywym sukinsynem, bo mi ją zabrałeś? - Kane? Czy to ty? - Tak, to ja... przynajmniej w tych miejscach, które jeszcze czuję. Chyba nie mam juŜ nóg. Charlie, czy mógłbyś tu przyjechać i zawieźć mnie do domu? Najeźdźcy z obcej planety zabrali mi moje ciało... - Kane, gdzie ty w ogóle jesteś? - Tu jestem, Charlie, a gdzie ty jesteś? - Na miłość boską, nic się nie zmieniłeś. Nieodpowiedzialny, niezrównowaŜony, jak dziecko... - Jakie dziecko? Nie mam Ŝadnych dzieci, Charlie - próbował oprzytomnieć Kane. - A ty masz? Czy Suzanne wykarmiła je własną piersią? To mogły być moje dzieci, Charlie. Ona powinna wyjść za mnie, a nie za ciebie. Ja ją naprawdę kochałem, a ona złamała mi serce... Nigdy nie spojrzałem na Ŝadną inną kobietę, przysięgam ci, nigdy... - Jesteś pijany. - Pewnie, Ŝe jestem pijany - powiedział Kane uraŜonym tonem. - Myślisz, Ŝe gadałbym w ogóle z takim draniem, który ukradł mi dziewczynę, gdybym nie był pijany? Nagle w jego oczach pojawiły się łzy. Przymknął powieki. - Tak, tak, Charlie, szczęściarz z ciebie. Jesteś cholernie nudnym facetem, ale przynajmniej masz kobietę, która moŜe ogrzać ci ptaszka... hmm, chciałem powiedzieć, twoje łoŜe... która strzepuje okruszki domowego ciasta z twoich eleganckich garniturów i troszczy się o gromadkę dziatek. - Kane, Suzanne od... - A ja nie mam nic. Nic, rozumiesz? I nie mogę juŜ nawet latać... Nie mam skrzydeł. Skończyły się triumfalne powroty bohatera. Ale wiesz, Charlie, co mnie najbardziej przeraŜa?... Nie mogę juŜ nawet wy...

- Posłuchaj, Kane, nie zamierzam dłuŜej wysłuchiwać twojego pijackiego bełkotu. Pojedziesz teraz do domu i prześpisz się. Jutro, jeśli będziesz trzeźwy, porozmawiamy jak cywilizowani ludzie. Będę u siebie w biurze do godziny... - Chciałem ci powiedzieć, co mnie najbardziej przeraŜa, mój... najlepszy przyjacielu z lat dziecięcych, mój stary kumplu... Jestem samotny. Tak przeraźliwie samotny, Ŝe chce mi się wyć. Przyszedłem tutaj z prześliczną, rudowłosą kobitką i nic z tego nie wyszło, Nie brała mnie. Wiesz, dlaczego? Bo jedyną kobietą, jaką kiedykolwiek kochałem, była... - Kane, przecieŜ to było tak dawno temu. Poza tym Suzanne u.... - Poślubiła mojego najlepszego przyjaciela, a ja siedzę teraz w barze na Key West sam jak palec i... Co to ja przedtem mówiłem? - Gdzie ty teraz mieszkasz, Kane? Nie, nie chcę, Ŝebyś mi teraz puszczał „Latających ludoŜerców" z grającej szafy. Powiedz mi, gdzie mieszkasz. Zadzwonię do ciebie jutro rano. Rory wydęła usta przed lustrem i końcem małego palca nałoŜyła na nie nieco koralowej szminki. Charlie nie lubił mocnego makijaŜu. Dziś wieczór mieli jednak pójść do nowej restauracji zamiast do tego okropnego klubu i Rory zamierzała dobrze się bawić. Restauracja była przepełniona. Zanim pokazano im zamówiony stolik, Charlie juŜ się zachmurzył. - Pewnie miałeś cięŜki dzień - powiedziała cicho. - Moja praca jest niezwykle odpowiedzialna, Auroro. Zdajesz sobie sprawę, Ŝe nie mogę w jednej chwili oderwać myśli od tych waŜnych spraw, którymi zajmuję się w biurze. - Oczywiście, Ŝe nie moŜesz, kochanie. - Rozpraszanie złych nastrojów Charliego naleŜało do jej obowiązków, ale Rory mimo wszystko próbowała jeszcze cieszyć się, Ŝe dzisiejszy wieczór spędzą w sposób nietypowy. Zamówiła eskalopki w sosie tahini. Charlie uniósł wysoko swe jasne brwi. Zamówił pieczoną pierś kurczaka. - To jest zawsze bezpieczne danie - zauwaŜył. Zaciskając

mocno dłonie po stołem, Rory zmieniła zamówienie. Oczywiście, Charles miał rację. Lepiej nie stwarzać sobie problemów, kiedy się ma nerwicę Ŝołądka. O dziewiątej trzydzieści siedem Charles zaparkował samochód na swoim podjeździe i odprowadził Rory do ganku jej domku, który stał tuŜ obok. ZłoŜył na ustach krótki pocałunek. Lubiła jego pocałunki, miłe, bez cienia natarczywości. Jedną z rzeczy, która podobała jej się najbardziej w ich kontaktach, było to, Ŝe Charles Banks nie był w stosunku do niej natarczywy, mimo Ŝe kiedyś był juŜ Ŝonaty. śonaci męŜczyźni zwykli uwaŜać seks za coś oczywistego. Kiedy się poznali, Charles powiedział jej, Ŝe Suzanne była miłością jego Ŝycia. Suzanne umarła i Charles zamierzał oprzeć swoje drugie małŜeństwo na wspólnych zainteresowaniach, wzajemnym szacunku i poczuciu odpowiedzialności. To Rory w zupełności odpowiadało. Nie naleŜała do kobiet, które koniecznie chciały przeŜywać burzliwe, szalone romanse ze wszystkimi związanymi z tym problemami. Była zadowolona, Ŝe znalazła kogoś takiego jak Charles. Być moŜe był czasami trochę nudny, czasami zachowywał się jak antyfeminista, ale był przystojny, dobrze wychowany i doskonale ustawiony w Ŝyciu. Jej babcia na pewno pochwaliłaby ten wybór. W sobotę wieczorem poszli znów na kolację do klubu. Całe popołudnie Charles grał w golfa ze swoim klientem. Rory nie umiała grać w golfa, ale to nie miało znaczenia. Charles powiedział, Ŝe nawet nie próbowałby wymagać od nauczycielki ze szkoły podstawowej, Ŝeby zabawiała jego klientów. Rozmawiali o lokalnych wyborach, o ogrodzie wokół domu Charlesa i o jego dentyście, który ma nadzieję uratować mu trzonowy ząb w górnej szczęce. Tego wieczoru przed drzwiami znów ją pocałował. Rory chciała zaprosić go do siebie na deser, ale Charles miał jeszcze przed sobą kilka godzin papierkowej roboty. - JuŜ niedługo, kochanie - mówił cichym, łagodnym głosem. - JuŜ niedługo nie będziemy się tak rozstawali. - Pocałował diament zaręczynowego pierścionka na jej dłoni. Dał go Rory trzy tygodnie

temu. Czekał, aŜ minie okrągły rok od śmierci Suzanne, Ŝeby się jej oświadczyć. Mieszkał sam w tym wielkim, starym domu obok. Rory lubiła przestrzeń. Miała róŜne własne plany. - Muszę juŜ iść, kochanie - mówił Charles. - Obiecałem zadzwonić do mego dawnego przyjaciela. Taki Ŝyciowy rozbitek... Trochę zwariowany, ale w gruncie rzeczy porządny facet. Zastanawiałem się, czy nie poprosić go, Ŝeby był druŜbą na naszym weselu. Na pamiątkę dawnych czasów... Kiedyś Kane i Suzanne byli bliskimi przyjaciółmi, byli nawet... Ale to nieistotne. Idź juŜ spać, kochanie. Wyglądasz na zmęczoną. Znowu ją pocałował. Tym razem w usta. Rory poczuła nagły ucisk w Ŝołądku. Po wejściu do domu natychmiast skierowała się do kuchni i zaŜyła trochę sody. W nocy dręczył ją zły sen. Obudziła się, wołając stłumionym głosem o pomoc.

ROZDZIAŁ PIERWSZY Pięć dni później Aurora Hubbard szorowała podłogę swego frontowego ganku. Fakt ten sam w sobie nie był niczym szczególnym. Rory była schludna z natury; babka wpoiła jej tę cechę jeszcze w dzieciństwie. Poza tym wszystko wskazywało na to, Ŝe w niedługim czasie będzie miała gości... Kane Smith wyszedł na papierosa, sam na sam z kłębiącymi się myślami o przeszłości, które odpychał od siebie przez tyle lat. Nie był pewien, czy powrót do tego miasta i zgoda na zostanie druŜbą Charliego były dobrym pomysłem. Wieść o śmierci Suzanne stanowiła dla niego prawdziwy szok. Suzanne była częścią tego, co uwaŜał za lata swej niewinnej młodości, zanim przeszedł przez piekło wojny. Wyszedł z niego jakby o sto lat starszy, choć nie wiadomo, czy mądrzejszy. Przegadali z Charliem wiele godzin, zanim gospodarz uznał, Ŝe pora juŜ pójść spać. Kane poszedł do swojej sypialni, ale nie był w stanie zasnąć. Pogodził się juŜ z myślą, Ŝe Suzanne nie Ŝyje. Pogodził się teŜ z tym, Ŝe jej obraz, który nosił w sercu od szkolnych czasów, niewiele miał wspólnego z rzeczywistością. Suzanne była słodką, głupiutką i samolubną istotą; zaczynał zdawać sobie sprawę, Ŝe gdyby się pobrali, ich związek dość szybko przestałby być idyllą. Na szczęście była na tyle przewidująca, Ŝeby zostać Ŝoną Charliego. Oni naprawdę do siebie pasowali. Z tego, co dziś opowiadał Charlie, moŜna było wnosić, Ŝe nowa Ŝona będzie pasowała do niego jeszcze lepiej. Pracowała jako nauczycielka w najmłodszych klasach szkoły podstawowej i miała dobrą opinię w sąsiedztwie. Spokojna, rozsądna i schludna, daleka od marzeń o męŜczyźnie, który miałby się zachowywać jak bohater romansu. Spokojna, rozsądna i schludna. Lustrzane odbicie Charliego. MoŜe tylko z jednym wyjątkiem... Charles był najprzystojniejszym chłopcem w klasie maturalnej. Niewiele się zmienił. Parę centymetrów więcej w pasie, trochę mniej bujna czupryna. Jakby usprawiedliwiając się, Charlie mówił, Ŝe jego narzeczona nie jest szczególnie ładna. Wyblakła blondynka,

powiedział. Jej karnacji teŜ nie sposób porównać z cerą Suzanne, chociaŜ przyznał, Ŝe ma całkiem miły uśmiech i ludzie raczej ją lubią. Kane Ŝyczył im szczęścia. Pewnie zanudzą się ze sobą na śmierć w ciągu miesiąca, ale to juŜ nie jego zmartwienie. Z pewnym zaciekawieniem skierował się w stronę domku, który kiedyś wynajmowała od Banksów jego matka, a w którym mieszkała teraz nie najmłodsza juŜ panna nauczycielka, czyli narzeczona Charliego. Podszedł bliŜej. Ten sam stary Ŝywopłot... W tym samym miejscu co dawniej. Była w nim dziura, więc przecisnął się na drugą stronę, po czym stanął jak wryty, mruŜąc oczy przed blaskiem nieosłoniętej, Ŝółtej Ŝarówki. CzyŜby to miała być ta rozsądna istota, o której mówił Charlie? Kane z niedowierzaniem podciągnął rękaw koszuli i spojrzał na zegarek. Było dwadzieścia dwie minuty po północy. Dokładnie. Tymczasem kobieta na ganku szorowała na czworakach podłogę. Albo on ma przywidzenia, albo coś jej się, delikatnie mówiąc, poprze-stawiało w głowie. Oczywiście, istniała trzecia moŜliwość. To Charliemu się coś poprzestawiało. Nie, to niemoŜliwe. Przyrodzony porządek pięciu klepek Charliego nie mógł być zakłócony z powodu jakiejś kobiety. Mógłby moŜe niezupełnie poprawnie wypełnić formularz, mógłby moŜe nawet źle dobrać krawat do garnituru, ale zadać się z kobietą, która szoruje ganek o północy? Co na to jego mamusia, która zawsze obracała się wśród osób z najwyŜszych sfer? Kane pamiętał ją aŜ nadto dobrze z czasów dzieciństwa. Dystyngowana dama decydowała o tym, co wypada, a co nie w prowincjonalnym Ŝyciu miasteczka Tobaccoville. Madeline Banks próbowała uchronić swego syna od kontaktów z małym, rozhasanym Kane'em z najbliŜszego sąsiedztwa, ale im bardziej mnoŜyła zakazy, tym uparciej chłopcy trzymali się razem. Kane przewodził i on przewaŜnie zbierał cięgi za wspaniałe szaleństwa cielęcych lat, a potem wczesnej młodości. Szybkie samochody, szybkie motorówki,

łatwe dziewczyny i tanie wino. W pewnym momencie ich drogi się rozeszły. To było do przewidzenia. Charles poszedł w ślady ojca i zaczął pracę w agencji ubezpieczeniowej, a Kane wybrał swoją własną drogę. To juŜ jedenaście lat, rozmyślał Kane. Jak wiele moŜe się zdarzyć przez jedenaście lat. Patrzył na tę kobietę. Jej zgrabny tyłeczek poruszał się jakby niezaleŜnie od ruchów ramion, które z pasją tarły pomalowaną na szaro drewnianą podłogę. Akurat zauwaŜyła chyba plamę brudu, bo westchnęła, zatrzymała się na chwilę i oparła czoło na skrzyŜowanych nadgarstkach. Charlie mówił, Ŝe jego narzeczona wynajęła ten dom, gdy sprowadziła się do Tobaccoville, i Ŝe mieszka w nim sama. Kane bardzo cicho podszedł bliŜej. Kobieta znowu westchnęła i podjęła swą niewdzięczną pracę. Miała na sobie piŜamę jakby specjalnie stworzoną do wywoływania lubieŜnych skojarzeń. śółta, ostra Ŝarówka mogła nie oddawać jej prawdziwego koloru, ale mniejsza z tym. Z kaŜdą minutą Kane upewniał się coraz bardziej, Ŝe jakikolwiek związek między tą istotą a Charlesem Williamem Edwardem Banksem III będzie katastrofą. Podszedł jeszcze bliŜej. Dzieliły ich teraz najwyŜej dwa metry. Co, u diabła, mógłby nieznajomy męŜczyzna powiedzieć teraz kobiecie, gdyby się odwróciła? Jak ona miała na imię? Charlie je przecieŜ wymienił. Zaczynało się chyba na R... a kończyło na A. Ramona? Victoria? Uśmiechnął się do tej myśli. Jeśli ta dama miała w sobie coś wiktoriańskiego, to na pewno nie od tej strony, od której ją teraz oglądał. Sytuacja zaczynała go bawić. Obiekt jego obserwacji posuwał się rączym sposobem coraz bardziej do tyłu. Kane przyglądał się jej włosom. Wyblakła blondynka? Nawet w mylącym świetle Ŝółtej Ŝarówki tak by jej nie określił. Twarz pozostawała zagadką, ale Kane uwielbiał zagadki. Kane Smith, eks-lotnik, eks-bohater, eks-mąŜ, jeśli liczyć sześć nieszczęsnych miesięcy małŜeńskiego piekła z rudowłosą prawniczką, właśnie opublikował swoją trzecią powieść sensacyjną.

Jego pierwsza ksiąŜka całkiem niespodziewanie doczekała się trzech wydań i była juŜ w połowie listy bestsellerów, druga dosięgła szczytu listy i znajdowała się tam przez całe pięć tygodni. Kane miał podstawy przypuszczać, Ŝe i trzecia pójdzie tym śladem. Od czasów swej lotniczej słuŜby Kane unikał rodzinnego stanu, właściwie nie wiadomo dlaczego. Kiedy po wojnie w Zatoce odszedł z wojska, mieszkał w Cape May, choć czasem nosiło go tu i ówdzie. Czasami był sam, czasami nie. Ostatnio związał się z rudowłosą tancerką z Vegas, ale to była pomyłka od samego początku. Kupił jej wysadzany diamentami zegarek i wysłał z powrotem do Newady. Kiedy topił potem swój parszywy nastrój w kolejnym drinku, usłyszał tę starą piosenkę i zadzwonił do Charliego. W ten sposób jest teraz tutaj, gapiąc się w środku nocy na pośladki nieznajomej istoty płci Ŝeńskiej z mieszanymi uczuciami zdziwienia, ciekawości i niespodziewanego, Ŝeby nie powiedzieć niestosownego, podniecenia. Po co ona zawiązała sobie wokół kostki kawałek sznurka? Nieświadoma obecności obcego męŜczyzny, Rory dalej szorowała szczotką podłogę. Jeszcze trzynaście dni wolności, myślała. Znowu westchnęła i oparła głowę na złoŜonych dłoniach. Za cztery tygodnie zacznie się rok szkolny i będzie musiała powiedzieć gromadzie dzieci w swojej klasie, dla której dotąd była panną Hubbard, Ŝe teraz mają do niej mówić „pani Banks". Nagle to zadanie wydało się przerastać jej siły. Właściwie wszystkie, nawet błahe decyzje, od czasu kiedy zgodziła się wyjść za Charlesa, wydawały się przerastać jej siły. KaŜdy pagóreczek wyrastał przed nią do rozmiarów Mount Everestu. Paznokcie obgryzła juŜ prawie do łokci, jej umysł pełen był myśli kłębiących się jak wodospad albo wyłączał się zupełnie. A przecieŜ zawsze była taka zrównowaŜona i rozsądna... Jakiś czas temu leŜała w łóŜku, nie mogąc zasnąć i zastanawiając się, czy zapłacić Charlesowi czynsz za następny miesiąc, choć przecieŜ będzie tu jeszcze mieszkać tylko przez dwa tygodnie, i co będzie, jak zwali się tutaj cała jej rodzina, i czy przyzwyczai się do nowego nazwiska, aŜ wreszcie przestała się łudzić, Ŝe zaśnie, myśląc o tym wszystkim, i poszła szorować ganek.

To przynajmniej była jakaś decyzja. I jakieś zajęcie. Mniej więcej w połowie roboty poczuła się zmęczona. Bolały ją kolana. Nie czuła juŜ rąk. BoŜe, co by to było, gdyby Charles dowiedział się, co ona robi po nocy? Chyba jednak powinna skończyć to, co zaczęła. Nigdy nie odkładaj niczego do jutra... i tak dalej, i tak dalej. Słyszała to tysiące razy, od czasu kiedy w wieku jedenastu lat zamieszkała u swojej babki. - A co by było, gdybym odłoŜyła ten ślub, z powodu którego jestem ostatnio taka roztrzęsiona? - zapytała samą siebie. Posuwając się tyłem, zbliŜała się do krawędzi ganku. - A niech to! - fuknęła ze złością, zdając sobie sprawę, Ŝe szorowała ganek od drzwi wejściowych do schodów, zamiast na odwrót. Niczego ostatnio nie jest w stanie zrobić porządnie! Wylała z wiadra na ostatnie deski trochę wody z płynem do mycia podłóg i złapała za szczotkę. Milion razy wolałaby teraz znaleźć się na statku płynącym do Chin albo w pociągu pędzącym w kierunku Himalajów. Jak byłoby cudnie wynieść się stąd na drugi koniec świata, gdzie nikt nie słyszał ani o niej, ani o Charlesie, ani o całej rodzinie Hubbardów! Wyczuła kolanem skraj werandy, po czym jej prawa stopa trafiła na coś ciepłego, zaokrąglonego i twardego, w miejscu gdzie nic takiego nie miało prawa się znajdować. Cofnęła nogę, po czym ostroŜnie wyciągnęła ją znowu. To samo. Kane, nieco skołowany tymi napadami czyścicielskiej furii, pomrukami i westchnieniami w czasie nagłych przestojów, patrzył cały czas na to, co wydawało mu się najsłodszą dla oka parą okrągłości. PiŜama dziewczyny była na siedzeniu nieco wytarta; pewnie miała zwyczaj jadać w niej śniadanie, zanim ubierała się przed wyjściem. Wyobraził ją sobie, ciało bez twarzy, miękką i ciepłą po gorącym prysznicu, pachnącą jak... sosna. Nie, nie jak sosna. MoŜe jak bez. Rzecz była warta zbadania. Rory poruszyła palcami stopy, bojąc się spojrzeć w tył. Jeśli to Charles, ich narzeczeństwo jest skończone. Finito. Koniec. Bez

dyskusji. MoŜe gdyby wróciła na czworakach do domu bez oglądania się za siebie, mogliby udawać, Ŝe nic się w ogóle zdarzyło. MoŜe nawet kiedyś śmieliby się z tego oboje. OstroŜnie posunęła się w kierunku drzwi. Nie, nic z tego, pomyślała. Charles nigdy w Ŝyciu nie będzie się z tego śmiał. Jeśli to jest Charles, będzie musiała wdać się w jakieś okropnie kłopotliwe wyjaśnienia. A jeśli to jest ktoś inny... O, BoŜe. Myśl teraz, Crystal Auroro Hubbard, myśl! Zacząć wołać o pomoc i zbudzić Charlesa, który przybiegnie na ratunek, czy rzucić się do drzwi, zatrzasnąć je za sobą i dzwonić na policję? Zanim cokolwiek postanowiła, jej dłonie pośliznęły się na mokrej podłodze. Rzuciła się w kierunku drzwi, ale łapiąc ręką za ich brzeg zdała sobie sprawę, Ŝe jest juŜ za blisko i blokuje je własnym ciałem. Cofnęła się gwałtownie, uderzając lewą stopą w plastikowy kubeł z wodą. Usłyszała stłumiony łoskot, gwałtowne stuknięcie, plusk i czyjś okrzyk. - Do diabła, niech no szanowna pani zobaczy, jak mnie urządziła! Wziąłem ze sobą tylko dwie pary dŜinsów! Jednocześnie przeraŜona i zaciekawiona, odwaŜyła się spojrzeć za siebie. To nie był Charles. Nie była jeszcze zhańbiona na wieki. To był ktoś obcy. Gdyby miała choć trochę oleju w głowie, powinna zacząć krzyczeć ze strachu, ale ten człowiek, ociekający teraz brudną wodą, jakoś nie wydał jej się groźny. - Muszę to z siebie zdjąć, zanim przekroczę próg, bo inaczej ten pterodaktyl z sąsiedniego domu zabije mnie za skalanie swych sterylnych podłóg. - Charles? - Rory ledwie wydobyła to słowo ze ściśniętego jeszcze gardła. - Nie, gospodyni. Pani Jakaśtam. - Pani Mountjoy. Zna pan więc Charlesa? - Nie wiedziała, czy w tej sytuacji to lepiej, czy gorzej. - Tak, znam Charlesa - mruknął męŜczyzna z głębokim

niesmakiem. Rozpiął mokrą koszulę i próbował odlepić ją od ciała. Rory zauwaŜyła, Ŝe nie nosi podkoszulka. Kiedyś zwróciła uwagę, Ŝe Charles nosi podkoszulek nawet w najcieplejsze dni w roku. Oczywiście, nie widziała tego na własne oczy. Podkoszulek prześwitywał jednak zawsze przez jego białe, wykrochmalone koszule, które nosił do popielatych garniturów. Odwróciła się szybko. - Hm... nie przypominam sobie, Ŝeby Charles kiedykolwiek wspominał pana nazwisko. - Ty barania głowo, dodała w myśli pod własnym adresem, przecieŜ nawet nie znasz jego nazwiska! - Nie? W gruncie rzeczy to mnie nawet nie dziwi. - A kim pan jest? PrzecieŜ nawet nie mogę być pewna, czy pan naprawdę zna Charlesa? - Nazywam się Smith. Oczywiście nie moŜe pani być pewna, czy znam Banksa. Ale jeśli ma to jakieś znaczenie, to Charlie dzięki mnie miał po raz pierwszy podbite oko, a ja dzięki niemu. W tej samej bójce. Byłem teŜ druŜbą na jego weselu po tym, jak ukradł mi dziewczynę, a teraz będę nim znowu. To moŜe dać pani pewne pojęcie, jaki ze mnie wspaniały facet. - Nikt, kto naprawdę zna Charlesa, nie nazywa go Charlie - stwierdziła. Prawdę mówiąc, nie był to Ŝaden argument. Klęcząc dalej na czworakach, spoglądała przez ramię na człowieka stojącego w mroku. A więc to był przyjaciel Charlesa z dawnych czasów, który będzie druŜbą na ich weselu? Ten ciemnowłosy, niebezpiecznie wyglądający męŜczyzna z krzywym nosem, wykrzywionymi ustami i złośliwym spojrzeniem? Ten niecny typ, skradający się po nocy w mokrych dŜinsach i koszuli khaki, która była własnością jej Charlesa? JeŜeli w ogóle jakoś go sobie wyobraŜała, to powinien być kimś takim jak Charles. Krótko ostrzyŜony typ właściciela powaŜnej firmy w marynarce z watowanymi ramionami. Wprawdzie włosy nieznajomego nie były tak długie, Ŝeby sprawiały wraŜenie zaniedbanych, natomiast szerokie ramiona, które rysowały się pod mokrą koszulą, świadczyły o sile fizycznej tego męŜczyzny. Rory próbowała rozpaczliwie zignorować fakt, Ŝe wszystkie jej skryte, uparcie negowane ze świadomości pragnienia nagle

odŜyły. - A więc to pan mieszkał kiedyś w moim domu? - powiedziała z wymuszonym uśmiechem. Kane skinął głową. Nie mógł nie zauwaŜyć, jak jej oczy nerwowo błądziły po jego ciele. CzyŜby celowo zachowywała się tak prowokująco? Czy zdaje sobie sprawę, jak podniecający jest dla męŜczyzny fakt, Ŝe kobieta patrzy w ten sposób na jego ciało? Cicho tam, mój mały, dodał w myślach sam do siebie, myśląc o pewnej części swego ciała. TeŜ sobie znalazłeś okazję! - Czy trzeci stopień w schodach na strych dalej tak skrzypi? - zapytał, starając się nie myśleć o niemiłym dotyku mokrego ubrania. -Kiedyś sypiałem na górze. Latem było tam gorąco jak w piekle, w zimie lodowato jak w eskimoskiej psiarni. Wiosną i jesienią dało się wytrzymać. Czekając na odpowiedź, przyglądał się tej rzekomo nieciekawej nauczycielce, starej pannie pozbawionej urody, i doszedł do dwóch zasadniczych wniosków. Po pierwsze: Charles był idiotą. Po drugie: Ŝaden facet nie zasługuje na względy kobiety, która mu się nie podoba. Charles miał oczywiście rację: pod względem urody daleko jej było do Suzanne, ale przecieŜ miała w sobie coś szczególnego. Była, jakby to określić... Marszcząc brwi, Kane robił w myślach podsumowanie tego, co widział. Była pociągająca... do diabła, jeszcze jak. Piękna? No, co to, to nie. CóŜ więc w niej było takiego, co sprawiało, Ŝe on... Oczy? To prawda, były naprawdę ładne, choć w Ŝółtym świetle Ŝarówki nie był nawet pewien ich koloru. Włosy miała złotobrązowe - nie rude wprawdzie, ale teŜ wcale nie wyblakłe. W tej chwili przypominały ptasie gniazdo. A co do cery... Nagle zdał sobie sprawę, Ŝe to, co widział na jej Ŝywej, drobnej twarzy, to nie plamy. To były piegi! Pokrywały kaŜdą widoczną część jej ciała. Zaczął się zastanawiać, jak to wygląda w innych miejscach, po czym szybko odsunął od siebie te myśli. Znowu mógłby mieć kłopot. Ale usta ma ładne, myślał. DuŜa i pełna, ruchliwa dolna

warga. Czy Charles miał okazję w pełni to docenić, czy dalej był takim cholernym purytaninem jak zawsze? - Ten stopień dalej skrzypi - powiedziała, wyrywając go z zamyślenia. - Rzadko korzystam ze strychu. - Całkiem niespodziewanie wyciągnęła do niego rękę, potem cofnęła ją, wytarła o bluzę od piŜamy i podała jeszcze raz. - Jestem Aurora Hubbard, narzeczona Charlesa. Miło mi pana poznać... Jej gest był tak ujmująco bezsensowny. Kane uśmiechnął się i ujął jej małą, wilgotną dłoń. Do diabła, co Charles będzie robił z taką kobietą? Po miesiącu zacznie chyba chodzić po ścianach albo będzie musiał cały czas z nią walczyć i tłamsić jej prawdziwą osobowość. To nie ma sensu. Są jak ogień i woda. Z drugiej strony, szkoda teŜ Charlesa. PrzecieŜ to całkiem przyzwoity facet i ma prawo do odrobiny normalnego, spokojnego Ŝycia. Przez pierwsze dwadzieścia trzy lata na tym świecie siedział pod pantoflem swej despotycznej mamuśki, a potem oŜenił się z Suzanne i stracił ją, gdy zachorowała na wirusowe zapalenie płuc... - Charles wspominał, Ŝe jest pan pisarzem, panie Smith. Co pan pisze? - zapytała Rory. Babcia w swym wychowawczym zapale wpoiła jej równieŜ uprzejmość i dobre maniery, choć chyba nie tak wyobraŜała sobie ich zastosowanie. Kane uśmiechnął się jeszcze szerzej. Czy ta dziewczyna zachowuje się naturalnie i spontanicznie? Jeśli tak, to jest wspaniałą istotą. Która kobieta byłaby w stanie, siedząc w mokrej piŜamie i wyglądając jak ostatnie nieszczęście, prowadzić taką konwersację... - Hm... przewaŜnie powieści - odparł. - Na pewno Charles będzie szczęśliwy, goszcząc pana tutaj, panie Smith. Ostatnio tak duŜo pracował. - Proszę mówić do mnie: Kane. Sądzę, Ŝe w ciągu najbliŜszych dwu tygodni będziemy się często widywali - dodał. CzyŜby dawała mu przed chwilą do zrozumienia, Ŝe nie jest w stanie odciągnąć Charlesa od biurka? Ona, ta zabawna, pełna seksu, wytrącająca człowieka z równowagi istota, która potrafi szorować o północy podłogę i uprzejmie podawać rękę facetowi, na którego dopiero co wylała wiadro brudnej wody? MoŜe zresztą ten zimny prysznic był wybawieniem. Chyba

juŜ za bardzo zaczynał mu się podobać jej kołyszący się wdzięcznie tyłeczek. - Pan pewnie myśli, Ŝe ja całkiem zwariowałam, myjąc podłogę w środku nocy? - Skąd, nawet mi to nie przyszło do głowy. Najlepsze rzeczy udają mi się właśnie o tej porze. - Och - powiedziała Rory i nagle zamilkła. Siedziała dalej na podłodze, patrząc na powoli wysychającą kałuŜę przy brzegu werandy. śadne z nich się nie odzywało. Rory westchnęła. Kane zastanawiał się, czemu, u diabła, nie zabiera się stąd i nie idzie z powrotem do domu Charlesa. Z górnej kieszonki piŜamy dziewczyny wystawała pomięta chusteczka. Widok tego niewielkiego wybrzuszenia nad prawą piersią wydał mu się nagle czymś dziwnie wzruszającym. Stojąc w cieniu zwisających pędów wistarii i patrząc na nią, stwierdził, Ŝe jej włosy są jednak bardziej blond niŜ brązowe. Szkoda, Ŝe nie były rude. Po chwili uznał, Ŝe to jednak lepiej, Ŝe tak nie jest. Zawsze miał słabość do rudowłosych dziewcząt. Ta kobieta i tak niebezpiecznie na niego działała. Jeszcze by tego brakowało, Ŝeby była ruda! Postanowił poŜegnać się i odejść, i wszedł po stopniach na ganek. Po chwili jednak podszedł do ogrodowej huśtawki i usiadł na niej. - MoŜe zostanę tu na chwilę. Musi mi wyschnąć ubranie, bo ta baba-smok od Charlesa gotowa zionąć na mnie ogniem. Czy ona nienawidzi męŜczyzn w ogóle, czy tylko mnie tak uprzejmie traktuje? - Pani Mountjoy nie jest taka straszna. Teraz ma tylko za duŜo pracy w związku z weselem. Matka Charlesa ma przyjechać, Ŝeby jej pomóc. Kane skinął głową. Delikatnie zakołysał huśtawką. Odgłosy letniej nocy, świeŜy zapach ziemi i ściętej trawy, skrzypienie zardzewiałego łańcucha przywołały kolejną falę wspomnień. - Wiesz, kiedy byłem jeszcze w szkole, miałem psa, sukę.

Wyciągnąłem ją ze schroniska dla bezdomnych zwierząt. Nazwałem ją Ginger. Rory skinęła tylko głową, bo wydawało się, Ŝe Kane juŜ nawet nie zauwaŜa jej obecności. - Pamiętam, jak przemyciłem ją do siebie na górę w nocy, kiedy mama poszła juŜ spać. Kiedy Ginger chciała wyjść na dwór, wypuszczałem ją przez okno na dach ganku. Potem sama schodziła w dół po bocznej kracie. Taka była z niej spryciara. - Co się z nią stało? - Wpadła pod cięŜarówkę. I on wtedy płakał. Nagle Rory zdała sobie sprawę, Ŝe widzi wszystko tak wyraźnie, jakby sama to przeŜywała. Pewnie był juŜ tak wysoki jak teraz, jego twarz miała juŜ te same nieregularne, męskie rysy, moŜe tylko trochę mniej wyraziste, i płakał z całej duszy nad suczką o imieniu Ginger, którą kiedyś uratował. - Teraz tej kraty juŜ prawie nie widać. Pokryły ją zupełnie pędy wistarii - powiedziała Rory. - Charles chce, Ŝebym wycięła tę panoszącą się roślinę. MoŜe to jutro zrobię. - Oparła się o ścianę, objęła ramionami podciągnięte pod brodę kolana i patrzyła na gęste pędy. - Zamierzał wynająć człowieka, który usunąłby ją z korzeniami, zanim jeszcze zakwitła. - Za późno - odparł Kane. - Te korzenie sięgają juŜ pewnie do granic miasta. Rory skinęła głową. Po chwili powiedziała: - Chciałam, Ŝeby to był sędzia pokoju. Tak byłoby o wiele prościej. - Chciałaś, Ŝeby sędzia pokoju wycinał ci tę wistarię? - zapytał. Spojrzała na niego zaskoczona; zauwaŜył, Ŝe jej oczy są jasnobrązowe. - Och, nie. Miałam na myśli udzielanie nam ślubu - odparła. - Charles chce, Ŝeby to było w kościele. Mówi, Ŝe mam do tego prawo, bo to mój pierwszy ślub, ale mnie aŜ tak na tym nie zaleŜy. - Na ślubie? - Kane podniósł swe bardzo ciemne, proste brwi. Jego oczy były ciemnobrązowe jak kawa bez śmietanki. - Na ślubie w kościele. Z tym tłumem ludzi. Z męczącymi

próbami przedtem i wielkim przyjęciem potem. On chce zaprosić na wesele wszystkich swoich współpracowników i klientów. Kane wzruszył ramionami. Ściągnął koszulę i rozwiesił ją na oparciu huśtawki. Rory starała się na niego nie patrzeć. Nagość, nawet choćby tylko taka, zawsze wprawiała ją w zakłopotanie. - Nie lubisz przyjęć? - zapytał. Westchnęła i zaczęła nawijać sobie na palec kosmyk włosów. - To nawet nie o to chodzi. Tu chodzi o... o wszystko! - Wyciągnęła ręce bezradnym gestem i znowu westchnęła. - Przepraszam, pewnie nie masz ochoty tego słuchać. - SkądŜe, nie mam nic przeciwko temu. Czasami nawet trzeba wygadać się przed nieznajomym,. Poza tym opowiedzenie komuś o swoich problemach pozwala jakoś je uporządkować. - Ja nie mam Ŝadnych problemów. W kaŜdym razie nie są one... naprawdę waŜne. - Znowu zaczęła maltretować swoje włosy, szarpiąc nieszczęsny kosmyk i wykręcając go na wszystkie strony. Oczywiście, Ŝe nie masz problemów, moja kochana, myślał Kane. Dlatego właśnie szorowałaś z taką zaciekłością tę werandę w środku nocy na dwa tygodnie przed ślubem. Nie zdając sobie sprawy, po co to robi, zaczął zadawać jej niewinne, umiejętnie dobrane pytania. Udzielał przecieŜ wielu wywiadów, zarówno jako pisarz, jak i bohaterski pilot. Wiedział zatem dobrze, jak i o co pytać. Z Rory starał się być delikatny. W krótkim w czasie wydobył z niej to wszystko, co nie pozwalało jej zasnąć dzisiejszej nocy. - Bo widzisz, problem w tym - mówiła - Ŝe ja zawsze byłam taka rozsądna i zrównowaŜona; kaŜdy to przyznawał. A teraz nie wiem, co się ze mną stało. Nie mogę podjąć Ŝadnej decyzji, nie wpadając przy tym w panikę. W zeszłym tygodniu Charles poprosił mnie, Ŝebym postanowiła coś, jeśli chodzi o kwiaty, a ja to ciągle odkładam. I jeszcze ta muzyka. Nie mogę się zdecydować, czy wybrać jazz tradycyjny, czy teŜ nagrania z płyty Janis Joplin, którą ma mój ojciec. Kane aŜ zagwizdał cicho pod nosem. - Lubisz ten rodzaj muzyki? - Ja się w ogóle nie znam na muzyce. To była sugestia Sunny.

Ona i Bili bardzo lubili Janis Joplin. - Sunny? - Moja matka. Jej prawdziwe imię brzmiało Margaret, ale zmieniła je sobie na Suriya. To znaczy: Słońce. Tak mi się wydaje. W kaŜdym razie kaŜdy nazywał ją Sunny*. (przyp. Sunny znaczy po angielsku „słoneczna, promienna" tłum.). Aurora, córka Słońca. Jak moŜe mieć na imię ojciec? MoŜe Zeus? Powoli wszystko zaczynało mu się układać w logiczną całość. Hippisowski syndrom lat sześćdziesiątych. - W porządku, jeśli sama nie moŜesz się zdecydować, moŜe organista coś by ci doradził? - No... moŜe rzeczywiście. Myślę, Ŝe z nim porozmawiam. - Zaczęła tak zawzięcie gryźć dolną wargę, Ŝe Kane miał ochotę jakoś temu zapobiec. - Ale jeszcze jest problem rachunku. Nie wiem, kto go powinien zapłacić, i czy oni go przyślą, czy raczej trzeba im coś dać w kopercie? I w ogóle nie bardzo mam ochotę na ten ślub w kościele. - To moŜe na kościelnym dziedzińcu? Albo w ogrodzie na tyłach domu Banksów? To urocze miejsce. Wprawdzie przyjechałem tu juŜ po zmroku i nie wiem, jak teraz wygląda... - Och, niech juŜ będzie gdziekolwiek - westchnęła. - Tak czy owak, Charles kazał mi o tym wszystkim zdecydować jak najszybciej, a za miesiąc zaczyna się rok szkolny... i jeszcze muszę wybrać sobie suknię. - No tak. Suknia to powaŜna sprawa - powiedział Kane. - Nie robiłabym z tego takiego problemu, bo to w końcu tylko strój na tę jedyną okazję, ale... - znowu uniosła ramiona w geście rozpaczy. - Ja juŜ naprawdę nic nie wiem! W ogóle nie mogę uporządkować myśli! Rano nalewam sobie zupę mleczną na talerz i patrzę na nią tępo przez pół godziny, jakbym się zastanawiała, co mam z nią dalej robić. Sporządzam sobie róŜne notatki, które w ogóle nie mają sensu, kiedy je potem czytam, i wypisuję całe listy spraw do załatwienia, a potem nie pamiętam, gdzie je połoŜyłam! Oczy Kane'a powędrowały do jej kostki u nogi, która

wyglądała jak wyrzeźbiona przez prawdziwego artystę. - I zawiązujesz sznurki wokół... hm, palca, a potem zapominasz, o czym powinnaś pamiętać? Zakłopotana, z wdziękiem poruszyła stopą i dotknęła palcem brudnego kawałka sznurka, zawiązanego tuŜ nad kostką. - Och, pewnie masz na myśli to... To miało oznaczać buty. - Dobry pomysł - stwierdził Kane. - Nie jestem pewna, czy Charles uznałby to za dobry pomysł - odparła przygnębionym głosem. - Dla niego to byłby idiotyzm. Czy kiedyś próbowałeś zawiązać sobie sznurek wokół palca? Tego się prawie nie da zrobić. Poza tym cały czas przeszkadza. A to - dotknęła ręką kostki - miało mi przypominać, Ŝebym w końcu postanowiła, czy mam sobie kupić do ślubu nowe buty, bo jeśli tak, to muszę w nich najpierw trochę pochodzić. Inaczej mogę się dorobić bąbla na pięcie i kuleć w drodze do ołtarza. - I co, czy metoda sznurka okazała się skuteczna? - Powiedzmy. Przynajmniej pamiętam, po co go tu zawiązałam - powiedziała, uśmiechając się nieśmiało. Jej uśmiech wydał się Kane'owi tak uroczy, Ŝe było to co najmniej niebezpieczne. Patrzył na nią uwaŜnie, dopóki ostatni ślad uśmiechu nie zniknął z jej twarzy. Pragnął w tej chwili, Ŝeby nie uśmiechała się do niego w ten sposób. A niech to! Taki jeden pełen smutku uśmiech, te rozczochrane włosy, mokra, pomięta piŜama - wszystko razem otaczało ją aurą jakiejś bezradności. Nigdy nie potrafił się temu oprzeć. O Jezu! Ta kobieta i Charles W.E.Banks III? PrzecieŜ ona go Ŝywcem podpali! Nawet w przedszkolu Charlie był juŜ sztywniakiem. Nieskończoną ilość razy Kane wypijał piwo, którego tamten nawarzył. Charlie wychodził z tych bójek bez najmniejszego szwanku, za to Kane, mniejszy i nie tak dobrze zbudowany, nieodmiennie kończył je potłuczony, ociekający krwią, z ubraniem w strzępach. A potem jeszcze musiał pokazać się w tym stanie swojej matce. Czasami wolałby juŜ wziąć drugi raz cięgi od kolegów, niŜ znosić ostry jak brzytwa język Sally Smith, niech Bóg zbawi jej poczciwą duszę.

- Charles z pewnością cieszy się, Ŝe pan tu jest. MoŜe tak, pomyślał Kane, ale... moŜe teŜ zdarzyć się, Ŝe w końcu będzie tego Ŝałował. - Wiesz, lepiej pozwolę ci juŜ wrócić do domu i przespać się trochę. Nie wiem, jakie Charlie ma plany na jutro, ale... - Będzie pracował. Charles zajmuje się teraz jakąś waŜną umową. Mówił, Ŝe musi załatwić wszystkie sprawy, zanim pojedziemy w naszą p-p-podróŜ poślubną... P-p-podróŜ poślubna? Człowiek, który przeciskał się przez porządnie przystrzyŜony Ŝywopłot około pierwszej po północy, był bardzo zamyślony. Naprawdę bardzo zamyślony.

ROZDZIAŁ DRUGI - Co mamy w planie na dziś? - spytał Kane, uśmiechając się do wysokiego, jasnowłosego męŜczyzny w popielatym garniturze. Nawet w najgorętszy dzień roku Charles w ogóle się nie pocił; z niewiadomych przyczyn wytrącało to Kane'a z równowagi. - Chciałbym, Ŝebyś poznał Aurorę - odparł Charles, popijając kawę i podnosząc wzrok znad pierwszej strony gazety. - Potem, jeśli nie masz nic przeciwko temu, mógłbyś jej pomóc w tym, co jest jeszcze do załatwienia. Normalnie dawała sobie świetnie radę, ale ostatnio jest dziwnie rozkojarzona. Kane zmarszczył brwi. Co teraz robić? Przyznać się, Ŝe juŜ ją poznał, czy nic nie mówić i czekać, aŜ Charles ją mu przedstawi? - Jestem na wasze usługi, ale spróbuj wyjść dzisiaj wcześniej z pracy. Chyba powinieneś poświęcić swojej damie nieco więcej czasu. Dołączę do was w stosownej chwili i sam się przedstawię. - Dobrze - zgodził się Charles - i dziękuję za dobre chęci. Trzeba dziewczynę po prostu trochę zmobilizować. Zostało do załatwienia jeszcze parę spraw. Będę ci bardzo wdzięczny za pomoc. - Spokojna głowa - odparł Kane. - Wszystko będzie załatwione. Gdybyśmy mieli problemy z tematem do rozmowy, opowiem jej o twojej zaszarganej od dawna reputacji. - Jakiej zaszarganej reputacji?! -wykrzyknął z oburzeniem Charles. - PrzecieŜ Ŝartowałem - uspokoił go Kane. Zapomniał juŜ, Ŝe jego przyjaciel cierpi na wrodzony brak poczucia humoru. - Aha... No, dobrze. Ale pamiętaj, Ŝebyś zachowywał się przyzwoicie. Aurora naprawdę nie jest podobna do kobiet, w których gustujesz. - Ty wiesz najlepiej, w jakich kobietach gustowałem, Charlie - powiedział cicho Kane, po czym natychmiast tego poŜałował. To przecieŜ juŜ przebrzmiała historia. Było, minęło. Spotykał się z Suzanne Goforth, zanim Charles w ogóle ją poznał. Potem, przez jakiś czas, bywali wszędzie we trójkę. W końcu Suzanne wybrała tego, który skończył odpowiednie studia i miał zacząć pracę w renomowanej firmie swego ojca, zamiast Kane'a, niebieskiego ptaka,

który mógł jej zaoferować tylko swoje nazwisko. Za niecałe dwa tygodnie przeprowadzi się do domu obok, myślała. Będzie dzieliła łoŜe z Charlesem, będzie co dzień siedziała naprzeciw niego przy stole. Czy naprawdę kochała go na tyle, Ŝeby to znieść? Czy ona w ogóle wiedziała, co to jest miłość? Gdy była dzieckiem, uczono ją, Ŝe naleŜy kochać wszystkie boskie stworzenia - zwierzęta, rośliny, skały. Zawsze miała z tym problemy, szczególnie kiedy podrosła i zaczęła dostrzegać niektóre boskie stworzenia jakby bardziej wyraźnie. Niektóre z tych stworzeń równieŜ ją dostrzegały jakby bardziej wyraźnie i podobało im się to, co widzą. Potem, u babci, wszystko stało się prostsze. Nie było Ŝadnego gadania o miłości. W Ŝyciu naleŜało przestrzegać pewnych zasad i człowiek był bezpieczny. Kiedy weszła w samodzielne Ŝycie, była zbyt zajęta, Ŝeby zastanawiać się nad istotą miłości. Oczywiście, kochała swoją rodzinę. Tego była zupełnie pewna. Nigdy jednak, nawet sama przed sobą, nie przyznawała się, Ŝe interesuje ją inny aspekt tego uczucia. Owszem, zdarzały jej się skrzętnie ukrywane chwile słabości, ale zawsze potem wracała na bezpieczną drogę, jasno wytyczoną przez babkę. Tu świat miał swoje wyraźne granice i drogowskazy. Porządna kobieta powinna cały czas robić coś poŜytecznego. Rory chodziła regularnie do kościoła, brała udział w kwestowaniu na róŜne zboŜne cele, wolny czas wypełniała pracą. Nigdy nie miała karty kredytowej; według babci ten diabelski wynalazek słuŜył tylko do wodzenia ludzi na pokuszenie. Nigdy nie nosiła wyzywających sukienek z dekoltem do pasa ani spódnic kończących się na tej części ciała, której nazwy przyzwoita kobieta nawet nie wymawia. Ponadto wiedziała, Ŝe jest naprawdę dobrą nauczycielką. No, moŜe od pewnego czasu była nieco roztrzęsiona, ale za to wyszorowała wreszcie podłogę ganku. I pozbyła się wyrzutów sumienia. Dziś jeszcze rozprawi się z tą wistarią... Jeśli znajdzie sekator. Ostatnio chyba przycinała nim gałęzie, Ŝeby nie właziły na

sznur do bielizny, a potem połoŜyła go... Parę minut później, wychodząc przez tylne drzwi na podwórze, mruczała: - Zaraz, zaraz, gdybym była sekatorem, to mogłabym teraz być... - W Motelu Spełnionych Marzeń z Chrupiącym - Kurczakiem - podpowiedział jej Kane, przytrzymując uchylone drzwi. Po chwili zaskoczenia Rory wybuchnęła śmiechem. Śmiała się tak, Ŝe łzy zmoczyły jej rzęsy i spływały po policzkach. - To bardziej interesujące miejsce niŜ półka w garaŜu - powiedziała. - Czy taki motel w ogóle istnieje? - Chyba nie. - Szkoda - odparła z uśmiechem. - A gdyby istniał, czy spotkałabyś się tam ze mną na potajemne... - Spełnianie marzeń? Chrupiący kurczak? W kaŜdej chwili! - Rory była zaskoczona, Ŝe pod wpływem jakiegoś impulsu odpowiedziała mu w ten sposób. PrzecieŜ to w ogóle nie było do niej podobne. - Przyszedłem zaoferować ci moją pomoc na prośbę Charliego. Jest jeszcze zajęty w biurze, ale po południu moŜe będzie miał trochę czasu. - Powiedziałeś mu o naszym wczorajszym spotkaniu? - Nie. Czy powinienem? - Chyba nie... Być moŜe źle by to zrozumiał - przyznała Rory. - Więc co teraz? - zapytał Kane. - Ćwiczymy weselne marsze? Szukamy w sklepach jedwabnych białych pantofli? A moŜe robimy śliczne małe paczuszki z ryŜu i płatków róŜ? Rory zrobiła przeraŜoną minę. - Czy jest to konieczne? PrzecieŜ w ten sposób moŜna zanieczyścić środowisko! - Tym się nie przejmuj. RyŜ zjedzą ptaki, a reszta ulegnie biodegradacji. MoŜe najwyŜej Charles ukarze cię grzywną za zaśmiecanie miejsc publicznych. - Czy zawsze jesteś taki okropny?

- Nie zawsze. Tylko wtedy, gdy mam do czynienia z tak bezwzględnie porządną osobą. - Uśmiechnął się i jego nierówno wygięte usta zrobiły się jeszcze bardziej niesymetryczne. Dla Rory miało to jakiś niezwykły urok. - To mi wcale tak dobrze nie wychodzi. Bycie porządną, oczywiście. No... udawanie, Ŝe jestem taka porządna. Tym razem Kane roześmiał się głośno i Rory nie mogła się temu oprzeć. Po chwili śmiała się razem z nim, czując, Ŝe jest lekka jak piórko. - Dzisiaj - zaczęła, kiedy udało jej się trochę nad sobą zapanować - musimy rozprawić się z tą wistarią przy ganku i znaleźć kogoś, kto zechciałby wziąć moje rośliny w doniczkach. Charles chyba za nimi nie przepada. Kane popatrzył ponad jej ramieniem na parapet kuchennego okna, gdzie stały jakieś mizerne warzywa, wyrastające na długich łodygach ze słoików po dŜemie. - W porządku - stwierdził. - Najpierw wistarią... choć muszę przyznać, Ŝe kiedyś bardzo lubiłem te rozwichrzone zarośla. Świetna zasłona dla wszelkiej niepoczciwej działalności. - Charles mówi, Ŝe przyciąga termity. - Charles jest filistrem. - Och, nie. On jest prezbiterianinem. Przedtem był baptystą, ale się przechrzcił - powiedziała Rory z powaŜnym wyrazem twarzy, ale po chwili nie wytrzymała i wybuchnęła śmiechem. BoŜe, juŜ chyba od dwudziestu lat zapomniała, jak się to robi. Kane znalazł sekator, wiszący między pękami starych, zakurzonych ziół. Zanim nadeszło południe, z pnących zarośli przy ganku niewiele juŜ zostało. Usta Rory wyginały się boleśnie przy kaŜdym cięciu sekatora. Pod koniec była juŜ bliska łez. Kane patrzył z zachwytem i rozczuleniem na jej piegowatą twarz, podrapane ręce, włosy w strąkach i zasmuconą minę. MoŜe Charlesowi to by się mniej podobało, ale Charles jest ignorantem. Kane kiedyś nauczył się cenić to, co kobieta ma w głowie, prawie tak samo jak to, co ma gdzie indziej. I nie pamiętał, Ŝeby którakolwiek z kobiet podobała mu się bardziej niŜ Rory.