Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 129 579
  • Obserwuję517
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań691 182

Charlaine Harris 2z7- Kości Niezgody

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :661.2 KB
Rozszerzenie:pdf

Charlaine Harris 2z7- Kości Niezgody.pdf

Beatrycze99 EBooki H
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 130 stron)

Dla Patricka, Timothy’ego i Julii

Rozdział 1 W ciągu niecałego roku byłam na trzech weselach i jednym pogrzebie. Pod koniec maja (na drugim weselu, ale przed pogrzebem) doszłam do wniosku, że to będzie najgorszy rok w moim życiu. Z mojego punktu widzenia to drugie wesele było właściwie radosnym wydarzeniem, ale przez cały następny dzień twarz bolała mnie od dziwnego grymasu, w który układałam wargi, a który miał wyglądać na szczery uśmiech. To, że byłam córką panny młodej, wydawało się dość dziwaczne. Moja matka i jej narzeczony przedefilowali pomiędzy przystrojonymi krzesłami ustawionymi w jej salonie, stanęli przed przystojnym pastorem episkopalnym i… Aida Brattle-Teagarden stała się panią Queensland. W jakiś nieokreślony sposób miałam wrażenie, że moi rodzice opuścili dom, a ja w nim zostałam. Mój ojciec i jego druga żona, wraz z moim bratem przyrodnim Phillipem, w zeszłym roku przeprowadzili się na drugi koniec kraju, do Kalifornii. Teraz moja matka, choć nadal miała mieszkać w tym samym mieście, z całą pewnością będzie miała nowe priorytety. To stanowiłoby niejaką ulgę. Tak więc uśmiechałam się radośnie do synów Johna Queenslanda i ich małżonek. Jedna z nich była w ciąży — moja matka będzie babcią! Uśmiechnęłam się uprzejmie do nowego w Lawrenceton pastora episkopalnego, Aubreya Scotta. Promieniałam życzliwością wobec ludzi pracujących w agencji obrotu nieruchomościami, której właścicielką była moja matka. Szczerzyłam się do mojej najlepszej przyjaciółki, Aminy Day, dopóki mi nie powiedziała, żebym się odprężyła. — Nie musisz bez przerwy się uśmiechać — wyszeptała kącikiem ust, podczas gdy reszta jej twarzy wyrażała pełną szacunku uwagę dla ceremonii krojenia tortu. Natychmiast rozluźniłam twarz, wdzięczna ponad wszelkie wyobrażenie, że Aminie udało się wyrwać na parę dni z Houston, gdzie pracowała jako referendarz w firmie prawniczej. Później, podczas przyjęcia, powiedziała mi, że wesele mojej matki nie było jedynym powodem jej przyjazdu do Lawrenceton na ten weekend. — Wychodzę za mąż — powiedziała wstydliwie, gdy znalazłyśmy dla siebie cichy kącik. — Wczoraj powiedziałam mamie i tacie. — Za… którego? — spytałam wstrząśnięta. — Ty mnie kompletnie nie słuchasz, kiedy do ciebie dzwonię! Może i umknęły mi jakieś szczegóły. Amina spotykała się z tyloma mężczyznami! Odkąd skończyła czternaście lat, jej niewiarygodna kariera randkowa została zakłócona tylko przez jedno krótkie małżeństwo. — Kierownik działu domu towarowego?

Poprawiłam okulary zsuwające mi się z nosa, żeby lepiej widzieć Aminę mierzącą dobrych pięć stóp i siedem cali. Ja w dobrych dniach mówię, że mam pięć stóp. — Nie, Roe — z westchnieniem powiedziała Amina. — To prawnik z firmy sąsiadującej z moją. Hugh Price. Twarz jej się rozanieliła. Zadałam więc obowiązkowe pytania: jak się jej oświadczył, jak długo się spotykali, czy dało się znieść jego matkę… oraz o datę i miejsce ceremonii. Amina, tradycjonalistka, zamierzała wziąć ślub w Lawrenceton i mieli zamiar zaczekać z tym kilka miesięcy, co uznałam za wspaniały pomysł. Żeby wziąć pierwszy ślub, uciekła ze swoim chłopakiem, a ja i najlepszy przyjaciel pana młodego byliśmy świadkami. Znów miałam być druhną. Amina nie tylko była jedyną przyjaciółką, dla której bym coś takiego zrobiła, ale też jedyną, dla której zrobię to po raz drugi. Ile razy można świadkować tej samej pannie młodej? Zastanawiałam się, czy kiedy ostatni raz będę szła przez nawę, poprzedzając Aminę, będzie mi potrzebny balkonik. Potem moja matka i John z godnością opuścili przyjęcie. John świecił białymi włosami i zębami, a moja matka wyglądała równie olśniewająco jak zawsze. W podróż poślubną jechali na trzy tygodnie na Bahamy. Wesele mojej matki. *** Na pierwsze wesele, to w styczniu, ubierałam się tak, jakbym się zbroiła przed bitwą. Zaplotłam swoje niesforne, faliste, brązowe włosy w wyrafinowany (taką miałam nadzieję) kok z tyłu głowy, założyłam stanik, który maksymalizował moje najbardziej widoczne walory i wciągnęłam na siebie całkiem nową, złoto-niebieską sukienkę z poduszkami na ramionach. Szpilki, które zamierzałam włożyć, były tymi samymi, które założyłam do sukienki na randce z Robinem Crusoe. Wsuwając w nie stopy, westchnęłam ciężko. Minęły miesiące, odkąd widziałam Robina, a ten dzień był wystarczająco przygnębiający i bez myślenia o nim. Te obcasy przynajmniej dodawały mi pewnie jakieś dwa cale. Makijaż nałożyłam, trzymając twarz tak blisko oświetlonego lustra, jak tylko się dało, bo bez okularów nie widziałam zbyt dobrze swojego odbicia. Pomalowałam się tak, żeby czuć się komfortowo, a potem dołożyłam jeszcze odrobinę. Moje okrągłe, brązowe oczy stały się jeszcze bardziej okrągłe, a rzęsy się wydłużyły, ale potem zakryłam je swoimi dużymi, okrągłymi okularami w szylkretowych oprawkach. Wkładając do torebki chusteczkę, tak na wszelki wypadek, popatrzyłam na siebie w lustrze, mając nadzieję, że wyglądam dystyngowanie i beztrosko. Zeszłam po schodach na dół, do kuchni, zabrałam kluczyki i porządny płaszcz i wyruszyłam na najbardziej niewdzięczną z imprez obowiązkowych. Na Wesele Dawnego Chłopaka.

Arthur Smith i ja poznaliśmy się w Prawdziwych Morderstwach, klubie, do którego oboje należeliśmy. Arthur pomagał w śledztwie w sprawie morderstwa jednej z członkiń klubu i serii morderstw, które po nim nastąpiły. Gdy dochodzenie się skończyło, spotykałam się z Arthurem przez kilka miesięcy, a nasz związek był moim jedynym doświadczeniem w dziedzinie gorących romansów. Paliliśmy się do siebie i staliśmy się czymś więcej niż niemal trzydziestoletnia bibliotekarka i rozwiedziony policjant. A potem, całkiem niespodziewanie, wszystko się wypaliło, choć najpierw z jego strony. Wreszcie zrozumiałam przekaz: „ciągnę ten związek, dopóki nie wymyślę sposobu, żeby go zakończyć bez scen”. Z dużym trudem przywołałam swoją godność i zakończyłam tę znajomość bez awantur. Kosztowało mnie to jednak całą energię emocjonalną i siłę woli, i przez jakieś sześć miesięcy płakałam w poduszkę. Właśnie wtedy, gdy zaczęłam czuć się lepiej i nie przejeżdżałam już obok posterunku policji przy każdej okazji, w „Sentinel” zobaczyłam ogłoszenie o zaręczynach. Ujrzałam zieleń zazdrości, ujrzałam czerwień gniewu, ujrzałam błękit depresji. Nigdy nie wyjdę za mąż, uznałam, tylko przez resztę życia będę chodziła na wesela innych ludzi. Może uda mi się wyjechać z miasta na ten weekend, żeby mnie nie kusiło, by przejechać pod kościołem. Potem pocztą przyszło zaproszenie. Narzeczona i koleżanka z pracy Arthura, Lynn Liggett, rzuciła rękawicę. A przynajmniej w taki sposób zinterpretowałam to zaproszenie. Teraz, ubrana w błękit i złoto, fikuśnie uczesana, ściskałam je w ręce. W sklepie wybrałam bezosobową i drogą tacę, która była na liście prezentów, i zostawiłam na niej swoją wizytówkę. A teraz szłam na ślub. Mistrz ceremonii był policjantem, którego znałam z czasów, gdy spotykałam się z Arthurem. — Dobrze cię widzieć — powiedział niepewnie. — Roe, wyglądasz wspaniale. Wyglądał sztywno, jakby się męczył w tym smokingu, ale podał mi ramię, jak należało. — Przyjaciółka panny młodej czy pana młodego? — zapytał automatycznie, a potem zrobił się czerwony jak burak. — Powiedzmy, że pana młodego — zasugerowałam delikatnie i wystawiłam sobie wysoką ocenę. Biedny detektyw Henske poprowadził mnie wzdłuż nawy na wolne miejsce i posadził z wyraźną ulgą. Starałam się nie rozglądać dookoła, wkładając całą swoją energię w to, by wyglądać na zrelaksowaną i nonszalancką, tak jakbym przypadkiem była odpowiednio ubrana i akurat po drodze do drzwi zauważyła zaproszenie na ślub, i postanowiła tak po prostu wpaść. Mogłam spokojnie popatrzeć na wchodzącego Arthura, bo wszyscy to

robili. Kędzierzawe, jasnoblond włosy miał krótko ostrzyżone, a jego niebieskie oczy były równie bezpośrednie i elektryzujące jak zwykle. Miał na sobie popielaty smoking i wyglądał świetnie. Nie zabolało aż tak, jak się spodziewałam. Gdy rozpoczął się Marsz weselny wszyscy wstali na wejście panny młodej, a ja zacisnęłam zęby. Miałam pewność, że mój sztuczny uśmiech wygląda raczej jak krzywy grymas. Niechętnie odwróciłam się do wejścia, żeby popatrzeć na Lynn. I oto weszła, cała w bieli, z welonem, równie wysoka jak Arthur, z prostymi, krótkimi włosami zakręconymi na tę okazję. Lynn była prawie o stopę wyższa ode mnie, co zwykle ją wyraźnie krępowało. Podejrzewałam, że teraz już nie będzie. Potem Lynn przeszła obok mnie, a gdy zobaczyłam ją z boku, zaparło mi dech w piersi. Lynn ewidentnie była w ciąży. Trudno powiedzieć, dlaczego to był taki cios; ja, spotykając się z Arthurem, z pewnością nie chciałam zajść w ciążę i gdyby mi się to zdarzyło, byłabym przerażona. Ale często myślałam o wyjściu za niego i — okazjonalnie — o dzieciach; większość kobiet w moim wieku, jeśli naprawdę chce wyjść za mąż, myśli o dzieciach. Z jakiegoś powodu tylko przez chwilę wydało mi się, że zostałam z czegoś okradziona. Wychodząc z kościoła, rozmawiałam z wystarczającą liczbą ludzi, by mieć pewność, że moja obecność została zauważona i szczęśliwa para dowie się o tym, że się pojawiłam. Przyjęcie sobie odpuściłam — nie było sensu się w to pakować. Pomyślałam, że głupio zrobiłam, że w ogóle przyszłam; nie elegancko, nie odważnie, po prostu głupio. *** Trzeci był pogrzeb, kilka dni po weselu mojej matki. Jak to bywa z pogrzebami, był bardzo obyczajny. Choć był to początek czerwca, dzień, w którym chowano Jane Engle, nie był specjalnie upalny, ale też nie padało. Mały kościółek episkopalny pomieścił rozsądną liczbę ludzi — nie nazwałabym ich żałobnikami, ponieważ odejście Jane było raczej znakiem upływu czasu niż tragiczną okolicznością. Jane była stara i, jak się okazało, bardzo chora, choć nikomu o tym nie powiedziała. Ludzie siedzący w kościelnych ławkach chodzili z Jane do kościoła albo pamiętali ją z lat, które przepracowała w szkolnej bibliotece, ale poza wiekowym kuzynem, Parnellem Engle, który tego dnia sam był zbyt chory, żeby przyjechać, nie miała rodziny. Aubrey Scott, pastor, którego nie widziałam od ślubu mojej matki, dużo mówił o nieszkodliwym życiu Jane, jej uroku i inteligencji. Jane oczywiście miała także inną, zgryźliwą stronę, ale wielebny Scott taktownie określił tę część jej natury jako „barwną”. Nie było to określenie, którego użyłabym w stosunku do srebrnowłosej Jane, nigdy niezamężnej — jak ja, przypomniałam sobie ponuro, i zaczęłam się zastanawiać, czy na mój pogrzeb też przyjdzie tylu ludzi. Przyglądałam się wszystkim mniej lub bardziej znajomym twarzom osób siedzących w kościele. Oprócz mnie był tam tylko jeden członek Prawdziwych Morderstw, nieistniejącego już klubu, w którym zaprzyjaźniłyśmy się

z Jane — LeMaster Cane, czarny biznesmen. Siedział sam w ławce na tyłach. Na pogrzebie stanęłam obok niego, żeby nie wyglądał na tak osamotnionego. Wymamrotałam, że dobrze go widzieć, ale jego odpowiedź skutecznie zamknęła mi usta. — Jane była jedyną białą osobą, która zawsze patrzyła na mnie tak, jakby nie potrafiła powiedzieć, jakiego koloru jest moja skóra. Uświadomiłam sobie, że nie znałam Jane tak dobrze, jak mi się wydawało. Po raz pierwszy naprawdę poczułam, że będzie mi jej brakowało. Pomyślałam o jej małym, schludnym domku, zapchanym meblami jej matki i książkami samej Jane. Przypomniałam sobie, że Jane lubiła koty, i zastanowiłam, czy ktoś zajął się jej złotą, pręgowaną kotką Madeleine. (Kocica dostała imię na cześć dziewiętnastowiecznej szkockiej trucicielki, Madeleine Smith, ulubionej morderczyni Jane. Może Jane była „barwniejsza”, niż sądziłam? Niewiele drobnych staruszek, które znałam, miało swoich ulubionych morderców. Może ja także byłam „barwna”). Gdy powoli szłam do samochodu, na zawsze — jak mi się wydawało — zostawiając Jane Engle na cmentarzu, usłyszałam, że ktoś mnie woła. — Panno Teagarden! — dyszał facet, który biegł za mną. Zaczekałam, ciekawa, czego mógł chcieć. Jego okrągła, czerwona twarz i rzednące, brązowe włosy wyglądały znajomo, ale nie mogłam sobie przypomnieć jego nazwiska. — Bubba Sewell — przedstawił się, podając mi rękę do pospiesznego uścisku. Dawno nie słyszałam tak ciężkiego południowego akcentu. — Byłem prawnikiem panny Engle. Pani Aurora Teagarden, zgadza się? — Tak — odpowiedziałam. — Przepraszam, nie poznałam pana. Teraz przypominałam sobie, że podczas ostatniej choroby Jane widywałam Bubbę Sewella w szpitalu. — Cóż, dobrze, że pani dziś przyszła — powiedział. Odzyskał oddech i zobaczyłam go takim, jakim bez wątpienia chciał się prezentować: ubrany w kosztowny garnitur, wyrafinowany i bystry, ale chłopak z sąsiedztwa. Wykształcony, stary, dobry kumpel. Jego małe, brązowe oczy spoglądały na mnie przenikliwie i z ciekawością. — Panna Engle poczyniła w swoim testamencie zapis, który jest dla pani znaczący — powiedział z naciskiem. — Och? Czułam, jak moje obcasy zapadają się w murawę i zastanawiałam się, czy będę musiała wyjść z butów i wyciągnąć je stamtąd ręką. Było dość ciepło, żeby twarz mi zwilgotniała; oczywiście okulary zaczęły mi się zsuwać z nosa. Palcem wskazującym podsunęłam je z powrotem. — Może miałaby pani teraz chwilę, żeby wpaść do mojego biura i to omówić? Automatycznie spojrzałam na zegarek.

— Tak, mam czas — powiedziałam rozsądnie po chwili. Ta pauza była blefem, żeby pan Sewell nie pomyślał, że nie mam nic do roboty. Właściwie to nie miałam. Cięcia w budżecie oznaczały, że choć biblioteka była otwarta normalnie, niektórzy pracownicy musieli przejść na część etatu. Miałam nadzieję, że to dlatego, że byłam najmłodsza stażem i stąd pierwsza do odstrzału. Teraz pracowałam tylko od osiemnastu do dwudziestu godzin tygodniowo. Gdybym nie miała mieszkania za darmo i nie dostawała małej pensji jako administratorka jednego z apartamentowców mojej matki (właściwie rzędu czterech domów), moja sytuacja byłaby naprawdę kiepska. Pan Sewell podał mi tak rozbudowane wskazówki dotarcia do jego biura, że nie mogłabym się zgubić, choćbym próbowała, a ponadto nalegał, żebym pojechała za nim. Przez całą drogę sygnalizował skręty z takim wyprzedzeniem, że raz o mało nie skręciłam za wcześnie. Dodatkowo machał i pokazywał drogę w lusterku wstecznym, czekając za każdym razem, aż skinę głową, że widziałam. Biorąc pod uwagę, że mieszkałam w Lawrenceton przez całe życie, było to niepotrzebne i mocno irytujące. Tylko moja ciekawość względem tego, co chciał mi powiedzieć, powstrzymała mnie przed wjechaniem mu w tył samochodu, a potem malowniczym przepraszaniem go w potokach łez osuszanych chusteczką. — Nie było zbyt trudno trafić, prawda? — powiedział pokrzepiająco, gdy wysiadłam z samochodu na parkingu przy Jasper Building, jednym z najstarszych biurowców w naszym mieście i znanym mi od dzieciństwa punkcie krajobrazu. — Nie — odpowiedziałam krótko, nie ufając sobie na tyle, żeby powiedzieć coś więcej. — Moje biuro znajduje się na trzecim piętrze — oznajmił Sewell, zapewne na wypadek, gdybym zgubiła się między parkingiem a drzwiami frontowymi. Przygryzłam wargę i, milcząc, weszłam do windy, podczas gdy Sewell paplał o pogrzebie, o tym, że śmierć Jane była stratą dla wielu, wielu ludzi, o pogodzie i o tym, dlaczego lubi mieć biuro w Jasper Building („atmosfera… znacznie lepsza niż w którymś z tych nowoczesnych budynków!”). Zanim otworzył drzwi, zastanawiałam się, jak obdarzona ciętym językiem Jane mogła znieść Bubbę Sewella. Gdy w jego maleńkim biurze zobaczyłam troje pracowników, zrozumiałam, że musiał być bardziej inteligentny, niż się wydawał, i było po nim widać inne wyraźne oznaki powodzenia — bibeloty z katalogu Sharper Image, wspaniałe zdjęcia na ścianach, skórzane obicia krzeseł i tak dalej. Rozejrzałam się po biurze, podczas gdy Sewell dawał zwięzłe instrukcje dobrze ubranej, rudowłosej sekretarce, która była jego pierwszą linią obrony. Nie wydawała się głupia i traktowała go z czymś w rodzaju przyjaznego szacunku. — Dobrze, dobrze, teraz zajmijmy się panią, panno Teagarden — powiedział prawnik jowialnie, gdy zostaliśmy sami. — Gdzie te papiery? A niech to, są gdzieś w tym bałaganie.

Dużo przekopywania się przez dokumenty na biurku. Teraz już mnie to nie zwiodło. Z jakiegoś powodu Bubba Sewell uważał za pożyteczne udawanie roztargnienia lub wręcz głupoty (w stylu lorda Petera Wimseya[1]), ale nie był prostaczkiem, o nie. — Acha, są, były tu przez cały czas! Rozpromienił się tak, jakby istnienie tych dokumentów kiedykolwiek było wątpliwe. Złożyłam ręce na kolanach i próbowałam nie wzdychać zbyt ostentacyjnie. Może i miałam mnóstwo czasu, ale to nie znaczyło, że chciałam go spędzać w roli niechętnej widowni monodramu. — Jestem pewna, że rad je pan znalazł — powiedziałam. Dłonie Bubby Sewella zamarły. Obrzucił mnie niezwykle ostrym spojrzeniem spod krzaczastych brwi. — Panno Teagarden — powiedział, całkowicie porzucając swoją wcześniejszą manierę dobrego kumpla. — Panna Engle wszystko zostawiła pani. *** Z pewnością są to jedne z najbardziej przejmujących słów, jakie można wypowiedzieć w języku angielskim, ale nie zamierzałam pozwolić, żeby moja szczęka uderzyła o podłogę. Dłonie, które spoczywały luźno na moich kolanach, przez minutę zaciskały się konwulsyjnie, a ja odetchnęłam głęboko. — Co to znaczy: „wszystko”? — zapytałam. Bubba Sewell powiedział, że „wszystko” oznaczało dom Jane, to, co się w nim znajdowało, i większość środków na jej koncie bankowym. Swojemu kuzynowi Parnellowi i jego żonie Leah zostawiła samochód i pięć tysięcy dolarów, pod warunkiem, że wezmą do siebie i zaopiekują się kotką Madeleine. Poczułam ulgę. Nigdy nie miałam żadnego zwierzęcia i nie wiedziałabym, co z nim robić. Nie miałam pojęcia, co powinnam była powiedzieć albo zrobić. Byłam tak osłupiała, że nie mogłam wymyślić, co byłoby najbardziej na miejscu. Odbyłam swoją łagodną żałobę po Jane, gdy się dowiedziałam, że odeszła, i na cmentarzu. Mogłam powiedzieć, że za kilka minut poczuję czystą radość, bo miałam kłopoty finansowe. Ale w danej chwili byłam przede wszystkim osłupiała. — Na litość boską, dlaczego to zrobiła? — spytałam Bubby Sewella. — Wie pan może? — Gdy przyszła spisać testament, w zeszłym roku, podczas całego zamieszania z tym klubem, do którego obie panie należałyście, powiedziała, że to najlepszy znany jej sposób, żeby mieć pewność, że będzie na świecie ktoś, kto nigdy jej nie zapomni. Nie była, hmm — prawnik szukał odpowiedniego słowa — typem filantropki. Nie była osobą publiczną. Chciała przekazać swoje pieniądze jakiejś osobie, nie na cel, a nie sądzę, żeby kiedykolwiek dobrze żyła z Parnellem i Leah. Zna ich pani?

Tak się składa, że jestem czymś rzadkim na Południu — skoczkiem kościelnym. Poznałam kuzyna Jane i jego żonę w jednym z kościołów, w których bywałam. Nie pamiętałam, w którym, choć chyba był to jakiś z bardziej fundamentalistycznych domów kultu w Lawrenceton. Kiedy się przedstawili, spytałam, czy są spokrewnieni z Jane, a Parnell przyznał, choć bez szczególnego ciepła, że są kuzynami. Leah tylko gapiła się na mnie i podczas całej rozmowy wypowiedziała może ze trzy słowa. — Spotkałam ich — powiedziałam Sewellowi. — Są starzy i nie mają dzieci — rzekł prawnik. — Jane czuła, że nie przeżyją jej zbyt długo i prawdopodobnie zostawią całe odziedziczone pieniądze kościołowi, czego nie chciała. Myślała więc i myślała, i padło na panią. Sama trochę „myślałam i myślałam”. Spojrzałam w górę i zobaczyłam, że prawnik patrzy na mnie z namysłem i jakąś lekką, bezosobową dezaprobatą. Podejrzewałam, że uważał, iż Jane powinna była przeznaczyć swoje pieniądze na badania nad rakiem, Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami albo na sierociniec. — Ile jest na tym koncie? — spytałam energicznie. — Och, na rachunku bieżącym jakieś trzy tysiące — odparł. — Mam w aktach ostatni wyciąg. Oczywiście będzie jeszcze kilka rachunków za ostatni pobyt Jane w szpitalu, ale większość pokryje ubezpieczenie. Trzy tysiące! To było miłe. Mogłabym spłacić samochód, a to bardzo by poprawiło mój miesięczny bilans. — Powiedział pan „rachunek bieżący” — powiedziałam po chwili zastanowienia. — Jest jeszcze jakiś? — No, a jak! — zawołał Sewell, wracając do swojej wcześniejszej jowialności. — Jest, proszę pani! Panna Jane miała konto oszczędnościowe, którego w zasadzie nigdy nie tknęła. Kilkakrotnie próbowałem ją zainteresować inwestycjami albo przynajmniej kupnem akcji lub obligacji, ale odmówiła, lubiła mieć pieniądze w banku. Sewell potrząsnął kilka razy głową, dziwiąc się takiemu podejściu, i opadł na oparcie fotela. Przez moment poczułam złośliwą nadzieję, że ten fotel przewróci się razem z nim. — Czy mógłby mi pan powiedzieć, ile jest na tym koncie oszczędnościowym? — spytałam przez lekko zaciśnięte zęby. Bubba Sewell się rozjaśnił. Wreszcie zadałam właściwe pytanie. Podskoczył w swoim fotelu, wywołując pisk sprężyn, rzucił się na akta i wyciągnął następny bankowy wyciąg. — Cóóóż — przeciągał, dmuchając w rozcięcie koperty i wyciągając ze środka kartkę papieru. — W zeszłym miesiącu na tym koncie było… Niech spojrzę… Mam. Jakieś pięćset pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Może mimo wszystko to nie był najgorszy rok w moim życiu.

Rozdział 2 Wypłynęłam z biura Bubby Sewella, próbując nie wyglądać na tak uszczęśliwioną, jak się czułam. Odprowadził mnie do windy, spoglądając na mnie tak, jakby nie mógł mnie rozgryźć. Cóż, to działało w obie strony, ale obecnie mnie to nie obchodziło, nic a nic. — To był spadek po jej matce — powiedział Sewell. — W większości. Ponadto, po śmierci matki panna Engle sprzedała jej dom, który był bardzo duży, i dostała za niego dobrą cenę. Pieniędzmi ze sprzedaży podzieliła się z bratem. Potem jej brat umarł i zostawił jej niemal nietknięty udział w pieniądzach z domu, a oprócz tego swój majątek, który również spieniężyła. On był bankierem w Alabamie. Miałam pieniądze. Miałam dużo pieniędzy. — Spotkajmy się jutro w domu Jane, rozejrzymy się trochę, a ja przygotuję dla pani kilka dokumentów do podpisania. Możemy się umówić na dziewiątą trzydzieści? Kiwnęłam głową, zaciskając wargi, żeby się do niego nie uśmiechnąć. — Wie pani, gdzie to jest? — Tak — odetchnęłam, wdzięczna, że winda wreszcie przyjechała. — W takim razie do zobaczenia jutro rano, panno Teagarden — powiedział prawnik, nasadzając czarne okulary z powrotem na nos i odwracając się od zamykających się drzwi windy. Pomyślałam, że w szybie windy będzie słychać okrzyk radości, więc tylko zapiszczałam cicho i ekstatycznie. Jadąc w dół, aż do chwili, gdy drzwi windy otworzyły się na marmurowy hol, podskakiwałam radośnie. *** Udało mi się wrócić do domu na Parson Road, nie powodując wypadku, a na parking wjechałam, planując, jak mogłabym uczcić to, co mnie spotkało. Młode małżeństwo, które zajęło dom po Robinie, po lewej od mojego, pomachało z wahaniem w odpowiedzi na moje promienne powitanie. Parking przy domu Crandallów po prawej był pusty; pojechali do innego miasta odwiedzić syna z rodziną. Kobieta, która wreszcie wynajęła dom Bankstona Waitesa, była w pracy, jak zawsze. Na drugim miejscu parkingowym przynależącym do mojego domu stał obcy samochód, ale ponieważ nikogo nie widziałam, uznałam, że był to jakiś nieumiejący czytać gość któregoś z najemców. Podskakując i podśpiewując, radośnie otworzyłam furtkę na swoje patio i z zaskoczeniem zobaczyłam, jak jakiś mężczyzna w czerni przykleja kartkę do moich tylnych drzwi. Nie wiem, które z nas było bardziej zdziwione.

Przez chwilę gapiłam się na intruza i zastanawiałam, kto to taki. Wreszcie rozpoznałam w nim pastora z kościoła episkopalnego, który udzielał ślubu mojej matce i chował Jane. Rozmawiałam z nim podczas przyjęcia weselnego, ale dziś rano, po pogrzebie, nie. Miał sześć stóp i kilka cali, przypuszczalnie zbliżał się do czterdziestki, ciemne włosy zaczynały mu szarzeć, upodabniając się kolorem do jego oczu. Nad wargą widać było elegancki wąsik, a na szyi — koloratkę. — Panno Teagarden, właśnie zostawiałem wiadomość dla pani — powiedział, nie okazując zdziwienia moim roztańczonym i rozśpiewanym wejściem. — Ojcze Scott. — Jego nazwisko przypomniałam sobie w ostatniej sekundzie. — Miło mi ojca widzieć. — Wydaje się dziś pani uszczęśliwiona — powiedział, w ostrożnym uśmiechu pokazując doskonałe zęby. Może przyszło mu do głowy, że byłam pijana. — Cóż, wie ojciec, że byłam na pogrzebie Jane — zaczęłam, ale gdy uniósł brwi, dotarło do mnie, że zaczęłam od niewłaściwej strony. — Proszę, niech ojciec wejdzie, a opowiem, dlaczego jestem tak radosna, choć mogłoby to wyglądać na… niestosowne. — Cóż, jeśli ma pani chwilę, to wejdę. Może zaskoczyłem panią nie w porę? I proszę mówić mi Aubrey. — Nie, wszystko w porządku. A ja jestem Aurora. Albo Roe, większość ludzi mówi do mnie Roe. Właściwie to chciałam pobyć chwilę sama, żeby przyzwyczaić się do tego, że jestem bogata, ale powiedzenie komuś o tym też byłoby fajne. Próbowałam sobie przypomnieć, czy zostawiłam duży bałagan. — Wejdź, proszę, a ja zrobię kawę. I po prostu się roześmiałam. Z pewnością pomyślał, że jestem kompletnie stuknięta, ale teraz już musiał wejść. — Od ślubu mojej matki nie mieliśmy okazji porozmawiać — paplałam, przekręcając klucz w zamku i otwierając drzwi na kuchnię i salon. Na szczęście było dość czysto. — John jest wspaniałym człowiekiem i zaangażowanym członkiem naszej kongregacji — powiedział. Teraz, gdy byłam blisko, musiał dość znacznie patrzeć w dół. Dlaczego nigdy nie spotykam niskich facetów? Byłam skazana na kroczenie przez życie z obolałym karkiem. — Nadal z twoją matką są w podróży poślubnej? — Tak, i bawią się tak dobrze, że nie zdziwiłabym się, gdyby zostali dłużej. Moja matka nie robiła sobie wakacji od co najmniej sześciu lat. Wiesz, że jest właścicielką firmy zajmującej się nieruchomościami. — John mi powiedział — grzecznie odparł Aubrey Scott. Wciąż stał tuż przy drzwiach. — Och, gdzie moje maniery! Wejdź, proszę i siadaj.

Rzuciłam torebkę na blat kuchenny i machnęłam ręką w stronę beżowej sofy oraz fotela, które stały w salonie. Fotel ewidentnie był mój, co można było poznać po stojącej za nim lampie do czytania i małym stoliku, na którym spoczywały otwarta książka, kubek po kawie i kilka magazynów. Aubrey Scott rozsądnie wybrał sofę. — Posłuchaj — powiedziałam, przycupnąwszy na brzegu fotela. — Muszę ci powiedzieć, dlaczego jestem dziś tak podekscytowana. Normalnie nigdy się tak nie zachowuję. Co, niestety, było prawdą. — Jane Engle zapisała mi całą górę pieniędzy i choć to może zakrawać na chciwość, muszę przyznać, że jestem z tego powodu szczęśliwa jak diabli. — Nie winię cię — odpowiedział szczerze. Zauważyłam, że w jednym pastorzy są dobrzy, w okazywaniu szczerości. — Gdyby mnie ktoś zostawił dużo pieniędzy, też bym tańczył. Nie wiedziałem, że Jane była… że Jane miała wiele do przekazania. — Ja też nie. Nigdy nie żyła tak, jakby miała pieniądze. Zrobię ci coś do picia. Kawy? A może prawdziwego drinka? Uznałam, że mogę go o to zapytać, skoro był episkopalianinem. Gdyby to był, powiedzmy, pastor Parnella i Leah Engle, tym pytaniem zapewniłabym sobie surowy wykład. — Jeśli prawdziwy drink oznacza coś z alkoholem, to nie odmówię. Już po siedemnastej, a pogrzeby mnie wykańczają. Co masz? Może przypadkiem jakiś gin? — Tak się składa, że owszem. I 7UP. — Świetnie. Gdy zmieszałam gin z 7UP-em, dodałam lodu, a nawet znalazłam serwetki i orzeszki, wreszcie mnie uderzyło, że ta wizyta pastora jest raczej dziwna. Nie mogłam tak po prostu spytać „a właściwie to co tutaj robisz?”, ale byłam ciekawa. Może to wizyta służbowa. Większość księży w Lawrenceton w swoim czasie próbowało mnie przechwycić. Dość regularnie uczęszczam do kościoła, ale rzadko idę dwa razy pod rząd do tego samego. Miło by było pójść szybko na górę i przebrać się z czarnej sukienki na pogrzeb w coś mniej formalnego, ale uznałam, że jeśli zaproponuję, że założę coś wygodniejszego, pastor ucieknie przez tylne drzwi. Jednak zdjęłam szpilki, uwalane błotem z cmentarza. — No to opowiedz mi o tym swoim spadku — powiedział po chwili niezręcznej ciszy. Straciłam już początkowy entuzjazm, ale czułam, jak na usta wypełza mi uśmiech, gdy opowiadałam mu o swojej przyjaźni z Jane Engle i tym, jak po mszy gonił mnie Bubba Sewell. — To niezwykłe — wymamrotał. — Prawdziwe błogosławieństwo. — Owszem — zgodziłam się serdecznie.

— I mówisz, że nie byłaś jakąś wielką przyjaciółką Jane? — Nie. Przyjaźniłyśmy się, ale bywało, że minął miesiąc, a my się nie widziałyśmy ani nawet o żadnym spotkaniu nie myślałyśmy. — Pewnie nie miałaś jeszcze czasu, żeby zaplanować, co zrobisz z tym nieoczekiwanym spadkiem? — Nie. Jeśli zaproponowałby jakiś szczytny cel, naprawdę bym się obraziła. Po prostu przez pewien czas chciałam być dumną posiadaczką małego domu i wielkiej (w każdym razie dla mnie) fortuny. — Cieszę się twoim szczęściem — powiedział i znów zapadła niezręczna cisza. — A czy mogłabym coś dla ciebie zrobić? Mam na myśli tę kartkę… — przerwałam. Próbowałam przywołać na twarz wyraz inteligentnego oczekiwania. — No… — powiedział z zażenowanym uśmiechem. — Właściwie to ja… Rany, jakie to głupie, zachowuję się, jakbym znów był nastolatkiem. Właściwie… to chciałem cię gdzieś zaprosić. Na randkę. — Na randkę — powtórzyłam bezmyślnie. Natychmiast zauważyłam, że moje zdziwienie sprawiło mu przykrość. — Nie, to nie dlatego, że to dziwne — powiedziałam pospiesznie. — Po prostu się tego nie spodziewałam. — Bo jestem pastorem. — No… tak. Westchnął ciężko i ze zrezygnowanym wyrazem twarzy otworzył usta. — Nie, nie! — zawołałam, unosząc ręce. — Tylko nie wygłaszaj przemowy „jestem tylko człowiekiem”, jeśli taki miałeś zamiar! Zachowałam się niezręcznie, przyznaję! Oczywiście, że się z tobą umówię! Czułam, że jestem mu to winna. — Nie jesteś z nikim związana? — zapytał ostrożnie. Zastanawiałam się, czy podczas randek też musi mieć koloratkę. — Nie, obecnie nie. Właściwie to kilka miesięcy temu byłam na weselu mojego ostatniego chłopaka. Aubrey Scott nagle się uśmiechnął i w kącikach jego wielkich, szarych oczu pojawiły się zmarszczki. Wyglądał tak, że można by go zjeść. — Na co miałabyś ochotę? Na kino? Nie byłam na randce, odkąd rozstałam się z Arthurem. Wszystko wydawało mi się atrakcyjne. — Okay — powiedziałam. — Może wybralibyśmy się na wczesny seans, a potem poszli coś zjeść? — Świetnie. Kiedy? — Jutro wieczorem? — Okay. Jeśli pójdziemy do multipleksu, to wczesne seanse zwykle zaczynają się

o piątej. Chciałbyś pójść na coś konkretnego? — Zdecydujemy na miejscu. Bardzo możliwe, że jednocześnie będą tam lecieć trzy filmy, których nie chciałam obejrzeć, ale była szansa, że przynajmniej jeden z nich będzie do zniesienia. — Okay — powiedziałam znowu. — Ale skoro potem zabierasz mnie na kolację, to ja chciałabym cię zaprosić do kina. Popatrzył na mnie z powątpiewaniem. — Ja mam do tego dość tradycyjne podejście — powiedział. — Ale jeśli chcesz zrobić to w taki sposób, to będzie dla mnie ciekawe doświadczenie. Zabrzmiał, jakby uznał to za odważne. Po jego wyjściu powoli dokończyłam drinka. Zastanawiałam się, czy zasady randkowania z osobą duchowną różnią się od zasad randkowania z normalnymi facetami. Powiedziałam sobie stanowczo, że duchowni są normalni, że to normalni faceci, którzy są zawodowo związani z Bogiem. Wiedziałam, że naiwnością jest sądzić, że wobec Aubreya Scotta powinnam się zachowywać inaczej niż zwykle na randce. Jeśli jestem tak złośliwa, niedopasowana albo po prostu przewrotna, że musiałabym stale kontrolować swoją rozmowę z pastorem, to tak czy inaczej randka byłaby ciekawym doświadczeniem. Być może to coś takiego, jak umawianie się z psychiatrą; zawsze bym się martwiła, czego się o mnie dowiedział, a z czego nie zdawałam sobie sprawy. Cóż, dla mnie ta randka też będzie „ciekawym doświadczeniem”. Co za dzień! Wchodząc na górę do sypialni, kręciłam głową. Z biednej, zmartwionej, wzgardzonej bibliotekarki stałam się bogatą, bezpieczną, chodzącą na randki dziedziczką. Impuls, żeby podzielić się moim nowym statusem, był niemal nie do odparcia. Ale Amina wróciła do Houston i była zajęta zbliżającym się ślubem, matka była w podróży poślubnej (rany, ależ bym miała satysfakcję, mówiąc o tym jej), moja współpracowniczka Lillian Schmidt znalazłaby jakiś sposób, żeby wpędzić mnie w poczucie winy, a moja tak zwana przyjaciółka Sally Allison chciałaby o tym napisać w gazecie. Najbardziej chciałabym powiedzieć o wszystkim Robinowi Crusoe, mojemu przyjacielowi piszącemu kryminały… Ale on przeniósł się do Atlanty, zdecydowawszy, że dojazdy z Lawrenceton na wykłady, które prowadził na uniwersytecie, są zbyt kłopotliwe — a przynajmniej taki powód mi przedstawił. Bardzo chciałabym mu o tym powiedzieć osobiście i zobaczyć jego minę. Uwielbiałam jego twarz. Może po prostu niektóre uroczystości powinny pozostać prywatne. Może świętowanie byłoby nie na miejscu, skoro jego przyczyną była śmierć Jane. Zdjęłam czarną sukienkę, założyłam płaszcz kąpielowy i poszłam na dół, żeby obejrzeć stary film i zjeść pół paczki precli, a potem pół pojemnika lodów czekoladowych. Dziedziczka może robić wszystko.

*** Następnego ranka padał deszcz: krótki, letni prysznic, który obiecywał parne popołudnie. Uderzenia piorunów były ostre i przerażające, i złapałam się na tym, że podskakuję na ich dźwięk. Gdy zabrałam gazetę (tylko trochę wilgotną) spod normalnie nieużywanych drzwi frontowych wychodzących na Parson Road, deszcz zaczął ustawać. Do czasu, gdy wzięłam prysznic, ubrałam się i przygotowałam na spotkanie z Bubbą Sewellem, wyszło słońce, a z kałuż na parkingu za patio zaczęła się unosić para. Przez chwilę oglądałam CNN — dziedziczka musi być dobrze poinformowana — nałożyłam makijaż, zjadłam banana, umyłam zlew kuchenny, i wreszcie byłam gotowa do wyjścia. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego byłam tak podekscytowana. Pieniądze nie będą przecież leżały w stercie na podłodze. Sewell powiedział, że zanim będę je mogła ruszyć, będę musiała poczekać jakieś dwa miesiące. Byłam już wcześniej w małym domku Jane i nie było w nim nic szczególnego. Oczywiście, teraz byłam jego właścicielką. Nigdy dotąd nie miałam na własność niczego tak dużego. Byłam też niezależna od matki. Z pensją bibliotekarki też dałabym radę, choć byłoby ciężko, ale praca zarządcy, a co za tym idzie, darmowe mieszkanie i niewielkie dodatkowe pieniądze robiły wielką różnicę. W nocy budziłam się kilka razy i myślałam o mieszkaniu w domu Jane. W moim domu. A po zatwierdzeniu testamentu mogłabym go sprzedać i kupić coś innego. Tego ranka, gdy odpalałam samochód, by pojechać na Honor Street, świat był tak pełen możliwości, że było to aż przerażające. Ale było to radosne przerażenie, jak na kolejce górskiej. Dom Jane znajdował się w jednej ze starszych dzielnic. Ulice nosiły nazwy cnót. Do ulicy Honoru można było dotrzeć ulicą Wiary. Honor Street była ślepą uliczką, a dom Jane był drugi, licząc od rogu po prawej stronie. Domy w tej okolicy zwykle były małe — z dwoma lub trzema sypialniami — ze starannie utrzymanymi małymi podwórkami, na których rosły wielkie drzewa otoczone przez klomby. W ogródku Jane po prawej stronie rósł dąb, który zacieniał wykuszowe okno salonu. Podjazd biegł po lewej stronie, a do domu przylegała głęboka wiata na jeden samochód. Z tyłu miała jeszcze drzwi, więc uznałam, że mieści się tam coś w rodzaju składziku. Drzwi kuchenne otwierały się na wiatę, można też było (jak zrobiłam to ja, jako gość) zaparkować na podjeździe i krętym chodniczkiem dojść do wejścia frontowego. Dom był biały, tak jak inne na tej ulicy, obrośnięty krzewami azalii; wiosną będzie uroczy. Gdy wysiadłam z samochodu, zobaczyłam, że margerytki, którymi Jane obsadziła skrzynkę na listy, uschły z braku wody. Z jakiegoś powodu ten mały szczegół całkowicie mnie otrzeźwił. Dłonie, które posadziły te kwiatki z żółtymi środkami, znajdowały się teraz sześć stóp pod ziemią i już nigdy niczym się nie zajmą. Było trochę za wcześnie, więc skorzystałam z okazji, żeby rozejrzeć się po moim

nowym sąsiedztwie. Narożny dom (po prawej stronie) miał ganek obrośnięty pięknymi, pnącymi różami. Przy domu po lewej postawiono przybudówkę, która zakłócała oryginalne, proste linie budynku — ceglany garaż z mieszkaniem na górze, połączony z domem zadaszonym chodnikiem. Rezultat nie był zbyt fortunny. W ostatnim domu na tej uliczce, z tego, co pamiętałam, mieszkał wydawca tutejszej gazety, Macon Turner, który kiedyś spotykał się z moją matką. Przed domem dokładnie naprzeciwko domu Jane, ślicznym małym domeczkiem z kanarkowożółtymi okiennicami, stała tablica agencji nieruchomości z wielkim, czerwonym napisem SPRZEDANY. Dom na rogu po przeciwnej stronie ulicy, należący do Melanie Clark, kolejnej członkini rozwiązanego klubu Prawdziwe Morderstwa, został wynajęty; na podjeździe stał wózek, wskazując na obecność dzieci. Dwie ostatnie działki po tamtej stronie zajmował jeden dom. Był to raczej odrapany budynek z jednym tylko drzewem na dużym podwórku. Okna były zamknięte, a ściany pożółkłe. Dobudowano do niego podjazd dla wózków inwalidzkich. O tej godzinie w letni poranek panowała kojąca cisza. Jednak za domami, po tej stronie ulicy, gdzie mieszkała Jane, znajdował się duży parking przy szkole, otoczony wysokim ogrodzeniem, żeby na posesji Jane nie lądowały śmieci, a uczniowie nie robili sobie przez nią skrótu. Byłam pewna, że podczas roku szkolnego będzie tu większy hałas, ale obecnie parking był pusty. Kobieta z narożnikowego domu po drugiej stronie w tę i z powrotem przeciągała po trawie kosiarką, i ten cudowny, letni dźwięk sprawił, że poczułam się zrelaksowana. Zaplanowałaś to, Jane, pomyślałam. Chciałaś, żebym przyszła do twojego domu. Znasz mnie i na to mnie złapałaś. Przy krawężniku stanęło BMW Bubby Sewella. Wzięłam głęboki oddech i ruszyłam w jego kierunku. *** Podał mi klucze. Mocno ścisnęłam je w dłoni. To było jak formalne przekazanie inwestytury. — Może pani w każdej chwili wejść i zająć się tym domem, posprzątać go czy przygotować do sprzedaży, czy cokolwiek pani zechce. Należy do pani i nikt nie mówi inaczej. Dałem ogłoszenie skierowane do tych, którzy mogliby sobie rościć prawa do tej nieruchomości i jak dotąd nie ma nikogo takiego. Oczywiście jednak nie możemy wydawać pieniędzy — zaznaczył, unosząc palec. — Rachunki za ten dom nadal przychodzą do mnie jako do wykonawcy woli zmarłej, i tak będzie, dopóki testament się nie uprawomocni. To było tak, jakbym znów miała sześć lat i musiała czekać jeszcze tydzień na swoje urodziny. — Ten — wyjaśnił, wskazując jeden z kluczy — otwiera zasuwę w drzwiach frontowych. Ten jest od zamka w tych drzwiach. Ten mały otwiera skrytkę depozytową

Jane w Eastern National, jest w niej trochę biżuterii i kilka dokumentów, nic wielkiego. Otworzyłam drzwi i weszliśmy do środka. — Psiakrew — zaklął Bubba Sewell w bardzo nieprawniczy sposób. Wszędzie leżały poduszki pościągane z foteli w salonie. Dalej było widać kuchnię, w której panował podobny bałagan. Ktoś tu się włamał. *** Jedna z szyb w oknie tylnej sypialni była wybita. To był nieskazitelny, mały pokoik z prostym, podwójnym łóżkiem przykrytym białą, kordonkową narzutą. Wzór na tapecie był kwiatowy i nienachlany, a szkło z drewnianej podłogi łatwo będzie zamieść. W pierwszej kolejności, znalazłam w moim nowym domu szufelkę i zmiotkę, leżące na podłodze przy skrytce kuchennej. — Nie wydaje mi się, żeby coś zginęło — ze sporym zaskoczeniem powiedział Sewell — ale i tak zadzwonię na policję. Są ludzie, którzy czytają klepsydry w gazetach i włamują się do pustych domów. Stałam, trzymając szufelkę pełną szkła. — No to dlaczego niczego nie brakuje? — spytałam. — Telewizor stoi w salonie. Tu jest radiobudzik, a w kuchni mikrofalówka. — Może po prostu miała pani szczęście — powiedział Sewell, spoglądając na mnie uważnie. Wytarł okulary lśniąco białą chusteczką. — A może to były dzieciaki tak smarkate, że samo włamanie było dla nich wystarczającym przeżyciem? Może wystraszyły się po drodze. Kto wie? — Proszę mi powiedzieć kilka rzeczy. Usiadłam na jednym z białych łóżek, a on naprzeciwko mnie. Wybite okno (i przemoczone od porannej burzy zasłony) raczej nie stwarzały intymnej atmosfery. Oparłam zmiotkę o kolano, a szufelkę położyłam na podłodze. — Co działo się z tym domem po śmierci Jane? Kto tu przychodził? Kto miał klucze? — Jane oczywiście zmarła w szpitalu — zaczął Sewell. — Gdy do niego trafiła, nadal myślała, że może wróci do domu, więc kazała mi zatrudnić kogoś, kto by tu przyszedł i posprzątał… wyrzucił śmieci, umył lodówkę i tak dalej. Sąsiad Jane, Torrance Rideout — zna go pani? — zaproponował, że będzie kosił jej trawnik, więc miał klucz do składziku, to te drzwi na tyłach wiaty. Kiwnęłam głową. — Ale miał tylko ten jeden klucz — powiedział prawnik, wracając do rzeczy. — Potem, kilka dni później, gdy Jane się dowiedziała… że nie wróci do domu… — Odwiedzałam ją w szpitalu i nigdy nie powiedziała mi ani słowa — mruknęłam. — Nie lubiła o tym rozmawiać. Zresztą, „co tu mówić”, powiedziała mi.

Uważam, że miała rację. Ale i tak… Nie odłączałem elektryczności ani gazu — ogrzewanie jest gazowe, wszystko inne na prąd — ale przyszedłem tutaj i wyłączyłem z gniazdek wszystko, poza lodówką — zrezygnowałem z prenumeraty gazet, pocztę Jane przekierowałem do swojego biura. To nie był dla mnie problem… Sewell zadbał o wszystkie sprawy Jane. Czy to była troska prawnika o dobrego klienta, czy oddanie przyjaciela? — Więc — podjął szybko — przyjdą rachunki za utrzymanie tego domu, ale ufam, że nie będzie pani miała nic przeciwko temu, będą naprawdę minimalne. Wie pani, gdy całkowicie wyłączy się ogrzewanie i wentylację, to dom niemal natychmiast niszczeje, a zawsze istniała minimalna szansa, że Jane z tego wyjdzie i wróci do siebie. — Oczywiście, że zapłacę rachunki. Czy Parnell i Leah mają klucz? — Nie, Jane sobie tego nie życzyła. Parnell przyszedł do mnie i zaoferował, że spakuje rzeczy Jane, ale oczywiście się nie zgodziłem. — Och? — Należą do pani — powiedział po prostu. — Wszystko — było w tym trochę emfazy, ale może mi się wydawało — wszystko, co znajduje się w tym domu, należy do pani. Parnell i Leah wiedzą o swoich pięciu tysiącach, a Jane na dwa dni przed śmiercią sama dała im kluczyki do samochodu, ale poza tym cokolwiek jest w tym domu — nagle poczułam się zaalarmowana i bliska przerażenia — jest pani i może pani z tym robić, co uzna za stosowne. Zmrużyłam oczy, koncentrując się. Co on właściwie mówił, nie mówiąc? Gdzieś, gdzieś w tym domu, czaił się problem. Z jakiegoś powodu spadek po Jane nie był tak całkiem dobrodziejstwem. *** Po zawiadomieniu policji o włamaniu i wezwaniu szklarza do wybitej szyby, Bubba Sewell odjechał. — Nie sądzę, żeby policja w ogóle się tu pojawiła, skoro nic nie zginęło. Jednak po drodze do biura zatrzymam się na komendzie — powiedział tylko, wychodząc. Poczułam ulgę, słysząc to. Gdy spotykałam się z Arthurem, poznałam większość miejscowych policjantów; oni naprawdę trzymają się razem. — Nie ma sensu uruchamiać klimatyzacji, dopóki nie wstawią tej szyby — dodał Sewell — ale gdyby pani potrzebowała, termostat jest w holu. Był bardzo rozważny w kwestii moich pieniędzy. Teraz, gdy byłam taka bogata, mogłabym otworzyć okna i drzwi, i nastawić termostat na czterdzieści stopni, gdybym miała ochotę zrobić coś tak głupiego i niepotrzebnego. — Gdyby miała pani jakieś problemy, natknęła się na coś, z czym nie byłaby w stanie sobie poradzić, proszę po prostu do mnie zadzwonić — powiedział raz jeszcze Sewell. Wygłosił tę deklarację już kilka razy, na kilka różnych sposobów. — Panna Jane wysoko panią ceniła. Twierdziła, że jest pani w stanie skutecznie

rozwiązać każdy problem, na który się pani natknie. Miałam obraz. Do tej pory byłam tak pełna obaw, że szczerze pragnęłam, żeby Sewell już sobie poszedł. Wreszcie wyszedł przez drzwi frontowe, a ja przyklęknęłam w wykuszowym oknie i rozsunęłam żaluzje, by popatrzeć, jak odjeżdża. Gdy byłam pewna, że go nie ma, otworzyłam wszystkie okiennice i rozejrzałam się po moim nowym terytorium. Salon, jako jedyny pokój w domu, był wyłożony wykładziną, która pokrywała również siedzisko w oknie: boki, górę, wszystko. Leżały na nim ręcznie wyszywane poduszki i efekt był bardzo ładny. Dywan, który tak lubiła Jane, był w kolorze łagodnego różu w drobniutki, niebieski wzór. Meble w jej salonie (sofa i dwa fotele) były w tym samym odcieniu błękitu, podczas gdy klosze lamp były białe lub różowe. Stał tam mały, kolorowy telewizor ustawiony tak, by wygodnie było go oglądać z ulubionego fotela Jane. Stary stoliczek przy tym fotelu nadal był zarzucony magazynami, dziwnym zbiorem, który charakteryzował Jane — „Southern Living”, „Mystery Scene”, „Lear’s” i gazetami kościelnymi. Ściany tego małego pokoju były zastawione regałami uginającymi się pod ciężarem książek. Gdy na nie popatrzyłam, aż mi ślinka pociekła. Jane i ja dzieliłyśmy jedną namiętność: kochałyśmy książki, zwłaszcza kryminały, a ponad wszystko — książki o prawdziwych morderstwach. Kolekcja Jane zawsze była przedmiotem mojej zazdrości. Na tyłach salonu znajdowało się miejsce do jedzenia, z pięknym stołem i krzesłami, które Jane zapewne odziedziczyła po matce. Nie znałam się na antykach i mało mnie one obchodziły, ale ten stół i krzesła lśniły pod cienką warstwą kurzu, i gdy poprawiłam poduszki i przepchnęłam kanapę z powrotem na jej miejsce pod ścianą (dlaczego ktoś, kto włamał się do domu, przestawił kanapę?), zaczęłam się martwić o konserwację tego zestawu mebli. Przynajmniej książki nie zostały zrzucone na podłogę. Ogarnięcie tego pokoju zajęło tylko kilka chwil. Poszłam do kuchni. Unikałam sypialni Jane. To mogło poczekać. W kuchni było duże, podwójne okno wychodzące na ogródek, a tuż pod nim mały stół i dwa krzesła. Tutaj Jane i ja piłyśmy kawę, gdy ją odwiedzałam, o ile nie zabrała mnie do salonu. Bałagan w kuchni był co najmniej dziwaczny. Płytkie, wyżej położone szafki pozostały nietknięte, ale głębsze, podłogowe wybebeszono. Nic nie zostało wysypane z pojemników czy beztrosko zniszczone, ale zawartość szafek została wyciągnięta tak, jakby to sama szafka padła ofiarą poszukiwań. Schowek na szczotki, wysoki i ciasny, spotkał się ze szczególną uwagą. Włączyłam światło w kuchni i popatrzyłam na jego tylną ścianę. Niech mnie diabli, była pocięta nożem. Włamywacz chciał sprawdzić, czy ta ścianka nie była fałszywa; tylko tak mogłam zinterpretować te dziury. Grzebał tylko w dużych szafkach podłogowych; w salonie ruszał tylko duże meble. Gdy schylałam się, by odłożyć z powrotem na półki garnki i patelnie, myślałam o wyżłobieniach.

Czyli, geniuszko, szukał czegoś dużego. W porządku, „on” mógł być kobietą, ale nie zamierzałam zawracać sobie głowy myśleniem „on lub ona”. „On” na ten moment będzie pasował. Co dużego mogła w swoim domu ukrywać Jane? Czego ktoś chciał tak bardzo, że aż się włamał? Nie byłam w stanie odpowiedzieć na te pytania, dopóki nie dowiem się więcej, a miałam przeczucie graniczące z pewnością, że się dowiem. Skończyłam ogarniać kuchnię i wróciłam do sypialni dla gości. Gdy już uprzątnęłam szkło, okazało się, że ruszono tu tylko dwie pojedyncze szafy, które zostały otwarte i opróżnione. Tutaj także rzeczy wyciągnięte z szaf nie zostały zniszczone; po prostu pospiesznie je z nich wyrzucono. W jednej z szaf Jane trzymała swoje walizki, z których te większe otwarto. Ubrania na inną porę roku, pudła ze zdjęciami i pamiątkami, przenośna maszyna do szycia, dwa pudełka dekoracji świątecznych… rzeczy, które będę musiała przejrzeć i zdecydować, co z nimi zrobić, ale na ten moment wystarczyło pochować je z powrotem. Gdy odwiesiłam ciężki płaszcz, zauważyłam, że ściany w tych szafach potraktowano tak samo jak schowek na szczotki w kuchni. Schody na poddasze, które trzeba było ściągnąć, znajdowały się w małym korytarzyku, prowadzącym do dwóch sypialni i łazienki. Z korytarza z powrotem do salonu prowadziło stąd szerokie, łukowe przejście. Uświadomiłam sobie, że ten dom był mniejszy od mojego tylko o kilka metrów kwadratowych. Jeśli się przeprowadzę, będę miała mniej miejsca, ale więcej niezależności. Na poddaszu już teraz panowało gorąco, ale po południu na pewno będzie tam jeszcze gorzej. Złapałam za sznur i pociągnęłam. Oparłam schody o ziemię i popatrzyłam na nie z powątpiewaniem. Nie wyglądały specjalnie solidnie. Jane też nie lubiła z nich korzystać, co odkryłam, wspinając się po skrzypiących, drewnianych stopniach. Na strychu znalazłam tylko kurz i porozdzieraną izolację; włamywacz był także tutaj i musiał się spieszyć. Rozwinął resztę wykładziny z salonu, do połowy powyciągał szuflady z komody. Zamknęłam poddasze z niejaką ulgą i umyłam w łazience zakurzone dłonie i twarz. Łazienka była spora, z dużą bieliźniarką, która otwierała się do góry, tworząc przestrzeń, w której idealnie zmieściłby się kosz na rzeczy do prania. Ta szafka również została zaszczycona uwagą, jak te w kuchni i w sypialni gościnnej. Poszukiwacz próbował odnaleźć tajną skrytkę na coś, co można było włożyć do szuflady, ale nie za książki… coś, czego nie dało się schować pomiędzy prześcieradłami i ręcznikami, ale w dużym pojemniku. Próbowałam sobie wyobrazić, co mogłaby ukrywać Jane — walizkę pełną pieniędzy? Co jeszcze? Pudełko z dokumentami ujawniającymi jakąś straszliwą tajemnicę? Otworzyłam pokrywę bieliźniarki i popatrzyłam na starannie poskładane prześcieradła i ręczniki Jane, tak naprawdę ich nie widząc. Powinnam być wdzięczna, że nie zostały z niej wyciągnięte, pomyślałam przelotnie, bo Jane była bardzo staranna; ręczniki były poukładane schludniej, niż ja bym to zrobiła kiedykolwiek, a prześcieradła okazały się wyprasowane — coś, czego nie widziałam od czasów dzieciństwa.

Czyli nie pieniądze ani dokumenty; można by je pochować w miejscach, które włamywacz zignorował. Odezwał się dzwonek do drzwi, sprawiając, że podskoczyłam o stopę w górę. To byli tylko szklarze, mąż i żona, do których dzwoniłam, gdy w apartamentach mojej matki były jakieś problemy z oknami. Przyjęli mój widok w tym miejscu bez żadnych pytań, a widząc wybitą tylną szybę, kobieta stwierdziła, że w tych czasach włamania do domów są częste, choć były rzadkością, gdy sama była „dzieciakiem”. — To ludzie z miasta — oświadczyła poważnie, unosząc swoje mocno zaznaczone ołówkiem brwi. — Tak pani sądzi? — spytałam, by wykazać się dobrą wolą. — Och, jasne, kotku. Przyjeżdżają tutaj, żeby się wyrwać z miasta, ale przywożą ze sobą miejskie zwyczaje. Lawrenceton kochało pieniądze tych ludzi, jednocześnie nie ufając im samym ani nie kochając ich. Gdy usuwali popękane szkło i wstawiali nową szybę, poszłam do frontowej sypialni Jane. Z jakiegoś powodu wejście tam było łatwiejsze, gdy w domu był ktoś jeszcze. Nie jestem przesądna, przynajmniej nie świadomie, ale wydawało mi się, że obecność Jane w jej sypialni była mocniejsza, a to, że w pokoju obok pracowali ludzie, sprawiało, że wejście do jej pokoju było mniej… osobiste. To było duże pomieszczenie. Znajdowało się tam wielkie łóżko z czterema kolumienkami, nocna szafka, solidna komoda z szufladami i toaletka z dużym lustrem. W znajomy już sposób podwójna szafa była otwarta, a jej zawartość wyrzucona po prostu po to, żeby pozbyć się jej z drogi. Z wbudowanych po jednej stronie szafki półek zrzucono buty i torebki. Niewiele rzeczy jest tak przygnębiających jak cudze, stare buty, których musisz się pozbyć. Jane nie wydawała pieniędzy na ubrania czy rzeczy osobiste. Nie przypominałam sobie, abym kiedykolwiek widziała, żeby miała na sobie coś szczególnego albo coś, o czym mogłabym powiedzieć bez wahania, że było nowe. Jej buty nie były drogie, a wszystkie — znoszone. Wyglądało na to, że Jane wcale nie cieszyła się swoimi pieniędzmi; mieszkała w tym małym domku z garderobą z Penney’s i Searsa, a kupowanie książek było jej jedyną ekstrawagancją. I zawsze mnie uderzało, że była zadowolona: pracowała, aż musiała odejść na emeryturę, a potem wróciła na zastępstwa do biblioteki. Z jakiegoś powodu to wszystko tchnęło melancholią i musiałam się otrząsnąć z tego smutnego nastroju. Muszę, powiedziałam sobie stanowczo, wrócić tu z dużymi kartonami, spakować wszystkie ubrania Jane i oddać je organizacjom dobroczynnym. Jane była ode mnie odrobinę wyższa i tęższa; nic z jej rzeczy nie pasowałoby na mnie. Zebrałam wszystkie wyrzucone z szafy ubrania i cisnęłam buty na łóżko; nie było sensu układać ich z powrotem w szafie, skoro ich nie chciałam ani nie potrzebowałam. Gdy skończyłam, sama spędziłam kilka minut na uważnym naciskaniu, ostukiwaniu i badaniu szafy.

Jak dla mnie, to była zwykła szafa. Poddałam się i przysiadłam na brzegu łóżka, myśląc o garnkach i patelniach, ręcznikach i prześcieradłach, magazynach i książkach, przyborach do szycia i dekoracjach bożonarodzeniowych, spinkach i grzebieniach do włosów, o chusteczkach, które teraz należały do mnie i z którymi musiałam coś zrobić. Samo myślenie o tym było męczące. Siedząc bezczynnie, słuchałam głosów pary pracującej w tylnej sypialni. Można by pomyśleć, że skoro byli ze sobą dwadzieścia cztery godziny na dobę, powiedzieli sobie już wszystko, co można było powiedzieć, ale słyszałam, jak wymieniają uwagi. Ten spokojny, przerywany dialog stanowił swoiste towarzystwo i, siedząc na łóżku, wpadłam w lekki trans. Dziś po południu musiałam być w pracy, na trzy godziny, od pierwszej do czwartej. Miałabym dość czasu, żeby wrócić do domu i przygotować się na randkę z Aubreyem Scottem… Czy naprawdę musiałam brać prysznic i przebierać się przed pójściem do kina? Po wizycie na poddaszu to jednak będzie dobry pomysł. Dziś było znacznie bardziej upalnie niż wczoraj. Kartony… Skąd wziąć odpowiednio solidne? Może ze śmietnika za Wal-Martem? Sklep monopolowy miał porządne kartony, ale były za małe na ubrania. Czy regały Jane będą pasowały do moich? Czy powinnam przenieść tu moje książki? Mogłabym zmienić gościnną sypialnię w gabinet. Jedyną osobą, która spędzała u mnie całe noce, nie śpiąc ze mną, był mój brat przyrodni Phillip, który mieszkał teraz w Kalifornii. — Panno Teagarden, skończyliśmy! — zawołał szklarz. Otrząsnęłam się z zamyślenia. — Proszę przesłać rachunek do Bubby Sewella w Jasper Building. Tutaj jest adres. Wyrwałam kartkę z notesu leżącego koło telefonu. Telefon! Czy był podłączony? Nie, co stwierdziłam po wyjściu szklarzy. Sewell uznał to za niepotrzebny wydatek. Czy powinnam go znów podłączyć? Na jakie nazwisko? Czy będę miała dwa numery telefonu, jeden tutaj i jeden w domu? Na dziś miałam już dosyć tego swojego spadku. Ledwie zamknęłam za sobą drzwi frontowe, usłyszałam kroki szeleszczące po trawie. Odwróciłam się i zobaczyłam, że z domu po lewej szedł około czterdziestopięcioletni mężczyzna o baryłkowatej piersi. — Witam — powiedział szybko. — Pani musi być naszą nową sąsiadką. — A pan to pewnie Torrance Rideout. Dziękuję, że zatroszczył się pan o trawnik. — Właśnie o to chciałem zapytać. Z bliska Torrance Rideout wyglądał na mężczyznę, który niegdyś był przystojny i nadal miał w sobie dawny seksapil. Włosy miał brązowe z tylko kilkoma pasemkami siwizny, a jego zarost wyglądał na tak silny, że pewnie musiał się golić dwa razy dziennie. Miał wyraziste rysy, oczy otoczone siateczką zmarszczek od słońca i ciemną opaleniznę. Ubrany był w zieloną koszulę do golfa i granatowe szorty. — Marcii, mojej żonie, i mi było naprawdę przykro ze względu na Jane. Była

naprawdę dobrą sąsiadką i przykro nam z powodu jej odejścia. Nie wydawało mi się, żebym była odpowiednią osobą do składania kondolencji, jednak nie miałam zamiaru wyjaśniać, że odziedziczyłam ten dom nie dlatego, że byłam najlepszą przyjaciółką Jane, ale dlatego, że Jane chciała przekazać go komuś, kto długo by o niej pamiętał. Tylko kiwnęłam głową — miałam nadzieję, że to wystarczy. Torrance’owi Rideoutowi wydawało się wystarczać. — Cóż, kosiłem tu trawnik i zastanawiałem się, czy chciałaby pani, żebym zrobił to jeszcze w tym tygodniu, dopóki pani kogoś do tego nie zatrudni albo zrobi to sama, czy co tam pani uzna. Chętnie się tym zajmę. — Już miał pan z tym tyle zachodu… — Nie, to żaden zachód. Gdy Jane szła do szpitala, powiedziałem jej, żeby nie martwiła się o ogród, bo się nim zajmę. Mam taką kosiarkę-traktorek, po prostu przyjeżdżam nią tutaj, gdy już skoszę u siebie, a nie ma z tym za dużo roboty, trzeba tylko uważać na klomby. Tam, gdzie nie dało się wjechać, używałem kosiarki Jane. Ale w sumie to przyszedłem, bo chciałem pani powiedzieć, że ktoś trochę rozkopał tylne podwórko. Rozmawiając, szliśmy do mojego samochodu, a ja wyciągnęłam kluczyki. Teraz zatrzymałam się z dłonią na klamce. — Rozkopał podwórko? — powtórzyłam z niedowierzaniem. Jednak, gdy o tym pomyśleć, nie było to takie zaskakujące. Zastanowiłam się nad tym. Okay, równie dobrze można coś trzymać w dziurze w ziemi jak w domu. — Zasypałem te dziury — ciągnął Torrance — a Marcia stara się mieć oko na okolicę, odkąd jest w domu w ciągu dnia. Powiedziałam Torrance’owi, że ktoś włamał się do domu, a on okazał stosowne zdumienie i dezaprobatę. Zarzekał się, że gdy ostatnio kosił trawę (dwa dni temu), nie widział wybitego okna. — Naprawdę dziękuję — powiedziałam raz jeszcze. — Bardzo pan tu pomógł. — Nie, nie — zaprotestował pospiesznie. — Zastanawiamy się trochę, czy wystawi pani ten dom na sprzedaż, czy sama w nim zamieszka… Jane była naszą sąsiadką od bardzo dawna i nieco się martwimy zmianami. — Jeszcze nie podjęłam decyzji — powiedziałam i nie ciągnęłam wątku, co chyba zbiło z tropu mojego rozmówcę. — Cóż, widzi pani, zwykle wynajmowaliśmy to pomieszczenie nad naszym garażem — wyjaśnił — i to już od dość dawna. Ta okolica w zasadzie nie jest przeznaczona pod wynajem, ale Jane nigdy nie miała nic przeciwko temu, a nasz sąsiad z drugiej strony, Macon Turner, prowadzi gazetę, zna go pani? Macon też nigdy się nie skarżył. Ale teraz to włamanie do domu Jane, nic o tym nie wiedzieliśmy… — Powiem panu, gdy tylko podejmę decyzję — powiedziałam tak zgodnie, jak tylko mogłam. — Dobrze, dobrze. Doceniamy to. Gdyby pani czegoś potrzebowała, proszę po