Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 111 277
  • Obserwuję511
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań680 096

Cornick Nicola - Od pierwszego wejrzenia

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Cornick Nicola - Od pierwszego wejrzenia.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse C
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 192 stron)

Cornick Nicola Od pierwszego wejrzenia Panna Margery jest pokojówką. Pracowała już w wielu domach kobiet z towarzystwa i była świadkiem licznych skandalizujących romansów. Jest co prawda zadowolona ze swojego zajęcia, ale w duchu marzy o innym życiu, pełnym pasji i uniesień niczym w gotyckich powieściach. Kiedy sir Henry Ward zaczyna z nią flirt, Margery pozwala się adorować i szybko dla niego traci głowę. Nie domyśla się jednak prawdziwej przyczyny zainteresowania arystokraty…

PROLOG Koło Fortuny: Los obraca swe koło Londyn, kwiecień 1817 roku Mężczyzna siedzący przed panem Churchwardem miał reputację człowieka niebezpiecznego i bezwzględnego, ale też inteligentnego i opanowanego. Churchward wiedział co nieco o jego życiu. Baron Henry Wardeaux był żołnierzem. Zdradzał to sposób, w jaki się wypowiadał: mówił krótko i zdecydowanie, tak jakby wydawał komendy. Walczył pod Wellesleyem podczas wojny na Półwyspie Iberyjskim, gdzie ze względu na umiejętność wznoszenia wojskowych fortyfikacji znany był jako Inżynier. Zajmował się też inną robotą, o której mówiono szeptem – robotą poza liniami wroga. Pan Churchward, choć był prawnikiem, czyli człowiekiem mającym do czynienia z faktami i liczbami, wierzył w historie, które opowiadano o Henrym Wardeaux. – Tak więc, proszę pana – powiedział teraz, siadając wygodniej w fotelu i krzyżując elegancko obute nogi – pytanie brzmi: czy znalazł pan dowód na to, że panna Mallon jest wnuczką lorda Templemore? Od razu przeszedł do rzeczy, pomyślał Churchward. Żadnych uwag o pogodzie, żadnych pytań o zdrowie. Wardeaux nigdy nie marnował słów. Prawnik nieco nerwowo przesunął na biurku papiery i odchrząknął. – Jak dotąd, milordzie, nie znaleźliśmy takiego dowodu – powiedział, usiłując nie dać po sobie poznać, że jest nieco urażony. Dwa dni temu zjawił się u pana Churchwarda człowiek z informacją, jakoby wnuczka hrabiego Templemore, zaginiona przed dwudziestu laty, żyje, ma się dobrze i pracuje jako pokojówka u pewnej damy w Londynie. Po czym nastąpiły dwa dni gorączkowych działań mających na celu potwierdzenie prawdziwości tej informacji. Była to wieść zaskakująca, wieść wskrzeszająca nadzieje starego hrabiego, która wpłynęła na poprawę jego zdrowia. Stary hrabia, otrzymawszy ją, natychmiast posłał swego chrześniaka i spadkobiercę Henry’ego Wardeaux do Londynu. Gdyby wieść okazała się prawdziwa, Henry przestałby w jednej chwili być dziedzicem fortuny hrabiego, gdyż tytuł Templemore’ów był jednym z nielicznych w kraju, które mogły być dziedziczone w linii żeńskiej. Churchward był ciekaw, jak Wardeaux odebrałby fakt utraty ogromnego spadku po Templemorze. – Jeżeli nie znalazł pan jeszcze dowodu, to co pan znalazł? – zapytał Wardeaux.

Prawnik westchnął ciężko. – Dowiedzieliśmy się bardzo wiele o przybranej rodzinie panny Mallon, milordzie. I nie są to informacje napawające optymizmem. Na ustach lorda pojawił się nieznaczny uśmiech. – Naprawdę? – Jej starszy brat prowadzi sklep, który jest przykrywką dla handlu rzeczami kradzionymi – powiedział Churchward. – Średni brat pracuje w tawernie jako pomocnik barmana, a najmłodszy... – Churchward pokręcił głową ze smutkiem. – Nie istnieje rodzaj przestępczości, w jaki by nie był zamieszany. Rozboje, oszustwa, kradzieże... – Dlaczego więc nie siedzi w więzieniu? – Bo potrafi się sprytnie wywinąć i uniknąć kary – odrzekł prawnik. Tym razem Henry Wardeaux roześmiał się głośno. – I z takiej złodziejskiej jaskini pochodzi wnuczka i dziedziczka fortuny lorda Templemore? – To całkiem prawdopodobne – przyznał pan Churchward. Wszelkie poszlaki wskazywały na to, że Margery Mallon to naprawdę lady Marguerite Saint-Pierre, lecz on nie lubił poszlak. Nie dostarczały one bowiem nigdy stuprocentowego potwierdzenia. Pragnął świadków, pisemnego świadectwa, a nie zaledwie wyblakłego miniaturowego portreciku i broszki wysadzanej granatami, których dostarczył mu informator. Churchward wziął teraz do ręki gęsie pióro leżące na biurku. Nigdy dotąd podczas całej swojej prawniczej kariery nie miał do czynienia z taką sprawą. Po tym jak córka hrabiego dwadzieścia lat temu została zamordowana, a jej czteroletnie dziecko porwane, nikt nie spodziewał się zobaczyć małej Marguerite ponownie. Nikt, ani policjanci z Bow Street, ani prywatni detektywi, których wynajmował hrabia, nie byli w stanie wpaść na jej trop. Wardeaux poruszył się lekko w fotelu. – Skoro pan nie potrafi dowieść, że panna Mallon jest wnuczką jego lordowskiej mości, będę to musiał zrobić ja. – Gdyby dał mi pan więcej czasu, milordzie... – zaczął Churchward, lecz Wardeaux podniósł rękę gestem tak władczym, że prawnik zamilkł. – Nie mamy czasu – powiedział, a w jego spokojnym głosie pojawił się stalowy ton. – Pan hrabia chce bardzo szybko spotkać się i połączyć ze swoją wnuczką.

Pan Churchward wiedział, skąd ten pośpiech ciężko chorego hrabiego, jednak mimo to się zawahał. Znał Margery Mallon i oddając jej sprawę w ręce Henry’ego, czuł się tak, jakby rzucał ją wilkom na pożarcie. – Milordzie... – spróbował ponownie. Wardeaux czekał, a prawnik wyczuwał jego zniecierpliwienie. Lord był człowiekiem twardym i zimnym, z którego charakteru życiowe doświadczenia wykorzeniły wszelką delikatność. – Dziewczyna nie ma pojęcia o swoim pochodzeniu – ostrzegł Churchward. – Zgodnie z tym, czego się dowiedziałem, jest całkiem... – przez chwilę szukał odpowiedniego słowa – ...całkiem niewinna. Lord spojrzał na prawnika surowym wzrokiem. – Rozumiem – powiedział powoli, po czym wstał i zapytał: – Gdzie ją znajdę?

ROZDZIAŁ PIERWSZY Księżyc: Uważaj, bo nic nie jest takie, jak się z pozoru wydaje W chwili gdy Margery schodziła po schodach dla służby do sutereny domu uciech pani Tong, zegar na wieży Świętego Pawła wybijał dziesiątą. Margery zwykle odwiedzała Świątynię Wenus za dnia, gdy nie było klientów i gdy kurtyzany odpoczywały w swoich pokojach przed czekającą je nocną pracą, dzisiaj jednak przybyła dopiero wieczorem. Dziewczęta pani Tong były hojne, czego nie dało się powiedzieć o ich chlebodawczyni. Wpuszczały Margery do swoich pokojów i pozwalały jej zabierać suknie, kapelusze, rękawiczki – wszystko, czego już nie używały – w zamian za świeże ciastka i słodycze, które Margery przygotowywała własnoręcznie. Dziś wieczorem przyniosła kandyzowanego ananasa oraz ciasteczka marcepanowe posypywane cukrem, a także małe neapolitańskie przysmaki składające się z ciasta biszkoptowego i dżemu. Weszła tylnymi schodami do buduaru na pierwszym piętrze. Pokój ten cieszył oczy kolorami, znajdowały się tu bowiem poduszki obciągnięte jedwabiem w barwach fioletu i złota, a okna zasłaniały czerwone aksamitne story. W powietrzu unosił się zapach perfum i wosku ze świec i panował tu gwar rozmów. Dziewczęta były gotowe do nocnej pracy, jednak omal nie omdlewały z łakomstwa i rozkoszy na widok łakoci, które Margery przyniosła w swoim koszu. Rozbiegły się też zaraz do swych pokoi, by przynieść szale i rękawiczki i wymienić je na ciasteczka. – Dziewczęta! Dziewczęta! – Pani Tong wpadła do pokoju z impetem godnym cyrkowego tresera dzikich zwierząt. – Panowie już przybyli. – Klasnęła w dłonie. – Panno Kitty, pyta o ciebie lord Carver. Panno Martho, proszę tym razem oczarować lorda Wiltona. Panno Harriet – tu pozwoliła sobie na znaczący uśmieszek – książę Tyne jest bardzo z ciebie zadowolony. Po tych słowach pani Tong, obciągnąwszy co poniektórej z dziewcząt dekolt i podkasawszy tu i ówdzie spódnice, posłała dziewczęta do salonu. A one poszły, rozmawiając cicho – w chmurze perfum, machając na do widzenia Margery i oblizując palce z cukru. Margery patrzyła, jak zbiegają po głównych schodach niczym stadko różnobarwnych rajskich ptaków. Przyzwyczajona do chodzenia wejściem dla służby, tylko raz w życiu widziała salony recepcyjne tego domu schadzek. Wydały jej się luksusowe i tajemnicze, stanowiły inny, niebezpieczny świat. Pokój opustoszał, rozmowy ucichły. Pani Tong spojrzała przelotnie na Margery, niczym handlarka, która zna cenę każdej rzeczy i zdaje sobie sprawę, że tutaj nie ma nic godnego jej uwagi. Wiedziała, co myśli pani Tong. Od lat spotykała się z nieprzychylną oceną swej urody. Była drobna i nieatrakcyjna, podobna do myszy. Nikt nigdy nie zadał sobie trudu, by popatrzywszy na nią raz, spojrzeć na nią po raz drugi. Była do tego przyzwyczajona i nie przejmowała się tym, bo dobry wygląd, jak nieraz się przekonała, potrafił być przyczyną nie lada problemów.

– Najlepiej już sobie idź. – Pani Tong włożyła do ust marcepanowe ciasteczko i zamrugała z rozkoszą, gdy cukier roztopił jej się na języku. – I koniecznie zejdź tylnymi schodami – dodała ostro, gdyż cukier najwidoczniej nie osłodził jej nastroju. – Nie chcę, by którykolwiek klient pomyślał, że pracujesz dla mnie. – Chwyciła rąbek złocistej sukni zwisający z kosza Margery. – Czy to ta marnotrawna Kitty to wyrzuciła? Mogłaby się w tym pokazać jeszcze nie raz. – Pociągnęła za rąbek i suknia spłynęła na podłogę niczym wodospad składający się ze złocistej materii i koronek. – No idź już. I zostaw te ananasy w cukrze. – Nie będzie sukni, nie będzie ananasów – odrzekła stanowczo Margery. Pani Tong wzniosła oczy do nieba, ale zwinęła suknię i cisnęła nią w Margery, która ją zręcznie złapała. – Wezmę też marcepany – dodała, wyjmując je z kosza. Zamykając za sobą drzwi i wychodząc na podest, Margery po raz ostatni spojrzała na panią Tong, gdy ta, siedząc w fotelu, w przekrzywionej peruce i z rozsuniętymi nogami, wciskała sobie do ust smakołyki z taką zachłannością, jakby od dawna nic nie jadła. Na pogrążonym w półmroku podeście panował spokój. Dziewczęta na dole zabawiały klientów, flirtując z nimi i częstując ich winem. Z salonu dobiegała muzyka i śmiechy. Margery skierowała się cicho w stronę schodów dla służby. Odgłos jej kroków tłumił gruby dywan. Gdyby nawet – wskutek skąpstwa pani Tong – straciła złocistą suknię, to i tak dziś sporo zyskała. Trzy pary rękawiczek, dwa kapelusze, dwie inne suknie, z których jedna była rozdarta – być może w trakcie miłosnych igraszek, piękny jedwabny szal, trochę poplamiony winem, a także trochę bielizny. Na widok tej ostatniej Margery się zdziwiła, bo dziewczęta twierdziły, że jej nie noszą. Jej brat, Billy, będzie z niej zadowolony, zyskała bowiem wiele przedmiotów na sprzedaż. Billy wraz z żoną prowadził na Giltspur Street sklep z używaną odzieżą i innymi używanymi rzeczami. Margery nigdy nie zadawała zbyt szczegółowych pytań o jego interesy. Podejrzewała jednak, że handluje też kradzionym towarem. Jednak wobec niej był uczciwy i płacił dobrze za to, co przynosiła. Postanowiła, że jutro, w dzień wychodnego, zaniesie mu to, co dostała, i zje z Billym, Alison i ich dziećmi podwieczorek. Teraz jednak musiała wracać na Bedford Street. Lady Grant była bardzo dobrą panią, jednak nawet ona oburzyłaby się, gdyby wiedziała, że jej pokojówka odwiedza regularnie dom rozpusty. Margery, zmierzając ku schodom, w połowie podestu potknęła się. Kosz przechylił jej się w ręku, a złocista suknia, która znajdowała się na jego wierzchu, wypadła i niczym balon poszybowała w dół, lądując lekko na marmurowej posadzce holu na parterze. Zawahała się. Nie chciała stracić drogiej jedwabnej sukni, za którą dała trzy paczuszki słodyczy. Z drugiej jednak strony nie chciała też zapuszczać się w tę część domu, w której nie wolno jej było bywać. Gdyby złamała zasady, pani Tong mogłaby jej więcej nie wpuścić,

odcinając od bardzo dobrego źródła zarobkowania. Powoli i ostrożnie, na palcach, Margery zaczęła schodzić głównymi schodami. Była już w połowie drogi, gdy z góry dobiegł ją jakiś dźwięk. Znieruchomiała, cofnąwszy się w pogrążoną w mroku niszę, w której stały posągi przedstawiające oddające się miłosnym igraszkom nimfy i pasterzy. Coś długiego i twardego dźgnęło ją w żebra. Zorientowała się, że jest to fallus marmurowego satyra. Margery spojrzała krytycznie na tę jego bezwstydnie obnażoną część ciała. Nie miała w tej materii doświadczenia, jednak zdrowy rozsądek podpowiadał jej, że nie może być ona naturalnej wielkości. Kto wie, pomyślała, może wszystkie posągi w domu pani Tong są szczodrze obdarzone przez naturę. Trzeba tylko mieć nadzieję, dodała w myślach, że nie budzi to u gości frustracji. Margery bardzo ostrożnie zeszła trochę niżej. Była już prawie w holu. Jeszcze trzy stopnie, a znajdzie się na marmurowej czarno-białej szachownicy tworzącej posadzkę. Chwyci suknię, upchnie ją w koszu i wybiegnie przez zielone obite suknem drzwi prowadzące do pomieszczeń dla służby. Był to prosty plan, ale kiedy Margery już miała wejść do pomieszczeń dla służby, ktoś jej zastąpił drogę. Mężczyzna nie poruszył się ani nie wypowiedział słowa. Światło świec padało na jego twarz. Miał ciemne włosy, nie widziała jednak, jakiego dokładnie są koloru. Twarz miał pociągłą i smagłą, o wysokich kościach policzkowych, przywodzącą na myśl kamienne rzeźby, które widuje się w kościołach. Na policzkach dostrzegła zmarszczki od częstego uśmiechu, a w brodzie dołeczek. Czując na sobie jego spojrzenie, Margery zadrżała, gdyż oto miała przed sobą człowieka o twarzy świętego i oczach grzesznika, oczach rozpustnych i skrywających grzeszne sekrety. Gdy się uśmiechnął, uświadomiła sobie, że się w niego wpatruje. Poczuła, że przenika ją nagłe gorąco, jakieś dzikie i niespodziewane, jak po wypiciu alkoholu. Zakręciło jej się w głowie. Cofnęła się o krok, usiłując stanąć pewniej na nogach, lecz zrobiło jej się nagle słabo albo może – jak powiedziałaby jej babka – ogarnęło ją nagłe pożądanie. Dżentelmen nadal stał nieruchomo i w milczeniu się w nią wpatrywał. A ona patrzyła na niego. Dżentelmen, bo co do tego nie miała wątpliwości, fular miał fantazyjnie zawiązany i spięty brylantową spinką. Elegancki frak leżał na nim jak ulał, podobnie jak obcisłe spodnie z koźlej skóry. Dandys, pomyślała Margery. Posiadała właściwy służącej instynkt pozwalający dostrzegać cechy charakterystyczne mężczyzn i kobiet. Ten mężczyzna był człowiekiem modnym, ale wyczuwała, że kryje się w nim coś więcej – coś mrocznego, głęboko ukrytego, być może niebezpiecznego, coś, czego do końca nie rozumiała. Pomyślawszy o tym, poczuła, że przechodzi ją dreszcz. – Czy mogę panu czymś służyć? – zapytała i natychmiast zapragnęła cofnąć to pytanie, bo uświadomiła sobie, że w domu rozpusty nie są to słowa najszczęśliwiej dobrane. W oczach mężczyzny pojawił się błysk. Wyprostował się i postąpił krok w jej kierunku, a Margery odruchowo ścisnęła pałąk koszyka. – Jestem pewien, że możesz – odrzekł.

W jego aksamitnym głosie zabrzmiało rozbawienie. Na jego usta powoli wypłynął uśmiech. Twarz Margery zapłonęła, a w jej głowie pojawiła się ostrzegawcza myśl: To rozpustnik, uważaj! – Ja tutaj nie pracuję – powiedziała pospiesznie. Mężczyzna znieruchomiał i zmierzył ją taksującym spojrzeniem. O tak, był rozpustnikiem. Wiedział, jak patrzeć na kobietę. Jego oczy miały wyraz, który był Margery znany. Występował on w oczach mężczyzn patrzących na piękne swawolne damy, u których kiedyś pracowała. Dostrzegała go też w oczach tych, co patrzyli na jej domowego wyrobu słodycze. Wyraz ten był mieszaniną pożądliwości i pragnienia. Pomyślała, że musiała zajść jakaś pomyłka, bo nikt wcześniej tak na nią nie patrzył. – Nie pracujesz tutaj? – powtórzył miękko. Zbliżył się do niej o krok i dotknął lekko jej policzka zewnętrzną stroną palców. Skóra jego dłoni była ciepła. – Przyszłam tu tylko w odwiedziny – odpowiedziała pospiesznie. Patrząc na nią, mężczyzna otworzył szerzej oczy. Jego uśmiech stał się wyraźniejszy i przypominał teraz blask słońca na wodzie. – Nie ma w tym nic złego – oznajmił. – Nie! To znaczy... – zaczęła się plątać Margery. – Nie jestem tu, by... Przerwała, zastanawiając się, jak opisać bardzo liczne i zróżnicowane praktyki seksualne, w których lubowali się klienci pani Tong. – Jestem pokojówką pewnej damy – powiedziała. – Oczywiście. Chcesz występować incognito. – Mężczyzna wzruszył ramionami. – Nie martw się. Pani Tong zaspokaja wszelkie gusta. Wiele dam lubi przebierać się za pokojówki. Na przykład Maria Antonina... – Uśmiechnął się. – Kosz na zakupy to miły dodatek. – Ja nie jestem przebrana – powiedziała prawie szeptem Margery, bo mężczyzna przybliżył się do niej tak bardzo, że z wrażenia prawie straciła głos. – Naprawdę jestem pokojówką. Mężczyzna roześmiał się. – No to jesteś bardzo przedsiębiorcza, powiększając w ten sposób swoje dochody. O Boże, pomyślała, on teraz sądzi, że dorabiam sobie jako dziewczyna lekkich

obyczajów. Margery wiedziała o wielu pokojówkach sprzedających swoje wdzięki. Było to przecież zajęcie bardziej lukratywne niż szorowanie podłóg. W mieście szeptano, że lord Osborne odwiedził raz swój ulubiony dom rozpusty i zdumiał się, bo spotkał tam jedną ze swoich służących. Ale ona, Margery, nigdy o tym nie myślała. Gdy wyjeżdżała z Berkshire do Londynu, babka nakładła jej do głowy mnóstwo ostrzeżeń. – Londyn to kloaka występku – powiedziała. – Uwierz mi... bo ja kiedyś tam byłam. Ze względu na swego przyszłego męża pilnuj się, moje dziecko, byś do dnia ślubu pozostała nietknięta. Margery nie zaprzątała sobie głowy szukaniem męża, chciała jednak pozostać nietknięta. Była to dla niej rzecz wyjątkowo ważna. A poza tym, jak dotąd, i tak nikt nie nastawał na jej cnotę ani tym bardziej jej nie uwodził. Bliźniacy służący u lady Grant jako lokaje byli na to zbyt ładni i zbyt zakochani w sobie, a reszta męskiej służby za młoda, za stara albo zbyt nieatrakcyjna. Wszyscy natomiast się z nią przyjaźnili. Miała jednak adoratora. Był nim Humphrey, pomocnik ogrodnika z sąsiedztwa. Przynosił jej kwiaty i przesiadywał godzinami w kuchni – milcząc i rumieniąc się za każdym razem, gdy się do niego odezwała. Przypominał wtedy jakieś zabłąkane zwierzę. Lubiła go i żałowała go. Nie był jednak w stanie sprawić, by drżała i by słabły pod nią kolana – tak jak teraz. Nie potrafił sprawić, by zabrakło jej tchu, by serce zabiło mocniej i szybciej. Babcia Mallon ostrzegała ją zwłaszcza przed przystojnymi dżentelmenami, którzy polowali na naiwne dziewczęta z prowincji. I nie myliła się co do Londynu – to miasto naprawdę było kloaką pełną wszelkiego występku, jaki istniał pod słońcem. I jaki z pewnością nie był obcy mężczyźnie, z którym miała do czynienia w tej chwili. – Nasze cele się rozmijają – powiedziała do niego łamiącym się głosem. – Nie jestem dziewczyną lekkich obyczajów i nie znalazłam się tutaj, by próbować rozkoszy, jakie oferuje dom rozpusty. – Jesteś pewna? – zapytał sceptycznie, tak jakby usłyszał w jej głosie nutkę tęsknoty za takimi rozkoszami. Margery zdumiała się i nie odpowiedziała. – Nie chcesz... – zapytał, a jego usta niebezpiecznie zbliżyły się do jej ust – ...ani jednego pocałunku? – Jestem dziewicą! – odrzekła głosem nienaturalnie wysokim z oburzenia i zobaczyła, że on się uśmiecha. – By to zmienić, kochanie – oznajmił – trzeba czegoś więcej niż tylko jeden pocałunek. Przez długą chwilę chciała pocałować tego mężczyznę. Ogarnęła ją nagła gorączkowa

ciekawość. Uczuła jakieś dziwne ściskanie w żołądku i z trudem mogła uwierzyć w to, co czuje. Dotychczas nigdy takie rzeczy jej się nie zdarzały. Nim Margery zorientowała się, jego wargi dotknęły jej ust. Bardzo lekko, tak lekko, że pomyślała, że sobie to jedynie wyobraża. Wstrzymała oddech, gdyż pocałunek, gorący i słodki, sprawił jej wielką niespodziankę. Był to jej pierwszy pocałunek, pierwszy w życiu. Wydało jej się, że doznaje zbyt wielu rzeczy naraz. Po pierwsze czuła siłę obejmujących ją męskich ramion, a po drugie dotyk jego ust. Doznania te były jak iskry rozpalające ogień pożądania i wywoływały frustrację niezaspokojonych pragnień. Gdy językiem dotknął jej języka, spowodował szok rozkoszy i zawrót głowy. Wiedziała teraz, dlaczego ludzie tak bardzo lubią te pieszczoty, i zapragnęła, by ta chwila trwała w nieskończoność. Zapomniała, gdzie i z kim jest. Nagle usłyszała dźwięk głośno zamykanych drzwi. Drgnęła, natychmiast oprzytomniała i zrobiła krok do tyłu, wycofując się z ramion mężczyzny. Przyjemność zniknęła, a w jej miejsce pojawił się wstyd. Nie była żadnym Kopciuszkiem ani też bohaterką jednego z romansów gotyckich, które tak chętnie czytywała. Była służącą, a ten człowiek dżentelmenem. Zbeształa się w myślach za tę chwilę zapomnienia. Nie żałowała jednak pocałunku. – Nie. Przycisnęła palce do ust i zobaczyła, że jego oczy pociemniały. – Nie – powtórzyła. – To jest całkiem niewłaściwe. – To ty?! – Pani Tong ruszyła na Margery niczym żądna zemsty harpia. – Powiedziałam ci... Przerwała, gdy mężczyzna objął Margery opiekuńczym gestem. Spojrzenie jej złagodniało, a na twarz wypłynął fałszywy uśmiech. – Przepraszam pana bardzo. Nie zauważyłam... Czy ta dziewczyna się panu narzucała? Ona tu nie pracuje. Moje dziewczęta są znacznie bardziej profesjonalne... – Nie wątpię w to – wpadł jej w słowo nieznajomy. – Ale pani się myli. Zabłądziłem – dodał tonem z lekka rozbawionym – i panna Mallon wskazywała mi tylko drogę, za co jestem jej bardzo wdzięczny. – Jest dla mnie zdumiewające – rzekła ostro pani Tong – że mogła komuś wskazywać drogę, skoro sama ją zgubiła. Gdyby zechciał pan pójść ze mną – dodała, złagodziwszy ton i kładąc rękę na jego ramieniu – spełnimy wszelkie pańskie życzenia. A ty – zwróciła się do Margery – wyjdź stąd natychmiast. – Dobranoc pani – rzucił jej na do widzenia. Margery skłoniła się przed panią Tong, czując na sobie jej przenikliwy wzrok.

– Dobranoc panu – dygnęła przed nieznajomym dżentelmenem. – Mam nadzieję, że znajdzie pan drogę. W oczach dżentelmena pojawił się ponownie ten prowokacyjny uśmiech, który parę chwil przedtem przyprawił ją o drżenie. – Panno Mallon – powiedział żartobliwym tonem – pani mówi jak kaznodzieja. Margery odwróciła się. Nie chciała patrzeć, jak pani Tong odprowadza go do salonu, gdzie otoczą go zaraz szczebiotliwe kurtyzany. Na tę myśl bowiem poczuła w sercu dziwne ukłucie bólu. Drzwi salonu otworzyły się i posadzkę holu zalało światło. Dały się też słyszeć dźwięki muzyki. W domu rozpusty zaczynała się kolejna pracowita noc. Margery wcisnęła kosz pod ramię i pospieszyła do pomieszczeń dla służby – przez kuchnię, gdzie wśród kłębów pary pracowały kucharki, przygotowując przysmaki dla gości pani Tong. Nikt na nią nie patrzył, gdy przechodziła. Ponownie stała się niewidzialna. Wyszła na ulicę. Noc była jasna, niebo ozdabiały gwiazdy i księżyc. Jednak jej stopy były ciężkie jak z ołowiu. To tylko zmęczenie, pomyślała sobie. Nie miało to nic wspólnego z dżentelmenem, którego spotkała w domu schadzek, ani z tym, że rozstając się z nim, poczuła rozczarowanie. Była zmęczona, bo wstała skoro świt, by uprać jedwabną bieliznę lady Grant, gdyż tkanina była tak delikatna, że prania nie można było zlecić nikomu innemu. Pracowała potem przez cały dzień i przez cały wieczór, po czym wyszła na krótko, a po powrocie na Bedford Street będzie musiała jeszcze zaczekać, aż lady Grant wróci z teatru, i pomóc jej przygotować się do snu. – Moll! Margery drgnęła i obejrzała się. Jedyną osobą, która tak się do niej zwracała, był najmłodszy z jej braci Jem. Zaczekała, aż jego wysoka sylwetka wyłoni się z cienia za rogiem ulicy. – Gdy cię zobaczyłem, poznałem od razu, że to ty – powiedział, doganiając ją i uśmiechając się szeroko. – Ale coś ty, u diabła, robiła w burdelu? – Pilnowałam własnego interesu – odrzekła ostro. Jem podniósł wieko koszyka i wyjął ostatnie z miodowych ciasteczek. Margery dała mu po łapie, ale on, nie zwracając na to uwagi, zjadł szybko ciasteczko. – Zepsują się, jeżeli ich się nie zje – powiedział. – Są bardzo smaczne – dodał z pełnymi ustami. – Powinnaś była zostać kucharką, a nie pokojówką. – Nie chcę być kucharką – odrzekła Margery. – Chcę tylko wyrabiać słodycze i przygotowywać wypieki.

Marzyła o tym, by zostać cukiernikiem i żyć ze sprzedaży ciast, ciastek i słodyczy. Jednak na założenie firmy cukierniczej potrzebne były pieniądze, których nie miała. Tymczasem więc uczyła się piec, pomagając kucharce lady Grant przygotowywać co bardziej skomplikowane francuskie desery i ciasta. – Kiedy zbiję majątek – powiedział Jem, ocierając usta wierzchem dłoni – wybudujemy dla ciebie cukiernię. Obiecuję ci to. Margery roześmiała się. – Prędzej umrę, niż się tego doczekam – powiedziała bez urazy. Wiedziała, że Jem wydaje każdy zarobiony w wątpliwy sposób grosz na hazard, alkohol i kobiety. Choć nigdy by się do tego nie przyznała, Jem był jej ukochanym bratem. Znajdował się przy niej zawsze, ilekroć go potrzebowała, choć był od niej starszy o dziesięć lat. Wiedziała, że nie powinna faworyzować go w ten sposób, bo Billy ciężko pracował na utrzymanie żony i powiększającej się rodziny, a Jed, który pozostał w Berkshire, był pomocnikiem barmana w przyzwoitym hotelu. Jem natomiast nigdy nie miał przyzwoitej pracy, ale inaczej niż Billy, był wesoły i miał w sobie coś, co nie pozwalało się na niego gniewać, nawet wtedy, gdy sięgał po ostatnie ciasteczko. Ma nieodparty urok, pomyślała Margery, zamykając szczelnie koszyk. – Odprowadzę cię – powiedział. – Ale nie dostaniesz więcej ciastek – ostrzegła. Jem roześmiał się. – Twarda z ciebie kobieta, Moll. – A tak. I gdybyś nie był moim bratem, nie poświęciłabym ci ani chwili. Plac Covent Garden był pełen wieczornych tłumów. Jakaś elegancka dama wsparta na ramieniu starszego dżentelmena obejrzała się za nimi i Margery westchnęła. Damy nie potrafiły oderwać od Jema oczu. Jego złote włosy i niebieskie oczy, uśmiech i nonszalancja działały na kobiety jak magia. Pokonywały wszelkie bariery przyzwoitości, nawet porzucały mężów, byle tylko znaleźć się w jego łóżku. Jem tymczasem pokłonił się damie bardzo nisko i uśmiechnął szeroko z bezwstydną arogancją. – Na miłość boską – powiedziała Margery, ciągnąc go za ramię. – Może byś zaczął brać za to godziwą stawkę? – To dobra myśl! – Roześmiał się.

– Jestem pewna, że pani Tong dałaby ci pracę – powiedziała Margery. – Ona lubi ładnych chłopców. – Nie ona jedna – odrzekł Jem zadowolony z siebie i poklepał jej dłoń. – Chodź, panno Mallon. Udzielisz mi lekcji przyzwoitości. Margery zatrzymała się nagle. – O co chodzi? – zapytał, ale ona nie usłyszała jego pytania. Ściskała mocno pałąk koszyka, bardzo zaniepokojona. Znajdowała się znowu w holu domu rozpusty, czuła dłonie obcego mężczyzny na swoim ciele, smakowała jego pocałunek. I usłyszała jego głos, aksamitny i czarowny: Panna Mallon wskazywała mi tylko drogę... – powiedział, a ona dopiero teraz uświadomiła sobie, że znał jej nazwisko.

ROZDZIAŁ DRUGI Odwrócony Mag: podstęp i oszustwo Margery siedziała na najwyższym stopniu szerokich schodów w domu lady Grant, a obok niej przycupnęła druga pokojówka o imieniu Betty. Zasłaniał je zakręt i wysoka marmurowa kolumna u szczytu schodów. Dzięki temu żaden z gości znajdujących się na dole nie mógł ich zobaczyć, podczas gdy one miały wspaniały widok na hol. Dziś wieczorem państwo Grant wydawali kolację i bal będące jednym z najważniejszych wydarzeń londyńskiego sezonu. Wieść niosła, że ludzie z wyższych sfer zabijali się o zaproszenia. – Och, panno Mallon – powiedziała Betty, wpatrując się szeroko otwartymi oczami w to, co się działo na dole. – Proszę spojrzeć na te ubiory! I te klejnoty! I na dżentelmenów! – Tu dała Margery kuksańca w bok. – Są tacy przystojni! – Ja patrzę na suknie, Betty, a nie na dżentelmenów – odrzekła. – Ty powinnaś robić to samo, jeżeli chcesz pewnego dnia zostać osobistą pokojówką jakiejś damy. Zrobiła w swoim notatniku szybki ołówkowy szkic jednej z sukien. Lady Grant zaliczała się do najelegantszych dam w towarzystwie, a obowiązkiem pierwszej pokojówki było dbać o to, by jej garderoba spełniała wszelkie wymagania najnowszej mody. Margery patrzyła więc na damy wychodzące z jadalni, notując szczegóły dotyczące ich sukien i biżuterii, zapamiętywała zestawienia barw, teksturę materiałów i kroje. Potrafiła odgadnąć, co było dziełem której modystki i ile kosztowała każda z sukien. Dobrze sobie dawała radę ze swoją pracą i w takie wieczory jak dzisiejszy wykonywała ją z przyjemnością. Przerwała szkicowanie, przygryzając koniec ołówka. Betty miała rację. Dziś wieczorem do rezydencji lordostwa Grantów przybyło bardzo wielu przystojnych dżentelmenów. Margery nie mogła udawać, że jest inaczej. Przypomniała sobie twarz mężczyzny o szelmowskim uśmiechu i roześmianych ciemnych oczach, a także jego pocałunek, który był gorący i delikatny i obiecywał tak wiele. Naraz poczuła, jak jej ciało zalewa fala ciepła. Przez tydzień, który upłynął od spotkania, wciąż myślała o tym dżentelmenie i choć już zaczynała być o to na siebie zła, nie potrafiła go wyrzucić z pamięci. Wspominała jego głos – aksamitny, ale równocześnie stanowczy. Pamiętała kolor oczu i jego uśmiech. O tak, westchnęła, uśmiech pamiętała bardzo dobrze. Wspomnienie go nie opuszczało jej ani na chwilę. Z tego powodu zrobiła się tak roztargniona, że nadmiernie nakrochmaliła koronki, naprawiła obrębek spódnicy lady Grant bardzo niepewnym ściegiem i dodała do jej francuskiego kapelusza pióro w nieodpowiednim kolorze. Odłożyła też w niewłaściwe miejsce szkatułkę z biżuterią, a pelerynę swej pani odwiesiła do niewłaściwej szafy. Bardzo często wspominała też pocałunek. Śniła o nim, budząc się zmieszana i rozgorączkowana, z ciężko bijącym sercem i ciałem dygoczącym z tęsknoty. Nie była jednak tak do końca pewna, czego pragnie. Wiedziała tylko, że czuje dziwny ból w całym ciele i drży na myśl o tamtym dżentelmenie. Im bardziej próbowała stłumić te zakazane potajemne pragnienia,

tym bardziej ją nękały. – Zarumieniła się pani, panno Mallon – powiedziała Betty, patrząc na nią z ciekawością. – Bo tutaj jest bardzo gorąco – odrzekła Margery, odsunęła od siebie wspomnienie pocałunku i skupiła się na obserwowaniu tłumu gości. Lady Rothbury, siostra lady Grant, wyglądała wspaniale w błękitnej sukni przetykanej złotą nicią. Margery przyglądała się teraz gościom i podziwiała kolory i kroje, zauważając błyski brylantów i delikatny ruch wachlarzy. Czuła zapach cieplarnianych kwiatów i perfum. Wychyliła się nieco, by lepiej zobaczyć paryską suknię w paski, w którą ubrana była wysoka szczupła kobieta, i nagle kątem oka dostrzegła, przypatrującego się jej, dżentelmena z domu rozpusty. Margery zabrakło nagle tchu i zakręciło jej się w głowie. Nie mogła się ani poruszyć, ani odetchnąć. Dżentelmen skłonił głowę w nieznacznym ukłonie, a na jego ustach pojawił się kpiący uśmieszek na znak, że ją rozpoznał. Ołówek wyślizgnął jej się z ręki. Notatnik spadł na podłogę, gdy zerwała się na równe nogi, by schować się za kolumną. Serce waliło jej jak młotem, a dłonie miała wilgotne. Kim on jest? I co tutaj robi? Czy nie zdradzi jej tajemnicy? – kołatały się w jej głowie pytania. Jeżeli powie lady Grant, że jej pokojówka była w domu rozpusty pani Tong, straci pracę i nie dostanie referencji. Jej rozgorączkowane ciało ogarnął naraz chłód. – Panno Mallon! Margery była tak przestraszona i pogrążona w chaotycznych myślach, że dopiero po chwili zorientowała się, że ktoś do niej mówi. O stopę od niej stała gospodyni, pani Biddle, mierząc obie dziewczyny gniewnym wzrokiem. Betty, przerażona, zerwała się na równe nogi, przyciskając dłonie do zarumienionych policzków, natomiast Margery podniosła ołówek i notes, próbując zachować spokój. – Biegnij, Betty – powiedziała ostro pani Biddle. – Czeka na ciebie praca. Betty dygnęła niezdarnie i niezwłocznie się wycofała. – Przepraszam – odezwała się Margery. – To była moja wina. Betty chce kiedyś zostać pokojówką jakiejś damy, a ja uczyłam ją trochę, na czym ta praca polega. – Lady Grant prosi o swój szal ze srebrnej gazy – oznajmiła pani Biddle już łagodniejszym tonem. Zawsze szanowała pozycję Margery jako starszej pokojówki. A poza tym miała skłonność do matkowania jej. – Proszę zanieść szal do salonu na dole, gdzie przejmie go pan Soames. – Oczywiście, proszę pani – odrzekła Margery.

Byłoby rzeczą niesłychaną, gdyby sama zaniosła szal lady Grant. Podczas balu cała służba, poza kamerdynerem i lokajami, musiała być niewidzialna. Pobiegła do sypialni lady Grant, gdzie znalazła szal idealnie pasujący do sukni, przezroczysty i zwiewny. Wyhaftowano na nim gwiazdki i księżyce w nowiu. Margery podniosła go na chwilę do policzka, rozkoszując się miękką pieszczotą delikatnego materiału. Nigdy w życiu nie miała na własność czegoś tak luksusowego. Z pełnym zazdrości westchnieniem poszła korytarzem do służbowych schodów. Zawahała się przez chwilę, zanim popchnęła obite zielonym suknem drzwi, które oddzielały pomieszczenia dla służby od holu. Sama nie była pewna, dlaczego to czyni. Jej tajemniczy dżentelmen, kimkolwiek był, znajdował się teraz z pewnością w sali balowej razem z tą chudą kobietą w eleganckiej sukni. Nie ryzykowała, że go spotka. Pan Soames już na nią czekał. Wziął szal z takim szacunkiem, jakby brał do rąk relikwię, po czym wyszedł, zamykając cicho za sobą drzwi. Margery została na chwilę w ciepłym zaciszu salonu. Choć czekało na nią mnóstwo szycia i porządkowania, postanowiła jeszcze chwilę napawać się bezczynnością. Wiedziona jakimś odruchem wyszła na taras. Na dworze panował chłód. Powietrze było świeże, niebo zasnute mgiełką i pachnące dymem z londyńskich kominów. Margery czuła też zapach kwiatów pomieszany z zapachem perfum i wosku, z którego zrobiono świece. Zaczerpnęła powietrza w płuca. Z sali balowej dobiegały dźwięki muzyki. Orkiestra grała pierwsze takty tańca. Margery zamknęła oczy i wyobraziła sobie zapalone świece, klejnoty i barwne niczym tęcza suknie. Był to świat tak bliski, a równocześnie ogromnie daleki i nieosiągalny. Muzyka obudziła w niej jakieś dawne wspomnienia. Margery przypomniała sobie dźwięki orkiestry i ogromną salę balową ciągnącą się jak okiem sięgnąć. Światła odbijały się w wielkich lustrach, a wokół szeleściły jedwabne suknie. Jej stopy zaczęły poruszać się w takt muzyki. Zrobiła kilka obrotów, czując, że jest lżejsza od powietrza, i uśmiechnęła się do siebie, wyobrażając sobie, jak zabawnie musi wyglądać. Nigdy dotąd czegoś takiego nie robiła. Była osobą zbyt poważną i zbyt rozsądną, by oddawać się tak frywolnemu zajęciu jak samotny taniec na tarasie zalanym światłem księżyca. Muzyka zmieniła się. Orkiestra grała walca, a Margery, robiąc obrót, wpadła na kogoś i straciła równowagę. Silne ramiona otoczyły ją jednak i przytrzymały. Oparła dłonie o gładki materiał wieczorowego fraka. – Proszę ze mną zatańczyć – powiedział ciemnowłosy dżentelmen i uśmiechnął się do niej tym samym co w domu rozpusty szelmowskim prowokacyjnym uśmiechem. – Jesteś stworzona do tańca... ze mną. Margery zachwiała się. Trzymał ją teraz tak jak dżentelmen trzyma damę w walcu, ale ona zapragnęła nagle wyrwać się z jego objęć i uciec. Zabrakło jej tchu. Czuła się jednocześnie

bardzo podekscytowana i zamknięta w pułapce bez wyjścia. – Nie umiem tańczyć walca – zaprotestowała. Walc był tańcem nowym i bardziej niż nieprzyzwoitym. Tym ostatnim słowem można było w każdym razie określić sposób, w jaki tajemniczy dżentelmen trzymał Margery. Poczuła ciepło jego ciała oraz zapach cytrusowej wody kolońskiej i zakręciło jej się w głowie. Przypomniała sobie, jak pewnego razu na jarmarku wypiła zbyt wiele piwa i uświadomiła sobie, że to, co się z nią teraz dzieje, jest podobne, ale znacznie przyjemniejsze i bardziej ekscytujące. Jego udo ocierało się o jej udo, co przyprawiło ją o dreszcz. Zadrżała na całym ciele, wyczuwając w nim ukrytą moc – siłę i męskość znajdujące się pod ścisłą kontrolą. – Tańczysz walca bardzo pięknie – powiedział, gdy już się poruszali w takt muzyki. – Gdzie się tego nauczyłaś? Jego oddech owionął jej policzek, wywołując przyjemny dreszczyk. – Nauczyłam się tańczyć w dzieciństwie – odrzekła. Zmarszczyła brwi, budząc wspomnienia, ale nie umiała przywołać żadnego konkretnego obrazu. Mimo to wiedziała, że było tak, jak mówi. – Nasze zachowanie jest bardzo niewłaściwe – powiedziała po chwili niepewnie. – I najzupełniej rozkoszne – odrzekł. – Powinien pan być na sali balowej. – Wolę być tutaj, z tobą. Miał rację – to, co robili, było rzeczywiście rozkoszne. Margery nie miała wyjścia – musiała to przyznać. Jego ciało stykało się z jej ciałem. Jego dłoń spoczęła nisko, tam gdzie kończyły się jej plecy, gestem, który wydawał się zaskakująco poufały. Margery poczuła gorąco, jakiego nie czuje się zwykle w chłodny kwietniowy wieczór. – Boże drogi – wyrwało jej się mimo woli. – Czy robienie czegoś takiego w miejscu publicznym nie jest nielegalne? W jego oczach pojawił się błysk rozbawienia. – Wprost przeciwnie – odrzekł. – Zdecydowanie zachęca się do tego. Przyciągnął ją do siebie tak blisko, że czuła ciepło jego ciała i ponownie przeszedł ją dreszcz. Była rozpalona i tak pełna pożądania jak nagie kobiety, które widywała na obrazach w wielkich domach – omdlewające i ociężałe od pragnień.

Wszystko to było szokujące, rozkoszne i rozpustne. – Sprawia pan, że mam ochotę być... - bardzo bardzo niemoralna, dokończyła w myśli, powstrzymując się z trudem od wypowiedzenia tych słów. Roześmiał się – tak jakby dokładnie wiedział, co myśli. Musnął wargami jej szyję, a ona poczuła szybkie bicie serca. Następnie dotknął jej ucha, wywołując ponownie przyjemny dreszczyk. Była w jego rękach bezradna i nie potrafiła się bronić przed tą poufałością. Potrącił gałąź wiśni, strącając kaskadę białych kwiatów. Wonne płatki spłynęły na ziemię. Gdzieś w dali, w ogrodach, rozległ się śpiew słowika. Zabłąkany promień światła z salonu padł na nich i Margery zauważyła, że jej partner w skupieniu patrzy na nią tak, jakby chciał zapamiętać jej rysy. Zaniepokoiło ją to. Nastrój prysł i stanowczym ruchem uwolniła się z jego ramion. – Powinnam już iść – powiedziała Margery, ale nie poruszyła się. Nagle poczuła strach. Chciała błagać nieznajomego, żeby nie powiedział lady Grant o tym, co zaszło w domu rozpusty, lecz była zbyt dumna, by to uczynić. – Proszę zaczekać – powiedział. – Chciałem o coś zapytać... Urwał, bo na tarasie pojawiło się kilkoro gości, rozmawiając i śmiejąc się głośno. Margery wiedziała, że za moment ci ludzie zauważą ją podczas nieprzyzwoitej schadzki z dżentelmenem. – Muszę iść – wyszeptała, a on chwycił ją za rękę i złożył na jej dłoni pocałunek leciutki jak dotknięcie piórka. – Dziękuję – powiedział cicho nieznajomy. – I dziękuję za taniec. Towarzystwo, które wyszło na taras, już ją zauważyło. – Kto to jest? – usłyszała za swoimi plecami. Kobieta w czerwonej jak płomień sukni patrzyła na Margery z pogardą. Margery cofnęła się, gdy panie zachichotały. – To nikt. To tylko pokojówka – powiedział ktoś z gości, budząc powszechny śmiech. – Że też miała czelność zakraść się tu i podglądać, jak lepsi od niej się bawią! Dobrze przynajmniej, że nie widzieli, jak tańczę, pomyślała i zaczerwieniła się ze wstydu. Na szczęście została już sama. Westchnęła i opuściła wzrok. Coś zabłysło u jej stóp. Przyjrzała się. Była to spinka od

fularu, podłużna, z brylantowym łebkiem i inicjałami owiniętymi wokół złotego trzonu. Margery podniosła ją i obróciła w palcach, patrząc na połyskujący w świetle brylant. Niewątpliwie jest cenna, pomyślała i poczuła pokusę, by ją sprzedać Jemowi. Uzyskane pieniądze mogłaby odłożyć na cukiernię... Nie, nie! – powiedziała sobie stanowczo i pokręciła głową. Od dzieciństwa żyła wśród złodziei i przestępców, lecz nie był to powód, by samej stać się złodziejką. Wręczy spinkę lady Grant i powie, że ją znalazła. Wyjaśni, że któryś z gości ją upuścił, a ona znalazła ją przypadkiem. Tak postanowiwszy, wsunęła cenny przedmiot do kieszeni. – Posłuchaj no ty, pokojówko! – zawołała do niej jedna z dam, która ponownie wyszła na taras. – Przynieś mi kieliszek szampana. Światło z sali balowej padało na jedwabną suknię w paski. Margery rozpoznała chudą, wyniosłą kobietę, którą widziała w holu. – Poproszę jednego z lokajów o usłużenie pani – odpowiedziała grzecznie. – Przynieś mi szampana sama – odrzekła kobieta. – Nie chcę czekać. Jeden z jej towarzyszy roześmiał się. – Poproszę lokaja, milady – powtórzyła i zobaczyła, że w oczach kobiety pojawia się złość. – Cóż z ciebie za nieusłużne stworzenie – odparła dama z pogardą. – Poskarżę się na twoją bezczelność lady Grant. – Dobrze, milady. Margery skłoniła się tak nieznacznie, aby nieznajoma kobieta odczytała jej gest niemal jak obrazę. Następnie oddaliła się powoli, z podniesioną wysoko głową, kierując się ku drzwiom prowadzącym do salonu. Zamknęła za sobą drzwi i zaciągnęła zasłony. Ręce jej drżały, w oczach miała łzy. Złośliwe komentarze ze strony takich dam jak ta na tarasie były w życiu służby czymś zwyczajnym. I ona była do nich przyzwyczajona, lecz dzisiejszego wieczoru okazały się trudniejsze do zniesienia. Wsunęła rękę do kieszeni i ukłuła się w palec. Walc na tarasie wydawał jej się teraz snem, w którym na te kilka chwil w ramionach najprzystojniejszego mężczyzny na tym balu była kimś innym. Wyjęła spinkę z kieszeni i przeciągnęła palcami po inicjałach: H.W., zastanawiając się, kim jest jej właściciel, bo miała przeczucie, że więcej go nie zobaczy.

ROZDZIAŁ TRZECI Wisielec: Zmiana losu i poświęcenie – Podejdź bliżej, Henry, tak, żebym mógł cię widzieć – powiedział słabym głosem lord Templemore. Siedział przy kominku, na którym, choć kwietniowy dzień był słoneczny, płonął buzujący ogień. Jaskrawe światło poranka odbijające się w rokokowych lustrach sprawiało, że czerwona tapeta z wypukłym wzorem zdawała się wyblakła. Hrabia garbił się w fotelu, a kolana miał okryte pledem. Henry Wardeaux podszedł bliżej i w sposób oficjalny uścisnął dłoń Templemore’a, dokładnie tak samo, jak czynił to, witając się z nim w ciągu ostatnich lat dwudziestu dziewięciu. Nigdy nie istniała między nimi jakakolwiek zażyłość, choć hrabia był ojcem chrzestnym Henry’ego. Templemore nie był bowiem człowiekiem skłonnym do okazywania serdecznych uczuć. – Jak się pan czuje, sir? – zapytał Henry. Było to pytanie jedynie grzecznościowe, Henry wiedział bowiem, że hrabia umiera. Starzec zaśmiał się krótko i odpowiedział: – Gdybyś miał dla mnie dobre nowiny, poczułbym się nawet nieźle. Poznałeś moją wnuczkę? Henry poczuł równocześnie żal i irytację. Żałował starego człowieka, ponieważ ten tak rozpaczliwie pragnął odszukać zaginione dziecko córki, a irytowała go myśl, że ta rozpacz czyniła tego tak zwykle przebiegłego człowieka bardzo słabym. Pan Churchward wciąż pracował, starając się ustalić, czy Margery Mallon jest rzeczywiście wnuczką hrabiego. Prawnik nie był człowiekiem łatwo popełniającym błędy, zwłaszcza w sprawie tak ważnej jak ustalenie tożsamości zaginionej dziedziczki jednego z najstarszych i najbogatszych hrabstw w królestwie, działał więc ostrożnie. Natomiast lord Templemore był pewien jej tożsamości od samego początku, ponieważ życzył sobie, żeby okazała się prawdą. Henry zajął miejsce, które wskazał mu hrabia. – Spotkałem pannę Mallon dwa razy w ciągu ostatnich dziesięciu dni – powiedział, starając się zachować własne zdanie dla siebie. – Chcąc trzymać się prawdy, muszę powiedzieć, że poznałem ją w domu rozpusty. Hrabia spojrzał na niego przenikliwym wzrokiem. Jego szare oczy, tak jasne i tak chłodne

jak oczy Margery Mallon, przeszyły go spojrzeniem. – Naprawdę? – zapytał spokojnie. – A pan Churchward twierdzi, że panna Mallon jest pokojówką pewnej damy, a nie kurtyzaną. Henry zastanowił się, czy hrabiemu sprawiałby jakąś różnicę fakt, że Margery Mallon jest najsłynniejszą kurtyzaną w Londynie. Prawdopodobnie nie. Hrabia czekał dwadzieścia lat na odnalezienie swej spadkobierczyni i w tej chwili nic go nie było w stanie powstrzymać. – To prawda, sir – odrzekł Henry. Na wspomnienie drobnej, lecz energicznej i zdecydowanej Margery na jego ustach pojawił się uśmiech. – Panna Mallon rzeczywiście pracuje jako pokojówka lady Grant zamieszkałej na Bedford Street – wyjaśnił. – Ale oprócz tego zajmuje się wyrobem słodyczy, które sprzedaje prostytutkom z domów rozpusty w okolicy Covent Garden. Brwi hrabiego powędrowały w górę. – Co za przedsiębiorczość! – powiedział. – Sądzę, że pan Churchward ostrzegł cię, byś nie ujawniał mi tej... – Tak mi doradzał – odrzekł Henry z uśmiechem. – Sądził bowiem, że myśl o tym, że pańska wnuczka uczęszcza do takich miejsc, może pana zabić. – A co ty na to odpowiedziałeś? – Że pan sam w przeszłości uczęszczał do takich miejsc, sir – odparł grzecznie Henry. – I że uzna pan, że to lepiej, iż pańska wnuczka sprzedaje kurtyzanom słodycze, niż gdyby miała sprzedawać mężczyznom siebie. Hrabia wybuchnął śmiechem. – O Henry, jakże dobrze mnie znasz! Wardeaux skłonił głowę. – Dziękuję, sir. Hrabia popatrzył na rodzinne portrety dekorujące ściany salonu. – Być może panna Mallon jest od czasów Tudorów pierwszą z Templemore’ów, która posiada odrobinę przedsiębiorczości. Henry pobiegł wzrokiem za spojrzeniem hrabiego, który patrzył na portret sir Thomasa, założyciela dynastii, przedstawionego w pozłocistych szatach i z łańcuchem lorda burmistrza Londynu na szyi. Sir Thomas doszedł do wszystkiego własną pracą. Na handlu suknem dorobił się ogromnej fortuny, a powiększył ją jeszcze, pożyczając pieniądze nieodpowiedzialnym dworzanom królowej Elżbiety I. Był pierwszym i jak dotychczas, ostatnim z Templemore’ów,

który wykazał się przedsiębiorczością. Utrzymanie rodowego majątku było kosztowne, a każdy z ostatnich hrabiów miał szereg kosztownych słabostek, jak hazard i nałożnice. Nieżyjąca już żona obecnego hrabiego była córką nababa, a hrabia ożenił się z nią wyłącznie dla jej majątku. – Jestem przygotowany na to, że panna Mallon ma... barwną przeszłość. Słowa hrabiego wytrąciły Henry’ego z zamyślenia. Wzrok starego człowieka był bystry i badał wyraz twarzy chrześniaka. – Byłoby nawet dziwne, gdyby jej przeszłość była inna. Możesz powiedzieć mi prawdę, Henry. Prawda mnie nie zabije. Wardeaux usiadł wygodniej i zaczął się przyglądać swoim wypolerowanym butom. Jego matka, która jak podejrzewał, stała teraz za drzwiami z przytkniętym do nich uchem, z pewnością chciała, by skorzystał z danej sobie okazji i oczernił Margery Mallon tak, by hrabia zapomniał o tym, że jest jego wnuczką, i przekazał wszystko, posiadłość, fortunę i tytuł, jemu, swemu chrześniakowi. Nie zamierzał jednak kłamać. – Na ile się zorientowałem – powiedział – panna Mallon jest osobą o nieposzlakowanej opinii. Hrabia uniósł brew. Odczytał ze słów Henry’ego wszystko, czego Henry nie powiedział. – Sprawdziłeś jej cnotę osobiście? – zapytał prosto z mostu. – Próbowałem. – Henry postanowił być szczery. – Byliśmy przecież w burdelu. Uwiedzenie Margery Mallon było dalekie od jego pierwotnych zamierzeń. Postawił sobie za cel jedynie zbadać, czy jest wnuczką hrabiego, jednak znalazłszy się z nią twarzą w twarz w Świątyni Wenus, zyskał sposobność, której nie mógł, a raczej nie chciał się oprzeć. W kombinacji niezłomnej praktyczności i niewinności, którą demonstrowała Margery, było coś, co go bardzo zaintrygowało. Chciał ją pocałować, by poddać jej niewinność próbie, bo cynik, który w nim mieszkał, podpowiadał mu, że może jedynie udawać. A poza tym zrobił to dla czystej przyjemności. Pachniała ciasteczkami i postanowił się przekonać, czy smakuje równie słodko. Zachwyciły go też jej usta; były pełne i zmysłowe. Stanowiły całkowity kontrast ze schludną przyzwoitością jej wyglądu i potrafiły skłonić mężczyznę do marzeń o namiętnych pocałunkach. Kiedy pocałował ją, przekonał się, że rzeczywiście smakuje miodem. Pocałował ją zatem jeszcze raz i ogarnęło go pożądanie. Miał ochotę zanieść ją do najbliższego pokoju, zedrzeć z niej ten szary, brzydki ubiór służącej i kochać się z nią. Wtedy pojawiła się pani Tong.

Gdy spotkał Margery na balu, było tak samo, a właściwie jeszcze gorzej. Zapomniał wszystkie pytania, które chciał jej zadać, i oddał się czystej przyjemności trzymania jej w ramionach. Była ucieleśnieniem słodyczy i niewinności i zapragnął się w niej zatracić. Pożądanie to jednak było czystą aberracją. Henry’ego nigdy nie pociągały tak niewinne, żeby nie powiedzieć naiwne dziewczęta. Poza tym nie miał żadnych podstaw do tego, by uznać Margery Mallon za zmysłowo pociągającą. Na pierwszy rzut oka wydała mu się całkowicie nieatrakcyjna. Co się zatem zmieniło? Miał przecież utrzymankę imieniem Celia – śpiewaczkę operową – piękną, wyrafinowaną i doświadczoną. Innymi słowy, posiadającą wszystkie cechy, których Margery brakowało. Pomyślał teraz o kobiecie o skórze jak jedwab, bardzo zręcznej i potrafiącej dogodzić mężczyźnie – i nie poczuł nic prócz znudzenia. Był całkiem zblazowany, ale nie przejmował się tym, bo popadł w ten stan już dawno. Poza tym wiedział, że kiedy przestanie być dziedzicem Templemore, nie będzie mógł sobie na nią pozwolić i Celia go porzuci. Cóż, kochanki przychodzą i odchodzą, takie jest życie. – A kiedy już spróbowałeś uwieść pannę Mallon... – przywołał go do rzeczywistości hrabia – Co stało się potem? – Panna Mallon odrzuciła moje starania – powiedział. – Ona nie ma czasu na rozpustników. – Szkoda, że jej mama nie wykazywała się podobnym rozsądkiem. – Hrabia uśmiechnął się z goryczą i poprawił się na fotelu. – Z tym, że wiesz... ja ciebie nie nazwałbym rozpustnikiem. Jak na rozpustnika za bardzo się kontrolujesz i nie pozwalasz sobie na ekscesy. Nie masz do rozpusty temperamentu, inaczej niż twój papa. I inaczej niż ty, pomyślał Henry i przyjrzał się twarzy hrabiego. Głębokie bruzdy wokół ust świadczyły o bólu i żałobie. Poczucie winy i wyrzuty sumienia były obecnie stałymi towarzyszami życia tego starego człowieka. Hrabia Templemore nigdy nie przyznałby się do takiej słabości jak żal, jednak Henry wiedział, że go odczuwa. Musiał żałować tej kłótni, która dwadzieścia lat temu wygnała jego córkę z domu, doprowadziła do jej zamordowania i zniknięcia jej dziecka. Żałował zapewne także tych lat nieokiełznanej rozpusty, podczas których usiłował zagłuszyć ból po tej stracie. Dosyć, upomniał się. Hrabia żałował różnych rzeczy, które uczynił, ale to jego sprawa. Henry nie zamierzał go naśladować. – Wiele rzeczy zaniedbałem. – Chropawy głoś hrabiego przerwał rozmyślania Wardeaux. – Napijesz się ze mną porto, Henry? Henry nie zadał sobie trudu, żeby zadzwonić na służbę i sam nalał wina. A poza tym gdy Margery Mallon odziedziczy tytuł Templemore, będzie musiał obchodzić się bez służby. Jego własny majątek był niewielki. Stracił niemal wszystko, aby pokryć długi ojca i mimo że od kilku lat starał się odbudować majątek, wiedział, że nigdy nie osiągnie obecnego poziomu zamożności.

Potrafił radzić sobie z ciężarami życia i walką. Doświadczył ich mnóstwa podczas wojny na półwyspie, jego matka natomiast była kwiatem zbyt delikatnym, by znieść drastyczną zmianę warunków egzystencji. Żyła od lat nadzieją na jego spadek i od chwili gdy dowiedziano się o istnieniu Margery Mallon, była przygnębiona. – Dziękuję. Hrabia upił pierwszy łyk. Piwnica w Templemore dorównywała wspaniałością rezydencji z końca siedemnastego wieku. Sama kolekcja win była tu warta tysiące funtów. Henry zadał sobie teraz pytanie, czy Margery Mallon będzie umiała docenić ich smak. – Chcę, żebyś ją przywiózł – powiedział hrabia, po czym postawił delikatny kryształowy kieliszek na stole i wychylił się w przód. Każda część jego ciała zdradzała wielkie napięcie i pragnienie poznania dziewczyny. – Chcę ją poznać, Henry. – Milordzie – odrzekł Henry ze skrywanym zniecierpliwieniem – jest na to za wcześnie. Możliwe bowiem, że zaszła pomyłka. Churchward nie zakończył jeszcze swego śledztwa, a ja nie potrafię ponad wszelką wątpliwość zweryfikować tożsamości panny Mallon. Hrabia machnął ręką zniecierpliwiony. – Nie ma żadnej pomyłki – powiedział ostro. – Chcę zobaczyć moją wnuczkę! Twarz hrabiego miała kolor popiołu, jego dłonie wsparte na gałce laski drżały. Henry wyczuł, co hrabia chciał powiedzieć: „jeżeli będziemy zwlekać, mogę nie dożyć chwili, w której się z nią zobaczę”. – Weź Churchwarda – mówił dalej hrabia – i jedźcie prosto na Bedford Street. Tam zaznajomicie pannę Mallon ze szczegółami. Powiecie jej o spadku i przyjedziecie tutaj. Był to rozkaz. Hrabia nigdy nie prosi, pomyślał sarkastycznie Henry. Jest apodyktyczny – nie znosi sprzeciwu. Przyszli mu na myśl bracia Margery. W przeciwieństwie do siostry, która natychmiast zwróciła upuszczoną przez niego celowo spinkę, bracia byli nieuczciwi. Henry wraz z Churchwardem bardzo się starali nie dopuścić do tego, by wykorzystali oni Templemore’a, bo lord, mimo całej swojej srogości, był przecież człowiekiem starym i schorowanym, człowiekiem, który już raz przeżył wielką życiową tragedię. Henry nie chciał pozwolić, by bracia Margery wykorzystali tę sytuację dla własnej korzyści. Samej Margery zresztą także groziło niebezpieczeństwo. Dwadzieścia lat temu ktoś zamordował córkę hrabiego, a jedynym świadkiem morderstwa była ona, czteroletnie dziecko. Jeżeli morderca czy mordercy jeszcze żyją, wieść o odnalezieniu dawno zaginionej wnuczki ponownie jej zagrozi. – Dobrze, milordzie – powiedział, zmuszając się do zachowania spokoju. – Będzie jak wasza lordowska mość sobie życzy.