PROLOG
Tak widocznie musiało się stać. Do tego, czego chciał los,
dołoŜyło się ileś tam wypitych drinków i ten stary, przywołujący
wspomnienia kawałek z grającej szafy. Kliniczny obraz stanu ostrej
nostalgii...
Kane przesunął się do końca szerokiej lady baru; na ścianie
obok wisiał automat telefoniczny. Wykręcił numer informacji. JuŜ
jedenaście lat minęło od czasu, kiedy ostatni raz widział Charliego.
Dobry, stary kumpel Charlie... Stał wtedy przed wejściem do
kościoła, trzymając w ramionach Suzanne. Fotograf robił im zdjęcia.
Kane nie został na weselu. Przez kilka następnych lat posyłał
szczęśliwym małŜonkom gwiazdkowe Ŝyczenia, bez podawania
adresu nadawcy. Znając Charliego był pewny, Ŝe mieszka cały czas
w tym samym starym domu przy Tobaccoville Road. Tacy ludzie jak
Charles Edward William Banks III - czy moŜe William Edward -
zawsze mieszkają w solidnych domach, które zbudowali ich nie
mniej solidni przodkowie. Tacy ludzie jak Charlie Ŝenią się zawsze z
najpiękniejszą dziewczyną w mieście, oczywiście z dobrej rodziny, a
potem Ŝyją długo i szczęśliwie... Natomiast tacy faceci jak Kane
Smith Ŝyją na wysokich obrotach, mając pod ręką parę chętnych
rudowłosych ślicznotek z róŜowymi policzkami, karminowymi
ustami i jasno-róŜowymi sutkami.
Dwie z nich mają juŜ pewnie teraz gromadkę dzieci. Kane za
to do swego dorobku z minionych lat mógł wpisać uszkodzenie
kręgosłupa w Zatoce Perskiej jako pamiątkę ewakuacji, postępującą
zaćmę od wieloletniego wpatrywania się w słońce i, od bardzo
niedawna, parę ksiąŜek na liście bestsellerów „New York Timesa".
Czy to jest w porządku?
Nie, do diabła, to nie jest w porządku!
- Tak - mówił do telefonisty w centrali - Tobaccoville. To
gdzieś w pobliŜu King... i chyba Rural Hall?
W końcu uzyskał połączenie. Wyprostował się na stołku,
mrugając oczami, bo widział juŜ wszystko jak przez mgłę.
- Charlie? To naprawdę ty, mój stary? Czy przypominasz
sobie, jak pojechaliśmy kiedyś we trójkę, ty, ja i Suzanne, do tamtej
knajpy na zachód od Chapel Hill i straciliśmy na grającą szafę
jedenaście dolców, słuchając w kółko tego kawałka o latających
ludoŜercach?
- Przepraszam bardzo... kto mówi?
- Czy kiedykolwiek powiedziałem ci, Ŝe jesteś parszywym
sukinsynem, bo mi ją zabrałeś?
- Kane? Czy to ty?
- Tak, to ja... przynajmniej w tych miejscach, które jeszcze
czuję. Chyba nie mam juŜ nóg. Charlie, czy mógłbyś tu przyjechać i
zawieźć mnie do domu? Najeźdźcy z obcej planety zabrali mi moje
ciało...
- Kane, gdzie ty w ogóle jesteś?
- Tu jestem, Charlie, a gdzie ty jesteś?
- Na miłość boską, nic się nie zmieniłeś. Nieodpowiedzialny,
niezrównowaŜony, jak dziecko...
- Jakie dziecko? Nie mam Ŝadnych dzieci, Charlie - próbował
oprzytomnieć Kane. - A ty masz? Czy Suzanne wykarmiła je własną
piersią? To mogły być moje dzieci, Charlie. Ona powinna wyjść za
mnie, a nie za ciebie. Ja ją naprawdę kochałem, a ona złamała mi
serce... Nigdy nie spojrzałem na Ŝadną inną kobietę, przysięgam ci,
nigdy...
- Jesteś pijany.
- Pewnie, Ŝe jestem pijany - powiedział Kane uraŜonym
tonem. - Myślisz, Ŝe gadałbym w ogóle z takim draniem, który
ukradł mi dziewczynę, gdybym nie był pijany?
Nagle w jego oczach pojawiły się łzy. Przymknął powieki.
- Tak, tak, Charlie, szczęściarz z ciebie. Jesteś cholernie
nudnym facetem, ale przynajmniej masz kobietę, która moŜe ogrzać
ci ptaszka... hmm, chciałem powiedzieć, twoje łoŜe... która strzepuje
okruszki domowego ciasta z twoich eleganckich garniturów i
troszczy się o gromadkę dziatek.
- Kane, Suzanne od...
- A ja nie mam nic. Nic, rozumiesz? I nie mogę juŜ nawet
latać... Nie mam skrzydeł. Skończyły się triumfalne powroty
bohatera. Ale wiesz, Charlie, co mnie najbardziej przeraŜa?... Nie
mogę juŜ nawet wy...
- Posłuchaj, Kane, nie zamierzam dłuŜej wysłuchiwać
twojego pijackiego bełkotu. Pojedziesz teraz do domu i prześpisz się.
Jutro, jeśli będziesz trzeźwy, porozmawiamy jak cywilizowani
ludzie. Będę u siebie w biurze do godziny...
- Chciałem ci powiedzieć, co mnie najbardziej przeraŜa,
mój... najlepszy przyjacielu z lat dziecięcych, mój stary kumplu...
Jestem samotny. Tak przeraźliwie samotny, Ŝe chce mi się wyć.
Przyszedłem tutaj z prześliczną, rudowłosą kobitką i nic z tego nie
wyszło, Nie brała mnie. Wiesz, dlaczego? Bo jedyną kobietą, jaką
kiedykolwiek kochałem, była...
- Kane, przecieŜ to było tak dawno temu. Poza tym Suzanne
u....
- Poślubiła mojego najlepszego przyjaciela, a ja siedzę teraz
w barze na Key West sam jak palec i... Co to ja przedtem mówiłem?
- Gdzie ty teraz mieszkasz, Kane? Nie, nie chcę, Ŝebyś mi
teraz puszczał „Latających ludoŜerców" z grającej szafy. Powiedz
mi, gdzie mieszkasz. Zadzwonię do ciebie jutro rano.
Rory wydęła usta przed lustrem i końcem małego palca
nałoŜyła na nie nieco koralowej szminki. Charlie nie lubił mocnego
makijaŜu. Dziś wieczór mieli jednak pójść do nowej restauracji
zamiast do tego okropnego klubu i Rory zamierzała dobrze się
bawić.
Restauracja była przepełniona. Zanim pokazano im
zamówiony stolik, Charlie juŜ się zachmurzył.
- Pewnie miałeś cięŜki dzień - powiedziała cicho.
- Moja praca jest niezwykle odpowiedzialna, Auroro. Zdajesz
sobie sprawę, Ŝe nie mogę w jednej chwili oderwać myśli od tych
waŜnych spraw, którymi zajmuję się w biurze.
- Oczywiście, Ŝe nie moŜesz, kochanie. - Rozpraszanie złych
nastrojów Charliego naleŜało do jej obowiązków, ale Rory mimo
wszystko próbowała jeszcze cieszyć się, Ŝe dzisiejszy wieczór spędzą
w sposób nietypowy. Zamówiła eskalopki w sosie tahini.
Charlie uniósł wysoko swe jasne brwi. Zamówił pieczoną
pierś kurczaka.
- To jest zawsze bezpieczne danie - zauwaŜył. Zaciskając
mocno dłonie po stołem, Rory zmieniła zamówienie. Oczywiście,
Charles miał rację. Lepiej nie stwarzać sobie problemów, kiedy się
ma nerwicę Ŝołądka.
O dziewiątej trzydzieści siedem Charles zaparkował
samochód na swoim podjeździe i odprowadził Rory do ganku jej
domku, który stał tuŜ obok. ZłoŜył na ustach krótki pocałunek.
Lubiła jego pocałunki, miłe, bez cienia natarczywości. Jedną z
rzeczy, która podobała jej się najbardziej w ich kontaktach, było to,
Ŝe Charles Banks nie był w stosunku do niej natarczywy, mimo Ŝe
kiedyś był juŜ Ŝonaty. śonaci męŜczyźni zwykli uwaŜać seks za coś
oczywistego.
Kiedy się poznali, Charles powiedział jej, Ŝe Suzanne była
miłością jego Ŝycia. Suzanne umarła i Charles zamierzał oprzeć
swoje drugie małŜeństwo na wspólnych zainteresowaniach,
wzajemnym szacunku i poczuciu odpowiedzialności. To Rory w
zupełności odpowiadało. Nie naleŜała do kobiet, które koniecznie
chciały przeŜywać burzliwe, szalone romanse ze wszystkimi
związanymi z tym problemami.
Była zadowolona, Ŝe znalazła kogoś takiego jak Charles. Być
moŜe był czasami trochę nudny, czasami zachowywał się jak
antyfeminista, ale był przystojny, dobrze wychowany i doskonale
ustawiony w Ŝyciu.
Jej babcia na pewno pochwaliłaby ten wybór.
W sobotę wieczorem poszli znów na kolację do klubu. Całe
popołudnie Charles grał w golfa ze swoim klientem. Rory nie umiała
grać w golfa, ale to nie miało znaczenia. Charles powiedział, Ŝe
nawet nie próbowałby wymagać od nauczycielki ze szkoły
podstawowej, Ŝeby zabawiała jego klientów.
Rozmawiali o lokalnych wyborach, o ogrodzie wokół domu
Charlesa i o jego dentyście, który ma nadzieję uratować mu
trzonowy ząb w górnej szczęce. Tego wieczoru przed drzwiami
znów ją pocałował. Rory chciała zaprosić go do siebie na deser, ale
Charles miał jeszcze przed sobą kilka godzin papierkowej roboty.
- JuŜ niedługo, kochanie - mówił cichym, łagodnym głosem. -
JuŜ niedługo nie będziemy się tak rozstawali. - Pocałował diament
zaręczynowego pierścionka na jej dłoni. Dał go Rory trzy tygodnie
temu. Czekał, aŜ minie okrągły rok od śmierci Suzanne, Ŝeby się jej
oświadczyć. Mieszkał sam w tym wielkim, starym domu obok. Rory
lubiła przestrzeń. Miała róŜne własne plany.
- Muszę juŜ iść, kochanie - mówił Charles. - Obiecałem
zadzwonić do mego dawnego przyjaciela. Taki Ŝyciowy rozbitek...
Trochę zwariowany, ale w gruncie rzeczy porządny facet.
Zastanawiałem się, czy nie poprosić go, Ŝeby był druŜbą na naszym
weselu. Na pamiątkę dawnych czasów... Kiedyś Kane i Suzanne byli
bliskimi przyjaciółmi, byli nawet... Ale to nieistotne. Idź juŜ spać,
kochanie. Wyglądasz na zmęczoną.
Znowu ją pocałował. Tym razem w usta. Rory poczuła nagły
ucisk w Ŝołądku. Po wejściu do domu natychmiast skierowała się do
kuchni i zaŜyła trochę sody.
W nocy dręczył ją zły sen. Obudziła się, wołając stłumionym
głosem o pomoc.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Pięć dni później Aurora Hubbard szorowała podłogę swego
frontowego ganku. Fakt ten sam w sobie nie był niczym
szczególnym. Rory była schludna z natury; babka wpoiła jej tę cechę
jeszcze w dzieciństwie.
Poza tym wszystko wskazywało na to, Ŝe w niedługim czasie
będzie miała gości...
Kane Smith wyszedł na papierosa, sam na sam z kłębiącymi
się myślami o przeszłości, które odpychał od siebie przez tyle lat.
Nie był pewien, czy powrót do tego miasta i zgoda na zostanie
druŜbą Charliego były dobrym pomysłem. Wieść o śmierci Suzanne
stanowiła dla niego prawdziwy szok.
Suzanne była częścią tego, co uwaŜał za lata swej niewinnej
młodości, zanim przeszedł przez piekło wojny. Wyszedł z niego
jakby o sto lat starszy, choć nie wiadomo, czy mądrzejszy.
Przegadali z Charliem wiele godzin, zanim gospodarz uznał,
Ŝe pora juŜ pójść spać. Kane poszedł do swojej sypialni, ale nie był w
stanie zasnąć. Pogodził się juŜ z myślą, Ŝe Suzanne nie Ŝyje.
Pogodził się teŜ z tym, Ŝe jej obraz, który nosił w sercu od szkolnych
czasów, niewiele miał wspólnego z rzeczywistością. Suzanne była
słodką, głupiutką i samolubną istotą; zaczynał zdawać sobie sprawę,
Ŝe gdyby się pobrali, ich związek dość szybko przestałby być idyllą.
Na szczęście była na tyle przewidująca, Ŝeby zostać Ŝoną
Charliego. Oni naprawdę do siebie pasowali. Z tego, co dziś
opowiadał Charlie, moŜna było wnosić, Ŝe nowa Ŝona będzie
pasowała do niego jeszcze lepiej. Pracowała jako nauczycielka w
najmłodszych klasach szkoły podstawowej i miała dobrą opinię w
sąsiedztwie. Spokojna, rozsądna i schludna, daleka od marzeń o
męŜczyźnie, który miałby się zachowywać jak bohater romansu.
Spokojna, rozsądna i schludna. Lustrzane odbicie Charliego.
MoŜe tylko z jednym wyjątkiem... Charles był najprzystojniejszym
chłopcem w klasie maturalnej. Niewiele się zmienił. Parę
centymetrów więcej w pasie, trochę mniej bujna czupryna.
Jakby usprawiedliwiając się, Charlie mówił, Ŝe jego
narzeczona nie jest szczególnie ładna. Wyblakła blondynka,
powiedział. Jej karnacji teŜ nie sposób porównać z cerą Suzanne,
chociaŜ przyznał, Ŝe ma całkiem miły uśmiech i ludzie raczej ją
lubią.
Kane Ŝyczył im szczęścia. Pewnie zanudzą się ze sobą na
śmierć w ciągu miesiąca, ale to juŜ nie jego zmartwienie.
Z pewnym zaciekawieniem skierował się w stronę domku,
który kiedyś wynajmowała od Banksów jego matka, a w którym
mieszkała teraz nie najmłodsza juŜ panna nauczycielka, czyli
narzeczona Charliego.
Podszedł bliŜej. Ten sam stary Ŝywopłot... W tym samym
miejscu co dawniej. Była w nim dziura, więc przecisnął się na drugą
stronę, po czym stanął jak wryty, mruŜąc oczy przed blaskiem
nieosłoniętej, Ŝółtej Ŝarówki.
CzyŜby to miała być ta rozsądna istota, o której mówił
Charlie?
Kane z niedowierzaniem podciągnął rękaw koszuli i spojrzał
na zegarek. Było dwadzieścia dwie minuty po północy. Dokładnie.
Tymczasem kobieta na ganku szorowała na czworakach podłogę.
Albo on ma przywidzenia, albo coś jej się, delikatnie mówiąc,
poprze-stawiało w głowie.
Oczywiście, istniała trzecia moŜliwość. To Charliemu się coś
poprzestawiało.
Nie, to niemoŜliwe. Przyrodzony porządek pięciu klepek
Charliego nie mógł być zakłócony z powodu jakiejś kobiety. Mógłby
moŜe niezupełnie poprawnie wypełnić formularz, mógłby moŜe
nawet źle dobrać krawat do garnituru, ale zadać się z kobietą, która
szoruje ganek o północy? Co na to jego mamusia, która zawsze
obracała się wśród osób z najwyŜszych sfer? Kane pamiętał ją aŜ
nadto dobrze z czasów dzieciństwa. Dystyngowana dama
decydowała o tym, co wypada, a co nie w prowincjonalnym Ŝyciu
miasteczka Tobaccoville. Madeline Banks próbowała uchronić
swego syna od kontaktów z małym, rozhasanym Kane'em z
najbliŜszego sąsiedztwa, ale im bardziej mnoŜyła zakazy, tym
uparciej chłopcy trzymali się razem. Kane przewodził i on
przewaŜnie zbierał cięgi za wspaniałe szaleństwa cielęcych lat, a
potem wczesnej młodości. Szybkie samochody, szybkie motorówki,
łatwe dziewczyny i tanie wino.
W pewnym momencie ich drogi się rozeszły. To było do
przewidzenia. Charles poszedł w ślady ojca i zaczął pracę w agencji
ubezpieczeniowej, a Kane wybrał swoją własną drogę. To juŜ
jedenaście lat, rozmyślał Kane. Jak wiele moŜe się zdarzyć przez
jedenaście lat.
Patrzył na tę kobietę. Jej zgrabny tyłeczek poruszał się jakby
niezaleŜnie od ruchów ramion, które z pasją tarły pomalowaną na
szaro drewnianą podłogę. Akurat zauwaŜyła chyba plamę brudu, bo
westchnęła, zatrzymała się na chwilę i oparła czoło na
skrzyŜowanych nadgarstkach.
Charlie mówił, Ŝe jego narzeczona wynajęła ten dom, gdy
sprowadziła się do Tobaccoville, i Ŝe mieszka w nim sama.
Kane bardzo cicho podszedł bliŜej. Kobieta znowu
westchnęła i podjęła swą niewdzięczną pracę. Miała na sobie piŜamę
jakby specjalnie stworzoną do wywoływania lubieŜnych skojarzeń.
śółta, ostra Ŝarówka mogła nie oddawać jej prawdziwego koloru, ale
mniejsza z tym. Z kaŜdą minutą Kane upewniał się coraz bardziej, Ŝe
jakikolwiek związek między tą istotą a Charlesem Williamem
Edwardem Banksem III będzie katastrofą.
Podszedł jeszcze bliŜej. Dzieliły ich teraz najwyŜej dwa
metry. Co, u diabła, mógłby nieznajomy męŜczyzna powiedzieć teraz
kobiecie, gdyby się odwróciła?
Jak ona miała na imię? Charlie je przecieŜ wymienił.
Zaczynało się chyba na R... a kończyło na A. Ramona? Victoria?
Uśmiechnął się do tej myśli. Jeśli ta dama miała w sobie coś
wiktoriańskiego, to na pewno nie od tej strony, od której ją teraz
oglądał.
Sytuacja zaczynała go bawić. Obiekt jego obserwacji
posuwał się rączym sposobem coraz bardziej do tyłu. Kane
przyglądał się jej włosom. Wyblakła blondynka? Nawet w mylącym
świetle Ŝółtej Ŝarówki tak by jej nie określił. Twarz pozostawała
zagadką, ale Kane uwielbiał zagadki.
Kane Smith, eks-lotnik, eks-bohater, eks-mąŜ, jeśli liczyć
sześć nieszczęsnych miesięcy małŜeńskiego piekła z rudowłosą
prawniczką, właśnie opublikował swoją trzecią powieść sensacyjną.
Jego pierwsza ksiąŜka całkiem niespodziewanie doczekała się
trzech wydań i była juŜ w połowie listy bestsellerów, druga dosięgła
szczytu listy i znajdowała się tam przez całe pięć tygodni. Kane miał
podstawy przypuszczać, Ŝe i trzecia pójdzie tym śladem.
Od czasów swej lotniczej słuŜby Kane unikał rodzinnego
stanu, właściwie nie wiadomo dlaczego. Kiedy po wojnie w Zatoce
odszedł z wojska, mieszkał w Cape May, choć czasem nosiło go tu i
ówdzie. Czasami był sam, czasami nie. Ostatnio związał się z
rudowłosą tancerką z Vegas, ale to była pomyłka od samego
początku. Kupił jej wysadzany diamentami zegarek i wysłał z
powrotem do Newady.
Kiedy topił potem swój parszywy nastrój w kolejnym drinku,
usłyszał tę starą piosenkę i zadzwonił do Charliego. W ten sposób
jest teraz tutaj, gapiąc się w środku nocy na pośladki nieznajomej
istoty płci Ŝeńskiej z mieszanymi uczuciami zdziwienia, ciekawości i
niespodziewanego, Ŝeby nie powiedzieć niestosownego, podniecenia.
Po co ona zawiązała sobie wokół kostki kawałek sznurka?
Nieświadoma obecności obcego męŜczyzny, Rory dalej
szorowała szczotką podłogę. Jeszcze trzynaście dni wolności,
myślała. Znowu westchnęła i oparła głowę na złoŜonych dłoniach.
Za cztery tygodnie zacznie się rok szkolny i będzie musiała
powiedzieć gromadzie dzieci w swojej klasie, dla której dotąd była
panną Hubbard, Ŝe teraz mają do niej mówić „pani Banks". Nagle to
zadanie wydało się przerastać jej siły.
Właściwie wszystkie, nawet błahe decyzje, od czasu kiedy
zgodziła się wyjść za Charlesa, wydawały się przerastać jej siły.
KaŜdy pagóreczek wyrastał przed nią do rozmiarów Mount Everestu.
Paznokcie obgryzła juŜ prawie do łokci, jej umysł pełen był myśli
kłębiących się jak wodospad albo wyłączał się zupełnie. A przecieŜ
zawsze była taka zrównowaŜona i rozsądna...
Jakiś czas temu leŜała w łóŜku, nie mogąc zasnąć i
zastanawiając się, czy zapłacić Charlesowi czynsz za następny
miesiąc, choć przecieŜ będzie tu jeszcze mieszkać tylko przez dwa
tygodnie, i co będzie, jak zwali się tutaj cała jej rodzina, i czy
przyzwyczai się do nowego nazwiska, aŜ wreszcie przestała się
łudzić, Ŝe zaśnie, myśląc o tym wszystkim, i poszła szorować ganek.
To przynajmniej była jakaś decyzja. I jakieś zajęcie.
Mniej więcej w połowie roboty poczuła się zmęczona. Bolały
ją kolana. Nie czuła juŜ rąk. BoŜe, co by to było, gdyby Charles
dowiedział się, co ona robi po nocy?
Chyba jednak powinna skończyć to, co zaczęła. Nigdy nie
odkładaj niczego do jutra... i tak dalej, i tak dalej. Słyszała to tysiące
razy, od czasu kiedy w wieku jedenastu lat zamieszkała u swojej
babki.
- A co by było, gdybym odłoŜyła ten ślub, z powodu którego
jestem ostatnio taka roztrzęsiona? - zapytała samą siebie.
Posuwając się tyłem, zbliŜała się do krawędzi ganku.
- A niech to! - fuknęła ze złością, zdając sobie sprawę, Ŝe
szorowała ganek od drzwi wejściowych do schodów, zamiast na
odwrót. Niczego ostatnio nie jest w stanie zrobić porządnie! Wylała z
wiadra na ostatnie deski trochę wody z płynem do mycia podłóg i
złapała za szczotkę. Milion razy wolałaby teraz znaleźć się na statku
płynącym do Chin albo w pociągu pędzącym w kierunku Himalajów.
Jak byłoby cudnie wynieść się stąd na drugi koniec świata, gdzie nikt
nie słyszał ani o niej, ani o Charlesie, ani o całej rodzinie
Hubbardów!
Wyczuła kolanem skraj werandy, po czym jej prawa stopa
trafiła na coś ciepłego, zaokrąglonego i twardego, w miejscu gdzie
nic takiego nie miało prawa się znajdować.
Cofnęła nogę, po czym ostroŜnie wyciągnęła ją znowu. To
samo.
Kane, nieco skołowany tymi napadami czyścicielskiej furii,
pomrukami i westchnieniami w czasie nagłych przestojów, patrzył
cały czas na to, co wydawało mu się najsłodszą dla oka parą
okrągłości. PiŜama dziewczyny była na siedzeniu nieco wytarta;
pewnie miała zwyczaj jadać w niej śniadanie, zanim ubierała się
przed wyjściem. Wyobraził ją sobie, ciało bez twarzy, miękką i
ciepłą po gorącym prysznicu, pachnącą jak... sosna. Nie, nie jak
sosna. MoŜe jak bez.
Rzecz była warta zbadania.
Rory poruszyła palcami stopy, bojąc się spojrzeć w tył. Jeśli
to Charles, ich narzeczeństwo jest skończone. Finito. Koniec. Bez
dyskusji.
MoŜe gdyby wróciła na czworakach do domu bez oglądania
się za siebie, mogliby udawać, Ŝe nic się w ogóle zdarzyło. MoŜe
nawet kiedyś śmieliby się z tego oboje.
OstroŜnie posunęła się w kierunku drzwi. Nie, nic z tego,
pomyślała. Charles nigdy w Ŝyciu nie będzie się z tego śmiał. Jeśli to
jest Charles, będzie musiała wdać się w jakieś okropnie kłopotliwe
wyjaśnienia.
A jeśli to jest ktoś inny...
O, BoŜe. Myśl teraz, Crystal Auroro Hubbard, myśl!
Zacząć wołać o pomoc i zbudzić Charlesa, który przybiegnie
na ratunek, czy rzucić się do drzwi, zatrzasnąć je za sobą i dzwonić
na policję?
Zanim cokolwiek postanowiła, jej dłonie pośliznęły się na
mokrej podłodze. Rzuciła się w kierunku drzwi, ale łapiąc ręką za ich
brzeg zdała sobie sprawę, Ŝe jest juŜ za blisko i blokuje je własnym
ciałem. Cofnęła się gwałtownie, uderzając lewą stopą w plastikowy
kubeł z wodą. Usłyszała stłumiony łoskot, gwałtowne stuknięcie,
plusk i czyjś okrzyk.
- Do diabła, niech no szanowna pani zobaczy, jak mnie
urządziła! Wziąłem ze sobą tylko dwie pary dŜinsów!
Jednocześnie przeraŜona i zaciekawiona, odwaŜyła się
spojrzeć za siebie. To nie był Charles. Nie była jeszcze zhańbiona na
wieki.
To był ktoś obcy. Gdyby miała choć trochę oleju w głowie,
powinna zacząć krzyczeć ze strachu, ale ten człowiek, ociekający
teraz brudną wodą, jakoś nie wydał jej się groźny.
- Muszę to z siebie zdjąć, zanim przekroczę próg, bo inaczej
ten pterodaktyl z sąsiedniego domu zabije mnie za skalanie swych
sterylnych podłóg.
- Charles? - Rory ledwie wydobyła to słowo ze ściśniętego jeszcze
gardła.
- Nie, gospodyni. Pani Jakaśtam.
- Pani Mountjoy. Zna pan więc Charlesa? - Nie wiedziała,
czy w tej sytuacji to lepiej, czy gorzej.
- Tak, znam Charlesa - mruknął męŜczyzna z głębokim
niesmakiem. Rozpiął mokrą koszulę i próbował odlepić ją od ciała.
Rory zauwaŜyła, Ŝe nie nosi podkoszulka. Kiedyś zwróciła uwagę, Ŝe
Charles nosi podkoszulek nawet w najcieplejsze dni w roku.
Oczywiście, nie widziała tego na własne oczy. Podkoszulek
prześwitywał jednak zawsze przez jego białe, wykrochmalone
koszule, które nosił do popielatych garniturów. Odwróciła się
szybko.
- Hm... nie przypominam sobie, Ŝeby Charles kiedykolwiek
wspominał pana nazwisko. - Ty barania głowo, dodała w myśli pod
własnym adresem, przecieŜ nawet nie znasz jego nazwiska!
- Nie? W gruncie rzeczy to mnie nawet nie dziwi.
- A kim pan jest? PrzecieŜ nawet nie mogę być pewna, czy
pan naprawdę zna Charlesa?
- Nazywam się Smith. Oczywiście nie moŜe pani być pewna,
czy znam Banksa. Ale jeśli ma to jakieś znaczenie, to Charlie dzięki
mnie miał po raz pierwszy podbite oko, a ja dzięki niemu. W tej
samej bójce. Byłem teŜ druŜbą na jego weselu po tym, jak ukradł mi
dziewczynę, a teraz będę nim znowu. To moŜe dać pani pewne
pojęcie, jaki ze mnie wspaniały facet.
- Nikt, kto naprawdę zna Charlesa, nie nazywa go Charlie -
stwierdziła. Prawdę mówiąc, nie był to Ŝaden argument.
Klęcząc dalej na czworakach, spoglądała przez ramię na
człowieka stojącego w mroku. A więc to był przyjaciel Charlesa z
dawnych czasów, który będzie druŜbą na ich weselu? Ten
ciemnowłosy, niebezpiecznie wyglądający męŜczyzna z krzywym
nosem, wykrzywionymi ustami i złośliwym spojrzeniem? Ten niecny
typ, skradający się po nocy w mokrych dŜinsach i koszuli khaki,
która była własnością jej Charlesa?
JeŜeli w ogóle jakoś go sobie wyobraŜała, to powinien być
kimś takim jak Charles. Krótko ostrzyŜony typ właściciela powaŜnej
firmy w marynarce z watowanymi ramionami.
Wprawdzie włosy nieznajomego nie były tak długie, Ŝeby sprawiały
wraŜenie zaniedbanych, natomiast szerokie ramiona, które rysowały
się pod mokrą koszulą, świadczyły o sile fizycznej tego męŜczyzny.
Rory próbowała rozpaczliwie zignorować fakt, Ŝe wszystkie
jej skryte, uparcie negowane ze świadomości pragnienia nagle
odŜyły.
- A więc to pan mieszkał kiedyś w moim domu? -
powiedziała z wymuszonym uśmiechem.
Kane skinął głową. Nie mógł nie zauwaŜyć, jak jej oczy
nerwowo błądziły po jego ciele. CzyŜby celowo zachowywała się tak
prowokująco? Czy zdaje sobie sprawę, jak podniecający jest dla
męŜczyzny fakt, Ŝe kobieta patrzy w ten sposób na jego ciało?
Cicho tam, mój mały, dodał w myślach sam do siebie, myśląc
o pewnej części swego ciała. TeŜ sobie znalazłeś okazję!
- Czy trzeci stopień w schodach na strych dalej tak skrzypi? -
zapytał, starając się nie myśleć o niemiłym dotyku mokrego ubrania.
-Kiedyś sypiałem na górze. Latem było tam gorąco jak w piekle, w
zimie lodowato jak w eskimoskiej psiarni. Wiosną i jesienią dało się
wytrzymać.
Czekając na odpowiedź, przyglądał się tej rzekomo
nieciekawej nauczycielce, starej pannie pozbawionej urody, i doszedł
do dwóch zasadniczych wniosków. Po pierwsze: Charles był idiotą.
Po drugie: Ŝaden facet nie zasługuje na względy kobiety, która mu
się nie podoba.
Charles miał oczywiście rację: pod względem urody daleko
jej było do Suzanne, ale przecieŜ miała w sobie coś szczególnego.
Była, jakby to określić... Marszcząc brwi, Kane robił w
myślach podsumowanie tego, co widział.
Była pociągająca... do diabła, jeszcze jak. Piękna? No, co to,
to nie. CóŜ więc w niej było takiego, co sprawiało, Ŝe on... Oczy? To
prawda, były naprawdę ładne, choć w Ŝółtym świetle Ŝarówki nie był
nawet pewien ich koloru. Włosy miała złotobrązowe - nie rude
wprawdzie, ale teŜ wcale nie wyblakłe. W tej chwili przypominały
ptasie gniazdo.
A co do cery... Nagle zdał sobie sprawę, Ŝe to, co widział na
jej Ŝywej, drobnej twarzy, to nie plamy. To były piegi! Pokrywały
kaŜdą widoczną część jej ciała.
Zaczął się zastanawiać, jak to wygląda w innych miejscach,
po czym szybko odsunął od siebie te myśli. Znowu mógłby mieć
kłopot.
Ale usta ma ładne, myślał. DuŜa i pełna, ruchliwa dolna
warga. Czy Charles miał okazję w pełni to docenić, czy dalej był
takim cholernym purytaninem jak zawsze?
- Ten stopień dalej skrzypi - powiedziała, wyrywając go z
zamyślenia. - Rzadko korzystam ze strychu. - Całkiem
niespodziewanie wyciągnęła do niego rękę, potem cofnęła ją, wytarła
o bluzę od piŜamy i podała jeszcze raz. - Jestem Aurora Hubbard,
narzeczona Charlesa. Miło mi pana poznać...
Jej gest był tak ujmująco bezsensowny. Kane uśmiechnął się i
ujął jej małą, wilgotną dłoń. Do diabła, co Charles będzie robił z taką
kobietą? Po miesiącu zacznie chyba chodzić po ścianach albo będzie
musiał cały czas z nią walczyć i tłamsić jej prawdziwą osobowość.
To nie ma sensu. Są jak ogień i woda. Z drugiej strony, szkoda teŜ
Charlesa. PrzecieŜ to całkiem przyzwoity facet i ma prawo do
odrobiny normalnego, spokojnego Ŝycia. Przez pierwsze dwadzieścia
trzy lata na tym świecie siedział pod pantoflem swej despotycznej
mamuśki, a potem oŜenił się z Suzanne i stracił ją, gdy zachorowała
na wirusowe zapalenie płuc...
- Charles wspominał, Ŝe jest pan pisarzem, panie Smith. Co
pan pisze? - zapytała Rory. Babcia w swym wychowawczym zapale
wpoiła jej równieŜ uprzejmość i dobre maniery, choć chyba nie tak
wyobraŜała sobie ich zastosowanie.
Kane uśmiechnął się jeszcze szerzej. Czy ta dziewczyna
zachowuje się naturalnie i spontanicznie? Jeśli tak, to jest wspaniałą
istotą. Która kobieta byłaby w stanie, siedząc w mokrej piŜamie i
wyglądając jak ostatnie nieszczęście, prowadzić taką konwersację...
- Hm... przewaŜnie powieści - odparł.
- Na pewno Charles będzie szczęśliwy, goszcząc pana tutaj,
panie Smith. Ostatnio tak duŜo pracował.
- Proszę mówić do mnie: Kane. Sądzę, Ŝe w ciągu
najbliŜszych dwu tygodni będziemy się często widywali - dodał.
CzyŜby dawała mu przed chwilą do zrozumienia, Ŝe nie jest w stanie
odciągnąć Charlesa od biurka? Ona, ta zabawna, pełna seksu,
wytrącająca człowieka z równowagi istota, która potrafi szorować o
północy podłogę i uprzejmie podawać rękę facetowi, na którego
dopiero co wylała wiadro brudnej wody?
MoŜe zresztą ten zimny prysznic był wybawieniem. Chyba
juŜ za bardzo zaczynał mu się podobać jej kołyszący się wdzięcznie
tyłeczek.
- Pan pewnie myśli, Ŝe ja całkiem zwariowałam, myjąc
podłogę w środku nocy?
- Skąd, nawet mi to nie przyszło do głowy. Najlepsze rzeczy
udają mi się właśnie o tej porze.
- Och - powiedziała Rory i nagle zamilkła. Siedziała dalej na
podłodze, patrząc na powoli wysychającą kałuŜę przy brzegu
werandy.
śadne z nich się nie odzywało. Rory westchnęła. Kane
zastanawiał się, czemu, u diabła, nie zabiera się stąd i nie idzie z
powrotem do domu Charlesa.
Z górnej kieszonki piŜamy dziewczyny wystawała pomięta
chusteczka. Widok tego niewielkiego wybrzuszenia nad prawą
piersią wydał mu się nagle czymś dziwnie wzruszającym. Stojąc w
cieniu zwisających pędów wistarii i patrząc na nią, stwierdził, Ŝe jej
włosy są jednak bardziej blond niŜ brązowe. Szkoda, Ŝe nie były
rude.
Po chwili uznał, Ŝe to jednak lepiej, Ŝe tak nie jest. Zawsze
miał słabość do rudowłosych dziewcząt. Ta kobieta i tak
niebezpiecznie na niego działała. Jeszcze by tego brakowało, Ŝeby
była ruda!
Postanowił poŜegnać się i odejść, i wszedł po stopniach na
ganek. Po chwili jednak podszedł do ogrodowej huśtawki i usiadł na
niej.
- MoŜe zostanę tu na chwilę. Musi mi wyschnąć ubranie, bo
ta baba-smok od Charlesa gotowa zionąć na mnie ogniem. Czy ona
nienawidzi męŜczyzn w ogóle, czy tylko mnie tak uprzejmie
traktuje?
- Pani Mountjoy nie jest taka straszna. Teraz ma tylko za
duŜo pracy w związku z weselem. Matka Charlesa ma przyjechać,
Ŝeby jej pomóc.
Kane skinął głową. Delikatnie zakołysał huśtawką. Odgłosy
letniej nocy, świeŜy zapach ziemi i ściętej trawy, skrzypienie
zardzewiałego łańcucha przywołały kolejną falę wspomnień.
- Wiesz, kiedy byłem jeszcze w szkole, miałem psa, sukę.
Wyciągnąłem ją ze schroniska dla bezdomnych zwierząt. Nazwałem
ją Ginger.
Rory skinęła tylko głową, bo wydawało się, Ŝe Kane juŜ
nawet nie zauwaŜa jej obecności.
- Pamiętam, jak przemyciłem ją do siebie na górę w nocy,
kiedy mama poszła juŜ spać. Kiedy Ginger chciała wyjść na dwór,
wypuszczałem ją przez okno na dach ganku. Potem sama schodziła
w dół po bocznej kracie. Taka była z niej spryciara.
- Co się z nią stało?
- Wpadła pod cięŜarówkę.
I on wtedy płakał. Nagle Rory zdała sobie sprawę, Ŝe widzi
wszystko tak wyraźnie, jakby sama to przeŜywała. Pewnie był juŜ
tak wysoki jak teraz, jego twarz miała juŜ te same nieregularne,
męskie rysy, moŜe tylko trochę mniej wyraziste, i płakał z całej
duszy nad suczką o imieniu Ginger, którą kiedyś uratował.
- Teraz tej kraty juŜ prawie nie widać. Pokryły ją zupełnie
pędy wistarii - powiedziała Rory. - Charles chce, Ŝebym wycięła tę
panoszącą się roślinę. MoŜe to jutro zrobię. - Oparła się o ścianę,
objęła ramionami podciągnięte pod brodę kolana i patrzyła na gęste
pędy. - Zamierzał wynająć człowieka, który usunąłby ją z
korzeniami, zanim jeszcze zakwitła.
- Za późno - odparł Kane. - Te korzenie sięgają juŜ pewnie do
granic miasta.
Rory skinęła głową. Po chwili powiedziała:
- Chciałam, Ŝeby to był sędzia pokoju. Tak byłoby o wiele
prościej.
- Chciałaś, Ŝeby sędzia pokoju wycinał ci tę wistarię? -
zapytał.
Spojrzała na niego zaskoczona; zauwaŜył, Ŝe jej oczy są
jasnobrązowe.
- Och, nie. Miałam na myśli udzielanie nam ślubu - odparła. -
Charles chce, Ŝeby to było w kościele. Mówi, Ŝe mam do tego prawo,
bo to mój pierwszy ślub, ale mnie aŜ tak na tym nie zaleŜy.
- Na ślubie? - Kane podniósł swe bardzo ciemne, proste brwi.
Jego oczy były ciemnobrązowe jak kawa bez śmietanki.
- Na ślubie w kościele. Z tym tłumem ludzi. Z męczącymi
próbami przedtem i wielkim przyjęciem potem. On chce zaprosić na
wesele wszystkich swoich współpracowników i klientów.
Kane wzruszył ramionami. Ściągnął koszulę i rozwiesił ją na
oparciu huśtawki. Rory starała się na niego nie patrzeć. Nagość,
nawet choćby tylko taka, zawsze wprawiała ją w zakłopotanie.
- Nie lubisz przyjęć? - zapytał.
Westchnęła i zaczęła nawijać sobie na palec kosmyk włosów.
- To nawet nie o to chodzi. Tu chodzi o... o wszystko! -
Wyciągnęła ręce bezradnym gestem i znowu westchnęła. -
Przepraszam, pewnie nie masz ochoty tego słuchać.
- SkądŜe, nie mam nic przeciwko temu. Czasami nawet trzeba
wygadać się przed nieznajomym,. Poza tym opowiedzenie komuś o
swoich problemach pozwala jakoś je uporządkować.
- Ja nie mam Ŝadnych problemów. W kaŜdym razie nie są
one... naprawdę waŜne. - Znowu zaczęła maltretować swoje włosy,
szarpiąc nieszczęsny kosmyk i wykręcając go na wszystkie strony.
Oczywiście, Ŝe nie masz problemów, moja kochana, myślał
Kane. Dlatego właśnie szorowałaś z taką zaciekłością tę werandę w
środku nocy na dwa tygodnie przed ślubem.
Nie zdając sobie sprawy, po co to robi, zaczął zadawać jej
niewinne, umiejętnie dobrane pytania. Udzielał przecieŜ wielu
wywiadów, zarówno jako pisarz, jak i bohaterski pilot. Wiedział
zatem dobrze, jak i o co pytać.
Z Rory starał się być delikatny. W krótkim w czasie wydobył
z niej to wszystko, co nie pozwalało jej zasnąć dzisiejszej nocy.
- Bo widzisz, problem w tym - mówiła - Ŝe ja zawsze byłam
taka rozsądna i zrównowaŜona; kaŜdy to przyznawał. A teraz nie
wiem, co się ze mną stało. Nie mogę podjąć Ŝadnej decyzji, nie
wpadając przy tym w panikę. W zeszłym tygodniu Charles poprosił
mnie, Ŝebym postanowiła coś, jeśli chodzi o kwiaty, a ja to ciągle
odkładam. I jeszcze ta muzyka. Nie mogę się zdecydować, czy
wybrać jazz tradycyjny, czy teŜ nagrania z płyty Janis Joplin, którą
ma mój ojciec.
Kane aŜ zagwizdał cicho pod nosem.
- Lubisz ten rodzaj muzyki?
- Ja się w ogóle nie znam na muzyce. To była sugestia Sunny.
Ona i Bili bardzo lubili Janis Joplin.
- Sunny?
- Moja matka. Jej prawdziwe imię brzmiało Margaret, ale
zmieniła je sobie na Suriya. To znaczy: Słońce. Tak mi się wydaje.
W kaŜdym razie kaŜdy nazywał ją Sunny*.
(przyp. Sunny znaczy po angielsku „słoneczna, promienna" tłum.).
Aurora, córka Słońca. Jak moŜe mieć na imię ojciec? MoŜe
Zeus? Powoli wszystko zaczynało mu się układać w logiczną całość.
Hippisowski syndrom lat sześćdziesiątych.
- W porządku, jeśli sama nie moŜesz się zdecydować, moŜe
organista coś by ci doradził?
- No... moŜe rzeczywiście. Myślę, Ŝe z nim porozmawiam. -
Zaczęła tak zawzięcie gryźć dolną wargę, Ŝe Kane miał ochotę jakoś
temu zapobiec. - Ale jeszcze jest problem rachunku. Nie wiem, kto
go powinien zapłacić, i czy oni go przyślą, czy raczej trzeba im coś
dać w kopercie? I w ogóle nie bardzo mam ochotę na ten ślub w
kościele.
- To moŜe na kościelnym dziedzińcu? Albo w ogrodzie na
tyłach domu Banksów? To urocze miejsce. Wprawdzie przyjechałem
tu juŜ po zmroku i nie wiem, jak teraz wygląda...
- Och, niech juŜ będzie gdziekolwiek - westchnęła. - Tak czy
owak, Charles kazał mi o tym wszystkim zdecydować jak
najszybciej, a za miesiąc zaczyna się rok szkolny... i jeszcze muszę
wybrać sobie suknię.
- No tak. Suknia to powaŜna sprawa - powiedział Kane.
- Nie robiłabym z tego takiego problemu, bo to w końcu tylko
strój na tę jedyną okazję, ale... - znowu uniosła ramiona w geście
rozpaczy. - Ja juŜ naprawdę nic nie wiem! W ogóle nie mogę
uporządkować myśli! Rano nalewam sobie zupę mleczną na talerz i
patrzę na nią tępo przez pół godziny, jakbym się zastanawiała, co
mam z nią dalej robić. Sporządzam sobie róŜne notatki, które w
ogóle nie mają sensu, kiedy je potem czytam, i wypisuję całe listy
spraw do załatwienia, a potem nie pamiętam, gdzie je połoŜyłam!
Oczy Kane'a powędrowały do jej kostki u nogi, która
wyglądała jak wyrzeźbiona przez prawdziwego artystę.
- I zawiązujesz sznurki wokół... hm, palca, a potem
zapominasz, o czym powinnaś pamiętać?
Zakłopotana, z wdziękiem poruszyła stopą i dotknęła palcem
brudnego kawałka sznurka, zawiązanego tuŜ nad kostką.
- Och, pewnie masz na myśli to... To miało oznaczać buty.
- Dobry pomysł - stwierdził Kane.
- Nie jestem pewna, czy Charles uznałby to za dobry pomysł
- odparła przygnębionym głosem. - Dla niego to byłby idiotyzm. Czy
kiedyś próbowałeś zawiązać sobie sznurek wokół palca? Tego się
prawie nie da zrobić. Poza tym cały czas przeszkadza. A to -
dotknęła ręką kostki - miało mi przypominać, Ŝebym w końcu
postanowiła, czy mam sobie kupić do ślubu nowe buty, bo jeśli tak,
to muszę w nich najpierw trochę pochodzić. Inaczej mogę się
dorobić bąbla na pięcie i kuleć w drodze do ołtarza.
- I co, czy metoda sznurka okazała się skuteczna?
- Powiedzmy. Przynajmniej pamiętam, po co go tu
zawiązałam - powiedziała, uśmiechając się nieśmiało. Jej uśmiech
wydał się Kane'owi tak uroczy, Ŝe było to co najmniej niebezpieczne.
Patrzył na nią uwaŜnie, dopóki ostatni ślad uśmiechu nie zniknął z jej
twarzy. Pragnął w tej chwili, Ŝeby nie uśmiechała się do niego w ten
sposób. A niech to! Taki jeden pełen smutku uśmiech, te
rozczochrane włosy, mokra, pomięta piŜama - wszystko razem
otaczało ją aurą jakiejś bezradności. Nigdy nie potrafił się temu
oprzeć.
O Jezu! Ta kobieta i Charles W.E.Banks III? PrzecieŜ ona go
Ŝywcem podpali! Nawet w przedszkolu Charlie był juŜ
sztywniakiem. Nieskończoną ilość razy Kane wypijał piwo, którego
tamten nawarzył. Charlie wychodził z tych bójek bez najmniejszego
szwanku, za to Kane, mniejszy i nie tak dobrze zbudowany,
nieodmiennie kończył je potłuczony, ociekający krwią, z ubraniem w
strzępach.
A potem jeszcze musiał pokazać się w tym stanie swojej
matce. Czasami wolałby juŜ wziąć drugi raz cięgi od kolegów, niŜ
znosić ostry jak brzytwa język Sally Smith, niech Bóg zbawi jej
poczciwą duszę.
- Charles z pewnością cieszy się, Ŝe pan tu jest. MoŜe tak,
pomyślał Kane, ale... moŜe teŜ zdarzyć
się, Ŝe w końcu będzie tego Ŝałował.
- Wiesz, lepiej pozwolę ci juŜ wrócić do domu i przespać się
trochę. Nie wiem, jakie Charlie ma plany na jutro, ale...
- Będzie pracował. Charles zajmuje się teraz jakąś waŜną
umową. Mówił, Ŝe musi załatwić wszystkie sprawy, zanim
pojedziemy w naszą p-p-podróŜ poślubną...
P-p-podróŜ poślubna? Człowiek, który przeciskał się przez
porządnie przystrzyŜony Ŝywopłot około pierwszej po północy, był
bardzo zamyślony. Naprawdę bardzo zamyślony.
ROZDZIAŁ DRUGI
- Co mamy w planie na dziś? - spytał Kane, uśmiechając się
do wysokiego, jasnowłosego męŜczyzny w popielatym garniturze.
Nawet w najgorętszy dzień roku Charles w ogóle się nie pocił; z
niewiadomych przyczyn wytrącało to Kane'a z równowagi.
- Chciałbym, Ŝebyś poznał Aurorę - odparł Charles, popijając
kawę i podnosząc wzrok znad pierwszej strony gazety. - Potem, jeśli
nie masz nic przeciwko temu, mógłbyś jej pomóc w tym, co jest
jeszcze do załatwienia. Normalnie dawała sobie świetnie radę, ale
ostatnio jest dziwnie rozkojarzona.
Kane zmarszczył brwi. Co teraz robić? Przyznać się, Ŝe juŜ ją
poznał, czy nic nie mówić i czekać, aŜ Charles ją mu przedstawi?
- Jestem na wasze usługi, ale spróbuj wyjść dzisiaj wcześniej
z pracy. Chyba powinieneś poświęcić swojej damie nieco więcej
czasu. Dołączę do was w stosownej chwili i sam się przedstawię.
- Dobrze - zgodził się Charles - i dziękuję za dobre chęci.
Trzeba dziewczynę po prostu trochę zmobilizować. Zostało do
załatwienia jeszcze parę spraw. Będę ci bardzo wdzięczny za pomoc.
- Spokojna głowa - odparł Kane. - Wszystko będzie
załatwione. Gdybyśmy mieli problemy z tematem do rozmowy,
opowiem jej o twojej zaszarganej od dawna reputacji.
- Jakiej zaszarganej reputacji?! -wykrzyknął z oburzeniem
Charles.
- PrzecieŜ Ŝartowałem - uspokoił go Kane. Zapomniał juŜ, Ŝe
jego przyjaciel cierpi na wrodzony brak poczucia humoru.
- Aha... No, dobrze. Ale pamiętaj, Ŝebyś zachowywał się
przyzwoicie. Aurora naprawdę nie jest podobna do kobiet, w których
gustujesz.
- Ty wiesz najlepiej, w jakich kobietach gustowałem, Charlie
- powiedział cicho Kane, po czym natychmiast tego poŜałował. To
przecieŜ juŜ przebrzmiała historia. Było, minęło. Spotykał się z
Suzanne Goforth, zanim Charles w ogóle ją poznał. Potem, przez
jakiś czas, bywali wszędzie we trójkę. W końcu Suzanne wybrała
tego, który skończył odpowiednie studia i miał zacząć pracę w
renomowanej firmie swego ojca, zamiast Kane'a, niebieskiego ptaka,
który mógł jej zaoferować tylko swoje nazwisko.
Za niecałe dwa tygodnie przeprowadzi się do domu obok,
myślała. Będzie dzieliła łoŜe z Charlesem, będzie co dzień siedziała
naprzeciw niego przy stole. Czy naprawdę kochała go na tyle, Ŝeby
to znieść?
Czy ona w ogóle wiedziała, co to jest miłość? Gdy była
dzieckiem, uczono ją, Ŝe naleŜy kochać wszystkie boskie stworzenia
- zwierzęta, rośliny, skały. Zawsze miała z tym problemy,
szczególnie kiedy podrosła i zaczęła dostrzegać niektóre boskie
stworzenia jakby bardziej wyraźnie. Niektóre z tych stworzeń
równieŜ ją dostrzegały jakby bardziej wyraźnie i podobało im się to,
co widzą.
Potem, u babci, wszystko stało się prostsze. Nie było Ŝadnego
gadania o miłości. W Ŝyciu naleŜało przestrzegać pewnych zasad i
człowiek był bezpieczny.
Kiedy weszła w samodzielne Ŝycie, była zbyt zajęta, Ŝeby
zastanawiać się nad istotą miłości.
Oczywiście, kochała swoją rodzinę. Tego była zupełnie
pewna. Nigdy jednak, nawet sama przed sobą, nie przyznawała się,
Ŝe interesuje ją inny aspekt tego uczucia. Owszem, zdarzały jej się
skrzętnie ukrywane chwile słabości, ale zawsze potem wracała na
bezpieczną drogę, jasno wytyczoną przez babkę. Tu świat miał swoje
wyraźne granice i drogowskazy. Porządna kobieta powinna cały czas
robić coś poŜytecznego. Rory chodziła regularnie do kościoła, brała
udział w kwestowaniu na róŜne zboŜne cele, wolny czas wypełniała
pracą.
Nigdy nie miała karty kredytowej; według babci ten diabelski
wynalazek słuŜył tylko do wodzenia ludzi na pokuszenie. Nigdy nie
nosiła wyzywających sukienek z dekoltem do pasa ani spódnic
kończących się na tej części ciała, której nazwy przyzwoita kobieta
nawet nie wymawia.
Ponadto wiedziała, Ŝe jest naprawdę dobrą nauczycielką. No,
moŜe od pewnego czasu była nieco roztrzęsiona, ale za to
wyszorowała wreszcie podłogę ganku. I pozbyła się wyrzutów
sumienia. Dziś jeszcze rozprawi się z tą wistarią... Jeśli znajdzie
sekator. Ostatnio chyba przycinała nim gałęzie, Ŝeby nie właziły na
sznur do bielizny, a potem połoŜyła go...
Parę minut później, wychodząc przez tylne drzwi na
podwórze, mruczała:
- Zaraz, zaraz, gdybym była sekatorem, to mogłabym teraz
być...
- W Motelu Spełnionych Marzeń z Chrupiącym
- Kurczakiem - podpowiedział jej Kane, przytrzymując
uchylone drzwi.
Po chwili zaskoczenia Rory wybuchnęła śmiechem. Śmiała
się tak, Ŝe łzy zmoczyły jej rzęsy i spływały po policzkach.
- To bardziej interesujące miejsce niŜ półka w garaŜu -
powiedziała. - Czy taki motel w ogóle istnieje?
- Chyba nie.
- Szkoda - odparła z uśmiechem.
- A gdyby istniał, czy spotkałabyś się tam ze mną na
potajemne...
- Spełnianie marzeń? Chrupiący kurczak? W kaŜdej chwili! -
Rory była zaskoczona, Ŝe pod wpływem jakiegoś impulsu
odpowiedziała mu w ten sposób. PrzecieŜ to w ogóle nie było do niej
podobne.
- Przyszedłem zaoferować ci moją pomoc na prośbę
Charliego. Jest jeszcze zajęty w biurze, ale po południu moŜe będzie
miał trochę czasu.
- Powiedziałeś mu o naszym wczorajszym spotkaniu?
- Nie. Czy powinienem?
- Chyba nie... Być moŜe źle by to zrozumiał - przyznała Rory.
- Więc co teraz? - zapytał Kane. - Ćwiczymy weselne
marsze? Szukamy w sklepach jedwabnych białych pantofli? A moŜe
robimy śliczne małe paczuszki z ryŜu i płatków róŜ?
Rory zrobiła przeraŜoną minę.
- Czy jest to konieczne? PrzecieŜ w ten sposób moŜna
zanieczyścić środowisko!
- Tym się nie przejmuj. RyŜ zjedzą ptaki, a reszta ulegnie
biodegradacji. MoŜe najwyŜej Charles ukarze cię grzywną za
zaśmiecanie miejsc publicznych.
- Czy zawsze jesteś taki okropny?
- Nie zawsze. Tylko wtedy, gdy mam do czynienia z tak
bezwzględnie porządną osobą. - Uśmiechnął się i jego nierówno
wygięte usta zrobiły się jeszcze bardziej niesymetryczne. Dla Rory
miało to jakiś niezwykły urok.
- To mi wcale tak dobrze nie wychodzi. Bycie porządną,
oczywiście. No... udawanie, Ŝe jestem taka porządna.
Tym razem Kane roześmiał się głośno i Rory nie mogła się temu
oprzeć. Po chwili śmiała się razem z nim, czując, Ŝe jest lekka jak
piórko.
- Dzisiaj - zaczęła, kiedy udało jej się trochę nad sobą
zapanować - musimy rozprawić się z tą wistarią przy ganku i znaleźć
kogoś, kto zechciałby wziąć moje rośliny w doniczkach. Charles
chyba za nimi nie przepada.
Kane popatrzył ponad jej ramieniem na parapet kuchennego
okna, gdzie stały jakieś mizerne warzywa, wyrastające na długich
łodygach ze słoików po dŜemie.
- W porządku - stwierdził. - Najpierw wistarią... choć muszę
przyznać, Ŝe kiedyś bardzo lubiłem te rozwichrzone zarośla. Świetna
zasłona dla wszelkiej niepoczciwej działalności.
- Charles mówi, Ŝe przyciąga termity.
- Charles jest filistrem.
- Och, nie. On jest prezbiterianinem. Przedtem był baptystą,
ale się przechrzcił - powiedziała Rory z powaŜnym wyrazem twarzy,
ale po chwili nie wytrzymała i wybuchnęła śmiechem. BoŜe, juŜ
chyba od dwudziestu lat zapomniała, jak się to robi.
Kane znalazł sekator, wiszący między pękami starych,
zakurzonych ziół.
Zanim nadeszło południe, z pnących zarośli przy ganku
niewiele juŜ zostało. Usta Rory wyginały się boleśnie przy kaŜdym
cięciu sekatora. Pod koniec była juŜ bliska łez.
Kane patrzył z zachwytem i rozczuleniem na jej piegowatą
twarz, podrapane ręce, włosy w strąkach i zasmuconą minę. MoŜe
Charlesowi to by się mniej podobało, ale Charles jest ignorantem.
Kane kiedyś nauczył się cenić to, co kobieta ma w głowie, prawie tak
samo jak to, co ma gdzie indziej. I nie pamiętał, Ŝeby którakolwiek z
kobiet podobała mu się bardziej niŜ Rory.
DIXIE BROWNING TTeenn wwssppaanniiaałłyy SSkkoorrppiioonn
PROLOG Tak widocznie musiało się stać. Do tego, czego chciał los, dołoŜyło się ileś tam wypitych drinków i ten stary, przywołujący wspomnienia kawałek z grającej szafy. Kliniczny obraz stanu ostrej nostalgii... Kane przesunął się do końca szerokiej lady baru; na ścianie obok wisiał automat telefoniczny. Wykręcił numer informacji. JuŜ jedenaście lat minęło od czasu, kiedy ostatni raz widział Charliego. Dobry, stary kumpel Charlie... Stał wtedy przed wejściem do kościoła, trzymając w ramionach Suzanne. Fotograf robił im zdjęcia. Kane nie został na weselu. Przez kilka następnych lat posyłał szczęśliwym małŜonkom gwiazdkowe Ŝyczenia, bez podawania adresu nadawcy. Znając Charliego był pewny, Ŝe mieszka cały czas w tym samym starym domu przy Tobaccoville Road. Tacy ludzie jak Charles Edward William Banks III - czy moŜe William Edward - zawsze mieszkają w solidnych domach, które zbudowali ich nie mniej solidni przodkowie. Tacy ludzie jak Charlie Ŝenią się zawsze z najpiękniejszą dziewczyną w mieście, oczywiście z dobrej rodziny, a potem Ŝyją długo i szczęśliwie... Natomiast tacy faceci jak Kane Smith Ŝyją na wysokich obrotach, mając pod ręką parę chętnych rudowłosych ślicznotek z róŜowymi policzkami, karminowymi ustami i jasno-róŜowymi sutkami. Dwie z nich mają juŜ pewnie teraz gromadkę dzieci. Kane za to do swego dorobku z minionych lat mógł wpisać uszkodzenie kręgosłupa w Zatoce Perskiej jako pamiątkę ewakuacji, postępującą zaćmę od wieloletniego wpatrywania się w słońce i, od bardzo niedawna, parę ksiąŜek na liście bestsellerów „New York Timesa". Czy to jest w porządku? Nie, do diabła, to nie jest w porządku! - Tak - mówił do telefonisty w centrali - Tobaccoville. To gdzieś w pobliŜu King... i chyba Rural Hall? W końcu uzyskał połączenie. Wyprostował się na stołku, mrugając oczami, bo widział juŜ wszystko jak przez mgłę. - Charlie? To naprawdę ty, mój stary? Czy przypominasz sobie, jak pojechaliśmy kiedyś we trójkę, ty, ja i Suzanne, do tamtej
knajpy na zachód od Chapel Hill i straciliśmy na grającą szafę jedenaście dolców, słuchając w kółko tego kawałka o latających ludoŜercach? - Przepraszam bardzo... kto mówi? - Czy kiedykolwiek powiedziałem ci, Ŝe jesteś parszywym sukinsynem, bo mi ją zabrałeś? - Kane? Czy to ty? - Tak, to ja... przynajmniej w tych miejscach, które jeszcze czuję. Chyba nie mam juŜ nóg. Charlie, czy mógłbyś tu przyjechać i zawieźć mnie do domu? Najeźdźcy z obcej planety zabrali mi moje ciało... - Kane, gdzie ty w ogóle jesteś? - Tu jestem, Charlie, a gdzie ty jesteś? - Na miłość boską, nic się nie zmieniłeś. Nieodpowiedzialny, niezrównowaŜony, jak dziecko... - Jakie dziecko? Nie mam Ŝadnych dzieci, Charlie - próbował oprzytomnieć Kane. - A ty masz? Czy Suzanne wykarmiła je własną piersią? To mogły być moje dzieci, Charlie. Ona powinna wyjść za mnie, a nie za ciebie. Ja ją naprawdę kochałem, a ona złamała mi serce... Nigdy nie spojrzałem na Ŝadną inną kobietę, przysięgam ci, nigdy... - Jesteś pijany. - Pewnie, Ŝe jestem pijany - powiedział Kane uraŜonym tonem. - Myślisz, Ŝe gadałbym w ogóle z takim draniem, który ukradł mi dziewczynę, gdybym nie był pijany? Nagle w jego oczach pojawiły się łzy. Przymknął powieki. - Tak, tak, Charlie, szczęściarz z ciebie. Jesteś cholernie nudnym facetem, ale przynajmniej masz kobietę, która moŜe ogrzać ci ptaszka... hmm, chciałem powiedzieć, twoje łoŜe... która strzepuje okruszki domowego ciasta z twoich eleganckich garniturów i troszczy się o gromadkę dziatek. - Kane, Suzanne od... - A ja nie mam nic. Nic, rozumiesz? I nie mogę juŜ nawet latać... Nie mam skrzydeł. Skończyły się triumfalne powroty bohatera. Ale wiesz, Charlie, co mnie najbardziej przeraŜa?... Nie mogę juŜ nawet wy...
- Posłuchaj, Kane, nie zamierzam dłuŜej wysłuchiwać twojego pijackiego bełkotu. Pojedziesz teraz do domu i prześpisz się. Jutro, jeśli będziesz trzeźwy, porozmawiamy jak cywilizowani ludzie. Będę u siebie w biurze do godziny... - Chciałem ci powiedzieć, co mnie najbardziej przeraŜa, mój... najlepszy przyjacielu z lat dziecięcych, mój stary kumplu... Jestem samotny. Tak przeraźliwie samotny, Ŝe chce mi się wyć. Przyszedłem tutaj z prześliczną, rudowłosą kobitką i nic z tego nie wyszło, Nie brała mnie. Wiesz, dlaczego? Bo jedyną kobietą, jaką kiedykolwiek kochałem, była... - Kane, przecieŜ to było tak dawno temu. Poza tym Suzanne u.... - Poślubiła mojego najlepszego przyjaciela, a ja siedzę teraz w barze na Key West sam jak palec i... Co to ja przedtem mówiłem? - Gdzie ty teraz mieszkasz, Kane? Nie, nie chcę, Ŝebyś mi teraz puszczał „Latających ludoŜerców" z grającej szafy. Powiedz mi, gdzie mieszkasz. Zadzwonię do ciebie jutro rano. Rory wydęła usta przed lustrem i końcem małego palca nałoŜyła na nie nieco koralowej szminki. Charlie nie lubił mocnego makijaŜu. Dziś wieczór mieli jednak pójść do nowej restauracji zamiast do tego okropnego klubu i Rory zamierzała dobrze się bawić. Restauracja była przepełniona. Zanim pokazano im zamówiony stolik, Charlie juŜ się zachmurzył. - Pewnie miałeś cięŜki dzień - powiedziała cicho. - Moja praca jest niezwykle odpowiedzialna, Auroro. Zdajesz sobie sprawę, Ŝe nie mogę w jednej chwili oderwać myśli od tych waŜnych spraw, którymi zajmuję się w biurze. - Oczywiście, Ŝe nie moŜesz, kochanie. - Rozpraszanie złych nastrojów Charliego naleŜało do jej obowiązków, ale Rory mimo wszystko próbowała jeszcze cieszyć się, Ŝe dzisiejszy wieczór spędzą w sposób nietypowy. Zamówiła eskalopki w sosie tahini. Charlie uniósł wysoko swe jasne brwi. Zamówił pieczoną pierś kurczaka. - To jest zawsze bezpieczne danie - zauwaŜył. Zaciskając
mocno dłonie po stołem, Rory zmieniła zamówienie. Oczywiście, Charles miał rację. Lepiej nie stwarzać sobie problemów, kiedy się ma nerwicę Ŝołądka. O dziewiątej trzydzieści siedem Charles zaparkował samochód na swoim podjeździe i odprowadził Rory do ganku jej domku, który stał tuŜ obok. ZłoŜył na ustach krótki pocałunek. Lubiła jego pocałunki, miłe, bez cienia natarczywości. Jedną z rzeczy, która podobała jej się najbardziej w ich kontaktach, było to, Ŝe Charles Banks nie był w stosunku do niej natarczywy, mimo Ŝe kiedyś był juŜ Ŝonaty. śonaci męŜczyźni zwykli uwaŜać seks za coś oczywistego. Kiedy się poznali, Charles powiedział jej, Ŝe Suzanne była miłością jego Ŝycia. Suzanne umarła i Charles zamierzał oprzeć swoje drugie małŜeństwo na wspólnych zainteresowaniach, wzajemnym szacunku i poczuciu odpowiedzialności. To Rory w zupełności odpowiadało. Nie naleŜała do kobiet, które koniecznie chciały przeŜywać burzliwe, szalone romanse ze wszystkimi związanymi z tym problemami. Była zadowolona, Ŝe znalazła kogoś takiego jak Charles. Być moŜe był czasami trochę nudny, czasami zachowywał się jak antyfeminista, ale był przystojny, dobrze wychowany i doskonale ustawiony w Ŝyciu. Jej babcia na pewno pochwaliłaby ten wybór. W sobotę wieczorem poszli znów na kolację do klubu. Całe popołudnie Charles grał w golfa ze swoim klientem. Rory nie umiała grać w golfa, ale to nie miało znaczenia. Charles powiedział, Ŝe nawet nie próbowałby wymagać od nauczycielki ze szkoły podstawowej, Ŝeby zabawiała jego klientów. Rozmawiali o lokalnych wyborach, o ogrodzie wokół domu Charlesa i o jego dentyście, który ma nadzieję uratować mu trzonowy ząb w górnej szczęce. Tego wieczoru przed drzwiami znów ją pocałował. Rory chciała zaprosić go do siebie na deser, ale Charles miał jeszcze przed sobą kilka godzin papierkowej roboty. - JuŜ niedługo, kochanie - mówił cichym, łagodnym głosem. - JuŜ niedługo nie będziemy się tak rozstawali. - Pocałował diament zaręczynowego pierścionka na jej dłoni. Dał go Rory trzy tygodnie
temu. Czekał, aŜ minie okrągły rok od śmierci Suzanne, Ŝeby się jej oświadczyć. Mieszkał sam w tym wielkim, starym domu obok. Rory lubiła przestrzeń. Miała róŜne własne plany. - Muszę juŜ iść, kochanie - mówił Charles. - Obiecałem zadzwonić do mego dawnego przyjaciela. Taki Ŝyciowy rozbitek... Trochę zwariowany, ale w gruncie rzeczy porządny facet. Zastanawiałem się, czy nie poprosić go, Ŝeby był druŜbą na naszym weselu. Na pamiątkę dawnych czasów... Kiedyś Kane i Suzanne byli bliskimi przyjaciółmi, byli nawet... Ale to nieistotne. Idź juŜ spać, kochanie. Wyglądasz na zmęczoną. Znowu ją pocałował. Tym razem w usta. Rory poczuła nagły ucisk w Ŝołądku. Po wejściu do domu natychmiast skierowała się do kuchni i zaŜyła trochę sody. W nocy dręczył ją zły sen. Obudziła się, wołając stłumionym głosem o pomoc.
ROZDZIAŁ PIERWSZY Pięć dni później Aurora Hubbard szorowała podłogę swego frontowego ganku. Fakt ten sam w sobie nie był niczym szczególnym. Rory była schludna z natury; babka wpoiła jej tę cechę jeszcze w dzieciństwie. Poza tym wszystko wskazywało na to, Ŝe w niedługim czasie będzie miała gości... Kane Smith wyszedł na papierosa, sam na sam z kłębiącymi się myślami o przeszłości, które odpychał od siebie przez tyle lat. Nie był pewien, czy powrót do tego miasta i zgoda na zostanie druŜbą Charliego były dobrym pomysłem. Wieść o śmierci Suzanne stanowiła dla niego prawdziwy szok. Suzanne była częścią tego, co uwaŜał za lata swej niewinnej młodości, zanim przeszedł przez piekło wojny. Wyszedł z niego jakby o sto lat starszy, choć nie wiadomo, czy mądrzejszy. Przegadali z Charliem wiele godzin, zanim gospodarz uznał, Ŝe pora juŜ pójść spać. Kane poszedł do swojej sypialni, ale nie był w stanie zasnąć. Pogodził się juŜ z myślą, Ŝe Suzanne nie Ŝyje. Pogodził się teŜ z tym, Ŝe jej obraz, który nosił w sercu od szkolnych czasów, niewiele miał wspólnego z rzeczywistością. Suzanne była słodką, głupiutką i samolubną istotą; zaczynał zdawać sobie sprawę, Ŝe gdyby się pobrali, ich związek dość szybko przestałby być idyllą. Na szczęście była na tyle przewidująca, Ŝeby zostać Ŝoną Charliego. Oni naprawdę do siebie pasowali. Z tego, co dziś opowiadał Charlie, moŜna było wnosić, Ŝe nowa Ŝona będzie pasowała do niego jeszcze lepiej. Pracowała jako nauczycielka w najmłodszych klasach szkoły podstawowej i miała dobrą opinię w sąsiedztwie. Spokojna, rozsądna i schludna, daleka od marzeń o męŜczyźnie, który miałby się zachowywać jak bohater romansu. Spokojna, rozsądna i schludna. Lustrzane odbicie Charliego. MoŜe tylko z jednym wyjątkiem... Charles był najprzystojniejszym chłopcem w klasie maturalnej. Niewiele się zmienił. Parę centymetrów więcej w pasie, trochę mniej bujna czupryna. Jakby usprawiedliwiając się, Charlie mówił, Ŝe jego narzeczona nie jest szczególnie ładna. Wyblakła blondynka,
powiedział. Jej karnacji teŜ nie sposób porównać z cerą Suzanne, chociaŜ przyznał, Ŝe ma całkiem miły uśmiech i ludzie raczej ją lubią. Kane Ŝyczył im szczęścia. Pewnie zanudzą się ze sobą na śmierć w ciągu miesiąca, ale to juŜ nie jego zmartwienie. Z pewnym zaciekawieniem skierował się w stronę domku, który kiedyś wynajmowała od Banksów jego matka, a w którym mieszkała teraz nie najmłodsza juŜ panna nauczycielka, czyli narzeczona Charliego. Podszedł bliŜej. Ten sam stary Ŝywopłot... W tym samym miejscu co dawniej. Była w nim dziura, więc przecisnął się na drugą stronę, po czym stanął jak wryty, mruŜąc oczy przed blaskiem nieosłoniętej, Ŝółtej Ŝarówki. CzyŜby to miała być ta rozsądna istota, o której mówił Charlie? Kane z niedowierzaniem podciągnął rękaw koszuli i spojrzał na zegarek. Było dwadzieścia dwie minuty po północy. Dokładnie. Tymczasem kobieta na ganku szorowała na czworakach podłogę. Albo on ma przywidzenia, albo coś jej się, delikatnie mówiąc, poprze-stawiało w głowie. Oczywiście, istniała trzecia moŜliwość. To Charliemu się coś poprzestawiało. Nie, to niemoŜliwe. Przyrodzony porządek pięciu klepek Charliego nie mógł być zakłócony z powodu jakiejś kobiety. Mógłby moŜe niezupełnie poprawnie wypełnić formularz, mógłby moŜe nawet źle dobrać krawat do garnituru, ale zadać się z kobietą, która szoruje ganek o północy? Co na to jego mamusia, która zawsze obracała się wśród osób z najwyŜszych sfer? Kane pamiętał ją aŜ nadto dobrze z czasów dzieciństwa. Dystyngowana dama decydowała o tym, co wypada, a co nie w prowincjonalnym Ŝyciu miasteczka Tobaccoville. Madeline Banks próbowała uchronić swego syna od kontaktów z małym, rozhasanym Kane'em z najbliŜszego sąsiedztwa, ale im bardziej mnoŜyła zakazy, tym uparciej chłopcy trzymali się razem. Kane przewodził i on przewaŜnie zbierał cięgi za wspaniałe szaleństwa cielęcych lat, a potem wczesnej młodości. Szybkie samochody, szybkie motorówki,
łatwe dziewczyny i tanie wino. W pewnym momencie ich drogi się rozeszły. To było do przewidzenia. Charles poszedł w ślady ojca i zaczął pracę w agencji ubezpieczeniowej, a Kane wybrał swoją własną drogę. To juŜ jedenaście lat, rozmyślał Kane. Jak wiele moŜe się zdarzyć przez jedenaście lat. Patrzył na tę kobietę. Jej zgrabny tyłeczek poruszał się jakby niezaleŜnie od ruchów ramion, które z pasją tarły pomalowaną na szaro drewnianą podłogę. Akurat zauwaŜyła chyba plamę brudu, bo westchnęła, zatrzymała się na chwilę i oparła czoło na skrzyŜowanych nadgarstkach. Charlie mówił, Ŝe jego narzeczona wynajęła ten dom, gdy sprowadziła się do Tobaccoville, i Ŝe mieszka w nim sama. Kane bardzo cicho podszedł bliŜej. Kobieta znowu westchnęła i podjęła swą niewdzięczną pracę. Miała na sobie piŜamę jakby specjalnie stworzoną do wywoływania lubieŜnych skojarzeń. śółta, ostra Ŝarówka mogła nie oddawać jej prawdziwego koloru, ale mniejsza z tym. Z kaŜdą minutą Kane upewniał się coraz bardziej, Ŝe jakikolwiek związek między tą istotą a Charlesem Williamem Edwardem Banksem III będzie katastrofą. Podszedł jeszcze bliŜej. Dzieliły ich teraz najwyŜej dwa metry. Co, u diabła, mógłby nieznajomy męŜczyzna powiedzieć teraz kobiecie, gdyby się odwróciła? Jak ona miała na imię? Charlie je przecieŜ wymienił. Zaczynało się chyba na R... a kończyło na A. Ramona? Victoria? Uśmiechnął się do tej myśli. Jeśli ta dama miała w sobie coś wiktoriańskiego, to na pewno nie od tej strony, od której ją teraz oglądał. Sytuacja zaczynała go bawić. Obiekt jego obserwacji posuwał się rączym sposobem coraz bardziej do tyłu. Kane przyglądał się jej włosom. Wyblakła blondynka? Nawet w mylącym świetle Ŝółtej Ŝarówki tak by jej nie określił. Twarz pozostawała zagadką, ale Kane uwielbiał zagadki. Kane Smith, eks-lotnik, eks-bohater, eks-mąŜ, jeśli liczyć sześć nieszczęsnych miesięcy małŜeńskiego piekła z rudowłosą prawniczką, właśnie opublikował swoją trzecią powieść sensacyjną.
Jego pierwsza ksiąŜka całkiem niespodziewanie doczekała się trzech wydań i była juŜ w połowie listy bestsellerów, druga dosięgła szczytu listy i znajdowała się tam przez całe pięć tygodni. Kane miał podstawy przypuszczać, Ŝe i trzecia pójdzie tym śladem. Od czasów swej lotniczej słuŜby Kane unikał rodzinnego stanu, właściwie nie wiadomo dlaczego. Kiedy po wojnie w Zatoce odszedł z wojska, mieszkał w Cape May, choć czasem nosiło go tu i ówdzie. Czasami był sam, czasami nie. Ostatnio związał się z rudowłosą tancerką z Vegas, ale to była pomyłka od samego początku. Kupił jej wysadzany diamentami zegarek i wysłał z powrotem do Newady. Kiedy topił potem swój parszywy nastrój w kolejnym drinku, usłyszał tę starą piosenkę i zadzwonił do Charliego. W ten sposób jest teraz tutaj, gapiąc się w środku nocy na pośladki nieznajomej istoty płci Ŝeńskiej z mieszanymi uczuciami zdziwienia, ciekawości i niespodziewanego, Ŝeby nie powiedzieć niestosownego, podniecenia. Po co ona zawiązała sobie wokół kostki kawałek sznurka? Nieświadoma obecności obcego męŜczyzny, Rory dalej szorowała szczotką podłogę. Jeszcze trzynaście dni wolności, myślała. Znowu westchnęła i oparła głowę na złoŜonych dłoniach. Za cztery tygodnie zacznie się rok szkolny i będzie musiała powiedzieć gromadzie dzieci w swojej klasie, dla której dotąd była panną Hubbard, Ŝe teraz mają do niej mówić „pani Banks". Nagle to zadanie wydało się przerastać jej siły. Właściwie wszystkie, nawet błahe decyzje, od czasu kiedy zgodziła się wyjść za Charlesa, wydawały się przerastać jej siły. KaŜdy pagóreczek wyrastał przed nią do rozmiarów Mount Everestu. Paznokcie obgryzła juŜ prawie do łokci, jej umysł pełen był myśli kłębiących się jak wodospad albo wyłączał się zupełnie. A przecieŜ zawsze była taka zrównowaŜona i rozsądna... Jakiś czas temu leŜała w łóŜku, nie mogąc zasnąć i zastanawiając się, czy zapłacić Charlesowi czynsz za następny miesiąc, choć przecieŜ będzie tu jeszcze mieszkać tylko przez dwa tygodnie, i co będzie, jak zwali się tutaj cała jej rodzina, i czy przyzwyczai się do nowego nazwiska, aŜ wreszcie przestała się łudzić, Ŝe zaśnie, myśląc o tym wszystkim, i poszła szorować ganek.
To przynajmniej była jakaś decyzja. I jakieś zajęcie. Mniej więcej w połowie roboty poczuła się zmęczona. Bolały ją kolana. Nie czuła juŜ rąk. BoŜe, co by to było, gdyby Charles dowiedział się, co ona robi po nocy? Chyba jednak powinna skończyć to, co zaczęła. Nigdy nie odkładaj niczego do jutra... i tak dalej, i tak dalej. Słyszała to tysiące razy, od czasu kiedy w wieku jedenastu lat zamieszkała u swojej babki. - A co by było, gdybym odłoŜyła ten ślub, z powodu którego jestem ostatnio taka roztrzęsiona? - zapytała samą siebie. Posuwając się tyłem, zbliŜała się do krawędzi ganku. - A niech to! - fuknęła ze złością, zdając sobie sprawę, Ŝe szorowała ganek od drzwi wejściowych do schodów, zamiast na odwrót. Niczego ostatnio nie jest w stanie zrobić porządnie! Wylała z wiadra na ostatnie deski trochę wody z płynem do mycia podłóg i złapała za szczotkę. Milion razy wolałaby teraz znaleźć się na statku płynącym do Chin albo w pociągu pędzącym w kierunku Himalajów. Jak byłoby cudnie wynieść się stąd na drugi koniec świata, gdzie nikt nie słyszał ani o niej, ani o Charlesie, ani o całej rodzinie Hubbardów! Wyczuła kolanem skraj werandy, po czym jej prawa stopa trafiła na coś ciepłego, zaokrąglonego i twardego, w miejscu gdzie nic takiego nie miało prawa się znajdować. Cofnęła nogę, po czym ostroŜnie wyciągnęła ją znowu. To samo. Kane, nieco skołowany tymi napadami czyścicielskiej furii, pomrukami i westchnieniami w czasie nagłych przestojów, patrzył cały czas na to, co wydawało mu się najsłodszą dla oka parą okrągłości. PiŜama dziewczyny była na siedzeniu nieco wytarta; pewnie miała zwyczaj jadać w niej śniadanie, zanim ubierała się przed wyjściem. Wyobraził ją sobie, ciało bez twarzy, miękką i ciepłą po gorącym prysznicu, pachnącą jak... sosna. Nie, nie jak sosna. MoŜe jak bez. Rzecz była warta zbadania. Rory poruszyła palcami stopy, bojąc się spojrzeć w tył. Jeśli to Charles, ich narzeczeństwo jest skończone. Finito. Koniec. Bez
dyskusji. MoŜe gdyby wróciła na czworakach do domu bez oglądania się za siebie, mogliby udawać, Ŝe nic się w ogóle zdarzyło. MoŜe nawet kiedyś śmieliby się z tego oboje. OstroŜnie posunęła się w kierunku drzwi. Nie, nic z tego, pomyślała. Charles nigdy w Ŝyciu nie będzie się z tego śmiał. Jeśli to jest Charles, będzie musiała wdać się w jakieś okropnie kłopotliwe wyjaśnienia. A jeśli to jest ktoś inny... O, BoŜe. Myśl teraz, Crystal Auroro Hubbard, myśl! Zacząć wołać o pomoc i zbudzić Charlesa, który przybiegnie na ratunek, czy rzucić się do drzwi, zatrzasnąć je za sobą i dzwonić na policję? Zanim cokolwiek postanowiła, jej dłonie pośliznęły się na mokrej podłodze. Rzuciła się w kierunku drzwi, ale łapiąc ręką za ich brzeg zdała sobie sprawę, Ŝe jest juŜ za blisko i blokuje je własnym ciałem. Cofnęła się gwałtownie, uderzając lewą stopą w plastikowy kubeł z wodą. Usłyszała stłumiony łoskot, gwałtowne stuknięcie, plusk i czyjś okrzyk. - Do diabła, niech no szanowna pani zobaczy, jak mnie urządziła! Wziąłem ze sobą tylko dwie pary dŜinsów! Jednocześnie przeraŜona i zaciekawiona, odwaŜyła się spojrzeć za siebie. To nie był Charles. Nie była jeszcze zhańbiona na wieki. To był ktoś obcy. Gdyby miała choć trochę oleju w głowie, powinna zacząć krzyczeć ze strachu, ale ten człowiek, ociekający teraz brudną wodą, jakoś nie wydał jej się groźny. - Muszę to z siebie zdjąć, zanim przekroczę próg, bo inaczej ten pterodaktyl z sąsiedniego domu zabije mnie za skalanie swych sterylnych podłóg. - Charles? - Rory ledwie wydobyła to słowo ze ściśniętego jeszcze gardła. - Nie, gospodyni. Pani Jakaśtam. - Pani Mountjoy. Zna pan więc Charlesa? - Nie wiedziała, czy w tej sytuacji to lepiej, czy gorzej. - Tak, znam Charlesa - mruknął męŜczyzna z głębokim
niesmakiem. Rozpiął mokrą koszulę i próbował odlepić ją od ciała. Rory zauwaŜyła, Ŝe nie nosi podkoszulka. Kiedyś zwróciła uwagę, Ŝe Charles nosi podkoszulek nawet w najcieplejsze dni w roku. Oczywiście, nie widziała tego na własne oczy. Podkoszulek prześwitywał jednak zawsze przez jego białe, wykrochmalone koszule, które nosił do popielatych garniturów. Odwróciła się szybko. - Hm... nie przypominam sobie, Ŝeby Charles kiedykolwiek wspominał pana nazwisko. - Ty barania głowo, dodała w myśli pod własnym adresem, przecieŜ nawet nie znasz jego nazwiska! - Nie? W gruncie rzeczy to mnie nawet nie dziwi. - A kim pan jest? PrzecieŜ nawet nie mogę być pewna, czy pan naprawdę zna Charlesa? - Nazywam się Smith. Oczywiście nie moŜe pani być pewna, czy znam Banksa. Ale jeśli ma to jakieś znaczenie, to Charlie dzięki mnie miał po raz pierwszy podbite oko, a ja dzięki niemu. W tej samej bójce. Byłem teŜ druŜbą na jego weselu po tym, jak ukradł mi dziewczynę, a teraz będę nim znowu. To moŜe dać pani pewne pojęcie, jaki ze mnie wspaniały facet. - Nikt, kto naprawdę zna Charlesa, nie nazywa go Charlie - stwierdziła. Prawdę mówiąc, nie był to Ŝaden argument. Klęcząc dalej na czworakach, spoglądała przez ramię na człowieka stojącego w mroku. A więc to był przyjaciel Charlesa z dawnych czasów, który będzie druŜbą na ich weselu? Ten ciemnowłosy, niebezpiecznie wyglądający męŜczyzna z krzywym nosem, wykrzywionymi ustami i złośliwym spojrzeniem? Ten niecny typ, skradający się po nocy w mokrych dŜinsach i koszuli khaki, która była własnością jej Charlesa? JeŜeli w ogóle jakoś go sobie wyobraŜała, to powinien być kimś takim jak Charles. Krótko ostrzyŜony typ właściciela powaŜnej firmy w marynarce z watowanymi ramionami. Wprawdzie włosy nieznajomego nie były tak długie, Ŝeby sprawiały wraŜenie zaniedbanych, natomiast szerokie ramiona, które rysowały się pod mokrą koszulą, świadczyły o sile fizycznej tego męŜczyzny. Rory próbowała rozpaczliwie zignorować fakt, Ŝe wszystkie jej skryte, uparcie negowane ze świadomości pragnienia nagle
odŜyły. - A więc to pan mieszkał kiedyś w moim domu? - powiedziała z wymuszonym uśmiechem. Kane skinął głową. Nie mógł nie zauwaŜyć, jak jej oczy nerwowo błądziły po jego ciele. CzyŜby celowo zachowywała się tak prowokująco? Czy zdaje sobie sprawę, jak podniecający jest dla męŜczyzny fakt, Ŝe kobieta patrzy w ten sposób na jego ciało? Cicho tam, mój mały, dodał w myślach sam do siebie, myśląc o pewnej części swego ciała. TeŜ sobie znalazłeś okazję! - Czy trzeci stopień w schodach na strych dalej tak skrzypi? - zapytał, starając się nie myśleć o niemiłym dotyku mokrego ubrania. -Kiedyś sypiałem na górze. Latem było tam gorąco jak w piekle, w zimie lodowato jak w eskimoskiej psiarni. Wiosną i jesienią dało się wytrzymać. Czekając na odpowiedź, przyglądał się tej rzekomo nieciekawej nauczycielce, starej pannie pozbawionej urody, i doszedł do dwóch zasadniczych wniosków. Po pierwsze: Charles był idiotą. Po drugie: Ŝaden facet nie zasługuje na względy kobiety, która mu się nie podoba. Charles miał oczywiście rację: pod względem urody daleko jej było do Suzanne, ale przecieŜ miała w sobie coś szczególnego. Była, jakby to określić... Marszcząc brwi, Kane robił w myślach podsumowanie tego, co widział. Była pociągająca... do diabła, jeszcze jak. Piękna? No, co to, to nie. CóŜ więc w niej było takiego, co sprawiało, Ŝe on... Oczy? To prawda, były naprawdę ładne, choć w Ŝółtym świetle Ŝarówki nie był nawet pewien ich koloru. Włosy miała złotobrązowe - nie rude wprawdzie, ale teŜ wcale nie wyblakłe. W tej chwili przypominały ptasie gniazdo. A co do cery... Nagle zdał sobie sprawę, Ŝe to, co widział na jej Ŝywej, drobnej twarzy, to nie plamy. To były piegi! Pokrywały kaŜdą widoczną część jej ciała. Zaczął się zastanawiać, jak to wygląda w innych miejscach, po czym szybko odsunął od siebie te myśli. Znowu mógłby mieć kłopot. Ale usta ma ładne, myślał. DuŜa i pełna, ruchliwa dolna
warga. Czy Charles miał okazję w pełni to docenić, czy dalej był takim cholernym purytaninem jak zawsze? - Ten stopień dalej skrzypi - powiedziała, wyrywając go z zamyślenia. - Rzadko korzystam ze strychu. - Całkiem niespodziewanie wyciągnęła do niego rękę, potem cofnęła ją, wytarła o bluzę od piŜamy i podała jeszcze raz. - Jestem Aurora Hubbard, narzeczona Charlesa. Miło mi pana poznać... Jej gest był tak ujmująco bezsensowny. Kane uśmiechnął się i ujął jej małą, wilgotną dłoń. Do diabła, co Charles będzie robił z taką kobietą? Po miesiącu zacznie chyba chodzić po ścianach albo będzie musiał cały czas z nią walczyć i tłamsić jej prawdziwą osobowość. To nie ma sensu. Są jak ogień i woda. Z drugiej strony, szkoda teŜ Charlesa. PrzecieŜ to całkiem przyzwoity facet i ma prawo do odrobiny normalnego, spokojnego Ŝycia. Przez pierwsze dwadzieścia trzy lata na tym świecie siedział pod pantoflem swej despotycznej mamuśki, a potem oŜenił się z Suzanne i stracił ją, gdy zachorowała na wirusowe zapalenie płuc... - Charles wspominał, Ŝe jest pan pisarzem, panie Smith. Co pan pisze? - zapytała Rory. Babcia w swym wychowawczym zapale wpoiła jej równieŜ uprzejmość i dobre maniery, choć chyba nie tak wyobraŜała sobie ich zastosowanie. Kane uśmiechnął się jeszcze szerzej. Czy ta dziewczyna zachowuje się naturalnie i spontanicznie? Jeśli tak, to jest wspaniałą istotą. Która kobieta byłaby w stanie, siedząc w mokrej piŜamie i wyglądając jak ostatnie nieszczęście, prowadzić taką konwersację... - Hm... przewaŜnie powieści - odparł. - Na pewno Charles będzie szczęśliwy, goszcząc pana tutaj, panie Smith. Ostatnio tak duŜo pracował. - Proszę mówić do mnie: Kane. Sądzę, Ŝe w ciągu najbliŜszych dwu tygodni będziemy się często widywali - dodał. CzyŜby dawała mu przed chwilą do zrozumienia, Ŝe nie jest w stanie odciągnąć Charlesa od biurka? Ona, ta zabawna, pełna seksu, wytrącająca człowieka z równowagi istota, która potrafi szorować o północy podłogę i uprzejmie podawać rękę facetowi, na którego dopiero co wylała wiadro brudnej wody? MoŜe zresztą ten zimny prysznic był wybawieniem. Chyba
juŜ za bardzo zaczynał mu się podobać jej kołyszący się wdzięcznie tyłeczek. - Pan pewnie myśli, Ŝe ja całkiem zwariowałam, myjąc podłogę w środku nocy? - Skąd, nawet mi to nie przyszło do głowy. Najlepsze rzeczy udają mi się właśnie o tej porze. - Och - powiedziała Rory i nagle zamilkła. Siedziała dalej na podłodze, patrząc na powoli wysychającą kałuŜę przy brzegu werandy. śadne z nich się nie odzywało. Rory westchnęła. Kane zastanawiał się, czemu, u diabła, nie zabiera się stąd i nie idzie z powrotem do domu Charlesa. Z górnej kieszonki piŜamy dziewczyny wystawała pomięta chusteczka. Widok tego niewielkiego wybrzuszenia nad prawą piersią wydał mu się nagle czymś dziwnie wzruszającym. Stojąc w cieniu zwisających pędów wistarii i patrząc na nią, stwierdził, Ŝe jej włosy są jednak bardziej blond niŜ brązowe. Szkoda, Ŝe nie były rude. Po chwili uznał, Ŝe to jednak lepiej, Ŝe tak nie jest. Zawsze miał słabość do rudowłosych dziewcząt. Ta kobieta i tak niebezpiecznie na niego działała. Jeszcze by tego brakowało, Ŝeby była ruda! Postanowił poŜegnać się i odejść, i wszedł po stopniach na ganek. Po chwili jednak podszedł do ogrodowej huśtawki i usiadł na niej. - MoŜe zostanę tu na chwilę. Musi mi wyschnąć ubranie, bo ta baba-smok od Charlesa gotowa zionąć na mnie ogniem. Czy ona nienawidzi męŜczyzn w ogóle, czy tylko mnie tak uprzejmie traktuje? - Pani Mountjoy nie jest taka straszna. Teraz ma tylko za duŜo pracy w związku z weselem. Matka Charlesa ma przyjechać, Ŝeby jej pomóc. Kane skinął głową. Delikatnie zakołysał huśtawką. Odgłosy letniej nocy, świeŜy zapach ziemi i ściętej trawy, skrzypienie zardzewiałego łańcucha przywołały kolejną falę wspomnień. - Wiesz, kiedy byłem jeszcze w szkole, miałem psa, sukę.
Wyciągnąłem ją ze schroniska dla bezdomnych zwierząt. Nazwałem ją Ginger. Rory skinęła tylko głową, bo wydawało się, Ŝe Kane juŜ nawet nie zauwaŜa jej obecności. - Pamiętam, jak przemyciłem ją do siebie na górę w nocy, kiedy mama poszła juŜ spać. Kiedy Ginger chciała wyjść na dwór, wypuszczałem ją przez okno na dach ganku. Potem sama schodziła w dół po bocznej kracie. Taka była z niej spryciara. - Co się z nią stało? - Wpadła pod cięŜarówkę. I on wtedy płakał. Nagle Rory zdała sobie sprawę, Ŝe widzi wszystko tak wyraźnie, jakby sama to przeŜywała. Pewnie był juŜ tak wysoki jak teraz, jego twarz miała juŜ te same nieregularne, męskie rysy, moŜe tylko trochę mniej wyraziste, i płakał z całej duszy nad suczką o imieniu Ginger, którą kiedyś uratował. - Teraz tej kraty juŜ prawie nie widać. Pokryły ją zupełnie pędy wistarii - powiedziała Rory. - Charles chce, Ŝebym wycięła tę panoszącą się roślinę. MoŜe to jutro zrobię. - Oparła się o ścianę, objęła ramionami podciągnięte pod brodę kolana i patrzyła na gęste pędy. - Zamierzał wynająć człowieka, który usunąłby ją z korzeniami, zanim jeszcze zakwitła. - Za późno - odparł Kane. - Te korzenie sięgają juŜ pewnie do granic miasta. Rory skinęła głową. Po chwili powiedziała: - Chciałam, Ŝeby to był sędzia pokoju. Tak byłoby o wiele prościej. - Chciałaś, Ŝeby sędzia pokoju wycinał ci tę wistarię? - zapytał. Spojrzała na niego zaskoczona; zauwaŜył, Ŝe jej oczy są jasnobrązowe. - Och, nie. Miałam na myśli udzielanie nam ślubu - odparła. - Charles chce, Ŝeby to było w kościele. Mówi, Ŝe mam do tego prawo, bo to mój pierwszy ślub, ale mnie aŜ tak na tym nie zaleŜy. - Na ślubie? - Kane podniósł swe bardzo ciemne, proste brwi. Jego oczy były ciemnobrązowe jak kawa bez śmietanki. - Na ślubie w kościele. Z tym tłumem ludzi. Z męczącymi
próbami przedtem i wielkim przyjęciem potem. On chce zaprosić na wesele wszystkich swoich współpracowników i klientów. Kane wzruszył ramionami. Ściągnął koszulę i rozwiesił ją na oparciu huśtawki. Rory starała się na niego nie patrzeć. Nagość, nawet choćby tylko taka, zawsze wprawiała ją w zakłopotanie. - Nie lubisz przyjęć? - zapytał. Westchnęła i zaczęła nawijać sobie na palec kosmyk włosów. - To nawet nie o to chodzi. Tu chodzi o... o wszystko! - Wyciągnęła ręce bezradnym gestem i znowu westchnęła. - Przepraszam, pewnie nie masz ochoty tego słuchać. - SkądŜe, nie mam nic przeciwko temu. Czasami nawet trzeba wygadać się przed nieznajomym,. Poza tym opowiedzenie komuś o swoich problemach pozwala jakoś je uporządkować. - Ja nie mam Ŝadnych problemów. W kaŜdym razie nie są one... naprawdę waŜne. - Znowu zaczęła maltretować swoje włosy, szarpiąc nieszczęsny kosmyk i wykręcając go na wszystkie strony. Oczywiście, Ŝe nie masz problemów, moja kochana, myślał Kane. Dlatego właśnie szorowałaś z taką zaciekłością tę werandę w środku nocy na dwa tygodnie przed ślubem. Nie zdając sobie sprawy, po co to robi, zaczął zadawać jej niewinne, umiejętnie dobrane pytania. Udzielał przecieŜ wielu wywiadów, zarówno jako pisarz, jak i bohaterski pilot. Wiedział zatem dobrze, jak i o co pytać. Z Rory starał się być delikatny. W krótkim w czasie wydobył z niej to wszystko, co nie pozwalało jej zasnąć dzisiejszej nocy. - Bo widzisz, problem w tym - mówiła - Ŝe ja zawsze byłam taka rozsądna i zrównowaŜona; kaŜdy to przyznawał. A teraz nie wiem, co się ze mną stało. Nie mogę podjąć Ŝadnej decyzji, nie wpadając przy tym w panikę. W zeszłym tygodniu Charles poprosił mnie, Ŝebym postanowiła coś, jeśli chodzi o kwiaty, a ja to ciągle odkładam. I jeszcze ta muzyka. Nie mogę się zdecydować, czy wybrać jazz tradycyjny, czy teŜ nagrania z płyty Janis Joplin, którą ma mój ojciec. Kane aŜ zagwizdał cicho pod nosem. - Lubisz ten rodzaj muzyki? - Ja się w ogóle nie znam na muzyce. To była sugestia Sunny.
Ona i Bili bardzo lubili Janis Joplin. - Sunny? - Moja matka. Jej prawdziwe imię brzmiało Margaret, ale zmieniła je sobie na Suriya. To znaczy: Słońce. Tak mi się wydaje. W kaŜdym razie kaŜdy nazywał ją Sunny*. (przyp. Sunny znaczy po angielsku „słoneczna, promienna" tłum.). Aurora, córka Słońca. Jak moŜe mieć na imię ojciec? MoŜe Zeus? Powoli wszystko zaczynało mu się układać w logiczną całość. Hippisowski syndrom lat sześćdziesiątych. - W porządku, jeśli sama nie moŜesz się zdecydować, moŜe organista coś by ci doradził? - No... moŜe rzeczywiście. Myślę, Ŝe z nim porozmawiam. - Zaczęła tak zawzięcie gryźć dolną wargę, Ŝe Kane miał ochotę jakoś temu zapobiec. - Ale jeszcze jest problem rachunku. Nie wiem, kto go powinien zapłacić, i czy oni go przyślą, czy raczej trzeba im coś dać w kopercie? I w ogóle nie bardzo mam ochotę na ten ślub w kościele. - To moŜe na kościelnym dziedzińcu? Albo w ogrodzie na tyłach domu Banksów? To urocze miejsce. Wprawdzie przyjechałem tu juŜ po zmroku i nie wiem, jak teraz wygląda... - Och, niech juŜ będzie gdziekolwiek - westchnęła. - Tak czy owak, Charles kazał mi o tym wszystkim zdecydować jak najszybciej, a za miesiąc zaczyna się rok szkolny... i jeszcze muszę wybrać sobie suknię. - No tak. Suknia to powaŜna sprawa - powiedział Kane. - Nie robiłabym z tego takiego problemu, bo to w końcu tylko strój na tę jedyną okazję, ale... - znowu uniosła ramiona w geście rozpaczy. - Ja juŜ naprawdę nic nie wiem! W ogóle nie mogę uporządkować myśli! Rano nalewam sobie zupę mleczną na talerz i patrzę na nią tępo przez pół godziny, jakbym się zastanawiała, co mam z nią dalej robić. Sporządzam sobie róŜne notatki, które w ogóle nie mają sensu, kiedy je potem czytam, i wypisuję całe listy spraw do załatwienia, a potem nie pamiętam, gdzie je połoŜyłam! Oczy Kane'a powędrowały do jej kostki u nogi, która
wyglądała jak wyrzeźbiona przez prawdziwego artystę. - I zawiązujesz sznurki wokół... hm, palca, a potem zapominasz, o czym powinnaś pamiętać? Zakłopotana, z wdziękiem poruszyła stopą i dotknęła palcem brudnego kawałka sznurka, zawiązanego tuŜ nad kostką. - Och, pewnie masz na myśli to... To miało oznaczać buty. - Dobry pomysł - stwierdził Kane. - Nie jestem pewna, czy Charles uznałby to za dobry pomysł - odparła przygnębionym głosem. - Dla niego to byłby idiotyzm. Czy kiedyś próbowałeś zawiązać sobie sznurek wokół palca? Tego się prawie nie da zrobić. Poza tym cały czas przeszkadza. A to - dotknęła ręką kostki - miało mi przypominać, Ŝebym w końcu postanowiła, czy mam sobie kupić do ślubu nowe buty, bo jeśli tak, to muszę w nich najpierw trochę pochodzić. Inaczej mogę się dorobić bąbla na pięcie i kuleć w drodze do ołtarza. - I co, czy metoda sznurka okazała się skuteczna? - Powiedzmy. Przynajmniej pamiętam, po co go tu zawiązałam - powiedziała, uśmiechając się nieśmiało. Jej uśmiech wydał się Kane'owi tak uroczy, Ŝe było to co najmniej niebezpieczne. Patrzył na nią uwaŜnie, dopóki ostatni ślad uśmiechu nie zniknął z jej twarzy. Pragnął w tej chwili, Ŝeby nie uśmiechała się do niego w ten sposób. A niech to! Taki jeden pełen smutku uśmiech, te rozczochrane włosy, mokra, pomięta piŜama - wszystko razem otaczało ją aurą jakiejś bezradności. Nigdy nie potrafił się temu oprzeć. O Jezu! Ta kobieta i Charles W.E.Banks III? PrzecieŜ ona go Ŝywcem podpali! Nawet w przedszkolu Charlie był juŜ sztywniakiem. Nieskończoną ilość razy Kane wypijał piwo, którego tamten nawarzył. Charlie wychodził z tych bójek bez najmniejszego szwanku, za to Kane, mniejszy i nie tak dobrze zbudowany, nieodmiennie kończył je potłuczony, ociekający krwią, z ubraniem w strzępach. A potem jeszcze musiał pokazać się w tym stanie swojej matce. Czasami wolałby juŜ wziąć drugi raz cięgi od kolegów, niŜ znosić ostry jak brzytwa język Sally Smith, niech Bóg zbawi jej poczciwą duszę.
- Charles z pewnością cieszy się, Ŝe pan tu jest. MoŜe tak, pomyślał Kane, ale... moŜe teŜ zdarzyć się, Ŝe w końcu będzie tego Ŝałował. - Wiesz, lepiej pozwolę ci juŜ wrócić do domu i przespać się trochę. Nie wiem, jakie Charlie ma plany na jutro, ale... - Będzie pracował. Charles zajmuje się teraz jakąś waŜną umową. Mówił, Ŝe musi załatwić wszystkie sprawy, zanim pojedziemy w naszą p-p-podróŜ poślubną... P-p-podróŜ poślubna? Człowiek, który przeciskał się przez porządnie przystrzyŜony Ŝywopłot około pierwszej po północy, był bardzo zamyślony. Naprawdę bardzo zamyślony.
ROZDZIAŁ DRUGI - Co mamy w planie na dziś? - spytał Kane, uśmiechając się do wysokiego, jasnowłosego męŜczyzny w popielatym garniturze. Nawet w najgorętszy dzień roku Charles w ogóle się nie pocił; z niewiadomych przyczyn wytrącało to Kane'a z równowagi. - Chciałbym, Ŝebyś poznał Aurorę - odparł Charles, popijając kawę i podnosząc wzrok znad pierwszej strony gazety. - Potem, jeśli nie masz nic przeciwko temu, mógłbyś jej pomóc w tym, co jest jeszcze do załatwienia. Normalnie dawała sobie świetnie radę, ale ostatnio jest dziwnie rozkojarzona. Kane zmarszczył brwi. Co teraz robić? Przyznać się, Ŝe juŜ ją poznał, czy nic nie mówić i czekać, aŜ Charles ją mu przedstawi? - Jestem na wasze usługi, ale spróbuj wyjść dzisiaj wcześniej z pracy. Chyba powinieneś poświęcić swojej damie nieco więcej czasu. Dołączę do was w stosownej chwili i sam się przedstawię. - Dobrze - zgodził się Charles - i dziękuję za dobre chęci. Trzeba dziewczynę po prostu trochę zmobilizować. Zostało do załatwienia jeszcze parę spraw. Będę ci bardzo wdzięczny za pomoc. - Spokojna głowa - odparł Kane. - Wszystko będzie załatwione. Gdybyśmy mieli problemy z tematem do rozmowy, opowiem jej o twojej zaszarganej od dawna reputacji. - Jakiej zaszarganej reputacji?! -wykrzyknął z oburzeniem Charles. - PrzecieŜ Ŝartowałem - uspokoił go Kane. Zapomniał juŜ, Ŝe jego przyjaciel cierpi na wrodzony brak poczucia humoru. - Aha... No, dobrze. Ale pamiętaj, Ŝebyś zachowywał się przyzwoicie. Aurora naprawdę nie jest podobna do kobiet, w których gustujesz. - Ty wiesz najlepiej, w jakich kobietach gustowałem, Charlie - powiedział cicho Kane, po czym natychmiast tego poŜałował. To przecieŜ juŜ przebrzmiała historia. Było, minęło. Spotykał się z Suzanne Goforth, zanim Charles w ogóle ją poznał. Potem, przez jakiś czas, bywali wszędzie we trójkę. W końcu Suzanne wybrała tego, który skończył odpowiednie studia i miał zacząć pracę w renomowanej firmie swego ojca, zamiast Kane'a, niebieskiego ptaka,
który mógł jej zaoferować tylko swoje nazwisko. Za niecałe dwa tygodnie przeprowadzi się do domu obok, myślała. Będzie dzieliła łoŜe z Charlesem, będzie co dzień siedziała naprzeciw niego przy stole. Czy naprawdę kochała go na tyle, Ŝeby to znieść? Czy ona w ogóle wiedziała, co to jest miłość? Gdy była dzieckiem, uczono ją, Ŝe naleŜy kochać wszystkie boskie stworzenia - zwierzęta, rośliny, skały. Zawsze miała z tym problemy, szczególnie kiedy podrosła i zaczęła dostrzegać niektóre boskie stworzenia jakby bardziej wyraźnie. Niektóre z tych stworzeń równieŜ ją dostrzegały jakby bardziej wyraźnie i podobało im się to, co widzą. Potem, u babci, wszystko stało się prostsze. Nie było Ŝadnego gadania o miłości. W Ŝyciu naleŜało przestrzegać pewnych zasad i człowiek był bezpieczny. Kiedy weszła w samodzielne Ŝycie, była zbyt zajęta, Ŝeby zastanawiać się nad istotą miłości. Oczywiście, kochała swoją rodzinę. Tego była zupełnie pewna. Nigdy jednak, nawet sama przed sobą, nie przyznawała się, Ŝe interesuje ją inny aspekt tego uczucia. Owszem, zdarzały jej się skrzętnie ukrywane chwile słabości, ale zawsze potem wracała na bezpieczną drogę, jasno wytyczoną przez babkę. Tu świat miał swoje wyraźne granice i drogowskazy. Porządna kobieta powinna cały czas robić coś poŜytecznego. Rory chodziła regularnie do kościoła, brała udział w kwestowaniu na róŜne zboŜne cele, wolny czas wypełniała pracą. Nigdy nie miała karty kredytowej; według babci ten diabelski wynalazek słuŜył tylko do wodzenia ludzi na pokuszenie. Nigdy nie nosiła wyzywających sukienek z dekoltem do pasa ani spódnic kończących się na tej części ciała, której nazwy przyzwoita kobieta nawet nie wymawia. Ponadto wiedziała, Ŝe jest naprawdę dobrą nauczycielką. No, moŜe od pewnego czasu była nieco roztrzęsiona, ale za to wyszorowała wreszcie podłogę ganku. I pozbyła się wyrzutów sumienia. Dziś jeszcze rozprawi się z tą wistarią... Jeśli znajdzie sekator. Ostatnio chyba przycinała nim gałęzie, Ŝeby nie właziły na
sznur do bielizny, a potem połoŜyła go... Parę minut później, wychodząc przez tylne drzwi na podwórze, mruczała: - Zaraz, zaraz, gdybym była sekatorem, to mogłabym teraz być... - W Motelu Spełnionych Marzeń z Chrupiącym - Kurczakiem - podpowiedział jej Kane, przytrzymując uchylone drzwi. Po chwili zaskoczenia Rory wybuchnęła śmiechem. Śmiała się tak, Ŝe łzy zmoczyły jej rzęsy i spływały po policzkach. - To bardziej interesujące miejsce niŜ półka w garaŜu - powiedziała. - Czy taki motel w ogóle istnieje? - Chyba nie. - Szkoda - odparła z uśmiechem. - A gdyby istniał, czy spotkałabyś się tam ze mną na potajemne... - Spełnianie marzeń? Chrupiący kurczak? W kaŜdej chwili! - Rory była zaskoczona, Ŝe pod wpływem jakiegoś impulsu odpowiedziała mu w ten sposób. PrzecieŜ to w ogóle nie było do niej podobne. - Przyszedłem zaoferować ci moją pomoc na prośbę Charliego. Jest jeszcze zajęty w biurze, ale po południu moŜe będzie miał trochę czasu. - Powiedziałeś mu o naszym wczorajszym spotkaniu? - Nie. Czy powinienem? - Chyba nie... Być moŜe źle by to zrozumiał - przyznała Rory. - Więc co teraz? - zapytał Kane. - Ćwiczymy weselne marsze? Szukamy w sklepach jedwabnych białych pantofli? A moŜe robimy śliczne małe paczuszki z ryŜu i płatków róŜ? Rory zrobiła przeraŜoną minę. - Czy jest to konieczne? PrzecieŜ w ten sposób moŜna zanieczyścić środowisko! - Tym się nie przejmuj. RyŜ zjedzą ptaki, a reszta ulegnie biodegradacji. MoŜe najwyŜej Charles ukarze cię grzywną za zaśmiecanie miejsc publicznych. - Czy zawsze jesteś taki okropny?
- Nie zawsze. Tylko wtedy, gdy mam do czynienia z tak bezwzględnie porządną osobą. - Uśmiechnął się i jego nierówno wygięte usta zrobiły się jeszcze bardziej niesymetryczne. Dla Rory miało to jakiś niezwykły urok. - To mi wcale tak dobrze nie wychodzi. Bycie porządną, oczywiście. No... udawanie, Ŝe jestem taka porządna. Tym razem Kane roześmiał się głośno i Rory nie mogła się temu oprzeć. Po chwili śmiała się razem z nim, czując, Ŝe jest lekka jak piórko. - Dzisiaj - zaczęła, kiedy udało jej się trochę nad sobą zapanować - musimy rozprawić się z tą wistarią przy ganku i znaleźć kogoś, kto zechciałby wziąć moje rośliny w doniczkach. Charles chyba za nimi nie przepada. Kane popatrzył ponad jej ramieniem na parapet kuchennego okna, gdzie stały jakieś mizerne warzywa, wyrastające na długich łodygach ze słoików po dŜemie. - W porządku - stwierdził. - Najpierw wistarią... choć muszę przyznać, Ŝe kiedyś bardzo lubiłem te rozwichrzone zarośla. Świetna zasłona dla wszelkiej niepoczciwej działalności. - Charles mówi, Ŝe przyciąga termity. - Charles jest filistrem. - Och, nie. On jest prezbiterianinem. Przedtem był baptystą, ale się przechrzcił - powiedziała Rory z powaŜnym wyrazem twarzy, ale po chwili nie wytrzymała i wybuchnęła śmiechem. BoŜe, juŜ chyba od dwudziestu lat zapomniała, jak się to robi. Kane znalazł sekator, wiszący między pękami starych, zakurzonych ziół. Zanim nadeszło południe, z pnących zarośli przy ganku niewiele juŜ zostało. Usta Rory wyginały się boleśnie przy kaŜdym cięciu sekatora. Pod koniec była juŜ bliska łez. Kane patrzył z zachwytem i rozczuleniem na jej piegowatą twarz, podrapane ręce, włosy w strąkach i zasmuconą minę. MoŜe Charlesowi to by się mniej podobało, ale Charles jest ignorantem. Kane kiedyś nauczył się cenić to, co kobieta ma w głowie, prawie tak samo jak to, co ma gdzie indziej. I nie pamiętał, Ŝeby którakolwiek z kobiet podobała mu się bardziej niŜ Rory.