Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 114 513
  • Obserwuję510
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań681 841

Charlaine Harris 4z7- Dom Juliusów

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Charlaine Harris 4z7- Dom Juliusów.pdf

Beatrycze99 EBooki H
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 138 stron)

SPIS TREŚCI ROZDZIAŁ 1 ROZDZIAŁ 2 ROZDZIAŁ 3 ROZDZIAŁ 4 ROZDZIAŁ 5 ROZDZIAŁ 6 ROZDZIAŁ 7 ROZDZIAŁ 8 ROZDZIAŁ 9 ROZDZIAŁ 10 ROZDZIAŁ 11 ROZDZIAŁ 12 ROZDZIAŁ 13 ROZDZIAŁ 14 ROZDZIAŁ 15 ROZDZIAŁ 16 ROZDZIAŁ 17 PRZYPISY

Tytuł oryginału The Julius House Copyright © 1995 by Charlaine Harris Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Replika, 2014 Wszelkie prawa zastrzeżone Redakcja Karolina Borowiec Skład i łamanie Mateusz Czekała Przygotowanie wersji elektronicznej Maciej Drozdowski Korekta Joanna Pawłowska Projekt okładki Dorota Bylica Wydanie I ISBN 978-83-7674-316-5 Wydawnictwo Replika ul. Wierzbowa 8, 62-070 Zakrzewo tel./faks 061 868 25 37 replika@replika.eu replika.eu

Podziękowania dla Wielebnego Gary’ego Nowlina; mecenasa Mike’a Epleya; strażnika parku stanowego Arkansas, Jima Ganna; chemika Glenna McCellanda; Dennisa z Wydziału Medycyny Sądowej w Georgii, a także doktora Aung Thana, za ich pomoc przy kolejnych częściach tej książki. Wszelkie błędy to moja wina, nie ich.

ROZDZIAŁ 1 Rodzina Juliusów zniknęła sześć lat przed moim ślubem z Martinem Bartellem. Zniknęli tak nagle, że niektórzy mieszkańcy Lawrenceton dzwonili do „National Enquirera”, żeby powiedzieć, że Juliusów porwali kosmici. Po ukończeniu college’u już przez kilka lat mieszkałam w domu i pracowałam w Bibliotece Publicznej Lawrenceton, gdy coś – cokolwiek to było – przydarzyło się T.C., Hope i Charity Juliusom. Ale kiedy czas upływał, a po rodzinie Juliusów nie było ani śladu, przestałam się nad całą tą sprawą zastanawiać. I tylko gdy okazjonalnie w rozmowie pojawiało się nazwisko „Julius”, miałam dreszcze niesamowitości. Potem Martin dał mi ich dom w prezencie ślubnym. Powiedzieć, że byłam tym zaskoczona, to niedopowiedzenie; byłam wręcz oszołomiona. Owszem, chcieliśmy kupić dom i szukaliśmy pośród nowocześniejszych budynków na nowszych przedmieściach Lawrenceton, starego południowego miasta, które samo – w pożałowania godnym procesie – właśnie staje się sypialnią dla dojeżdżających do Atlanty. Większość domów, które braliśmy pod uwagę, było dużych, z kilkoma przestronnymi pokojami odpowiednimi do prowadzenia życia towarzyskiego; według mnie za dużych dla bezdzietnej pary. Ale Martin miał ten swój odchył nakazujący mu lubić zewnętrzne oznaki powodzenia finansowego. Na przykład jeździł mercedesem. I chciał, żeby nasz dom pasował do tego mercedesa. Obejrzeliśmy dom Juliusów, ponieważ zaznaczyłam w rozmowie z Eileen Norris, moją koleżanką i agentką sprzedaży nieruchomości, żeby dołączyła go do listy. Oglądałam go już, kiedy sama szukałam domu dla siebie. Ale Martin nie zakochał się z miejsca w domu Juliusów tak jak ja. W gruncie rzeczy widać było, że moją słabość do niego uznał za dziwną. Uniósł te swoje ciemne brwi i popatrzył na mnie z powątpiewaniem jasnobrązowymi oczami. – Trochę na uboczu – powiedział. – Tylko mila od miasta. Prawie widać stąd dom mojej matki. – Jest mniejszy od tego na Cherry Lane. – Mogłabym sama się nim zająć. – Nie chcesz gosposi? – A po co? Nie mam nic innego do roboty, dodałam w myślach. (I to nie była wina Martina, ale wyłącznie moja. Rzuciłam pracę w bibliotece, zanim go poznałam. Z biegiem czasu coraz bardziej żałowałam tego kroku).

– A to mieszkanie nad garażem? Chciałabyś je wynająć? – Pewnie tak. – A garaż jest w osobnym budynku… – Jest zadaszony chodnik. Podczas gdy Martin i ja prowadziliśmy ten mały dialog, Eileen taktownie kręciła się gdzie indziej. – Zastanawiasz się, co się z nimi stało – powiedziała później, gdy zamknęła za sobą drzwi i wrzuciła klucz do torebki. A Martin popatrzył na mnie z nagłym zrozumieniem w oczach. ◆ ◆ ◆ Dlatego właśnie, gdy wymieniliśmy prezenty ślubne, byłam oszołomiona tym, że wręczył mi akt własności domu Juliusów. I sam był równie zaskoczony moim prezentem dla niego. Byłam niesamowicie przebiegła. Ja także podarowałam mu nieruchomość. ◆ ◆ ◆ Wybieranie prezentu dla Martina było koszmarem. Nie dało się ukryć, że nie znaliśmy się zbyt dobrze i bardzo się różniliśmy. Co mogłam mu dać? Czy kiedykolwiek wykazał chęć posiadania czegoś? Siedziałam w swoim brązowym zamszowym fotelu, w pokoju „rodzinnym” mojego domu, w którym mieszkałam od lat, i męczyłam się, próbując wymyślić, co byłoby idealnym prezentem. Nie miałam pojęcia, co dała mu jego poprzednia żona, ale bardzo mi zależało, żeby mój był bardziej znaczący. Kocica Madeleine rozlewała się z moich kolan na poduchy. Jej ciepłe, ciężkie ciało poruszało się lekko, gdy mruczała. Madeleine wydawała się czuć, kiedy zaczynam dochodzić do wniosku, że więcej z nią kłopotu, niż jest tego warta – prezentowała wówczas przywiązanie, co do którego byłam pewna, że było fałszywe. Madeleine należała do Jane Engle, a moja przyjaciółka, stara panna Jane, zostawiła mi po śmierci fortunę; Madeleine przypominała mi więc o dwóch dobrych rzeczach – przyjaźni i pieniądzach. Myśli o Jane przypomniały mi, że sprzedałam jej dom, dzięki czemu teraz miałam jeszcze więcej pieniędzy. Zaczęłam myśleć ogólnie o nieruchomościach – i nagle już wiedziałam, czego pragnął Martin. Mój narzeczony, wyrafinowany pracownik korporacji, pochodził z rolniczego Ohio. Trudno było w to uwierzyć. Jedyne oczywiste powiązanie tego faktu z jego obecnym życiem stanowiła praca dla Pan-Am Agra, producenta rolnego związanego z bardziej rolniczymi krajami Ameryki Łacińskiej, zwłaszcza Gwatemalą i Brazylią. Ojciec Martina zmarł młodo, a jego matka ponownie wyszła za mąż. Martin i jego siostra Barby nigdy nie dogadywali się z mężem numer dwa, Josephem Flockenem, zwłaszcza po śmierci ich matki. Martin powiedział mi gorzko, że farma popadła w ruinę, ponieważ ich ojczym cierpiał na zaawansowany artretyzm i nie mógł na niej pracować,

a jednak jej nie sprzedał, bo chciał zrobić na złość Martinowi i jego siostrze. ◆ ◆ ◆ Musiałam sprytnie wymyślić jakiś dobry powód do kilkudniowej nieobecności w mieście. Wreszcie oświadczyłam narzeczonemu, że jadę odwiedzić moją przyjaciółkę Aminę, która obecnie mieszkała w Houston i była w drugim trymestrze ciąży. Zadzwoniłam do niej i spytałam, czy ona i Hugh mieliby coś przeciwko temu, bym przez kilka dni korzystała z ich automatycznej sekretarki. Dzwoniłabym co wieczór, a gdyby to Martin do mnie zadzwonił, mogłabym oddzwaniać do niego z Ohio. Amina uznała, że ten pomysł jest bardzo romantyczny i przypomniała mi, że niedługo przyjeżdża z mężem do Lawrenceton, na uroczystości poprzedzające mój ślub oraz na wesele. – Nie mogę się doczekać, żeby poznać Martina – powiedziała radośnie. – Tylko nie próbuj go oczarować – zastrzegłam wesoło i nagle do mnie dotarło, że mówię poważnie. Na myśl, że Martin mógłby się zainteresować inną kobietą, poczułam wściekłość. – A jaka ja mogę być czarująca? – parsknęła Amina. – Mam brzuszysko jak stąd do Chin! Wiedziałam, że moja przyjaciółka ma co najwyżej lekką wypukłość na brzuchu. Skończyłyśmy naszą zwyczajową pogawędkę, jednak mój nagły napad zazdrości dał mi materiał do przemyśleń podczas lotu do Pittsburgha (najbliższe lotnisko) i jazdy wynajętym samochodem na zachód do miasteczka, z którego było najbliżej do rodzinnej farmy Martina. W miasteczku tym (Corinth, trochę mniejszym od Lawrenceton) znajdował się Holiday Inn, gdzie zarezerwowałam sobie pokój, nie mając pewności, co innego można było tam znaleźć. Musicie zrozumieć, że dla mnie była to egzotyczna przygoda. Pomimo że cały czas sobie powtarzałam, że ludzie ciągle jeżdżą sami w nieznane miejsca, byłam potężnie zdenerwowana. Podczas lotu co chwila patrzyłam na mapę, na parkingu przy lotnisku niespokojne szukałam wynajętego forda taurusa… i zachwycałam się faktem, że nikt na świecie nie wiedział, gdzie dokładnie byłam. Moje pierwsze wrażenie z Corinth w Ohio: wszystko wydaje się tu znajome. Prawda, ukształtowanie terenu nieco się różniło i ludzie byli ubrani trochę inaczej, i być może wiodący styl architektoniczny był cięższy, ta czerwona cegła, częściej trzy piętra… Jednak było to małe, farmerskie miasteczko, zgrupowane wokół centrum, z nieadekwatną przestrzenią parkingową; a na wielkich placach handlowych tuż za granicami miasta stało mnóstwo traktorów John Deere. Zameldowałam się w Holiday Inn i zadzwoniłam do pośrednika. Było ich tu tylko trzech; Corinth było skromne, jeśli chodzi o możliwości sprzedażowe. Firmą, która reklamowała się jako specjalizująca się w farmach („areał pod uprawy”) była Bishop Realty. Trzymając słuchawkę w ręce, zawahałam się. Właśnie miałam skłamać, a nie byłam do tego przyzwyczajona.

– Bishop Realty, przy telefonie Mary Anne Bishop – odezwał się energiczny głos. – Mówi Aurora Teagarden – powiedziałam wyraźnie i czekałam na ryk śmiechu. Bardziej przypominał parsknięcie. – Chciałabym obejrzeć parę farm w tych okolicach, zwłaszcza te, które nie są w najlepszym stanie. Szukam czegoś raczej na uboczu. Mary Anne Bishop trawiła moje słowa w pełnej namysłu ciszy. – Jaka duża powierzchnia panią interesuje? – spytała wreszcie. – Nie za duża – powiedziałam ogólnikowo, ponieważ nie wyciągnęłam tej informacji od Martina. – Mogę przygotować kilka miejsc na rano – powiedziała pani Bishop. Wydawała się raczej ostrożna. – Czy mogłaby mi pani powiedzieć, czy faktycznie zamierza pani uprawiać ziemię? Gdybym wiedziała, co pani planuje, może mogłabym wybrać takie farmy, które najlepiej pasowałyby do pani oczekiwań. Bardzo się starała nie robić wrażenia wścibskiej. Zamknęłam oczy i odetchnęłam zadowolona, że nie mogła mnie zobaczyć. – Reprezentuję małą, ale rozrastającą się społeczność religijną – wyjaśniłam. – Interesuje nas nieruchomość, którą moglibyśmy samodzielnie wyremontować i dostosować do naszych potrzeb. Będziemy uprawiać trochę ziemi, ale przede wszystkim potrzebujemy miejsca, gdzie moglibyśmy zachować… prywatność. – Cóż – powiedziała pani Bishop – ale to nie sekta Moona, prawda? Czy ci Druwidianie? Druidzi? Gałąź Dawidowa? 1 – Boże, nie! – odparłam stanowczo. – Jesteśmy chrześcijańskimi pacyfistami. Nie uznajemy picia i palenia. Nie ubieramy się dziwnie, nie wystajemy na rogach ulic, prosząc o datki, nie wygłaszamy kazań w sklepach ani nic takiego! Pani Bishop z wysiłkiem przyłączyła się do mojego lekkiego śmiechu. Agentka jasno wytłumaczyła mi, jak znaleźć jej biuro, poleciła mi kilka restauracji, do których mogłam pójść na kolację („Jeśli wolno wam to robić”) i zapowiedziała, że spotkamy się jutro rano. Znalazłam maszynę z napojami i kupiłam colę. Zmieszałam ją z burbonem – zostało mi pół buteleczki po locie – i sącząc napój, obejrzałam wiadomości. Dobrze, że pani Bishop nie widziała, jak zachowuje się ta wymowna członkini ruchu religijnego. Po jakimś czasie, czując się dziwnie anonimowa w tym małym miasteczku, gdzie nikt mnie nie znał, pojechałam na przejażdżkę, w gasnącym świetle przyglądając się miastu, w którym dorastał Martin. Przejechałam koło brzydkiej, ceglanej szkoły; tu grał w football. W lekkiej mżawce roszącej szary, wiosenny wieczór, patrzyłam na domy, w których musieli mieszkać dawni przyjaciele i znajomi Martina, dziewczyny, z którymi się spotykał, chłopcy, z którymi chodził się napić. Niektórzy z nich, może większość, na pewno nadal mieszkali w tym mieście… może mężczyźni, z którymi był w Wietnamie? Być może wspominali o tym równie rzadko, jak on. Czułam się, jakbym podsłuchiwała życie Martina.

W torebce, jak zwykle, miałam książkę (dziś był to egzemplarz Stalkera Lisy Cody w miękkiej oprawie) i czytałam, jedząc kolację w poleconej przez panią Bishop restauracji. Jadłospis był mi trochę obcy – żadnych stałych pozycji w południowym menu. Ale chili było dobre i niechętnie zostawiłam połowę na talerzu. Teraz, gdy przekroczyłam trzydziestkę, grawitacja i kalorie wydawały się mieć na mnie większy wpływ niż kiedyś. Gdy ma się cztery stopy i jedenaście cali wzrostu, kilka dodatkowych kalorii może cię zmienić w wieloryba. Nikt mnie nie niepokoił, a kelnerka była miła, więc czas spędziłam przyjemnie. Lekki deszczyk uznałam za znak, że dziś nie powinnam chodzić ani biegać, mimo że cnotliwie zabrałam ze sobą dres i buty do biegania. Żeby uspokoić sumienie, po powrocie do pokoju trochę się porozciągałam. Ćwiczenia pozwoliły mi pozbyć się części napięcia spowodowanego lotem i długą jazdą samochodem. Zadzwoniłam do Aminy, która poinformowała mnie, że Martin pół godziny wcześniej zostawił wiadomość. Uśmiechnęłam się głupkowato – w końcu nikt mnie nie widział – i zadzwoniłam do niego. W chwili, gdy usłyszałam jego głos, przerażająco boleśnie za nim zatęskniłam. Wyobraziłam sobie jego starannie ułożone białe włosy, czarne, wygięte brwi i jasnobrązowe oczy, mocno umięśnione ramiona oraz pierś. Był w pracy, jak powiedziała automatyczna sekretarka Aminy, więc mogłam go sobie wyobrazić za tym jego wielkim biurkiem pokrytym stertami papierów, pieczołowicie ułożonych i posegregowanych. Miałby na sobie nieskazitelną, białą koszulę, ale po wyjściu ostatniego pracownika zdjąłby krawat. Marynarka wisiałaby na wyściełanym wieszaku, na haczyku w jego własnej łazience. Kochałam go aż do bólu. Nie pamiętałam, żebym wcześniej kiedykolwiek okłamywała Martina i cały czas musiałam sobie przypominać, gdzie rzekomo jestem. – Amina dużo mówi o dziecku? – zapytał. – Och, tak. Za kilka miesięcy idzie do szkoły rodzenia, Hugh cały aż się do tego pali – zawahałam się odrobinę. – Chodziliście do szkoły rodzenia, gdy miał się urodzić Barrett? – Nie pamiętam, żebyśmy z Cindy chodzili na taki kurs, ale byłem przy jego narodzinach, więc pewnie tak – powiedział z powątpiewaniem. Cindy. Żona numer jeden i matka jedynego dziecka Martina, Barretta, który teraz mieszkał w Los Angeles i starał się zostać wziętym aktorem. – Roe, czy ciąża Aminy podsuwa ci jakieś pomysły? – zapytał Martin. Z jego głosu nie potrafiłam wywnioskować, co czuł. Ostatnio tak dużo mówił o Barrecie, że czułam, że to nieodpowiedni moment na rozmowę o kolejnym dziecku. – A co o tym sądzisz? – zapytałam. – Nie wiem. Jestem trochę za stary, żeby zmieniać pieluchy. Myśl o zaczynaniu tego wszystkiego od nowa jest dość… zniechęcająca.

– Możemy o tym porozmawiać, kiedy wrócę do domu. Pogadaliśmy o kilku innych rzeczach, które Martin chciał zrobić, gdy wrócę do domu. Przyjemnym zbiegiem okoliczności, również miałam na nie ochotę. ◆ ◆ ◆ Gdy już się rozłączyłam, wzięłam do ręki cienką książkę telefoniczną Corinth. Bez zastanowienia otworzyłam ją na B. Bartell, C.H., 1202 Archibald Street. To może brzmieć nieprawdopodobnie, ale aż do tej chwili nawet mi przez myśl nie przeszło, że była żona Martina może mieszkać w Corinth. Odkryłam, że aż płonę z chęci zobaczenia Cindy Bartell. W sercu zapłonęła mi wyjątkowo idiotyczna zazdrość. Chciałam ją zobaczyć. Może i nie było to mądre z mojej strony, ale uznałam, że skoro już tu jestem, rzucę na nią okiem. Zdjęłam okulary i położyłam się na przypominającym betonową płytę łóżku hotelowym z nieprzyjemnym uczuciem, że jestem naprawdę głupia. Usilnie starałam się sobie przypomnieć, czym zajmowała się Cindy. Martin na pewno musiał o tym wspominać. Niechętnie mówił o swojej przeszłości, choć wydawał się zafascynowany tym, jak spokojna była moja… Prawie zasnęłam w ubraniu, a gdy zmusiłam się, żeby wstać, umyć twarz i założyć koszulę nocną, przypomniało mi się, że Cindy Bartell jest – lub była – florystką. Mała książka telefoniczna poinformowała mnie, że w miasteczku znajdowała się Kwiaciarnia Cindy. Zasnęłam, ledwie przyłożyłam głowę do poduszki, wciąż niezdecydowana, czy dobry smak i wyczucie powstrzymają mnie przed wizytą w sklepie Cindy. ◆ ◆ ◆ Następnego ranka wzięłam szybki prysznic, masę moich długich, falistych włosów upięłam w kok, mając nadzieję, że w tej fryzurze będę wyglądać religijnie, zrobiłam lekki makijaż i starannie wyczyściłam okulary. Założyłam żakiet w kolorze khaki z brązową jedwabną bluzką, i skromne brązowe pumpy. Chciałam wyglądać ultra szacownie, żeby pani Bishop się uspokoiła. Jednak zależało mi na tym, żeby podać się za kogoś na tyle trudnego do przyjęcia (a ruch religijny zdecydowanie się do tego celu nadawał), by Joseph Flocken skusił się na sprzedaż farmy, żeby zrobić na złość swoim przysposobionym dzieciom. Niestety nie wiedziałam, gdzie leżała farma, bo Flocken najwyraźniej nie wystawił jej na sprzedaż. Po prostu miałam nadzieję, że wypatrzę ją podczas wycieczki z agentką. Obejrzałam się w lustrze hotelowym, uznałam, że zdam każdy test, któremu chciałaby mnie poddać pani Bishop, i wyszłam zjeść przed spotkaniem lekkie śniadanie. Wskazówki, których udzieliła mi pośredniczka, okazały się bardzo precyzyjne, co tylko świadczyło o profesjonalizmie kobiety. Agencja Bishop Realty mieściła się w starym domu na prawo od Main Street. Gdy weszłam do recepcji, drzwi po prawej stronie otworzyły się i pojawiła się w nich

wysoka, krzepka blondynka. Miała na sobie tani granatowy żakiet i białą bluzkę. – Szczęść Boże – przywitałam się natychmiast. – Panna Teagarden? – upewniła się ostrożnie, rzuciwszy okiem na mój palec serdeczny. Oczywiście zdjęłam mój ogromny pierścionek zaręczynowy i schowałam go do zapinanej kieszonki w torebce. Niezbyt pasował do mojego nowego wizerunku. – Mam pani do pokazania kilka miejsc – kontynuowała pani Bishop, wyraźnie starając się mnie wyczuć. – Mam nadzieję, że coś się pani spodoba. Nie możemy się doczekać, żeby pani grupa osiedliła się w tej okolicy. To kościół, jak rozumiem? Wprowadziła mnie do swojego biura i usiadłyśmy. – Jesteśmy małą, pacyfistyczną wspólnotą religijną – powiedziałam równie ostrożnie, myśląc o przywilejach podatkowych i innych kwestiach związanych z prawdziwymi kościołami. – Cenimy sobie prywatność i nie jesteśmy bogaci – ciągnęłam. – Dlatego właśnie chcemy kupić farmę z dala od miasta, którą moglibyśmy wyremontować. – I chcecie przynajmniej ile…? Sześćdziesiąt akrów? – dopytywała pani Bishop. – Och, przynajmniej. Albo więcej. To zależy – rzuciłam niejasno. Nie miałam pojęcia, jaka duża była farma Bartellów/Flockena. – Przepraszam, że pytam, ale zastanawiałam się, dlaczego pani grupa interesuje się właśnie tą częścią Ohio. Pani chyba jest z Południa, a tam jest mnóstwo ziemi nadającej się pod uprawy… – Bóg kazał nam tu przyjechać – oświadczyłam. – Och – powiedziała pani Bishop bez wyrazu. Wzruszyła szerokimi ramionami i uśmiechnęła się swoim Uśmiechem Sprzedawcy. – Cóż, wobec tego ruszajmy poszukać odpowiedniego miejsca. Ponieważ będziemy oglądać farmy, pojedziemy moim bronco. Tak więc przez cały poranek wraz z Mary Anne Bishop jeździłam po rolniczych okolicach Ohio, oglądając pola, płoty oraz walące się farmy. Rozmyślałam o tym, jak zimne i osamotnione będą niektóre z nich zimą, jak będzie wyglądać pokryta śniegiem ziemia. Samo wyobrażenie wywoływało u mnie dreszcze. Żadna z tych farm nie należała do Martina. Jak, na Boga, miałam ją skłonić, żeby pokazała mi właściwe miejsce? Flocken ewidentnie nie wystawił farmy na sprzedaż, po prostu siedział na niej, żeby nie oddać jej Martinowi i Barby. Zaczęłam nienawidzić Josepha Flockena, choć nigdy go nie widziałam. Na lunch wróciłyśmy do miasta, a potem Mary Anne przeprosiła i poszła sprawdzić popołudniowe spotkania. Siedziałam sama w poczekalni i denerwowałam się. Być może i tak nie sprzedałby mi tej farmy. Wstałam, żeby przejrzeć się w wiszącym na ścianie nad małym, dekoracyjnym stolikiem lusterku, trochę bliżej biura Mary Anne. Moje włosy, które żyły własnym życiem, uciekały z koka, tworząc bardzo pofalowaną, orzechową chmurę. Zaczęłam je poprawiać. Odkryłam, że jeśli się skupię, to mogę stąd wyłowić poszczególne słowa Mary

Anne. – Inez, przywiozę ją dziś po południu, jeśli jesteś gotowa. Nie, nie nosi dziwacznych ubrań ani nic z tych rzeczy. Jest drobniutka i młoda, i ma na sobie kostium, który kosztował majątek… Cholera! Powinnam była kupić coś w WalMarcie. – … ale jest bardzo uprzejma i w ogóle niedziwna. Prawdziwy południowy akcent, masz pojęcie! Skrzywiłam się. – Nie, nie sądzę, żeby pastor miał coś przeciwko temu – z naciskiem powiedziała Mary Anne. – Ta grupa ewidentnie nie pije, nie pali i nie pochwala posiadania broni. Mogą mieć tylko jedną żonę. To brzmi bardzo uczciwie, a skoro chcą siedzieć sami na wsi… No tak, wiem, ale ona chyba ma pieniądze… Okay, do zobaczenia niedługo. Mary Anne z uśmiechem wyszła z biura, niosąc plik papierów dotyczących miejsc, które miałyśmy obejrzeć po południu. Moje serce oklapło, podobnie jak i duch. To było długie popołudnie. O rolnictwie w środkowowschodnim Ohio dowiedziałam się więcej, niż chciałabym wiedzieć. Poznałam wielu miłych ludzi, którzy naprawdę chcieli sprzedać swoje farmy i było mi żal większości z nich, ofiar ekonomicznych naszych czasów. Ale nie było mnie stać na wszystkie te farmy. Do czwartej zwiedziłam wszystko, co Mary Anne miała na liście. Zostały jeszcze trzy miejsca na następny ranek. Udawałam, że poważnie zastanawiam się nad dwiema posiadłościami, które oglądałyśmy, ale w każdej znalazłam wadę na tyle znaczącą, żeby poczekać z decyzją do następnego dnia. Zanim wróciłam do swojego wynajętego samochodu, który cały dzień stał pod jej biurem, miałyśmy już siebie dosyć. Kilka razy próbowałam skierować rozmowę na lata, gdy Martin tu dorastał, ale ani razu nie wspomniała o Bartellach, choć i ona, i jej mąż pochodzili z tego miasta. Koszmarnie tęskniłam za Martinem. Kończyłam już swoją książkę, więc gdy wracając do motelu zauważyłam księgarnię, zaparkowałam przed nią samochód w nastroju radosnego oczekiwania. Każde miejsce, w którym jest dużo książek, sprawia, że czuję się jak w domu. To był mały, przyjemny sklepik, umiejscowiony w niszy pomiędzy pralnią i zakładem fryzjerskim. Pchnęłam drzwi. Zabrzęczał dzwonek, a gdy weszłam do środka i zatrzymałam się na moment, rozkoszując się uczuciem, że otaczają mnie słowa, zza lady z kasą spojrzała na mnie siwowłosa kobieta, która na chwilę oderwała się od lektury. – Szuka pani czegoś konkretnego? – spytała uprzejmie. Okulary pasowały do jej włosów, choć niefortunnie miała na sobie ubranie w kolorze fuksji. Za to jej uśmiech był cudowny i miała głęboki głos. – Tylko się rozglądam. Gdzie są kryminały? – Z tyłu po prawej – powiedziała i wróciła do książki. Spędziłam tam bardzo przyjemnych piętnaście albo dwadzieścia minut. Znalazłam nowego Jamesa Lee Burke’a i Adama Halla, którego jeszcze nie czytałam. Sekcja

dotycząca prawdziwych przestępstw była rozczarowująca, ale mogłam to wybaczyć. Nie każdy był takim hobbystą jak ja. Kobieta skasowała moje książki w tej samej radosnej atmosferze „żyj i pozwól żyć innym”. Bez zastanowienia spytałam ją, gdzie jest Kwiaciarnia Cindy. – Za rogiem i jedna przecznica w dół – odpowiedziała zwięźle i ponownie otworzyła książkę. Odpaliłam samochód. Zastanawiałam się jakieś trzydzieści sekund, a potem, zamiast do Holiday Inn, pojechałam do Kwiaciarni Cindy. ◆ ◆ ◆ Z zewnątrz kwiaciarnia wyglądała na dobrze prosperującą. Miała prześliczną wielkanocną dekorację w witrynie. Przypudrowałam nos i z jakiegoś powodu wyjęłam szpilki z włosów i uczesałam je. Dopiero potem wysiadłam z samochodu. Front sklepu zdobiły wystawki zrobione z jedwabnych kwiatów i żywych roślin, i przykładowe wiązanki na specjalne okazje, takie jak śluby i pogrzeby. Stały tam też duża chłodnia i mała lada do płacenia. Duża powierzchnia robocza na tyłach była doskonale widoczna. W głębi pracowały dwie kobiety. Jedna, pięćdziesięciolatka tleniona na blond, przypinała właśnie białe lilie na styropianowym krzyżu. Druga, która miała bardzo krótkie, ciemne włosy i była jakieś dziesięć lat młodsza, robiła chyba „bukiet z okazji narodzin synka” w niebieskim koszyczku z trawy w kształcie kołyski. Zawód florysty wiązał się z rytuałami przejścia, jak u kucharza… albo pastora. Kobiety poparzyły na siebie, żeby ustalić, która mi pomoże. – Ruth, skończ to, już prawie gotowe – powiedziała ta ciemnowłosa. Podeszła do mnie szybko i cicho w swoich praktycznych sportowych butach, gotowa, by mnie wysłuchać, ale ewidentnie się spiesząc. – Co mogę dla pani zrobić? – zapytała. Miała duże, ciemne oczy i chochlikowatą fryzurę. Twarz i całe ciało były bardzo szczupłe. Miała świetny makijaż i okulary dwuogniskowe. Paznokcie długie, owalne i pokryte świeżym lakierem. – Hm. Zatrzymałam się tu na kilka dni i nagle sobie przypomniałam, że jutro moja matka obchodzi urodziny. Chciałabym posłać jej kwiaty. – Ze słonecznego południa – zauważyła, wyciągając notes i długopis. – O czym pani myślała? Nie byłam przyzwyczajona do tego, że tak łatwo mnie zidentyfikować. Za każdym razem, gdy otwierałam usta, ludzie jedną rzecz wiedzieli na pewno: nie byłam stąd. – Mieszanka wiosennych kwiatów, koło czterdziestu dolarów – powiedziałam na chybił trafił. Zapisała to sobie. – Skąd pani przyjechała? – zapytała nagle, nie podnosząc wzroku. – Z Georgii. Na sekundę przestała pisać.

– Dokąd posłać kwiaty? Och. Sama się wpakowałam. Gdybym miała choćby taki mózg, jakim Bóg obdarzył kozy, to posłałabym kwiaty Aminie! Skoro jednak powiedziałam, że były dla mojej matki, czułam się głupio zobligowana ciągnąć to dalej. Przez cały dzień udawałam i – jak widać – miałam już tego dość. – Plantation Drive dwanaście–czternaście, Lawrenceton, Georgia. Cały czas pisała, a ja bezgłośnie westchnęłam z ulgą. – W Georgii jest godzinę później, więc nie wiem, czy jeszcze dziś uda mi się tam coś załatwić – zauważyła Cindy Bartell. – Zajmę się tym z samego rana i postaram się znaleźć kogoś, kto je jutro dostarczy. Może tak być? Spojrzała na mnie pytająco. – Tak, oczywiście – odpowiedziałam słabo. – Jest tu pani pod telefonem? – W Holiday Inn. Nie była po prostu ładna; była uderzająco urodziwa. I wyższa ode mnie o dobrych sześć cali. – Jaka forma płatności? – Słucham? – Gotówka? Karta kredytowa? Czek? – Gotówka – odparłam stanowczo, bo tylko w ten sposób nie musiałabym podawać jej swojego nazwiska. Pomyślałam, że jestem bardzo sprytna. Patrzyłam, jak blondynka pracuje nad krzyżem pogrzebowym; zawsze lubiłam obserwować, jak inni ludzie robią coś dobrze. Kiedy znów spojrzałam na Cindy Bartell, przyłapałam ją na tym, że mi się przygląda. Zerknęła na moją lewą dłoń, ale pierścionek zaręczynowy oczywiście nadal miałam w torebce. – Czy ma pani tutaj krewnych? – Nie – powiedziałam, uśmiechając się uprzejmie, i podałam jej pieniądze. ◆ ◆ ◆ Zabrałam do hotelu kupioną w fast foodzie kolację i zaczęłam się zastanawiać, po co zrobiłam coś tak głupiego. Nie mogłam znaleźć zadowalającej odpowiedzi. Niewiele myślałam o przeszłości Martina i nagle zaczęła mnie przytłaczać ciekawość. Przyszła żona numer dwa chyba zawsze myśli o żonie numer jeden? Jedząc, oglądałam wiadomości, a w przerwach na reklamę czytałam książkę. Po tym, jak przez cały dzień udawałam kogoś innego, przyjemnie było pobyć sobą. Lubiłam sobie wyobrażać różne rzeczy, ale ciągłe udawanie – to było coś innego. Pukanie do drzwi tak mnie przestraszyło, że prawie wyskoczyłam ze skóry. Poza Aminą nikt nie wiedział, gdzie się znajduję, a ona była przecież w Houston! Po drodze wyrzuciłam do kosza resztki po kolacji. Drzwi uchyliłam dopiero, gdy uprzednio założyłam na nie zabezpieczający łańcuch. Na zewnątrz stała Cindy Bartell. Wyglądała na spiętą i nieszczęśliwą.

– Cześć – rzuciłam niepewnie. – Mogę wejść? Miałam złe przeczucia: „Porzucona Żona Morduje Przyszłą Pannę Młodą w Pokoju Hotelowym”. Właściwie odczytała moje wahanie. – Kimkolwiek jesteś, nie mam zamiaru zrobić ci krzywdy – powiedziała poważnie, równie zakłopotana tym melodramatem, jak ja. Otworzyłam drzwi i stanęłam z boku. – Czy pani… – stała w progu i bawiła się kółkiem z kluczami. – Czy pani jest nową narzeczoną Martina? – Tak – powiedziałam po chwili namysłu. – Czyli nie robię z siebie idiotki. Chyba jej ulżyło. Pomyślałam, że już to widziałam. Zapadła niezręczna cisza. Teraz naprawdę nie wiedziałyśmy, co powiedzieć. – Jak pani wie – zaczęła – bo chyba pani wie? – uniosła brwi pytająco. Kiwnęłam głową. – Więc wie pani, że jestem… że byłam… żoną Martina. – Tak. – Martin nie wie, że pani tu jest. – Nie. Jestem tu, żeby kupić prezent ślubny dla niego. Wskazałam na niewygodne krzesła stojące po obu stronach okrągłego stołu. Usiadła na brzeżku jednego z nich, znów bawiąc się kluczami. – Powiedział Barrettowi, że żeni się ponownie, a Barrett zadzwonił do mnie – wyjaśniła. – Powiedział, że ojciec mówił, że jest pani bardzo mała – dodała kwaśno – i nie żartował. – W prezencie ślubnym – powiedziałam spokojnie – chcę kupić Martinowi farmę, na której się wychował. Czy może mi pani powiedzieć, gdzie to jest? Nie powiedziałam agentce, że chcę zobaczyć tę konkretną farmę, ponieważ oczywiście domyśli się, że mam po temu jakieś szczególne powody, a Joseph Flocken mi jej nie sprzeda, jeśli będzie wiedział, że zamierzam ją dać Martinowi. – Ma pani rację, nie zrobi tego. Powiem, co powinna pani wiedzieć. Ale potem dam pani pewną radę. Jest pani dużo młodsza ode mnie – westchnęła. – To dobry pomysł, kupić mu tę farmę. Zawsze go bolało, że właścicielem jest ktoś inny, ktoś, kto pozwala, żeby popadała w ruinę. Ale Joseph zawsze trzymał ją dla Martina, choć nie przepadał za Barby. Ja również, skoro już o tym mowa. Jedną z wad ślubu z Martinem jest to, że Barby zostanie pani szwagierką… Przepraszam, obiecałam sobie, że nie będę zołzą. Barby miała ciężkie przejścia jako nastolatka. Powodem tak dużej niechęci między dzieciakami a Flockenem… Barby powiedziała, że Martin nigdy mi o tym nie opowie… jest to, że gdy miała szesnaście lat, zaszła w ciążę, a kiedy pan Flocken się o tym dowiedział, stanął przed wszystkimi zgromadzonymi w kościele… nie jednym z

głównych, ale takim małym, graniczącym z sektą… i wszystkim o tym powiedział. A potem poprosił o radę. Barby przy tym była. Więc odesłali ją do jednego z tych domów dla upadłych kobiet, straciła rok szkoły, urodziła dziecko i oddała je do adopcji. A dzieciak, który był ojcem, oczywiście nigdy nie został pociągnięty do najmniejszej odpowiedzialności. Łaził po całym mieście, opowiadając, jaka z niej szmata, a z niego jaki ogier. Więc Martin go pobił, a potem podbił oko Flockenowi. Co za okropna historia! Spróbowałam sobie wyobrazić publiczne upokorzenie tego rodzaju i aż się skuliłam. – Okay, ta farma leży na południe od miasta, przy Route 8 i nie widać jej z drogi, ale przy bramie stoi skrzynka pocztowa z napisem „Flocken”. Zapisałam sobie wskazówki w małym notesie, który znalazłam w szufladzie pod telefonem. – Dzięki – powiedziałam. I przygotowałam się na radę. – Martin ma wiele zalet – powiedziała niespodziewanie. Najpierw dobre wiadomości, potem złe. – Ale nie wie pani o nim wszystkiego – ciągnęła powoli. Od dawna to podejrzewałam. – Nie chcę wiedzieć, chyba że sam mi powie – oświadczyłam. To ją kompletnie zastopowało… A ja nie mogłam uwierzyć, że te słowa wyszły z moich ust. – Proszę mi nie mówić – powiedziałam. – To on musi to zrobić. – Nigdy tego nie zrobi – zapewniła spokojnie, a potem się skrzywiła. – Próbuję nie zachowywać się jak zołza, i życzę wam wszystkiego najlepszego… chyba. Nigdy nie był dla mnie niedobry. Po prostu nigdy też nie powiedział mi wszystkiego. Patrzyłam, jak wpatruje się w kąt pokoju, jak zbiera siły, już żałując tego, że okazała emocje. Potem po prostu wstała i wyszła. Z ledwością się powstrzymałam, żeby nie pobiec za nią. ◆ ◆ ◆ Następnego ranka poszłam do biura Mary Anne Bishop. Miałam bardzo jasny umysł. Zapytałam ją, które farmy będziemy dziś oglądać, zerknęłam na dokumenty i poprosiłam, żeby najpierw obejrzeć tę przy Route 8. Wyglądała na trochę zdziwioną, ale zgodziła się i pojechałyśmy. Uważnie przyglądałam się wszystkim mijanym skrzynkom pocztowym i wypatrzyłam tę z nazwiskiem Flockena tuż przed farmą, którą przyjechałyśmy obejrzeć i którą pobieżnie zlustrowałam. Przygotowałam sobie teren, mówiąc Mary Anne, że rozmiar działki wydaje się odpowiedni, ale budynek jest za mały. Po drodze do miasta spytałam ją o drogę, która prowadziła od skrzynki pocztowej za niewielkie wzgórze. Przypuszczalnie tam były położone zabudowania farmy. – Podoba mi się, że z drogi nie widać domu – stwierdziłam. – Kto jest

właścicielem? – Och, to farma Bartellów – powiedziała natychmiast. – Obecny właściciel nazywa się Jacob… nie, Joseph Flocken. Mówią o nim, że jest trochę stuknięty. Zjechała na pobocze i z namysłem postukała długopisem o zęby. – Mogłybyśmy tam wpaść i zobaczyć – powiedziała wreszcie Mary Anne. – Słyszałam, że chce się przeprowadzić, więc nawet jeśli nie wystawił farmy na sprzedaż, nie zaszkodzi sprawdzić. Dom był duży i zniszczony. Niegdyś musiał być biały; teraz farba była odrapana i obłaziła płatami. Miał kształt klocka, jedno piętro i niczym się nie wyróżniał. Stodoła po prawej stronie, cofnięta o jakieś sto jardów, była w znacznie gorszym stanie. Najwyraźniej od jakiegoś czasu nie było tam żadnych zwierząt. W kępie chwastów rdzewiał pochylony na bok traktor. Przez siatkowe drzwi przeszedł wysoki, szczupły mężczyzna. Nie włożył sztucznej szczęki i ciężko opierał się na lasce. Był jednak ogolony, a ubranie miał czyste. – Dzień dobry, panie Flocken! – zawołała Mary Anne. – Ta pani szuka farmy i chciałaby spytać, czy mogłaby rzucić okiem na pańską. Joseph Flocken nie odzywał się przez dłuższą chwilę. Przyglądał mi się podejrzliwie. Patrzyłam mu prosto w oczy, starając się zachować szczerą minę. – Reprezentuję Robotników Pana – powiedziałam w końcu krótko. – Chcemy kupić w tej okolicy farmę, która wymaga wkładu pracy, odosobnioną farmę, którą moglibyśmy wyremontować. Gdy skończymy pracę, zbudowane przez nas dormitoria posłużą za schronienie dla naszych członków. – Dlaczego akurat ta farma? – spytał, odzywając się po raz pierwszy. Mary Anne popatrzyła na mnie uważnie. No właśnie, dlaczego? – Nie tylko spełnia kryteria wyznaczone przez mój kościół – powiedziałam żarliwie, modląc się o wybaczenie – ale… Bóg mnie tu przyprowadził. Kącikiem oka widziałam, jak Mary Anne z powątpiewaniem patrzy na chwasty i błoto. Pewnie sobie myślała, że faktycznie musiał mnie natchnąć Pan. – Cóż, wobec tego rozejrzyjcie się – przyzwolił nagle Joseph Flocken. – Potem przyjdźcie obejrzeć dom. Na zewnątrz nie było za dużo do oglądania, więc pomamrotałyśmy sobie o areale, drogach dojazdowych i studniach, i poszłyśmy do środka. Doceniłam Flockena za to, że kuchnię, łazienkę na dole i sypialnię utrzymywał w czystości. Resztą pomieszczeń nie zawracał sobie głowy, a patrząc, jaki ból sprawia mu poruszanie się, nie mogłam go za to winić. Próbowałam sobie wyobrazić, jak mały Martin wybiega przez drzwi kuchenne, żeby się bawić, lub wspina się po schodach na piętro, by położyć się do łóżka, ale mi się nie udawało. Pomijając nawet ogromną różnicę, którą stanowiliby kochający rodzice, to miejsce wydawało mi się samotne i ponure. Tak bardzo chciałam już być gdzieś indziej, że negocjowałam dość

nieprzytomnie. Flocken tak wyraźnie rozkoszował się szczegółami wizji, jak członkowie kościoła będą sobie urabiać ręce po łokcie, żeby zbudować sobie schronienie, że zdołałam podrzucić kilka wzmianek o rygorystycznym nakazie pracy, której wymagał i do której zachęcał mój ruch. Z aprobatą kiwał szarą głową. Ten człowiek nie chciał, żeby ktokolwiek miał cokolwiek za darmo albo z przyjemnością. Wraz z Mary Anne zaczęli omawiać cenę sprzedaży i nagle dotarło do mnie, że wygrałam. Trzeba było tylko kogoś, co do kogo byłby przekonany, że Martin i Barby w życiu nie chcieliby mu oddać farmy. Chciałam wyjść. Pochyliłam się i popatrzyłam Flockenowi w oczy. – Dam panu tyle i ani centa więcej – powiedziałam i podałam kwotę. – To uczciwa cena – stwierdziła Mary Anne. – Jest warta więcej – powiedział. – Nie, nie jest – ucięłam. Wyglądał na mocno zaskoczonego. – Twarde z pani stworzonko – powiedział wreszcie. – Niech będzie. Nie sądzę, żebym przetrwał tu jeszcze jedną zimę, a moja siostra w Cleveland ma wolną sypialnię i mówi, że mogę ją zająć. I tak po prostu było po wszystkim. Z niechęcią pokręciłam głową; ale to musiało się stać.

ROZDZIAŁ 2 Zakup poszedł sprawnie, skoro nie trzeba było starać się o kredyt. Pomyślałam, że dużo trzeba będzie załatwić za pośrednictwem poczty albo może przyjechać tu jeszcze raz, ale ku mojej uldze nie było to konieczne. Najważniejsze rzeczy udało się załatwić w ciągu trzech dni. Do czasu, gdy odstawiłam samochód do wypożyczalni na lotnisku w Pittsburghu, złożyłam jeszcze dwie wizyty w księgarni, zjadłam w każdej restauracji w mieście i konsekwentnie unikałam Kwiaciarni Cindy. Gdybym mogła komuś powiedzieć, kim naprawdę byłam, może spędziłabym ten czas z ludźmi, którzy znali człowieka, którego kocham. Jednak poza pokojem hotelowym musiałam trzymać się roli. Prawdopodobieństwo, że ktoś, kto lubił Josepha Flockena na tyle, żeby mu o tym powiedzieć, odkryje prawdziwy powód, dla którego chciałam tej farmy, było znikome, ale nie mogłam ryzykować. Byłam więc dzielna, biegałam co rano, starałam się nie jeść za dużo z czystej nudy, byłam we wszystkich miejscowych sklepach i do chwili wyjazdu miałam już serdecznie dość Corinth w Ohio. Przysięgłam sobie, że już nigdy nie zrobię sobie koka. Bardzo pragnęłam, żeby Martin odebrał mnie z lotniska, ale oczywiście chciałby wiedzieć, dlaczego wychodzi na lot z Pennsylwanii, a ja nie miałam zamiaru dawać mu jego prezentu ślubnego na lotnisku. Kiedy w Atlancie wysiadłam z samolotu, czułam się znacznie bardziej zrelaksowana niż przez cały ostatni tydzień. Niosąc swój bagaż, jakby był lekki jak piórko, znalazłam swój stary wóz na parkingu długoterminowym, uiściłam wygórowaną opłatę, żeby stamtąd wyjechać, i pojechałam do Lawrenceton. Rozkoszowałam się powrotem do domu, domu, domu. Gdy po drodze do miasta mijałam Pan-Am Agrę, musiałam się zatrzymać. Dotąd byłam w środku tylko kilka razy i czułam się tam bardzo nie na miejscu. Przynajmniej sekretarka Martina mnie znała. – Cieszę się, że pani wróciła – ciepło powiedziała pani Sands. Jej babciny głos kompletnie nie pasował do krzykliwie czarnych, farbowanych włosów i lawendowego żakietu. – Może teraz będzie szczęśliwszy. – Coś się stało? – Och, dostał jakiś list z Ameryki Południowej, który go rozgniewał, i przez cały dzień wisiał na telefonie, ale już mniej więcej wrócił do normy. Proszę wejść. Zapukałam jednak, bo był w pracy; i na takiego właśnie wyglądał, gdy weszłam. W sekundę rzucił długopis, okręcił się na krześle i wyszedł zza biurka. – Powinniśmy albo zamknąć drzwi, albo przełożyć to na wieczór – zauważyłam po

kilku minutach. Martin spojrzał na zegarek. – Chyba trzeba będzie to przełożyć – powiedział z wysiłkiem. – W recepcji pewnie czeka już na mnie człowiek, z którym miałem się spotkać. Pani Sands pewnie się zastanawia, co zrobić. Ale w sumie… może zaczekać… – Nie – zaprzeczyłam, starając się nie chichotać. – Muszę wyznać, że świadomość, że pani Sands tam siedzi, budzi we mnie lekkie wyrzuty sumienia. Czyli wieczorem? – Pójdziemy coś zjeść – powiedział. – Wiem, że nie przepadasz za gotowaniem, a ja nie wyrwę się stąd przed siódmą, więc nie będę miał czasu. Gotowanie Martina ograniczało się do steków z grilla, ale lubił to robić. – Do zobaczenia – wyszeptałam, całując go po raz ostatni. Próbował mnie do siebie przyciągnąć, jednak zręcznie się wywinęłam i wychodząc z pokoju, uśmiechnęłam się przez ramię. – Do widzenia, pani Sands – pożegnałam się, mając nadzieję, że mój głos brzmi spokojnie. Pewnie zrobiłabym lepsze wrażenie, gdyby nie to, że (jak nagle do mnie dotarło) bluzka wystaje mi zza spódnicy. Szybko przeszłam przez pomieszczenie, rzucając tylko przelotnie okiem na mężczyznę o ciemnej skórze, który czekał, by spotkać się z Martinem; mężczyznę z dużym, pirackim wąsem, grubymi czarnymi włosami i mięśniami jak liny okrętowe. Wyglądał bardziej jak wykidajło z nocnego klubu niż jak ktoś, kto starał się o pracę. Z domu zadzwoniłam do matki, by jej powiedzieć, że wróciłam i dowiedzieć się, co przez kilka dni mojej nieobecności wydarzyło się w mieście. – Auroro, dziękuję za kwiaty. Nie wiem, co to za okazja, ale były śliczne. Zawiesiłam się. Kompletnie zapomniałam o tym, że wysłałam jej kwiaty z Ohio! Wymamrotałam coś z dezaprobatą. – Widziałaś się już z Martinem? – spytała matka. Brzmiała tak, jakby to pytanie było niebezpieczne. Mogłam ją sobie wyobrazić, jak siedzi przy biurku w Select Realty, szczupła, elegancka i władcza, zupełnie jak Lauren Bacall. – Tak. Wstąpiłam do zakładu, ale nie miał dużo czasu. Umówiliśmy się na wieczór. – Gdybym miała antenę, byłaby skierowana w kierunku mojej matki. Coś się szykowało. – Co u Johna? – zapytałam. – Wszystko dobrze – odparła z zadowoleniem. – Zakłada ogród. – Na podwórzu? – Owszem, coś nie tak? – Nie, nie – rzuciłam pospiesznie. Jeślibym kiedykolwiek miała wątpliwości co do uczucia mojej matki do niedawno nabytego drugiego męża, właśnie w tym momencie bym się ich pozbyła. Nie mogłam sobie wyobrazić, żeby moja matka pozwoliła komuś przekopać jej starannie utrzymane

podwórze po to, żeby posadzić pomidory. Rozłączyłam się, kręcąc głową, zdecydowałam, że Madeleine od weterynarza odbiorę jutro, i szczęśliwa zaniosłam swoje walizki do sypialni. ◆ ◆ ◆ Po długiej podróży oskrobałam się pod własnym prysznicem. Wysuszyłam włosy. Zdrzemnęłam się. Kiedy się obudziłam, poszłam do piwnicy i wpakowałam ubrania do pralki. Podziękowałam sąsiadce, która przyniosła mi pocztę. Stałam właśnie przy ladzie kuchennej, przekopując się przez te śmieci. Nagle wszystkie zaproszenia do nowych ośrodków wypoczynkowych i kupony na loterie wysunęły mi się z palców, tworząc kupkę na podłodze. Może byłam zmęczona albo po prostu wytrącona z normalnej rutyny, nie wiem, ale… Dlaczego wychodziłam za Martina? W jego historii były luki. Był kimś więcej, niż się wydawało. W pewnych chwilach dostrzegałam w nim człowieka o przerażających możliwościach. Potrafił być twardy, bezwzględny i ostry. Ale nie dla mnie. Robiłam się ckliwa, głupia. Fizycznie i mentalnie wzruszyłam ramionami, otrząsając się z dramatycznego nastroju, w który popadłam. Brzmiałam jak bohaterka któregoś z tych romansów o dziewczętach, które myślą waginami. Spróbowałam wyobrazić sobie Martina i mnie, jak pozujemy do jednej z tych okładek, ja w artystycznie zsuwającym się gorsecie, on w strategicznie potarganej koszuli. Potem, żeby uzupełnić ten obrazek, dodałam swoje ulubione okulary w jasnoczerwonych oprawkach i okulary połówki, które Martin nosił do czytania. Roześmiałam się. Umalowałam się i założyłam sukienkę, którą kupił mi Martin, każąc obiecać, że będę ją nosiła wyłącznie dla niego, i wtedy wreszcie poczułam się lepiej. Właściwie to powiedział „Noś ją tylko przy mnie, bo wyglądasz tak dobrze, że boję się, że ktoś mógłby cię porwać”. Może to właśnie był powód, dla którego wychodziłam za Martina. ◆ ◆ ◆ Przyjechał punktualnie o siódmej. Akt notarialny miałam w torebce. Bardzo mi zależało na tym, żebyśmy nie poddali się szalejącym hormonom, ale naprawdę poszli do restauracji. W głowie miałam film, w którym wymieniamy się ślubnymi prezentami przy kolacji, i nie mogłam się go pozbyć. Podejrzewam, że powinniśmy czekać aż do próbnego przyjęcia, ale wiedziałam, że nie zdołam dochować tajemnicy do tego czasu, chociaż była to kwestia zaledwie trzech tygodni. Poszliśmy do Powozowni, ponieważ to było najbardziej szykowne miejsce w Lawrenceton, a nasze spotkanie wymagało szczególnej oprawy. Zamówiliśmy drinki, a potem jedzenie. – Roe, wcześnie na to – powiedział Martin, sięgając ręką przez stół i ujmując moją dłoń – ale mam dla ciebie prezent i chciałbym dać ci go dzisiaj. – Ja też mam prezent dla ciebie – odparłam.

Roześmialiśmy się. Oboje denerwowaliśmy się tą wymianą. Spodziewałam się, że podaruje mi diamentową bransoletkę albo nowy samochód – coś drogiego i wspaniałego – ale nie oczekiwałam prawdziwej niespodzianki. Sięgnął do kieszeni swojego płaszcza i wyciągnął kopertę na dokumenty. Zmienił testament? Rany, ależ to romantyczne! Uwolniłam rękę i wzięłam kopertę, starając się zachować neutralny wyraz twarzy; nie chciałam, by się zorientował, że byłam rozczarowana. Wyciągnęłam ze środka kartkę sztywnego papieru, rozłożyłam ją i zaczęłam czytać, próbując pojąć to, co widziałam. Nagle do mnie dotarło. Byłam teraz właścicielką domu Juliusów. Poczułam, że oczy mi wilgotnieją. Nie znoszę tego; nos robi mi się czerwony, oczy nabiegają krwią, rozmazuje mi się makijaż. Ale czy tego chciałam, czy nie, łzy zaczęły mi cieknąć. – Wiesz, jak dużo to dla mnie znaczy – powiedziałam bardzo cicho. – Dziękuję ci. Uniosłam moją wielką, materiałową serwetkę i delikatnie otarłam twarz. Potem wyłowiłam z torebki własną kopertę i przesunęłam ją po stole. Otworzył ją z taką samą niepewną miną, jaką musiałam mieć i ja. Przebiegł wzrokiem po pierwszej stronie i spojrzał w dal, ponad głowami innych gości, mrugając. – Jak ci się to udało? – spytał wreszcie. Opowiedziałam mu, a on dusił śmiech, gdy wyjaśniałam, że przedstawiałam się jako członkini ruchu religijnego. Wciąż jednak patrzył w bok, a ja wiedziałam, że to dlatego, że boi się rozpłakać. – Chodźmy – powiedział nagle, złapał portfel i rzucił na stół pieniądze. Wyszliśmy na zewnątrz, sprytnie unikając kobiety przy książce rezerwacji, która wyraźnie chciała zapytać, co było nie tak. Otoczyłam Martina ramieniem w pasie, on objął mnie i, jak na to, że jedno z nas było kobietą w butach na wysokim obcasie, całkiem szybko przeszliśmy przez wysypany żwirem parking. Oczywiście Martin pamiętał o tym, by otworzyć przede mną drzwi, choć często mu przypominałam, że mam dwie sprawne ręce. Do czasu, gdy usiadł na swoim miejscu, od tłamszenia emocji był naprawdę bez tchu. Obróciłam się na swoim siedzeniu, żeby go objąć. Czasami bardzo się cieszę z tego, że jestem mała. Gwałtownie mnie do siebie przytulił. Płakał. ◆ ◆ ◆ Następnego ranka mój przyszły mąż wręczył mi klucze do naszego domu. – Jedź się rozejrzeć. Zobacz, co chcesz zrobić – oznajmił, wiedząc, że było to dokładnie to, co chciałam usłyszeć. Cieszyłam się, że będę mogła zrobić to sama; i o tym także wiedział. Wzięłam prysznic, wciągnęłam na siebie niebieskie jeansy i koszulkę z krótkim rękawem, zrobiłam lekki makijaż, w uszy wpięłam kolczyki, zawiązałam trampki… i pojechałam milę na północ od miasta. Dom Juliusów leżał na obrzeżach Lawrenceton, pośród otwartych pól, zwykle

obsadzonych bawełną. Jak wskazałam Martinowi, widać z niego było dom mojej matki – jeśli poszło się na sam tył ogrodu, przekraczając rząd drzew, które pierwszy właściciel posadził wokół całej, mniej więcej akrowej, działki. Dom ten około sześćdziesięciu lat temu postawiła rodzina Zinsnerów. Gdy druga pani Zinsner owdowiała, sprzedała go za grosze rodzinie Juliusów. („Bezpośrednio”, parskała w tym miejscu opowieści moja matka). Juliusowie mieszkali w nim przez kilka miesięcy sześć lat temu. Wyremontowali go. T.C. Julius dodał mieszkanie nad garażem dla matki pani Julius. Swoją córkę zapisali do miejscowej szkoły średniej. Potem zniknęli. Nikt nie widział Juliusów od pewnego wietrznego, jesiennego dnia. Następnego ranka matka pani Julius poszła do domu, żeby przygotować śniadanie dla reszty rodziny, i odkryła, że wszyscy zniknęli. Dziś też wiał wiatr, przesuwając się cicho po świeżo obsadzonych polach, wiosenny wiatr głaszczący liście. Opiekunka nieruchomości – pani Totino, jak mi powiedział Martin – od czasu do czasu kosiła trawnik i utrzymywała dom w przyzwoitym stanie, żeby zniechęcić wandali i zapobiec plotkom. Od czasu do czasu bywał wynajmowany. Dziś podwórze było zarośnięte wysokimi chwastami, ale tak wczesną wiosną w większości były to rośliny nieszkodliwe, takie jak koniczyna; ta ostatnia kwitła całymi połaciami, jasna zieleń poznaczona białymi kwiatkami. Wyglądało to zimno i uroczo; wydawało się, że położenie się na niej byłoby jak leżenie na chłodnym, pachnącym łóżku. Długi podjazd był w okropnym stanie, z głębokimi koleinami i prawie bez żwiru. Ogromna kępa forsycji, rosnąca przy drodze, obsypana była żółtym kwieciem, dom zaś – ceglany, otynkowany na biało. Drzwi frontowe i te prowadzące na obciągnięty siatką ganek były zielone, podobnie jak okiennice w oknach na dole i daszek nad potrójnym oknem na piętrze, wychodzącym na podjazd. Po betonowych schodkach podeszłam do siatkowych drzwi, otwierających się na frontową werandę, która rozciągała się na całą szerokość domu. Balustradę z kutego żelaza trzeba było odmalować; zanotowałam to sobie w małym zeszycie. Przeszłam przez werandę i po raz pierwszy przekręciłam klucz w drzwiach frontowych. Odłożyłam torebkę na nieprzyjemnie pachnący dywan i uszczęśliwiona chodziłam po domu z notesem i długopisem w gotowości. A było co notować! Wymienić dywany, ściany do pomalowania. Martin powiedział, żebym kolory wybrała sama, pod warunkiem, że nie zdecyduję się na zieleń avocado, złoto i malinowy róż. Kominek w pokoju frontowym powinien być obudowany półkami na książki, uznałam marzycielsko. Jadalnia, która mieściła się między pokojem frontowym a kuchnią, miała wbudowaną szafę na nasze srebra, serwetki i obrusy, prezenty, które już się zbierały w moim salonie i jadalni. W kuchni znalazłam mnóstwo szafek, a kolory – kremowy i złotopomarańczowy –