Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 114 513
  • Obserwuję510
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań681 841

Charlaine Harris 1z7 - Prawdziwe Morderstwa

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :695.1 KB
Rozszerzenie:pdf

Charlaine Harris 1z7 - Prawdziwe Morderstwa.pdf

Beatrycze99 EBooki H
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 137 stron)

Matce i Ojcu

Rozdział 1 — Dziś chcę wam opowiedzieć o najbardziej fascynującym z tajemniczych morderstw… O sprawie Wallace’a — powiedziałam do swego odbicia w lustrze. Entuzjastycznie. Po chwili spróbowałam oznajmić to serdecznie; potem bardziej poważnie. Niezauważenie szczotka wplątała mi się we włosy. — Auć! — powiedziałam i pociągnęłam raz jeszcze. — Sądzę, że sprawa Wallace’a bez problemu zajmie nam cały dzisiejszy wieczór — powiedziałam stanowczo. Mamy dwunastu stałych członków, którzy starannie opracowują dwanaście występów rocznie. Oczywiście nie wszystkie sprawy mogą wypełnić dwie godziny. W takiej sytuacji osoba odpowiedzialna za zaprezentowanie Morderstwa Miesiąca, jak to nazywamy żartobliwie, zaprasza gościa — kogoś z komendy miejskiej policji, psychologa, który pracuje z kryminalistami, albo dyrektora miejscowego centrum pomocy ofiarom gwałtu. Raz czy dwa zdarzyło się, że obejrzeliśmy film. Poszczęściło mi się w losowaniu. O sprawie Wallace’a materiałów było więcej, niż potrzebowałam, ale nie znowu aż tak dużo, żebym nie miała czasu się z nimi zapoznać. Dwa spotkania poświęciliśmy na Kubę Rozpruwacza. Podczas pierwszego Jane Engle mówiła o ofiarach i okolicznościach towarzyszących zbrodniom, a na drugim Arthur Smith omówił dochodzenie policyjne i podejrzanych. Nie można było żałować czasu na Kubę. — Na sprawę Wallace’a składają się następujące elementy — kontynuowałam. — Człowiek, który sam siebie nazywał Qualtrough, turniej szachowy, najwyraźniej nieszkodliwa kobieta o nazwisku Julia Wallace i oczywiście oskarżony, jej mąż, William Herbert Wallace we własnej osobie. Zebrałam włosy w koński ogon i dumałam, czy zrobić z nich kok, warkocz, czy może po prostu założyć opaskę, która przytrzymywałaby je z dala od mojej twarzy. Jednak warkocz. Sprawiał, że czułam się jak artystka lub intelektualistka. Gdy rozdzielałam włosy na pasma, mój wzrok padł na oprawiony studyjny portret mojej matki. Bezceremonialnie wręczyła mi go na poprzednie urodziny. — Mówiłaś, że chcesz coś takiego. Moja matka, która bardzo przypomina Lauren Bacall, ma co najmniej pięć stóp i sześć cali wzrostu, jest elegancka po koniuszki palców i zbudowała swoje własne, małe imperium obrotu nieruchomościami. Ja mam cztery stopy i jedenaście cali, noszę duże, okrągłe szkła w szylkretowej oprawie i spełniłam swoje marzenie z dzieciństwa, by zostać bibliotekarką. A ona dała mi na imię Aurora. Trzeba przyznać, że kobiecie, która sama ma na imię Aida, Aurora pewnie nigdy nie wydawała się specjalnie

szokująca. To zdumiewające, ale kocham swoją matkę. Westchnęłam, co często mi się zdarza, gdy o niej myślę, po czym z szybkością wynikającą z praktyki skończyłam zaplatać włosy. W dużym lustrze sprawdziłam, jak wyglądam. Brązowe włosy, brązowe okulary, różowe policzki (sztuczne) i dobra cera (prawdziwa). Wszystko. Był piątkowy wieczór, więc zrzuciłam robocze ciuchy, prostą bluzkę i spódnicę, i wybrałam obcisły, biały, dzianinowy top z czarnymi spodniami. Uznałam, że nie wyglądam wystarczająco odświętnie dla Williama Herberta Wallace’a, więc warkocz omotałam żółtą wstążką i naciągnęłam na siebie żółty sweter. Rzut oka na zegarek i wiedziałam, że wreszcie czas iść. Nałożyłam odrobinę szminki, złapałam torebkę i pobiegłam w dół schodów. Rozejrzałam się wokół wielkiej części wypoczynkowo/jadalno/kuchennej, która zajmowała tylną połowę parteru domu. Było czysto; nie znoszę bałaganu w domu. Odnalazłam swój notatnik i zlokalizowałam klucze, cały czas mamrocząc pod nosem fakty dotyczące sprawy Wallace’a. Pomyślałam, żeby może skserować niewyraźne, stare zdjęcia ciała Julii Wallace i porozkładać je, żeby pokazać miejsce zbrodni. Po chwili jednak uznałam, że byłoby to makabryczne, a już z pewnością oznaczałoby brak szacunku dla pani Wallace. Klub taki jak Prawdziwe Morderstwa wydaje się ludziom sam w sobie dziwaczny i nie potrzebuje dodatkowej dawki makabry. Staraliśmy się nie zwracać na siebie uwagi. Gdy zamknęłam drzwi, włączyłam zewnętrzne światło. Mimo wczesnej wiosny zapanował już mrok; nie przeszliśmy jeszcze na czas letni. We wspaniałym świetle znad tylnych drzwi moje patio otoczone wysokim, zapewniającym prywatność ogrodzeniem, wyglądało czysto i schludnie. A na różanych drzewkach stojących w wielkich donicach zaczynały nabrzmiewać już zawiązki liści. — Hej ho, hej ho, mordować by się szło — podśpiewywałam niemelodyjnie, zamykając za sobą bramę. Do każdego z czterech domów przynależały dwa miejsca parkingowe, a na drugim końcu parkingu znajdowały się dodatkowe, dla gości. Mój sąsiad, Bankston Waites, mieszkający dwa domy dalej, też wsiadał do samochodu. — Do zobaczenia na miejscu — zawołał. — Muszę najpierw pojechać po Melanie. — Jasne, Bankston. Dzisiaj Wallace! — Wiem. Nie możemy się doczekać. Odpaliłam silnik, po czym na wyjeździe z parkingu kurtuazyjnie przepuściłam Bankstona, który zmierzał po swoją damę. Poczułam ukłucie żalu na myśl o tym, że Melanie Clark ma kogoś, podczas gdy ja na spotkanie Prawdziwych Morderstw zawsze przyjeżdżam sama. Nie chciałam jednak popadać w przygnębienie. Zobaczę się z przyjaciółmi i piątkowy wieczór będę miała tak samo udany, jak zwykle. A może nawet lepszy. Wycofując auto, zauważyłam, że w domu sąsiadującym z moim są zapalone

światła, a na parkingu przed nim stoi obcy samochód. Więc to tego dotyczyła wiadomość na kartce, którą matka przykleiła mi do tylnych drzwi. Regularnie nalegała, żebym sprawiła sobie automatyczną sekretarkę, na wypadek gdyby lokatorzy domu (jej lokatorzy) musieli zostawić mi (zarządcy) wiadomości, gdy właśnie jestem w pracy, czyli w bibliotece. Jestem przekonana, że moja matka po prostu chce wiedzieć, że może ze mną porozmawiać nawet wtedy, kiedy nie ma mnie w domu. Na szczęście po wyprowadzce poprzednich lokatorów kazałam wysprzątać dom. Był w doskonałym stanie i spokojnie można go było pokazać klientom, powiedziałam do siebie. Jutro, skoro miałam wolną sobotę, pójdę poznać nowych sąsiadów. Pojechałam Parson Road, minęłam bibliotekę, w której pracuję, potem skręciłam w lewo, żeby dostać się między małe sklepiki i stacje benzynowe, wśród których znajdował się VFW Hall, dom spotkań weteranów wojennych. W głowie cały czas powtarzałam swoje wystąpienie. Ale notatki równie dobrze mogłam zostawić w domu.

Rozdział 2 Prawdziwe Morderstwa spotykają się w VFW Hall i wnoszą za ten przywilej niewielką opłatę do kasy weteranów. Pieniądze te przeznaczane są na doroczne przyjęcie gwiazdkowe VFW, więc obie strony są zadowolone. Oczywiście budynek jest znacznie większy w stosunku do rzeczywistych potrzeb małej grupy pokroju Prawdziwych Morderstw, ale cenimy sobie prywatność. Na trzydzieści minut przed spotkaniem urzędnik VFW spotyka się z jednym z nas przed budynkiem, by go otworzyć. Jednocześnie ów członek klubu odpowiedzialny jest za przywrócenie sali do stanu, w jakim ją zastaliśmy, i oddania kluczy po spotkaniu. (W tym roku „klucznicą” jest Mamie Wright, jednocześnie nasza wiceprzewodnicząca). Ustawia on następnie krzesła w półkolu przed podium i przygotowuje stół z przekąskami. Przynosimy je na zmianę. Tego wieczora przyjechałam wcześnie. Zawsze i wszędzie jestem wcześniej, niż powinnam. Na parkingu stały już dwa samochody. Sam parking schowany był za małym budynkiem i otoczony mirtowymi zaroślami, tak wczesną wiosną wciąż groteskowo nagimi. Lampy łukowe na parkingu włączały się automatycznie wraz z zapadającą ciemnością. Zaparkowałam swojego chevette’a w świetle latarni najbliższej tylnych drzwi. Entuzjaści morderstw są aż za bardzo świadomi niebezpieczeństw tego świata. Gdy weszłam do holu, ciężkie metalowe drzwi zamknęły się za mną ze szczękiem. W budynku było tylko pięć pomieszczeń: pojedyncze drzwi od mojej lewej strony prowadziły do głównej sali, w której odbywały się nasze spotkania. Czworo drzwi po prawej stronie prowadziło kolejno do niewielkiej sali konferencyjnej, toalety męskiej, toalety damskiej i, na końcu korytarza, do malutkiej kuchni. Wszystkie były zamknięte, jak zwykle, bowiem ich otwarcie wymagało więcej wytrwałości, niż miało którekolwiek z nas. Uznaliśmy, że VFW Hall został zbudowany tak, żeby przetrwać atak wroga. Ciężkie drzwi sprawiały, że w budynku było bardzo cicho. Nawet teraz, gdy po samochodach na parkingu wiedziałam, że w środku jest przynajmniej dwoje ludzi, nie słyszałam nic. Wszystkie te zamknięte drzwi w ślepym korytarzu sprawiały niepokojące wrażenie. Imaginowały beżowy tunel, którego spokój zakłócał tylko automat telefoniczny, wiszący na ścianie. Przypomniało mi się, jak kiedyś powiedziałam Bankstonowi Waitesowi, że gdyby ten telefon zadzwonił, to po drugiej stronie pewnie byłby Rod Sterling mówiący mi, że właśnie weszłam do Strefy Mroku. Uśmiechnęłam się lekko na tę myśl i odwróciłam, żeby chwycić za klamkę w drzwiach dużej sali spotkań. Telefon zadzwonił.

Drgnęłam i zrobiłam w jego stronę dwa niepewne kroki. Serce mi łomotało. W cichym budynku wciąż nikt się nie pojawiał. Telefon znów zadzwonił. Niechętnie dotknęłam słuchawki. — Halo? — powiedziałam cicho, a potem odchrząknęłam i spróbowałam jeszcze raz. — Halo — powtórzyłam stanowczo. — Czy mogę rozmawiać z Julią Wallace? — usłyszałam szept. Włosy stanęły mi dęba. — Co? — powiedziałam drżącym głosem. — Z Julią… — wyszeptał rozmówca. Połączenie zostało przerwane. Nadal stałam i ściskałam słuchawkę, gdy otworzyły się drzwi od damskiej toalety, z której wyszła Sally Allison. Krzyknęłam. — Dobry Boże, Roe, chyba nie wyglądam aż tak okropnie? — zareagowała ze zdumieniem Sally. — Nie, nie, to ten telefon… Byłam bliska płaczu, co wprawiło mnie w zakłopotanie. Sally — dziennikarka, do tego dobra, w gazecie Lawrenceton — to twarda i inteligentna kobieta pod pięćdziesiątkę. Była weteranką nastoletniego małżeństwa, które się skończyło, gdy pojawiło się będące jego skutkiem dziecko. Chodziłam z owym dzieckiem, Perrym, do szkoły średniej, a teraz pracowałam z nim w bibliotece. Za Perrym nie przepadałam, za to bardzo lubiłam Sally, nawet gdy jej nieustanne wypytywanie doprowadzało mnie czasami do szału. To Sally była jednym z powodów, dla których tak starannie przygotowałam się do swojego wykładu o Wallasie. Wciąż stojąc przy aparacie i zadając serię konkretnych pytań, wyciągnęła w końcu ze mnie, co się stało. Doprowadziło to ją do sensownej konkluzji: telefon był psikusem, którego dopuścił się członek klubu lub dziecko członka klubu, bo gdy Sally zaczęła wszystko analizować, żart rzeczywiście wydał się niedojrzały. W jakiś sposób poczułam się oszukana, ale jednocześnie mi ulżyło. Z małego pokoju konferencyjnego Sally przyniosła tacę i kilka paczek ciasteczek. Zostawiła je tam, bo, jak wyjaśniła, nie mogła się im oprzeć, będąc właśnie po dwóch filiżankach kawy. — Tak mnie przypiliło, że do głowy mi nie przyszło, żeby je zostawić w głównej sali — powiedziała, przewracając brązowymi oczami. — A jak tam sprawy w gazecie? — zapytałam po to tylko, żeby skłonić Sally do mówienia, podczas gdy sama powoli wychodziłam z szoku. Nie potrafiłam sobie wytłumaczyć tego telefonu tak łatwo i logicznie jak Sally. Gdy szłam za nią do dużego pokoju, nieuważnie słuchając o spięciu, jakie miała z nowym wydawcą, w ustach wciąż czułam metaliczny posmak adrenaliny. A że ramiona wciąż miałam pokryte gęsią skórką, szczelniej otuliłam się swetrem.

Sally, układając ciasteczka na tacy, zaczęła opowiadać o wyborach mających wyłonić osobę, która zastąpi naszego nagle zmarłego burmistrza. — Jego sekretarka mówi, że zmarł w swoim biurze — powiedziała swobodnie, układając rzędy herbatników Oreo. — A był burmistrzem tylko przez miesiąc! Właśnie dostał tę posadę. Potrząsnęła głową. Nie byłam pewna, czy żałuje utraty burmistrza, czy posady. — Sally — powiedziałam bezwiednie. — Gdzie jest Mamie? — A kogo to obchodzi? — szczerze odparła Sally i ze zdziwieniem uniosła brew. Wiedziałam, że powinnam się roześmiać, bo już wcześniej rozmawiałyśmy o naszej odwzajemnionej niechęci do Mamie, ale nie zrobiłam tego. Sally zaczęła mnie irytować, gdy tak stała z widocznymi śladami makijażu permanentnego, w znoszonym, ale kosztownym garniturze i w znoszonych, również kosztownych butach. Wyglądała na rozsądną i atrakcyjną. — Gdy zajechałam na parking — powiedziałam dość spokojnie — stały na nim dwa samochody, twój i Mamie. Poznałam jej auto, bo też jeździ chevettem, tyle że białym, a nie niebieskim. Więc jestem tu ja, jesteś tu ty, ale gdzie jest Mamie? Sally rozejrzała się wokół. — Ustawiła krzesła i zrobiła kawę — powiedziała. — Ale nie widzę jej torebki. Może skoczyła po coś do domu. — Minęłyśmy się? — Och, nie wiem. — Sally także zaczęła zdradzać irytację. — Pojawi się. Jak zawsze! I obie roześmiałyśmy się lekko, próbując ukryć wzajemne poirytowanie w zdumieniu dla determinacji Mamie, żeby chodzić wszędzie tam, gdzie jej mąż, być w każdym klubie, do którego należał, całkowicie dzielić jego życie. Gdy położyłam notatnik na pulpicie i wsunęłam pod niego torebkę, weszli Bankston Waites i miłość jego życia, Melanie Clark. Melanie pracowała jako urzędniczka w należącej do męża Mamie agencji ubezpieczeniowej, a Bankston był dyrektorem działu kredytów w Associated Second Bank. Spotykali się mniej więcej od roku. Wpadli sobie w oko na spotkaniach Prawdziwych Morderców, choć kilka lat przede mną chodzili razem do Lawrenceton High School i nic między nimi nie iskrzyło. W zeszłym tygodniu spotkałam w sklepie spożywczym matkę Bankstona, która mi powiedziała, że lada dzień spodziewa się od nich interesującego oświadczenia. Miała w tym konkretny cel, bo w zeszłym roku kilka razy umówiłam się z Bankstonem. Chciała, żebym wiedziała, że jej syn niedługo będzie poza obiegiem. Jeśli w napięciu czekała na to interesujące oświadczenie, to tylko ona. W Lawrenceton nie było już nikogo w wieku Bankstona i Melanie, żeby wziąć z nim ślub, zostali tylko oni. On miał trzydzieści dwa lata, ona była o rok czy dwa starsza. Bankston miał rzadkie, jasne włosy, przyjemną, okrągłą twarz i łagodne, niebieskie oczy; był Panem Przeciętniakiem. Ale to się chyba zmieniło, bo pierwszy raz zwróciłam uwagę, że

rękawy koszuli rozpychają mu mięśnie. — Bankston, podnosisz ciężary? — spytałam z niejakim zdumieniem. Gdyby wykazał się taką inicjatywą w czasie naszego randkowania, może byłabym nim bardziej zainteresowana. Wyglądał na zakłopotanego, ale zadowolonego. — Taaak, widać różnicę? — Z pewnością — powiedziałam ze szczerym podziwem. Trudno było uwierzyć, że Melanie Clark stała się motywacją do tak rewolucyjnej zmiany u prowadzącego siedzący tryb życia Bankstona, ale niewątpliwie to fakt. Być może jej zaangażowanie spowodowane było tym, że nie miała rodziny, której mogłaby się poświęcać. Jej rodzice, oboje jedynacy, nie żyli od lat — matka zmarła na raka, a ojciec zginął potrącony przez pijanego kierowcę. Po moich wyrazach uznania Melanie wyglądała na urażoną. — Co myślisz o tym wszystkim? — spytałam ją szybko. Melanie wyraźnie się odprężyła, gdy potwierdziłam jej prawo własności. Zanotowałam sobie w głowie, żeby uważać przy niej na słowa, skoro Bankston mieszkał w jednym z „moich” domów. Na pewno wiedziała, że się umawialiśmy i zbyt łatwo mogłaby sobie zbudować fałszywy obraz stosunków pomiędzy właścicielką a najemcą. — Ćwiczenia robią z Bankstonem cuda — powiedziała neutralnie. Ale w jej słowach czułam wyraźny chłód. Melanie próbowała mi przekazać konkretną wiadomość: że ona i Bankston uprawiają seks. Byłam nieco zaskoczona tym, że chciała, bym o tym wiedziała. W jej oczach pojawił się blask, który uświadomił mi, że jej spokojna powierzchowność kryje ogień. Pod swoimi konserwatywnie ostrzyżonymi, prostymi, ciemnymi włosami i skromną sukienką wyraźnie ją roznosiło. Jej biodra i piersi były ciężkie, ale nagle spojrzałam na nie tak, jak musiał je widzieć Bankston — nie jak na balast, ale jak na symbole płodności. I dotarło do mnie coś jeszcze: Bankston i Melanie nie tylko uprawiali seks, robili to często i na egzotyczne sposoby. Popatrzyłam na Melanie już z większym szacunkiem. Zasłużył na niego każdy, kto był w stanie tak skutecznie jak Melanie mydlić oczy mieszkańcom Lawrenceton. — Zanim przyjechaliście, ktoś tu dzwonił — zaczęłam, a oni popatrzyli na mnie z zainteresowaniem. Jednak zanim zdążyłam im o wszystkim opowiedzieć, od strony drzwi usłyszałam serdeczny śmiech. Weszła moja przyjaciółka, Lizanne Buckley, w towarzystwie bardzo wysokiego, rudowłosego mężczyzny. Obecność Lizanne tutaj była zaskoczeniem. Lizanne nie czytała książek, a jej hobby, o ile jakieś miała, nie obejmowało zbrodni. — Co, na Boga, ona tutaj robi? — powiedziała Melanie. Wydawała się naprawdę niezadowolona i uznałam, że wyrasta nam tu druga Mamie Wright. Lizanne (Elizabeth Anna) Buckley była najpiękniejszą kobietą w Lawrenceton. W całkowicie naturalny sposób sprawiała, że mężczyźni padali jej do stóp, by po nich

przeszła. A ona przechodziła, spokojna i uśmiechnięta, nie patrząc pod nogi. Na swój bierny, leniwy sposób była miła i sumienna, dopóki nie wymagano od niej zbyt wiele. Pracowała jako recepcjonistka w Power and Light Company i była to posada idealna zarówno dla niej, jak i dla firmy użyteczności publicznej. Ludzie płacili swoje rachunki na czas i z uśmiechem, a każdy, kto wściekał się przez telefon, był natychmiast przełączany do kogoś, kto stał wyżej w hierarchii. Nikt się jednak nie gniewał, gdy taki delikwent przychodził osobiście. Dziewięćdziesiąt procent społeczeństwa po prostu nie było w stanie złościć się w obecności Lizanne. Jednak od swoich adoratorów wymagała ciągłego dostarczania rozrywki, a wysoki rudzielec z haczykowatym nosem i okularach w drucianej oprawce wydawał się sobie z tym nie radzić. — Wiesz, co to za facet przyszedł z Lizanne? — zapytałam Melanie. — Nie poznajesz go? — Jej zaskoczenie było nieco przesadne. Czyli powinnam go znać. Jeszcze raz przyjrzałam się przybyłemu. Miał na sobie spodnie, sportowy, jasnobrązowy płaszcz i gładką, białą koszulę; miał też wielkie dłonie i stopy, a półdługie włosy unosiły się wokół jego głowy jak miedziana aureola. Musiałam bezradnie potrząsnąć głową. — To Robin Crusoe, pisze kryminały — oznajmiła triumfalnie Melanie. Agentka ubezpieczeniowa pobiła bibliotekarkę na jej własnym podwórku. — Bez fajki w zębach wygląda jakoś inaczej — odezwał się zza mojego prawego ramienia John Queensland. John, nasz bogaty, działający w nieruchomościach przewodniczący, był jak zawsze nieskazitelny: drogi garnitur, biała koszula i gładkie, kremowobiałe włosy rozdzielone ostrym jak brzytwa przedziałkiem. John stał się dla mnie bardziej interesujący, odkąd zaczął się spotykać z moją matką. Czułam, że pod tą odzianą w odprasowaną koszulę powierzchownością musi być jakaś głębsza treść. W końcu był ekspertem od Lizzie Borden[1]… i uważał, że była niewinna! Prawdziwy romantyk, choć starannie to ukrywa. — Więc co on tu robi? — zadałam praktyczne pytanie. — Z Lizanne? — Dowiem się — odpowiedział natychmiast John. — I tak jako przewodniczący klubu powinienem go przywitać. Oczywiście goście są mile widziani, chociaż nie przypominam sobie, żebyśmy do tej pory jakiegoś mieli. — Zaczekaj, muszę ci opowiedzieć o tym telefonie — powiedziałam pospiesznie. Przybysz rozproszył moją uwagę. — Gdy przyjechałam kilka minut temu… W tym momencie Lizanne mnie zauważyła i zaczęła zbliżać się do naszej małej grupki, holując za sobą swoją półsławną eskortę. — Roe, przyprowadziłam wam dziś towarzystwo — powiedziała Lizanne z miłym uśmiechem. Lizanne zna wszystkich w Lawrenceton, więc swobodnie nas przedstawiła. Moja dłoń zniknęła w ogromnej, kościstej dłoni pisarza, który do tego porządnie nią

potrząsnął. Spodobało mi się to; nie znoszę, gdy ludzie ściskają dłoń witającego, a potem pozwalają jej opaść. Popatrzyłam w górę na jego wymięte usta i małe, orzechowe oczy i po prostu go polubiłam. — Roe, to jest Robin Crusoe, który właśnie sprowadził się do Lawrenceton — powiedziała Lizanne. — Robin, to Roe Teagarden. Uśmiechnął się do mnie porozumiewawczo, ale ponieważ był z Lizanne, nie przywiązałam do tego większej wagi. — Myślałem, że Robin Crusoe to pseudonim — wymamrotał mi do ucha Bankston. — Ja też — szepnęłam. — Ale najwyraźniej nie. — Biedak, jego rodzice musieli być stuknięci — powiedział Bankston, chichocząc, dopóki moja uniesiona brew nie przypomniała mu, że rozmawia z kobietą nazywającą się Aurora Teagarden. — Poznałam Robina, gdy poprosił o podłączenie mediów — mówiła Lizanne Johnowi Queenslandowi. John powiedział wszystkie właściwe rzeczy: cieszę się, że w naszym małym miasteczku pojawiła się tak znana osoba, mam nadzieję, że trochę pan tu pomieszka, bla bla bla. Po chwili zostawił Robina i podszedł do Sally Allison, która gawędziła z naszym nowym członkiem, policjantem Arthurem Smithem. W porównaniu z Robinem, wysokim i patykowatym, Arthur był niski i potężny, z szorstkimi, kręconymi jasnymi włosami i płaskim, surowym spojrzeniem byka, który wie, że nie musi się niczego bać, bo jest najtwardszym samcem na farmie. — Masz farta, że poznałaś takiego znanego pisarza — powiedziałam z zazdrością do Lizanne. Nadal chciałam komuś opowiedzieć o tej rozmowie telefonicznej, ale Lizanne raczej nie była odpowiednią osobą. Z pewnością nie wiedziała, kim była Julia Wallace. I okazało się, że nie wie również, kim jest Robin Crusoe. — Pisarza? — powiedziała obojętnie. — W sumie to jestem nim znudzona. Spojrzałam na nią z niedowierzaniem. Znudzona Robinem Crusoe? Kiedyś, gdy przyszłam do Power and Light Company zapłacić rachunek, powiedziała mi: „Nie wiem, jak to się dzieje, że nawet kiedy jakiś facet naprawdę mi się podoba, to po tym, jak spotkam się z nim parę razy, zaczyna się robić męczący. Nie potrafię dłużej udawać, że jestem zainteresowana i w końcu mu mówię, że już nie chcę się spotykać. Zawsze się wtedy denerwują”, dodała, filozoficznie potrząsając swoją lśniącą, ciemną grzywą. Urocza Lizanne nigdy nie była zamężna, mieszkała w maleńkim mieszkaniu w pobliżu miejsca pracy i codziennie chodziła do domu swoich rodziców, żeby zjeść z nimi lunch. Robin Crusoe, godny pożądania pisarz, nawet teraz jej nie poruszył. Wyglądała na śpiącą. Znów pojawił się u jej boku.

— Gdzie zamieszkałeś w Lawrenceton? — spytałam, ponieważ przybysz wydawał się żałośnie świadom, że nie należy do tego samego gatunku, co nasza miejscowa syrena. — Na Parson Road. W domu. Koczuję tam, dopóki nie przyjadą moje meble, co powinno nastąpić jutro. Czynsz tutaj jest znacznie niższy, a miejsce o wiele przyjemniejsze niż cokolwiek, co mógłbym znaleźć w mieście w pobliżu college’u. Nagle poczułam się całkiem radośnie. — Jestem zarządcą tego domu — powiedziałam. Zaczęliśmy rozmawiać o tym zbiegu okoliczności, ale rzut oka na zegarek mnie przystopował. John Queensland robił znaczącą minę nad ramieniem Arthura Smitha. Odkąd został przewodniczącym, do jego zadań należało otwieranie spotkań. Był gotowy, żeby zaczynać. Rozejrzałam się i policzyłam głowy. Jane Engle i LeMaster Cane weszli, depcząc sobie po piętach. Rozmawiali, nalewając sobie kawę. Jane to emerytowana bibliotekarka, która pracowała teraz na zastępstwo zarówno w bibliotece szkolnej, jak i publicznej. Była zaskakująco wyrafinowaną starą panną specjalizującą się w morderstwach epoki wiktoriańskiej. Srebrzyste włosy miała upięte w koczek i nigdy, przenigdy nie zakładała spodni. Jane wyglądała na tak słodką i kruchą jak stare koronki, ale po trzydziestu latach pracy z uczniami okazała się równie twarda, jak sierżant marines. Jej idolką była Madeline Smith, bardzo seksowna szkocka trucicielka, co czasem kazało mi się zastanawiać nad przeszłością Jane. LeMaster z kolei był właścicielem pralni chemicznej i naszym jedynym czarnoskórym członkiem. To mężczyzna tęgi i brodaty, w średnim wieku i z wielkimi brązowymi oczami. LeMaster najbardziej interesował się zabójstwami na tle rasowym z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, przykładowo morderstwami Zebry w San Francisco i strzelaniną między Jonesem a Piagentim w Nowym Jorku. Przyszedł także Perry Allison, syn Sally, i usiadł bez słowa. Perry właściwie nie należał do Prawdziwych Morderców, ale ku mojemu niezadowoleniu pojawił się na ostatnich dwóch spotkaniach. Wystarczało mi, że widywałam go w pracy. Perry miał dość przerażającą wiedzę o współczesnych seryjnych mordercach pokroju Hillside Stranglers i zabójcy z Green River, których zbrodnie były bezsprzecznie na tle seksualnym. Gifford Doakes stał samotnie. Zawsze tak było, gdy nie zabierał ze sobą swojego przyjaciela Reynaldo. Gifford otwarcie interesował się masakrami — Święty Walenty czy holocaust — nie stanowiło to dla niego różnicy. Lubił stosy ciał. Większość z nas należała do Prawdziwych Morderstw z powodów, które zasadniczo nie były zdrożne. Rany, kto nie czytuje w gazetach artykułów o morderstwach? Ale Gifford to była inna historia. Może przyłączył się do naszego klubu, sądząc, że nurzamy się w czymś w rodzaju krwawej pornografii, i tkwił tu, w klubie, tylko dlatego, że miał nadzieję, że wkrótce zaufamy mu na tyle, żeby go do tego dopuścić. Gdy przyprowadził Reynalda,

nie wiedzieliśmy, jako gościa, czy swojego chłopaka? To pewna różnica. Wszystkich nas wprawiał w lekkie zakłopotanie, a szczególnie Johna Queenslanda, który uważał, że jako przewodniczący ma obowiązek rozmawiać ze wszystkimi w klubie. A Mamie Wright nigdzie nie było. Skoro Mamie przebywała tutaj wystarczająco długo, żeby ustawić krzesła i zaparzyć kawę, a jej samochód nadal stał na parkingu, to musiała gdzieś tu być. Choć nie lubiłam Mamie, jej nieobecność zaczynała być podejrzana, więc poczułam się zobligowana do ustalenia, gdzie. Gdy tylko doszłam do drzwi, wszedł Gerald, mąż Mamie. Pod pachą trzymał aktówkę i wyglądał na rozgniewanego. Ponieważ sprawiał wrażenie zezłoszczonego, i ponieważ czułam się głupio przez to swoje zaniepokojenie, zrobiłam coś dziwnego: pomimo że szukałam jego żony, nie odezwałam się do niego ani słowem. Gdy ciężkie drzwi odcięły pogłosy rozmów, hol wydał się bardzo cichy. Białe, plamiste linoleum i beżowa farba w świetle jarzeniówek prawie błyszczały czystością. Spoglądając na czworo drzwi po jego drugiej stronie, modliłam się, żeby telefon znów nie zadzwonił. Odpędzając od siebie absurdalny obraz The Lady or the Tiger poszłam w prawo, żeby zajrzeć do małej salki konferencyjnej. Sally powiedziała mi, że już tam była, ale tylko po to, żeby na moment zostawić tacę z ciasteczkami. Uważnie rozejrzałam się po pomieszczeniu. Ponieważ nie było tam praktycznie nic do oglądania, poza stołem i krzesłami, zajęło mi to kilka sekund. Otworzyłam następne drzwi, do damskiej toalety, chociaż wiedziałam, że Sally też tam była. W środku znajdowały się tylko dwie kabiny, więc raczej zauważyłaby obecność Mamie. Pochyliłam się jednak i spojrzałam pod drzwi. Żadnych stóp. Otworzyłam obie kabiny. Nic. Nie miałam śmiałości zajrzeć do sąsiedniej, męskiej toalety. Jednak gdy się tak wahałam, wszedł do niej Arthur Smith i uznałam, że jeśli Mamie tam jest, to zaraz się o tym dowiem. Ruszyłam dalej. Na tle panującego wokół lśniącego beżu kątem oka zauważyłam coś innego. Spojrzałam na podłogę przy drzwiach i zobaczyłam smugę. Była czerwonobrązowa. Różne źródła mojego niepokoju nagle połączyły się w przerażenie. Wyciągając rękę do klamki w drzwiach ostatniego pomieszczenia, małej kuchni, w której przygotowywaliśmy przekąski, wstrzymałam oddech… …i zobaczyłam przy wejściu turkusowy but na idiotycznie wysokim obcasie. A potem krew rozpryskaną wszędzie na błyszczącym, beżowym lakierze kuchenki i lodówki. I płaszcz przeciwdeszczowy. Wreszcie zmusiłam się, żeby spojrzeć na Mamie. Była tak bardzo martwa. Jej głowa miała niewłaściwy kształt, a pofarbowane na czarno włosy były pokryte zakrzepłą krwią. Pomyślałam, że ludzkie ciało podobno w dziewięćdziesięciu

procentach składa się z wody, a nie z krwi. Potem w uszach usłyszałam szum i zrobiło mi się słabo. Mimo że wiedziałam, że jestem w holu sama, poczułam, że w tej kuchni jest coś potwornego, coś, czego należy się bać. I nie była to nieszczęsna Mamie Wright. Z korytarza dobiegł mnie szczęk zamykanych drzwi. I głos Arthura Smitha. — Panno Teagarden? Czy coś się stało? — Chodzi o Mamie — wyszeptałam, choć chciałam to powiedzieć normalnym głosem. — To pani Wright. Nie udało mi się zachować pozorów spokoju i osunęłam się na podłogę. Moje kolana zachowały się tak, jakby zostały pozbawione stawów. W jednej chwili znalazł się za mną. Na wpół pochylony, żeby pomóc mi się podnieść, zamarł, gdy ponad moją głową zobaczył wnętrze kuchni. — Jesteś pewna, że to Mamie Wright? — zapytał. Ta część mojego mózgu, która jeszcze działała, stwierdziła, że Arhur Smith ma rację, zadając takie pytanie. Być może, gdybym niczego nie podejrzewając, natknęła się na taki widok, też bym się zastanawiała. Jej oko… o mój Boże, jej oko. — Nie było jej w dużym pokoju, ale na zewnątrz stoi jej samochód. A to jej but — zdołałam powiedzieć, przyciskając palce do ust. Gdy Mamie miała je na sobie po raz pierwszy, pomyślałam, że to najszkaradniejsze buty, jakie kiedykolwiek widziałam. Nienawidzę turkusu. Pozwoliłam sobie porozkoszować się myślą o tym, jak bardzo nienawidzę tego koloru. To było znacznie przyjemniejsze niż myślenie o tym, co znajdowało się tuż przede mną. Policjant bardzo ostrożnie przeszedł nade mną i jeszcze ostrożniej przykucnął obok ciała. Przyłożył palce do jej szyi. Poczułam, jak w gardle unosi mi się żółć. Oczywiście nie było żadnego pulsu. Jakie to idiotyczne! Mamie była tak bardzo martwa. — Możesz wstać? — zapytał po chwili. Podnosząc się, otrzepywał dłonie. — Z twoją pomocą. Arthur Smith bez ceregieli jednym ruchem postawił mnie na nogi i wyciągnął za drzwi. Był bardzo silny. Jedną ręką mnie przytrzymywał, a drugą zamknął drzwi. Oparł mnie o nie. Oczy o głębokim odcieniu błękitu spojrzały na mnie z namysłem. — Jesteś bardzo lekka — powiedział. — Za kilka sekund dojdziesz do siebie. Skorzystam z tutejszego telefonu. — Okay. Mój głos brzmiał dziwnie; był słaby, blaszany. Zawsze się zastanawiałam, czy udałoby mi się nie stracić głowy w momencie, gdybym natknęła się na martwe ciało. I proszę bardzo, nie straciłam, powiedziałam do siebie idiotycznie, patrząc, jak Arthur idzie w stronę telefonu. Cieszyłam się, że nie tracę go z oczu. Gdybym stała w tym holu sama, z leżącym ciałem za plecami, pewnie nie byłabym tak spokojna. Podczas gdy Arthur mówił coś do słuchawki, nie spuszczałam wzroku z drzwi do dużego pokoju, gdzie John Queensland musiał się już niecierpliwić, chcąc rozpocząć

spotkanie. W tym momencie dotarło do mnie to, co właśnie zobaczyłam. Nie myślałam o tym, że Mamie nie żyje, o realności i ostateczności jej śmierci. Myślałam o scenie, która się rozegrała i w której Mamie Wright odegrała rolę ciała. Postać była obsadzona z rozmysłem, ale rolę znalazcy ciała przez przypadek dostałam ja. Wszystko to było sceną starannie przez kogoś zaplanowaną i nagle zrozumiałam, co mnie tak dręczyło pod maską przerażenia. Myślałam szybciej niż kiedykolwiek. Już nie miałam mdłości. Arthur przeszedł przez hol do drzwi od dużego pokoju i otworzył je na tyle, żeby wsadzić głowę w szparę. Słyszałam, jak odezwał się do pozostałych członków klubu. — Ekhm, proszę państwa. Proszę państwa? Głosy ucichły. — Zdarzył się wypadek — powiedział bez emfazy. — Proszę was, żebyście wszyscy przez jakiś czas zostali w tym pomieszczeniu, dopóki nie opanujemy sytuacji. Z tego, co widziałam, sytuacja była całkowicie opanowana. — Gdzie jest Roe Teagarden? — rozległ się głos Johna Queenslanda. Dobry, stary John. Będę musiała opowiedzieć o tym matce, będzie wzruszona. — Nic jej nie jest. Zaraz do was wrócę. Wnet odezwał się cienki głos Geralda Wrighta. — Panie Smith, gdzie jest moja żona? — Za kilka minut do państwa wrócę — powtórzył policjant spokojnie i zamknął za sobą drzwi. Zatopił się w myślach. Zastanawiałam się, czy ten detektyw kiedykolwiek był jako pierwszy na miejscu zbrodni. Sądząc z tego, jak przebierał palcami i wpatrywał się w przestrzeń, wydawał się w myślach odhaczać kolejne kroki. Czekałam. Potem nogi zaczęły mi drżeć i pomyślałam, że zaraz znów upadnę. — Arthurze — powiedziałam ostro. — Detektywie Smith. Podskoczył; zapomniał o mnie. Z troską ujął mnie za ramię. Z czystego zdenerwowania walnęłam go wolną ręką. — Nie chcę, żebyś mi pomagał, chcę ci coś powiedzieć! Posadził mnie na krześle w małej salce konferencyjnej i przybrał oczekujący wyraz twarzy. — Miałam dziś przedstawić wykład o sprawie Wallace’a, pamiętasz? William Herbert Wallace i jego żona, Julia, Anglia, tysiąc dziewięćset trzydziesty pierwszy rok? Kiwnął kędzierzawą głową i stwierdziłam, że najwyraźniej myślami jest zupełnie gdzie indziej. Miałam ochotę znów go walnąć. Wiedziałam, że muszę brzmieć jak idiotka, ale zmierzałam do sedna. — Nie wiem, ile pamiętasz ze sprawy Wallace’a. Jeśli nic, to później mogę cię wprowadzić w szczegóły. — Machnęłam ręką, żeby pokazać, że w tej chwili to nie jest istotne, że zbliża się coś naprawdę ważnego. — Teraz muszę ci powiedzieć, że Mamie

Wright została zabita dokładnie tak, jak Julia Wallace. Ktoś to przygotował — zaakcentowałam. Bingo! Teraz to błękitne spojrzenie było niemal przerażająco intensywne. Poczułam się jak żuk przekłuty szpilką. To nie był zawodnik wagi lekkiej. — Proszę wskazać kilka zbieżności, zanim dotrą tu chłopaki z laboratorium, żebym mógł im powiedzieć, co mają fotografować. Odetchnęłam z ulgą. — Ten płaszcz przeciwdeszczowy pod Mamie. Nie padało u nas od wielu dni. Płaszcz przeciwdeszczowy znaleziono też pod Julią Wallace. Mamie została umieszczona przy małej kuchence. Pani Wallace została znaleziona przy kominku gazowym. Była bita pałką, aż zmarła. Sądzę, że tak stało się też w przypadku Mamie. Pan Wallace sprzedawał ubezpieczenia. Podobnie Gerald Wright. Założę się, że jest tego więcej, ale na razie nie kojarzę. Mamie jest mniej więcej w wieku Julii Wallace… Istnieje tyle podobieństw, że trudno mi to sobie wyobrazić. Arthur przez kilka długich sekund spoglądał na mnie z namysłem. — Czy są jakieś zdjęcia z miejsca zamordowania tej Wallace? — zapytał. Teraz przydałyby się skserowane fotografie, pomyślałam. — Tak, widziałam jedną, może jest ich więcej. — Czy mąż, ten Wallace, został aresztowany? — Tak, i skazany. Ale później wyrok został uchylony, czy coś takiego, i wyszedł na wolność. — Okay. Proszę ze mną. — Jeszcze jedna rzecz — powiedziałam pospiesznie. — Gdy tu dziś przyjechałam, zadzwonił telefon i ktoś poprosił Julię Wallace.

Rozdział 3 Cichy dotąd hol przestał być cichy. Kiedy wyszliśmy z pokoju konferencyjnego, przez tylne drzwi wkroczyło prawo. Reprezentował je mocno zbudowany mężczyzna w tartanowej kurtce, wyższy i starszy od Athura, i dwóch ludzi w mundurach. Podczas gdy ja stałam oparta o ścianę, chwilowo zapomniana, Arthur poprowadził ich przez hol i otworzył drzwi do kuchni. Skupili się przy nich i zajrzeli do środka. Przez chwilę stali w milczeniu. Najmłodszy mężczyzna w mundurze skrzywił się i popatrzył na wprost. Drugi mundurowy potrząsnął tylko głową, a potem z miną pełną obrzydzenia wpatrywał się w Mamie. Ciekawe, pomyślałam, co go tak obrzydziło? Bałagan, który zrobiono przy użyciu ciała istoty ludzkiej? Utrata życia? Fakt, że ktoś, kto żył w miasteczku, które on miał chronić, był zdolny do czegoś tak okropnego? Uświadomiłam sobie, że ten mężczyzna w tartanowej kurtce jest sierżantem, zwierzchnikiem detektywów. Widziałam jego zdjęcie w gazecie, gdy aresztował handlarza narkotyków. Teraz lekko zacisnął usta. — Cholera — powiedział bez większego wyrazu. Arthur zaczął mówić szybko i ściszonym głosem. Gdy ich głowy jednocześnie zwróciły się w moją stronę, było jasne, do którego punktu w narracji dotarł. Nie wiedziałam, czy mam się ukłonić, czy co. Po prostu odwzajemniłam ich spojrzenia i poczułam się, jakbym miała tysiąc lat. Odwrócili się z powrotem do Arthura, który ciągnął dalej swoją opowieść. Dwóch mundurowych wyszło z budynku, a Arthur i sierżant kontynuowali dyskusję. Arthur najwyraźniej przedstawiał wszystko po kolei, podczas gdy dowódca kiwał aprobująco głową i od czasu do czasu wtrącał jakąś uwagę. Arthur miał mały notes i gdy rozmawiali, robił notatki. Pojawiło się kolejne wspomnienie dotyczące sierżanta. Nazywał się Jack Burns. Kupił dom od mojej matki. Jego żona uczyła w szkole i mieli dwoje dzieci w college’u. Teraz Jack Burns kiwnął głową, co było równie czytelne, jak wystrzał z pistoletu startowego. Arthur podszedł do drzwi sali spotkań i otworzył je. — Panie Wright, czy mógłbym pana poprosić na chwilę? — zapytał detektyw Arthur Smith głosem tak wypranym z emocji, że stanowiło to ostrzeżenie samo w sobie. Gerald Wright z wahaniem wyszedł do holu. Teraz już nikt w dużym pokoju nie mógł mieć wątpliwości, że coś jest nie tak. Zastanawiałam się, o czym rozmawiają. Gerald zrobił krok w moim kierunku, ale Arthur stanowczo ujął go za ramię i poprowadził do małego pokoju konferencyjnego. Wiedziałam, że ma zamiar przekazać mu wiadomość o śmierci żony i złapałam się na tym, że ciekawi mnie, jak Gerald to przyjmie. Potem poczułam wstyd.

Chwilami w zwykły, ludzki sposób rozumiałam, co stało się z kobietą, którą znałam; ale chwilami myślałam o śmierci Mamie jako o jednym z przypadków omawianych w naszym klubie. — Panna Teagarden — powiedział Jack Burns, lekko przeciągając wyrazy. — Pani musi być córką Aidy Teagarden. Cóż, miałam także ojca. Popełnił on jednak straszliwy grzech, mianowicie przyjechał do Georgii z innego stanu (Teksas), żeby pracować w naszej lokalnej gazecie. Poślubił moją matkę, spłodził mnie, po czym wyjechał i wziął rozwód zarówno z Lawrenceton, jak i z samą Aidą Brattle Teagarden. — Tak — powiedziałam. — Jest mi bardzo przykro, że musiała pani oglądać coś takiego — powiedział Jack Burns, żałobnie kręcąc ciężką głową. Jego żal był ciężki, niemal jak z burleski. A może to był sarkazm? Popatrzyłam w ziemię i tym razem się nie odezwałam. Nie było mi tego teraz trzeba. Byłam roztrzęsiona i zdenerwowana. — Po prostu wydaje mi się bardzo dziwne, że taka urocza, młoda kobieta, jak pani, należy do takiego klubu — mówił niespiesznie Jack Burns. Jego ton wyrażał zdumione zakłopotanie. — Czy mogłaby mi pani wyjaśnić, jaki cel przyświeca tej… organizacji? Musiałam odpowiedzieć na to pytanie. Ale dlaczego mi je zadał? Do tego samego klubu należał jego własny detektyw. Marzyłam, żeby ten człowiek w średnim wieku, w tej swojej tartanowej kurtce i kowbojskich butach zniknął. Słabo znałam Arthura, ale chciałam, żeby wrócił. Ten mężczyzna był przerażający. Drżącymi palcami poprawiłam okulary zsuwające mi się z nosa. — Spotykamy się raz w miesiącu — powiedziałam niepewnym głosem. — I rozmawiamy o znanych morderstwach, zazwyczaj dość dawnych. Sierżant najwyraźniej głęboko się nad tym zastanawiał. — Rozmawiacie o nich? — zapytał łagodnie. — Ach… czasami tylko staramy się ustalić, kto został zabity, jak, dlaczego, przez kogo. Nasi członkowie interesują się różnymi aspektami spraw. Mnie najbardziej interesują ofiary. — A czasami — brnęłam dalej — w zależności od sprawy, zastanawiamy się, czy policja aresztowała właściwą osobę. A jeśli zagadka nie została rozwiązana, rozmawiamy o tym, kto mógł być winny. Czasami oglądamy filmy. — Filmy? Uniósł gęste brwi i delikatnie, pytająco przekrzywił głowę. — Jak Cienka, niebieska linia. Albo filmy bazujące na prawdziwych wydarzeniach. Z zimną krwią… — Ale nie te — zapytał ostrożnie — jak je nazywają… filmy snuff[2]? — O mój Boże — powiedziałam pospiesznie. — O mój Boże, nie! Jak mógł pan

o tym pomyśleć? — dodałam w swojej naiwności. — Cóż, panno Teagarden, to jest prawdziwe morderstwo i musimy zadawać prawdziwe pytania. Ale jego mina nie była miła. Nasz klub w jakiś sposób obrażał Jacka Burnsa. Ciekawe, jak będzie traktowany Arthur Smith, policjant, który jest jego członkiem? Wyglądało jednak na to, że w pewnym zakresie będzie pracował przy tym śledztwie. — Panno Teagarden — ciągnął Jack Burns. Jego maska powróciła na twarz, a głos był maślany jak ciasteczka. — Zamierzam zająć się tym dochodzeniem wraz z dwoma moimi detektywami z wydziału zabójstw. A Arthur Smith będzie nam asystował, ponieważ zna was wszystkich. Wiem, że jest pani gotowa z nim współpracować. Powiedział mi, że pani wie o tym nieco więcej od pozostałych, że odebrała pani jakiś telefon i znalazła ciało. Być może będziemy musieli kilka razy z panią o tym porozmawiać, ale proszę wykazać wobec nas cierpliwość. Po jego twarzy widać było, że lepiej, żebym mogła poświęcić im każdą chwilę, gdyby tego ode mnie wymagano. W tym momencie poczułam, że Arthur Smith to mój najdawniejszy i najlepszy przyjaciel. Wydawał się o tyle bezpieczniejszy od tego przerażającego człowieka z jego przerażającymi pytaniami. Właśnie pojawił się za plecami swojego sierżanta, z twarzą bez wyrazu i czujnym wzrokiem. Słyszał ostatnią część naszej rozmowy. Rozmowy, która pomijając groźną manierę Burnsa, mogła sprawiać wrażenie rutynowej. — Panno Teagarden — powiedział Arthur obcesowo. — Proszę dołączyć do pozostałych. Proszę z nimi nie dyskutować o tym, co się tu stało. I dzięki. Ponieważ w małej salce konferencyjnej Gerald przypuszczalnie rozpaczał, a Mamie leżała martwa w kuchni, musiałam dołączyć do reszty, chyba że miałabym stać w łazience. Z mieszanymi uczuciami, wśród których dominowała ulga, położyłam dłoń na klamce, ale zanim popchnęłam drzwi, poczułam czyjąś rękę na swoim ramieniu. — Przykro mi — mruknął Arthur. Z kolei zza jego ramienia zobaczyłam plecy sierżanta Burnsa, który przytrzymywał tylne drzwi, by pomóc mundurowym wyładować ekwipunek. — Jeśli nie ma masz nic przeciwko temu, przyjdę do ciebie jutro rano porozmawiać o tej sprawie Wallace’a. Będziesz w pracy? — Jutro mam wolne — powiedziałam. — Rano będę w domu. — Czy o dziewiątej nie będzie za wcześnie? — Nie, może być. Gdy weszłam do większego pomieszczenia, gdzie członkowie klubu tłoczyli się zaniepokojeni, pomyślałam o tym, z kim musi zmierzyć się Arthur Smith. Ktoś wykazał się zaangażowaniem i zacięciem artystycznym w chory i trudny do wyobrażenia sposób. Ktoś rzucił wyzwanie każdemu, kto zdecyduje się je podjąć. „Domyślcie się,

kim jestem, wy amatorzy w sztuce zbrodni. Ja działam naprawdę. Oto moje dzieło”. Poczułam instynktowny nakaz ukrycia swoich przemyśleń. Uwolniłam umysł od tych nieczystych myśli i spróbowałam nie patrzeć w oczy żadnemu ze swoich klubowych kolegów, którzy czekali na mnie w napięciu. Jednak Sally Allison była ekspertem w wychwytywaniu niuansów i zobaczyłam, jak otwiera usta dokładnie w chwili, gdy złapała moje spojrzenie. Nie miałam wątpliwości, że zapyta, czy znalazłam Mamie Wright. Sally nie była głupia. Stanowczo pokręciłam głową, a ona się nie odezwała. — Dziecko, nic ci nie jest? — zapytał John Queensland, zbliżając się do mnie z godnością, która była podstawą jego charakteru. — Twoja matka bardzo się zdenerwuje, kiedy usłyszy… W tym momencie John, który poza tym był odrobinę pompatyczny, uświadomił sobie, że w gruncie rzeczy nie ma pojęcia, o czym usłyszy moja matka, więc musiał zamilknąć. Spojrzał na mnie pytająco. — Przykro mi — powiedziałam odrobinę piskliwie. Z irytacją potrząsnęłam głową. — Przykro mi — powtórzyłam mocniejszym głosem. — Detektyw Smith nie chce, żebym cokolwiek mówiła, zanim sam z wami nie porozmawia. Uśmiechnęłam się słabo do Johna i poszłam usiąść na krześle w pobliżu termosu z kawą, próbując zignorować oburzone spojrzenia i pomruki niezadowolenia niosące się w moją stronę. Gifford Doakes chodził w tę i z powrotem, jakby był zamknięty w klatce. Policjanci za drzwiami wydawali się go mocno denerwować. Pisarz, Robin Crusoe, wyglądał na ożywionego i zaciekawionego; Lizanne sprawiała wrażenie zwyczajnie znudzonej. Melanie, Bankston i Jane Engle rozmawiali ściszonymi głosami. Po raz pierwszy zdałam sobie sprawę, że brakuje jeszcze jednego członka klubu, Benjamina Greera. Benjamin pojawiał się nieregularnie, ale że całe jego życie takie było, nie przejęłam się tym specjalnie. Sally siedziała obok swojego syna Perry’ego, którego cienkie wargi układały się w bardzo osobliwy uśmieszek. Winda w głowie Perry’ego nie zatrzymywała się na każdym piętrze. Nalałam sobie kubek kawy, żałując, że nie mogę się napić bourbona. Pomyślałam o Mamie, która przyjechała tu wcześniej, wszystko ustawiła, zrobiła tę właśnie kawę, żeby nie musieć pić paskudnego wywaru Sally… Wybuchłam płaczem i zalałam napojem cały swój żółty sweter. Te okropne, turkusowe buty. Wciąż miałam przed oczami pantofel leżący na środku podłogi. Usłyszałam miękki, słodki pomruk i wiedziałam, że to Lizanne Buckley przyszła mi z pomocą. Lizanne wspaniałomyślnie zasłoniła mnie przed spojrzeniami innych, garbiąc się nade mną w niewygodnej pozycji. Usłyszałam skrzypnięcie krzesła i zobaczyłam parę długich, chudych nóg odzianych w spodnie. Jej towarzysz, ten rudowłosy powieściopisarz, przysunął jej krzesło, a potem taktownie się wycofał. Lizanne opadła na siedzenie i przysunęła się do mnie. Wypielęgnowaną dłonią podała

mi chusteczkę. — Po prostu pomyślmy o czymś innym — powiedziała Lizanne cichym i spokojnym głosem. Wydawała się przekonana, że jestem w stanie myśleć o czymś innym. — Głupia, stara ja — powiedziała czarująco. — Po prostu nie jestem w stanie wykrzesać z siebie zainteresowania tymi rzeczami, które lubi Robin Crusoe, ludźmi, którzy zostają zamordowani. Więc jeśli ci się on podoba, proszę bardzo. Myślę, że pasowalibyście do siebie. Wszystko z nim w porządku — dodała pospiesznie na wypadek, gdybym podejrzewała, że oferuje mi jakąś tandetę. — Po prostu myślę, że z tobą byłby szczęśliwszy. A ty? — spytała przekonująco. Była pewna, że mężczyzna sprawiłby, że poczułabym się lepiej. — Lizanne — powiedziałam, łkając, i pochlipując. — Jesteś cudowna. Nie znam nikogo, kto by ci dorównał. W Lawrenceton nie ma zbyt wielu wolnych mężczyzn w naszym wieku, z którymi można by się umówić, prawda? Lizanne wyglądała na zdziwioną. Najwyraźniej nie zauważyła deficytu wolnych mężczyzn. Zastanawiałam się, skąd biorą się wszyscy jej faceci? Pewnie przyjeżdżają z odległości dwustu mil. — Dzięki, Lizanne — powiedziałam bezradnie. W drzwiach pojawił się sierżant Burns i obrzucił spojrzeniem pomieszczenie. Nie miałam wątpliwości, że zapamiętywał wszystkie twarze po kolei. Po widocznym grymasie niezadowolenia na widok Sally Allison poznałam, że wie, że jest dziennikarką. Rozgniewał się jeszcze bardziej, gdy zobaczył Gifforda Doakesa, który przestał chodzić w tę i z powrotem i popatrzył na Burnsa z szyderczym uśmiechem. — W porządku, proszę państwa — powiedział stanowczo, patrząc na nas tak, jakbyśmy byli jakimiś degeneratami przyłapanymi półnago. — Mamy tutaj zgon. Trudno to było nazwać zaskakującą nowiną — w końcu ludzie w tej grupie byli adeptami zbierania wskazówek. Ale w reakcji na oświadczenie Burnsa podniósł się szum zaskoczonych głosów. Kilka reakcji było udawanych. Perry Allison miał na twarzy dziwny uśmieszek, co przypomniało mi, że niegdyś Perry miał to, co ludzie nazywają „problemami na tle nerwowym”, ale nieźle się spisywał, pracując w bibliotece. Jego matka patrzyła na niego z oczywistym niepokojem. Twarz rudowłosego pisarza była rozjaśniona podekscytowaniem, choć wyraźnie próbował je stłumić. Oczywiście nic z tego nie mogło go dotknąć osobiście. Będąc „nowym” w miasteczku, prawie nikogo nie znał, a to była jego pierwsza wizyta w Prawdziwych Morderstwach. Zazdrościłam mu. Zauważył, że go obserwuję i zaczerwienił się. — Będę prosił państwa pojedynczo do tego mniejszego pomieszczenia w holu, gdzie jeden z naszych oficerów mundurowych spisze państwa zeznania — powiedział jasno Burns. — Później puszczę was do domów, choć sądzę, że później będziemy musieli jeszcze raz ze wszystkimi porozmawiać. Zacznę od panny Teagarden, ponieważ

jest w szoku. Gdy się podniosłam, Lizanne ścisnęła moją rękę. Gdy przeszłam przez hol, zobaczyłam, że w budynku roi się od policji. Nie wiedziałam, że Lawrenceton miało tylu mundurowych. W taki, czy inny sposób, dowiadywałam się dziś wielu nowych rzeczy. Składanie zeznań byłoby dla mnie interesujące, gdyby nie moje zdenerwowanie i zmęczenie. W końcu całymi latami czytałam o procedurach policyjnych, o przesłuchiwaniu wszystkich dostępnych świadków zbrodni, i oto byłam przesłuchiwana przez prawdziwego policjanta w sprawie prawdziwej zbrodni. Jednak wyniosłam z tego tylko wrażenie skrupulatności. Każde pytanie zadano mi dwa razy, lecz w inny sposób. Telefon, oczywiście, wzbudzał największe zainteresowanie. Szkoda, że tak niewiele mogłam o tym powiedzieć. Byłam nieco zaniepokojona, gdy wszedł Jack Burns i zapytał mnie z wielkim naciskiem o Sally Allison, jej poczynania i zachowanie; ale musiałam przyjąć do wiadomości fakt, że skoro Sally i ja pojawiłyśmy się na scenie jako pierwsze (choć wówczas o tym nie wiedziałyśmy), to będziemy przesłuchiwane najbardziej intensywnie. Zdjęto mi również odciski palców, co w innych okolicznościach także byłoby bardzo interesujące. Gdy wyszłam z pokoju, mimowolnie spojrzałam w stronę kuchni. Mamie Wright, kura domowa i wielbicielka wysokich obcasów, stała się ofiarą morderstwa. Nie wiedziałam, gdzie jest Gerald Wright. Mała salka konferencyjna była wolna, więc musiał zostać odwieziony do domu albo na komisariat. Oczywiście będzie głównym podejrzanym. Wiedziałam, że istnieje prawdopodobieństwo, że on to zrobił, ale owa myśl nie przynosiła mi ulgi. Nie wierzyłam w to, że Gerald mógłby być winny. Pomyślałam, że zrobiła to ta osoba, mężczyzna lub kobieta, która zadzwoniła do VFW Hall. Gerald Wright nie posunąłby się do tak wyszukanych działań, gdyby chciał zabić Mamie. Mógłby ją pogrzebać we własnej piwnicy, jak Crippen, ale nie zabiłby jej w VFW Hall, a potem nie zadzwoniłby, żeby ostrzec przed swoimi działaniami pozostałych członków klubu. Właściwie Gerald nie wyglądał na kogoś, kto miałby wystarczające poczucie humoru, o ile można to tak nazwać. To morderstwo miało w sobie jakąś dziwaczną żartobliwość. Mamie została ułożona jak lalka, a ten telefon był jak dziecięce „nie złapiecie mnie”. Gdy bardzo powoli zmierzałam do samochodu, rozmyślałam nad tym telefonem. To z pewnością była czerwona flaga mająca zaalarmować klub i zapewnić, że to morderstwo zostało zaplanowane i popełnione przez jego członka. Mamie Wright, żona sprzedawcy ubezpieczeń w Lawrenceton, w Georgii, została pobita na śmierć, a następnie ułożona tak, jak zamordowana żona pracownika firmy ubezpieczeniowej w Liverpoolu, w Anglii. Zbrodni dokonano w miejscu spotkań klubu dokładnie w tę noc, kiedy spotkanie miało dotyczyć tej konkretnej sprawy. Możliwe, że ktoś z zewnątrz żywił do nas urazę, jednak nie potrafiłam sobie wyobrazić, jaki mógłby być jej powód.

Nie, ktoś postanowił zabawić się z nami po swojemu. A tym kimś prawie na pewno była osoba, którą znam, prawie na pewno był to członek Prawdziwych Morderstw. Nie mogłam uwierzyć, że muszę sama pójść do samochodu, sama pojechać i sama wejść do mojego ciemnego domu. Uświadomiłam sobie, że wszyscy członkowie Prawdziwych Morderstw, żywi lub martwi, z wyjątkiem Benjamina Greera, w tej chwili są pod nadzorem policji. Byłam najbezpieczniejszą osobą w Lawrenceton. Jechałam powoli, dwa razy sprawdzałam drogę, zanim ruszyłam spod znaku stopu, a kierunkowskazy wrzucałam na długo wcześniej, niż to było potrzebne. Byłam tak straszliwie zmęczona, że bałam się, że dla policjantów patrolujących ulice mogę robić wrażenie pijanej… Jeśli na ulicach w ogóle zostali jeszcze jacyś policjanci. Po tym jak skręciłam w znajomą uliczkę, włożyłam klucz do własnego zamka i weszłam noga za nogą na własne terytorium, byłam naprawdę szczęśliwa. Przebijając się przez wełnistą mgłę zmęczenia, wybrałam numer do matki. Gdy odebrała, powiedziałam, że bez względu na to, co słyszała, nic mi nie jest i nie przydarzyło mi się nic okropnego. Ucięłam jej pytania, zdjęłam słuchawkę z widełek i na kuchennym zegarze zobaczyłam, że jest dopiero 21.30. Zdumiewające. Poczłapałam po schodach na górę, po drodze zdejmując sweter i top. Zdołałam jeszcze zrzucić z siebie resztę rzeczy, naciągnąć koszulę nocną i wczołgać się do łóżka, kiedy powalił mnie sen. O trzeciej w nocy obudziłam się pokryta zimnym potem. We śnie widziałam z bliska obraz głowy Mamie Wright. Ktoś był albo szalony, albo niewiarygodnie okrutny. Bądź jedno i drugie.

Rozdział 4 Odkręciłam wodę. Poczekałam, aż poleci gorąca i weszłam pod prysznic. Była siódma rano w chłodny, rześki, wiosenny poranek. Moją pierwszą świadomą myślą było: nie muszę dziś iść do pracy. A drugą: moje życie zmieniło się na zawsze. Tak naprawdę niewiele mi się w życiu przydarzyło; żadnych wielkich rzeczy, ani cudownych ani okropnych. Rozwód moich rodziców był złem, ale nawet ja byłam w stanie zrozumieć, że tak jest dla nich lepiej. Do tego czasu zrobiłam już prawo jazdy, więc nie musieli mnie wozić w tę i z powrotem. Może ten rozwód sprawił, że stałam się ostrożna, ale ostrożność nie jest złą rzeczą. Miałam spokojne i uporządkowane życie w zabałaganionym świecie. Czasami podejrzewałam, że próbuję spełnić stereotyp bibliotekarki z małego miasteczka, chociaż tęskniłam też do odgrywania innych ról. W filmach te wysuszone bibliotekarki z włosami ściągniętymi w kok często pozwalają sobie na nagły wybuch. Niszczą fryzury, zrzucają okulary i ruszają w tango. Może i ja tak zrobię. Ale na razie mogę być z siebie dumna. Dobrze się wczoraj spisałam, nie świetnie, ale w porządku. Poradziłam sobie z tym. Przeszłam przez nudną procedurę suszenia swojej masy włosów i naciągnęłam na siebie jakieś stare jeansy i sweter. Założyłam mokasyny, zeszłam na dół i zrobiłam sobie wielki kubek kawy. Tydzień wcześniej, gdy uznałam, że wiosna zaczęła się już na dobre, wystawiłam na patio stół i krzesła ogrodowe, więc teraz, zebrawszy z ganku gazety, z kubkiem w ręku wyszłam na zewnątrz. Tutaj można się było poczuć odizolowanym od świata, choć oczywiście Crandallowie z jednej strony i Robin Crusoe z drugiej mogli widzieć mój ogródek z okna sypialni na drugim piętrze. Tylna sypialnia była mała i wiedziałam, że wszyscy wykorzystywali ją jako pokój gościnny, więc na pewno nikt mnie w tym momencie nie oglądał. Sally nie udało się umieścić tej historii w lokalnej gazecie. Byłam pewna, że trafiła do druku, zanim w ogóle zaczęło się spotkanie. Ale miejscowy dziennikarz zatrudniony w gazecie miejskiej miał więcej szczęścia. „Morderstwo mieszkanki Lawrenceton”, głosił nagłówek w części Miasto i Stan. Do artykułu było dołączone zdjęcie Mamie. Byłam pod wrażeniem sprawności działania przemysłu wydawniczego. Pobieżnie przejrzałam tekst. Z konieczności był krótki, w zasadzie nie zawierał niczego, o czym bym nie wiedziała, z wyjątkiem informacji, że policja nie znalazła torebki Mamie. Zmarszczyłam brwi. Jakoś mi to nie pasowało. Nie było wzmianki, że to morderstwo przypominało jakieś inne. Ciekawe, czy to policjanci poprosili, żeby o tym nie wspominać? Byłam jednak pewna, że wkrótce dowie się o tym całe Lawrenceton. Lawrenceton, pomimo nowych przybyszów dojeżdżających do pracy do Atlanty, mentalnie nadal było małym miasteczkiem. Pojawiło się moje nazwisko: Panna Teagarden, zaniepokojona przedłużającą się nieobecnością pani Wright,