Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 117 287
  • Obserwuję512
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań683 122

Cornick Nicola - O krok od skandalu

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Cornick Nicola - O krok od skandalu.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse C
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 280 stron)

Nicola Cornick od skandalu HARLEQUIN Toronto • Nowy Jork • Londyn Amsterdam • Ateny • Budapeszt • Hamburg Madryt • Mediolan • Paryż Sydney • Sztokholm • Tokio • Warszawa

Rozdział pierwszy Wrzesień, 1803 Przeholowała. Deborah Stratton niecierpliwie zabębniła palcami w list leżący na blacie orzechowego biurka. Doskonale wiedziała, co zawiera, a mimo to przeczytała go po raz trzeci i znów się zdenerwowała. Jej ojciec, lord Walton, napisał go w pozornie miłym stylu. Z równowagi wyprowadziło Deborah przesłanie ukryte między wierszami. „Ucieszyłem się na wieść o zaręczynach. Jednak narzeczo­ ny nieco zwleka z poproszeniem mnie o zgodę na ubieganie się o twoją rękę. Zbliżający się ślub twojego brata wydaje się idealną sposobnością do przedstawienia owego dżentelmena rodzinie, tak by mógł, aczkolwiek poniewczasie, uzyskać mo­ je pozwolenie." Deb zmarszczyła czoło. Zgadzała się w duchu, że sposob­ ność byłaby istotnie doskonała, gdyby nie pewien problem. Nie mogło dojść do prezentacji, ponieważ narzeczony nie ist­ niał. Był jedynie wytworem wyobraźni. Uznała, że to jedyny sposób, żeby ojciec przestał wtrącać się w jej sprawy. Od pewnego czasu lord Walton usiłował zmusić młod-

szą córkę do powrotu do rodzinnego domu, do Bath. Ojcowskie listy stawały się coraz bardziej natarczywe. Pisał, że nie jest stosowne, by młoda wdowa o pozycji Deborah mieszkała wyłącznie z damą do towarzystwa. Zdecydowa­ nie lepiej dla niej, jeśli wróci pod rodzinny dach i zajmie należne sobie miejsce w wytwornym towarzystwie Bath. Nie mówiąc o wydatkach związanych z utrzymywaniem osobnego domu. Prawdę mówiąc, nie była to prośba czy rada, lecz żądanie, które lord Walton mógł z łatwością wymusić w dowolnym momencie, cofając Deborah wypłatę pieniędzy. Wiedziała o tym, toteż w desperacji odpisała mu natychmiast, wyjaśnia­ jąc, że niedawno zaręczyła się z pewnym dżentelmenem z Suf- folk i wolałaby pozostać w Midwinter Mallow. List, który leżał przed nią, nadszedł odwrotną pocztą. „Z niecierpliwością czekamy na spotkanie z wami obojgiem za dwa miesiące na ślubie Guya..." Deb odsunęła list i umościła się w fotelu. Wiedziała, że jest wszystkiemu winna. Sama wpakowała się w kłopoty. Stało się tak, jak przepowiedziała jej dama do towarzystwa, pani Ain- tree - podstęp obrócił się przeciwko Deborah. Wstała i przeszła do pokoju śniadaniowego, gdzie przy stole siedziała Clarissa Aintree, pogrążona w lekturze lokal­ nej gazety. Ta dama w nieokreślonym wieku, niegdyś guwer- nantka Deborah, była przyzwyczajona do gwałtownego tern- , peramentu swojej podopiecznej. Odłożyła gazetę i upiła łyk herbaty, obrzucając wyraźnie wzburzoną Deborah lekko roz­ bawionym spojrzeniem. - Przypuszczam, że ojciec nie odpowiedział na twój list tak, jakbyś sobie życzyła? - spytała. - Istotnie! - Deborah zajęła swoje miejsce i nalała sobie

drugą filiżankę czekolady. Następnie zamyśliła się i westchnę­ ła, opierając podbródek na ręku. - Myślałam, że papa tak ucieszy się z moich zaręczyn, że zgodzi się, abym została w Midwinter, tymczasem zażyczył sobie poznać narzeczonego i polecił mi przyjechać z nim na ślub Guya! Pani Aintree wymruczała coś, co zabrzmiało jak: „a nie mówiłam". Deborah wstała, przeszła przez pokój i stanęła przy oknie. - Pamiętam o tym, że mnie ostrzegałaś, Clarrie, ale myśla­ łam. .. - Urwała. - Och, jestem taka zła! - Na siebie? - Tak! I na Olivię! To ona napisała w liście do ojca, że tutej­ sza okolica jest niebezpieczna. - To przecież prawda - zauważyła pani Aintree. - Wiem o tym! Jednak gdyby 01ivia nie ostrzegła papy, nie wzywałby mnie do domu. Pani Aintree jadła tost. Żuła go dokładnie i powoli. Po chwili powiedziała: - Twój ojciec nie jest głupi, Deborah. Jestem pewna, że doskonale zdaje sobie sprawę z groźby francuskiej inwazji w hrabstwie Suffolk. Deb wiedziała, że to prawda i że to niesprawiedliwe oskar­ żać siostrę, 01ivię Marney. Mimo to była niezadowolona. - Tak, ale Liv wspomniała o rosnącym przemycie i o po­ głoskach, że w okolicy działają szpiedzy i... och, o całym mnóstwie innych okoliczności, które mogły zaniepokoić pa­ pę. Miała świadomość, że od pewnego czasu szukał pretekstu, aby ściągnąć mnie do domu. Gdybym nie znała jej lepiej, mo­ głabym pomyśleć, że zrobiła to umyślnie! - To niegodne ciebie - powiedziała spokojnie pani Ain-

8 tree. - Siostra nigdy nie potraktowałaby cię w ten sposób. Zawsze mogłaś na nią liczyć. Choć zapewne nieraz musiała walczyć z pokusą, by się ciebie pozbyć. Zwłaszcza gdy sły­ szała, jak ludzie mówią, że flirtujesz z jej mężem. Na policzkach Deborah pojawił się słaby rumieniec. - Nie flirtuję z Rossem - zaprzeczyła obronnym tonem. - Wiesz, że to nieprawda, Clarrie. Po prostu mamy podobne charaktery i dobrze się czujemy w swoim towarzystwie. Na­ prawdę chciałabym, żeby Liv i Ross doszli do porozumienia. To szalenie krępujące i niemiłe przebywać z nimi, kiedy ska­ czą sobie do oczu. Pani Aintree posłała jej surowe spojrzenie, które z miej­ sca przypomniało Deborah czasy, kiedy była krnąbrną uczennicą. - Bez wątpienia 01ivia cierpi z tego powodu bardziej niż ty - zauważyła. Deborah westchnęła przeciągle. - Och, wiem, że jestem samolubna - przyznała - ale co mam począć? - Usiadła przy stole, apatycznie posmarowała tost masłem, po czym odsunęła talerzyk. - Nie mogę przed­ stawić ojcu narzeczonego, bo on nie istnieje. Pan Aintree ze smutkiem pokiwała głową. - Mówiłam ci już, kochanie, że jedno kłamstwo nieuchron­ nie pociąga za sobą drugie. Radzę ci wyznać ojcu prawdę. Deborah dostrzegała logikę i sens w tej radzie, ale sprawy nie przedstawiały się tak prosto. - Wiesz, że nie mogę tego zrobić, Clarrie. Jeśli przyznam się, że nie było zaręczyn, ojciec poleci mi wracać do Bath, zanim dodasz dwa do dwóch. - Czy to byłoby takie złe? Często narzekasz, że brakuje ci miejskich rozrywek. Z początku uznałaś, że najlepiej będzie

9 zamieszkać na uboczu, ale taka młoda dama jak ty nie powin­ na zaszywać się na wsi. Towarzystwo w Bath może okazać się bardzo interesujące... - Pani Aintree przerwała, zerknąwszy na pobladłą twarz Deborah. - Co ja wygaduję! To nie byłoby dla ciebie dobre. - Gdyby chodziło tylko o to, wiedz, że przemyślałabym twoją radę, Clarrie. Tak jednak nie jest. Wiesz, że kocham ro­ dziców, ale gdybym znów miała zamieszkać z nimi pod jed­ nym dachem, oszalałabym w ciągu jednego dnia. Zbyt dużo się wydarzyło, byśmy mogli udawać, że jest inaczej, a moi ro­ dzice zachowują się tak, jakby nic się nie zmieniło. Mama jest gotowa wydać mnie za kogokolwiek, byle miał majątek i po­ zycję. Zupełnie tak samo było przed moim ślubem z Neilem. A co do papy... - Zawahała się. - Jest niewzruszenie przeko­ nany, że wie, co jest najlepsze dla każdego z nas, i nie porzu­ cił zamiaru doprowadzenia do ślubu z kuzynem Harrym. Pi­ sał mi o tym nie dalej niż przed dwoma miesiącami i bardzo mnie tym zdenerwował. Właśnie dlatego wymyśliłam tego fikcyjnego konkurenta. Pani Aintree przytaknęła, pełna współczucia. - Wiesz, że lordowi Waltonowi leży na sercu twoja przy­ szłość, Deborah - powiedziała, usiłując przedstawić wyważo­ ny pogląd na sprawę. - Większość ludzi uznałaby, że należy myśleć o ponownym małżeństwie, skoro jest się młodą, atrak­ cyjną i ma się przed sobą całe życie... Deb poruszyła się tak gwałtownie, że resztka czekolady wylała się na spodeczek. - Nie chcę wyjść za mąż. Nie po tym, jak Neil... Pani Aintree dotknęła jej ręki. - Wiem. I rozumiem. Deb odwróciła się. Na jej twarzy odmalowało się napie-

10 cie. Rzadko mówiła o swoim krótkim małżeństwie z Neilem Strattonem. O ile to, co ich połączyło, można było określić mianem małżeństwa. Nawet po trzech latach wspomnienie o tym wciąż sprawiało jej ból. Dostała lekcję, której nie mo­ gła zapomnieć. Kiedy uciekła z domu, była głupiutkim, pło­ chym dziewiętnastoletnim dziewczątkiem, które szukało spo­ sobu wyrwania się z rygorów życia w Walton Hall. Myślała, że kocha Neila, ale bardzo szybko uświadomiła sobie, że głębo­ ko się myli co do niego, a jego uczucie dla niej to czysta far­ sa. Po tym nieudanym małżeństwie Deb bała się ponownego związku. Uświadomiła sobie, że ma skłonność do działania pod wpływem impulsu, i starała się zapanować nad tą słaboś­ cią, choć nie przychodziło jej to łatwo. Gdyby udało jej się znaleźć dżentelmena, który zgodziłby się odgrywać rolę jej narzeczonego... Nie mogła zjawić się w Walton Hall sama. Dzięki fałszywym zaręczynom zyskała­ by na czasie. Po powrocie do Midwinter napisałaby rodzicom ogólnikowo o planach ślubu, a po upływie kilku miesięcy po­ wiadomiłaby ich, że rozstała się z narzeczonym w atmosferze życzliwości. Bez wątpienia do tej pory kuzyn Harry znajdzie sobie żonę, a ojciec da się nakłonić do zgody na jej dalszy po­ byt w Midwinter Mallow. Plan wydawał się dobry, ale Deborah nie miała pojęcia, jak znaleźć odpowiedniego dżentelmena do roli narzeczone­ go. Szybko przejrzała w myśli grono znajomych płci męskiej. W pobliskich majątkach nie mieszkało wielu dżentelmenów do wzięcia. Był to jeden z powodów, dla których wybrała tę okolicę. Nie chciała zwracać na siebie męskiej uwagi. Więk­ szość znanych jej panów miała żony, tak jak jej szwagier Ross Marney czy lord Northcote of Burgh. Był sir John Norton, ka­ waler, ale go nie lubiła. Książę Kestrel także nie był żonaty, ale

11 był stanowczo za bardzo znany, by wciągać go do tego planu. Pozostawał jego brat, lord Richard Kestrel... - Deborah zawa­ hała się. Richard jest stanowczo zbyt przystojny, żeby mogła go prosić o odegranie roli fikcyjnego narzeczonego. Na samą myśl o nim zrobiło jej się nieswojo i zaczęła się wiercić na krześle. Richard Kestrel był za atrakcyjny i niebezpieczny, za bardzo silny i... w ogóle zbyt... by choć w najmniejszym stop­ niu nadawać się do tej roli. Ukończywszy przegląd, westchnę­ ła i rozsiadła się wygodniej. Brak odpowiednich kandydatów wśród znanych dżentelmenów oszczędził jej przynajmniej za­ kłopotania związanego ze zwracaniem się do jednego z nich /. prośbą o udawanie jej narzeczonego. Być może łatwiej bę­ dzie zawrzeć umowę z nieznajomym. Mogłaby przecież zapła­ cić komuś za odegranie tej roli. Przez głowę przemknęły jej różne argumenty przeciwko takiemu rozwiązaniu. Nie miała pieniędzy poza rentą, któ­ rą wypłacał jej ojciec, z czego w każdej chwili mógł się wy­ cofać. Jednak o wiele bardziej przytłaczała ją myśl, że będzie musiała udawać narzeczoną obcego człowieka. Gdyby jednak, na przykład, wynajęła aktora, mogłoby to okazać się całkiem łatwe. Aktor wiedziałby, jak poradzić sobie z tym zadaniem. A w Walton Hall spędziliby najwyżej tydzień. Rozmyślania Deb przerwał szelest papieru. Pani Aintree czytała „Suffolk Chronicie". Gazeta, o czym Deborah wiedzia­ ła, zamieszczała liczne ogłoszenia, poczynając od reklamy po­ mady z niedźwiedziego tłuszczu na porost włosów, a kończąc na bobrowych kapeluszach pana Ellistona. Kiedy obserwo­ wała, jak jej dama do towarzystwa przegląda stronę po stro­ nie, zdała sobie sprawę, że mogłaby dać ogłoszenie o poszu­ kiwaniu narzeczonego w gazecie. Przecież ludzie zamieszczają oferty pracy dla służby, a jej propozycja właściwie niewiele się

— 12 — od nich różniła. Potrzebowała dżentelmena gotowego podjąć się szczególnego zadania za odpowiednią zapłatę. Naturalnie należy zachować ostrożność - podczas rozmowy wstępnej bę­ dzie musiała udawać, że występuje w czyimś imieniu, i spraw­ dzić, czy zainteresowany jest odpowiednią osobą. Mogło się to jednak udać. Deborah zastanawiała się nad swoim planem, smarując masłem drugi tost. Poczuła radosne ożywienie. Wprawdzie nie był to sposób, w jaki na ogół znajduje się narzeczonego, ale takie rzeczowe podejście z pewnością miało swoje zale­ ty. Im dłużej o tym myślała, tym więcej widziała podobieństw i między czekającymi ją pertraktacjami a rozmową kwalifika­ cyjną z potencjalnym lokajem. Dostrzegła jeszcze jedną po- I ważną korzyść. Podczas trzech lat, które przeżyła w Midwinter, Deb zwró­ ciła na siebie uwagę najróżniejszych zalotników, z których kilku interesowało się nią wyjątkowo żarliwie. Uznała to do­ świadczenie za krępujące, ponieważ żywiła niechęć do mał­ żeństwa jako takiego, a nie chciała wprowadzać żadnego z dżentelmenów w błąd, sugerując, że zamierza wyjść za ko­ goś innego. Kiedy delikatnie próbowała odstręczyć adorato­ rów, wszyscy bez wyjątku poczuli się obrażeni, zupełnie jak­ by nie byli w stanie przyjąć do wiadomości, że nie zamierza ulec żadnemu z nich. To doświadczenie sprawiło, że Deb jesz­ cze bardziej utwierdziła się w swojej niechęci do małżeństwa z miłości, i zyskała opinię zimnej jak lód. W tych okolicznoś­ ciach umowa wydawała się najlepszym rozwiązaniem. Odzyskawszy apetyt i podjąwszy decyzję, Deborah zjadła tost i wzięła jeszcze jeden, który grubo posmarowała dżemem truskawkowym, po czym przeprosiła panią Aintree i powróci­ ła do małego gabinetu, gdzie zostawiła list ojca. Był słoneczny

13 dzień późnego lata i korciło ją, żeby wyjść na dwór. Przejażdż­ ka konna będzie przyjemniejsza, jeśli się wybierze, zanim upał stanie się zbyt dokuczliwy. Po południu planowała udać się pieszo do Midwinter Marney Hall, aby odwiedzić Olivię. Naj­ pierw jednak musiała wykonać swoje zadanie. Zaczęła pisać ogłoszenie: „Dama poszukuje tymczasowe­ go narzeczonego". Przerwała. Trochę za ostro. Ludzie mogliby pomyśleć, że oszalała. Pierwszy anons powinien być subtel- niejszy Mimo wszystko uważała, że sformułowanie odpo­ wiedniego ogłoszenia nie powinno okazać się zbyt trudne. Pani Aintree nieraz mówiła, że z całej rodziny Waltonów Deb pisze listy najlepiej. Znów zabrała się do pracy. Po półgodzinie zdołała wyprodukować coś, co ją prawie zadowoliło. „Dama potrzebuje pomocy dżentelmena. Pan, honorowy, dyskretny i rycerski, który odważy się odpowiedzieć na to ogłoszenie i zostawi odpowiedź dla Damy Incognito w go­ spodzie Bella i Steelyarda w Woodbridge, Suffolk, nie będzie miał powodu żałować swojej wielkoduszności". Deb złożyła kartkę i zapieczętowała ją zdecydowanym ru­ chem. Nie czas na wahanie. Ceremonia ślubna w Somerset została zaplanowana za niecałe dwa miesiące, toteż jeśli Deb miała zamieścić anons, przeprowadzić rozmowy kwalifikacyj­ ne i wybrać odpowiedniego kandydata, musiała działać. Zakradła się do pokoju śniadaniowego, z listem pod pa­ chą. Pani Aintree zdążyła już wyjść, ale na szczęście zostawi­ ła gazetę. Znalezienie adresu, pod który posyłano ogłoszenia i opłaty za skromne trzy linijki tekstu, zajęło Deb zaledwie chwilę. Zadzwoniła na pokojówkę, dała jej list i poleciła, żeby chłopak ogrodnika zaprzągł dwukółkę i natychmiast dostar­ czył list do Woodbridge. Następnie udała się na górę i prze-

14 brała w strój do konnej jazdy. Zdusiła w sobie niegodną chęć pognania za pokojówką i wyrwania jej listu. Ostatecznie, jeśli żadna z odpowiedzi nie przypadnie jej do gustu, nie musi na nie reagować. Nikt się o niczym nie dowie. Pół godziny później stała na podwórzu i czekała, aż osiod­ łają Beauty. Rześkie poranne powietrze pomogło jej odzyskać humor. Postanowiła pojechać bez stajennego, a po drodze rozważyć, jakimi cechami powinien charakteryzować się jej tymczasowy narzeczony. W rachubę wchodził jedynie dżentelmenem, a przynaj­ mniej ktoś, kto byłby w stanie przekonująco zagrać tę ro­ lę. Nie mogła przedstawić rodzinie parweniusza, licząc na to, że zostanie zaakceptowany. Ponadto powinien być uległy i nie podważać jej autorytetu. Miał robić to, co ona mu powie. Uśmiechając się lekko, przeskoczyła ogrodzenie i puściła się w cwał przez pola. Lord Richard Kestrel jechał konno wąską drogą prowadzą­ cą nieopodal Mallow House, kiedy spostrzegł dwukółkę, nale­ żącą do pani Stratton. Pojazd wyminął go w bliskiej odległości i stanął, ponieważ jedno z rozchwianych kół omal nie odpad­ ło. Chłopak ogrodnika poprawił je bez śladu zaniepokojenia i pogwizdując, ruszył w dalszą drogę. List, leżący na siedzeniu, ześliznął się i wylądował na wysokiej kępie ostów, rosnącej na poboczu. Richard pochylił się w siodle, zdjął kartkę z kolców i przyjrzał się jej z zainteresowaniem. List zaadresowany był do wydawcy „Suffolk Chronicie" wyrobionym pismem Debo- rah Stratton. Richard otrzepał go z kurzu, dogonił dwukółkę i podał list chłopakowi, który podziękował i schował go. Zawracając konia, Richard zastanawiał się, dlaczego pani Stratton pisze do gazet. Może zapraszała kolejne panie, aby

— 15- się przyłączyły do kółka czytelniczego Midwinter. A może, co bardziej prawdopodobne, pisała do wydawcy, żeby się po­ skarżyć na wysyp rozpustników w majątkach Midwinter. Ri­ chard wiedział, że pani Stratton nie ma najlepszego mniema­ nia o rozpustnikach w ogóle, a o nim w szczególności; Skierował się na trawiastą dróżkę, prowadzącą do wschod­ niej części posiadłości zajmowanej przez Deb Stratton, i zwol­ nił bieg swego pełnokrwistego czarnego rumaka do wytwor­ nego truchtu. Koń zastrzygł uszami, rozczarowany. Nagle rozległ się tętent kopyt i na ścieżkę wyjechała Deborah Strat­ ton. Dosiadała dużej gniadej klaczy, wielkością niemal do­ równującej ogierowi Richarda. Klacz na ich widok spłoszy­ ła się, stanęła dęba i zaczęła kręcić się w kółko. Deb zręcznie ją okiełznała, po czym przysiadła na siodle nieco zadyszana, z przekrzywionym kapeluszem i policzkami zarumienionymi od zimnego porannego powietrza. - Dzień dobry, pani Stratton - powiedział Richard. - Ćwi­ czy pani przed egzaminem do hiszpańskiej szkoły jeździeckiej w Wiedniu? Deb z wyjątkową niechęcią przeszyła go spojrzeniem fioł­ kowych oczu. Miała jednak zbyt ładną i miłą twarz, by wyra­ zić oburzenie przekonująco. Ukończyła dwadzieścia dwa lata, a sprawiała wrażenie o wiele młodszej. Z jasnymi kręcony­ mi włosami wijącymi się pod kapeluszem, zadartym noskiem i pełnymi ustami wyglądała jak nadąsana smarkula, której w czymś przeszkodzono. - Dzień dobry, sir Richardzie - odparła, z trudem zacho­ wując spokój. - Wolałabym raczej dołączyć do szkoły znanej z dyscypliny, niż zostać cyrkowym jeźdźcem jak pan. Richard się uśmiechnął. Jedną z wielu cech, które podoba­ ły mu się w pani Stratton, była jej nieumiejętność stosowania

-16 — uników wymaganych w wytwornym towarzystwie. Z nim na­ wet tego nie próbowała. Poznali się dwa lata wcześniej i Deborah od początku dała mu do zrozumienia, że uważa go za rozpustnika i drania i że byłaby szczęśliwa, gdyby nie musiała widzieć go nigdy więcej. Reputacja Richarda, która przyciągała do niego kobiety ni­ czym ćmy do płomienia, nie przysłużyła mu się w jej oczach, ale wrogość Deborah tylko rozbudziła jego zainteresowa­ nie. Szybko uświadomił sobie, że Deb jest intrygującą kobie­ tą - o zasadach purytanki, a jednocześnie pełną namiętności. Z miejsca postanowił, że musi ją mieć. Ich znajomość rozwijała się i Richard zaczął podejrzewać, że mimo zapewnień Deb nie jest jej obojętny. Miał zbyt du­ że doświadczenie, jeśli idzie o kobiety, by nie rozpoznać, że demonstrowana przez nią niechęć zmienia się w ledwie ak­ ceptowany pociąg. Sam fakt, iż rozmyślnie unikała jego towa­ rzystwa dowodził walki, jaką toczyła z własnymi uczuciami. Popełnił poważny błąd i poprosił Deb, by została jego kochan­ ką. Przeliczył się. Taka niezręczność w sprawach sercowych była zupełnie do niego niepodobna, ale założył, że jest w stanie przezwy­ ciężyć ewentualne skrupuły Deb i namówić ją na romans. Siarczysty policzek dowiódł jej namiętnej natury, a także tego, jak źle ocenił sytuację. A potem, na wypadek gdyby nie do końca zrozumiał, posłała mu list, w którym ostrze­ gła, żeby na przyszłość trzymał się od niej z daleka. Richard nie zamierzał podporządkować się woli Deb. Po­ magało mu to, że towarzystwo w okolicznych wioskach by­ ło nieliczne, a więc często wpadali na siebie. Deb próbowała go ignorować, a Richard znajdował przyjemność w droczeniu się z nią i zbliżaniu się do granicy, którą wyznaczyła. Pozór-

17 — nie przyjmowała to z lekceważeniem, ale wyczuwał, że w dal­ szym ciągu jej się podoba, choć nie chce tego przyjąć do wia­ domości. W tym czasie Richard odnowił kontakt z parę lat od sie­ bie młodszym Rossem Marneyem, pod którego dowódz­ twem służył na morzu i którego darzył szacunkiem. Kiedy zamieszkali w sąsiedztwie, wzajemny szacunek przero­ dził się w serdeczną przyjaźń. Deb, jako szwagierka Rossa, znalazła się poza zasięgiem Richarda. Stała się wyjątkowo kuszącą, ale nieosiągalną kobietą, której pragnął, lecz nie mógł mieć. Jakby tego było mało, Richard ukoronował swój wyskok ostatnim aktem szaleństwa. Zakochał się w Deb i jego prag­ nienia uległy zmianie. Teraz chciał się z nią ożenić. Nie był pewien, w jaki sposób i dlaczego do tego doszło. To prawda, wciąż wpadali na siebie w towarzystwie. Poza tym oboje lubili jeździć konno i spędzać czas na powietrzu. Mi­ mo wszystko nie potrafił tego wyjaśnić. To jego starszy brat miał obowiązek zapewnić spadkobiercę w rodzie Kestrelów. Co więcej, nigdy nie spotkał kobiety, którą chciałby poślubić. Ki do teraz. Ale naturalnie wybrał kogoś, kto nie zamierzał poświęcić mu nawet jednego dnia; o oddaniu ręki nie można było nawet marzyć. Richard tłumaczył sobie wiele razy, że jego żarliwość jest całkowicie naturalnym skutkiem tego, że nie może zdobyć Deb. Wmawiał sobie, że wkrótce przezwycięży tę chwilową słabość i zostanie uleczony. Wiedział, że się oszukuje. Wiedział też, że nie ma cienia nadziei na to, by zaspokoił swoje pragnienie i ożenił się z De- borah, choć usychał z miłości, nie jak doświadczony mężczy­ zna, ale jak beznadziejnie zakochany młokos. Uczucia Deb

— 18 dla niego nie przeszły tak radykalnej metamorfozy. Wciąż nim pogardzała z powodu jego reputacji i w efekcie nie do­ puszczała go zbyt blisko. Nie było w tym nic dziwnego, zwa­ żywszy na to, że przypieczętował swój los, prosząc o to, by zo­ stała jego kochanką. Richard zdawał sobie sprawę, że nie może cofnąć przeszło­ ści. Przez lata szczycił się swoim statusem jednego z najbar­ dziej niebezpiecznych uwodzicieli w Londynie. Wykorzysty­ wał to na całego. Teraz jego reputacja sprawiała, że nie mógł sięgnąć po to, czego pragnął ponad wszystko. Była w tym iro­ nia losu, którą potrafił docenić. Oprócz tego Richard słyszał, między innymi od Ros­ sa Marneya, że pierwsze małżeństwo Deb było wyjątkowo nieudane i dlatego nie chciała ponownie wyjść za mąż. Ra­ zem biorąc, przeszkody wydawały się niemal nie do pokona­ nia. Richard postanowił jednak, że będzie próbował. Konku­ ry nie będą konwencjonalne, niemniej zamierzał zmusić Deb, by przyznała się do swych uczuć, i przekonać ją, że mimo jej wątpliwości są sobie przeznaczeni. Podjechał i z rozbawieniem obserwował, jak Deb ściąga wodze, by odsunąć się od niego jak najdalej. - Bardzo przepraszam - powiedział gładko. - Próbowałem pochwalić pani umiejętności jeździeckie. Wspaniale opanowała pani konia. A może nie obchodzą pani komplementy cyrkowe­ go jeźdźca? Deb odwróciła głowę tak, że widział tylko jej czarujący profil pod rondem kokieteryjnego kapelusika. - Z pewnością nie oczekuję komplementów od pana, lor­ dzie Richardzie - odparowała. - Są równie bezwartościowe jak zwiędłe zielsko. - Jakie to poetyczne - zauważył Richard. - Czy tego lata

19 —- czytujecie romantycznych poetów w tym swoim kółku czytel­ niczym, pani Stratton? Ponętne usta Deborah zacisnęły się tak mocno, jakby ktoś ściągnął je sznurkiem. Richard zapragnął ją pocałować. - Czytamy dzieła Andrew Marvella - odparła Deborah - aczkolwiek nie przypuszczam, by pan o nim słyszał, lordzie Richardzie. Powinnam wiedzieć, że intelektualne rozrywki nie są pańską mocną stroną. Richard, który ukończył z wyróżnieniem dwa kierunki stu­ diów w Oxfordzie, tylko się uśmiechnął. - Musi pani jeszcze wiele dowiedzieć się o moich mocnych punktach. Jeżeli dobrze pamiętam, pani Stratton, kiedy pro­ ponowałem, że je pani zademonstruję, odmówiła pani. Deborah zarumieniła się lekko, ale nie spojrzała na Richar­ da. - Naturalnie, że odmówiłam! Nie jestem latawicą goto­ wą uprzyjemnić panu pobyt na wsi. A propos, kiedy wraca PAN do Londynu, lordzie Richardzie? Na pewno niebawem... Ostatnio czas płynie tak wolno. Richard roześmiał się. - Jestem niepocieszony, że muszę panią rozczarować, oba- wiam się jednak, że czas mojego wyjazdu jeszcze nie nadszedł. Ale nie powinna pani narzekać. Tego lata, na razie, radzi so­ ­­­ pani doskonale. Proszę tylko przypomnieć sobie, jak mnie pani zignorowała na niedawnym balu u lady Sally Saltire. To było mistrzowskie. Dziś po prostu mieliśmy pecha. Jestem pe­ wien, że to się nie powtórzy. Deb zmierzyła go wzrokiem. Mam taką nadzieję. Midwinter było kiedyś spokojnym miejscem, ale ostatnio roi się od niepożądanych elementów. Richard znowu się roześmiał.

-— 20 — - Nie ma pani o mnie wysokiego mniemania, pani Stratton, nie jestem jednak przekonany, że uważa mnie pani za niepo­ żądanego... Patrzył z rozbawieniem, jak Deborah przygryza wargę, naj­ wyraźniej rozdarta między chęcią zmycia mu głowy po raz kolejny a dobrym wychowaniem, z którym jej uwagi nie mia­ łyby nic wspólnego. Była chyba najbardziej szczerą i prostoli­ nijną osobą, jaką znał, a w środowisku, które przywiązywało tak wielką wagę do pozorów, działało to odświeżająco. Wysforowała się do przodu na trawiastej drodze i zerknę­ ła przez ramię. - W jeździe konnej cenię sobie między innymi to, że mogę oddawać się temu zajęciu w samotności - podkreśliła. - Do widzenia, milordzie. Richard położył dłoń w rękawiczce na wodzach klaczy, zmuszając zwierzę do zwolnienia tempa. - Milordzie? - odezwała się lodowatym tonem Deb. - Chwileczkę, pani Stratton - zaczął Richard, kiedy ich ko- nie znów jechały obok siebie -tak rzadko mam okazję jeź­ dzić w towarzystwie kogoś, kto dorównuje mi umiejętnościa­ mi. Co by pani powiedziała na zakład? Jeśli zdoła mnie pani wyprzedzić, wygra pani prawo do samotności. Oczy Deborah rozbłysły. Wyszarpnęła wodze, zawróciła | konia i wbiła pięty w jego bok. Przemknęła tak blisko Richar- da, że był zmuszony się cofnąć, żeby nie spaść z siodła. Uśmie­ chając się, podjął wyścig. Deb niemal położyła się na końskiej szyi. Jej sylwetka w czerwonej amazonce zdawała się unosić w powietrzu. Miała nad nim przewagę, bo znała teren lepiej od niego; nie zawahała się, kiedy klacz przeleciała przez tra­ wiastą darń w kierunku wody. Wiatr zerwał jej kapelusz z gło­ wy, a uwolnione włosy frunęły za nią jak u walkirii.

21 Richard doganiał Deborah i bez względu na to, jak krążyła i skręcała, pokonał dystans między nimi i zmusił ją, by skiero­ wała się do niewielkiego zagajnika nad samą rzeką. Wreszcie, kiedy zdała sobie sprawę, że mu nie ucieknie, ściągnęła wodze i powoli podjechała pod osłonę liści. Richard przyglądał się jej uważnie. Wcale by się nie zdziwił, gdyby spróbowała go oszukać, przemknąć obok niego i wy­ dostać się z lasku. Sprawiała wrażenie poirytowanej i zbunto­ wanej, piersi pod dopasowanym czerwonym żakiecikiem fa­ lowały z wysiłku. - Cóż za gwałtowny temperament, pani Stratton - powie­ dział Richard powoli. - Domyślałem się, że pragnie pani od­ rzucić reguły towarzyskie i stać się wolna. - Zawrócił, tak że teraz znaleźli się twarzą w twarz, a po chwili swoim kolanem dotykał jej kolana. Nie odsunęła się, tylko zastygła w siod­ le, wbijając w niego spojrzenie szeroko otwartych fiołkowych oczu. - Nie spytała pani, co będzie, jeśli przegra pani zakład dodał Richard łagodnie. Wsunął rękę za jej głowę, w plątaninę rozwianych wiatrem włosów i przyciągnął do siebie. Konie przybliżyły się tak, że noga Richarda uwięzła między ich rozgrzanymi bokami. Pie­ kielnie niewygodny sposób całowania damy, uznał, niemniej dla niego wart zachodu, bo od bardzo dawna pragnął pocało­ wać Deb Stratton. Miała miękkie, chłodne wargi, smakowała świeżym powietrzem. Doszukał się jeszcze jednego, trudniej wykrywalnego smaku - samej Deborah. Wsunął język w jej usta, domagając się odpowiedzi, póki go nie pocałowała, z po- czątku z wahaniem, potem z rosnącą namiętnością. Pożąda­ nie narastało w nim, aż był o włos od ściągnięcia Deb z konia i kochania się z nią na posłaniu z liści. Przytulił ją mocniej i delikatnie zsunął dłonie na jej plecy,

22 świadomy jej kuszących kształtów pod dopasowaną amazon­ ką. Nigdy tak gorąco nie pragnął kobiety. Konie drgnęły i roz­ dzieliły ich. Richard z ociąganiem wypuścił Deborah z objęć. Odsunął się, nie odrywając oczu od jej twarzy. Przez ułamek sekundy sprawiała wrażenie oszołomionej. Odczuł głęboką satysfakcję, że tak całkowicie sforsował jej okopy. Po chwili jednak na jej twarzy pojawił się gniewny grymas. -Wiedziałam, że jest pan rozpustnikiem! - zawołała z wściekłością. - Cieszę się, że pomogłem pani udowodnić słuszność tej opinii - odparł z ironią Richard. - Nie dogoniłby mnie pan, gdybym jechała po męsku, od­ parła Deborah. - No właśnie - skomentował Richard - bardzo chętnie bym to zobaczył. Deborah prychnęła wściekle i ruszyła ścieżką. Była wąska, więc Richard przepuścił ją przodem. Uschnięte paprocie, po­ zostałości z ubiegłej jesieni, zmieszały się z igłami sosnowymi i końskie podkowy chrzęściły na poszyciu. Deborah siedziała w siodle wyprostowana, demonstrując oburzenie. Na ten wi­ dok Richard miał ochotę się roześmiać. Gotów był się założyć, że połowa jej złości wynikła z faktu, że nie była w stanie mu się oprzeć. Samo wspomnienie paliło go żywym ogniem. - Pani też mnie pocałowała - podkreślił. Przeszyła go spojrzeniem fiołkowych oczu. - Nie przypominam sobie. - W takim razie ma pani krótką pamięć. Deb przeszła w kłus, wynurzyła się z cienia i znów znalazła się na otwartej przestrzeni. - Czy moją karą za przegrany zakład będzie również to, że nie pozbędę się pańskiego towarzystwa, milordzie? - spytała.

23 - Czuję, że powinienem pani towarzyszyć do domu, pani Stratton. Można natrafić na rozmaite typy, kiedy komuś za­ chciewa się jeździć bez stajennego. Deb uniosła szpicrutę i postukała nią w zamyśleniu o wnę­ trze dłoni. - Mogłabym sobie z nimi poradzić. - Chyba już pani wykazała, że to by się pani nie udało. Patrzył z rozbawieniem, jak Deborah zaciska dłoń na uchwycie szpicruty. Jej zamiar był aż nadto jasny. - Zdaje się, że moja potrzeba samotności narasta, lordzie Richardzie - zauważyła ozięble. - Na tyle, że będę jej bronić nawet siłą. - Nie ma potrzeby posuwać się tak daleko, pani Stratton. Pojmuję aluzję tak samo dobrze jak inni. - Mam dowody, że jest wprost przeciwnie, milordzie. Za każdym razem odnoszę wrażenie, że zrozumienie przychodzi panu wyjątkowo trudno. Richard uspokoił konia, który wyczuł napięcie i nerwowo przestępował z nogi na nogę. - A może mnie pani nie docenia? - spytał łagodnie. - Wątpię. Oceniłam pana jako rozpustnika i nie dostrze­ gam niczego, co mogłoby temu zaprzeczyć. - Nie mogę winić pani za tę opinię. Kwestionuję tylko pa­ ni reakcję. Nie jest pani tak obojętna wobec mnie, jak pani udaje. Zobaczył, jak na policzki Deborah wypełza rumieniec, i pomyślał, że to mieszanina oburzenia i poczucia winy. Nie chciała przyznać, że Richard jej się podoba, ale ponieważ była na wskroś uczciwa, nie potrafiła kłamać i mówić półprawd. - Myli się pan. Nie sądzę.

24 - Jest pan zarozumiały. - Być może. To jednak nie dowodzi, że mnie pani nie lubi. - Wyjątkowo pana nie lubię. - I nie dowodzi też, że się pani nie podobam. - Richard podniósł rękę do góry. - Niech pani da spokój, pani Stratton... Deborah... i przyzna się. - Nie dałam panu prawa do zwracania się do mnie po imie­ niu. - Nie, obdarzyła mnie pani tylko namiętnym pocałunkiem. Nie trzeba być z kimś na ty, żeby robić coś takiego, przyznaję. Co więcej, mogłaby się pani ze mną kochać i nie musiałaby pani zwracać się do mnie po imieniu... Zobaczył w jej oczach błysk wściekłości, ale się nie uchy­ lił, kiedy machnęła szpicrutą. Uderzyła nią jednak bok klaczy, nie jego twarz. Biedne stworzenie rzuciło się przez pola, jakby goniły je piekielne orszaki. Tym razem Richard pozwolił Deborah odjechać, obserwu­ jąc z podziwem, jak pochyliła się z siodła i podniosła kapelusz z trawy, nie zwalniając biegu. Z zagadkowym uśmiechem zawró­ cił konia w przeciwnym kierunku i ruszył galopem do Kestrel Court drogą biegnącą brzegiem rzeki. Miękka piaszczysta ścież­ ka uginała się pod kopytami i koń przeszedł w kłus, pozwalając Richardowi do woli myśleć o Deborah Stratton. W jej obecno­ ści zmuszał się do opanowania, ale wyzwalała w nim wszystkie prymitywne męskie instynkty. Trudno było postępować, jak na dżentelmena przystało, kiedy myślał wyłącznie o tym, żeby ją zdobyć. Richard głęboko odetchnął, by napięcie opuściło jego ciało. To był interesujący poranek. Najpierw ten tajemniczy list za­ adresowany do wydawcy „Suffolk Chronicie". Ciekawe, czego dotyczył. Potem spotkanie z samą Deborah, szalone i namięt-

25 ne, które utwierdziło Richarda w decyzji, żeby kontynuować niekonwencjonalne zaloty. A ponieważ nigdy nie udawał sta­ tecznego, a ona uważała go za rozpustnika, czeka ją właśnie to - konkury rozpustnika.

Rozdział drugi - Czy coś się stało, Deborah? - spytała 01ivia Marney póź­ niej tego dnia, kiedy siostry siedziały na werandzie Midwinter Marney Hall, racząc się herbatą. - Nie jesteś w stanie usiedzieć spokojnie przez pięć minut i sprawiasz wrażenie wyjątkowo poruszonej. Co cię tak zdenerwowało? Deborah zaczęła skubać kiść bzu, którą zerwała z pobli­ skiego krzaka. Zgniecione płatki wydawały słodki zapach. Z westchnieniem odłożyła kwiaty. Bez wątpienia 01ivia, która przez lata wkładała wiele wysiłku w ogrody Marney, obser­ wuje z niepokojem, czy siostrze przypadkiem nie wpadło do głowy jednym pociągnięciem zniszczyć dzieło jej życia. Jeśli się wzięło pod uwagę samopoczucie Deb, nie było to wyklu­ czone. - Przepraszam, że ze mnie taka marna towarzyszka - po­ wiedziała. - Jestem dziś poirytowana. Może to z powodu słoń­ ca. - Hm. - 01ivia nalała siostrze drugą filiżankę herbaty i pchnęła w jej stronę talerz z keksem. - Nigdy dotąd ci nie przeszkadzało. Dzisiejszego ranka jeździłaś konno, zdaje się? - Tak. - Deb przełknęła łyk herbaty. Wydała jej się za moc-

27 na. Szkoda, że nie poprosiła o lemoniadę. Odstawiła filiżankę i podziwiała widok po drugiej stronie trawników, gdzie posa­ dzono dekoracyjne krzewy. Powinny poprawiać nastrój. Deb stwierdziła jednak, że w jej przypadku tak nie jest. - Zwykle przejażdżka wprawia cię w doskonały humor - stwierdziła Olivia. Deb zmarszczyła brwi. - Nie tym razem. Nękał mnie ten łajdak, Richard Kestrel. Uparł się, żeby mi towarzyszyć. Całkiem zepsuł mi wyciecz- kę. - Och, rozumiem. To lord Richard wprawił cię w ten pa­ skudny nastrój! Powinnam była się domyślić. Nikt inny nie ma do tego takiego talentu. - Pocałował mnie - oznajmiła Deb. - Dasz wiarę? Bezczel­ ny typ! Rozległ się brzęk, bo 01ivia upuściła srebrną łyżeczkę na wyłożoną płytkami posadzkę werandy. Pochyliła się, by ją podnieść, po czym usiadła sztywno wyprostowana, z lekkim rumieńcem na twarzy. - Deb, powinnaś mnie ostrzec, zanim wygłosisz tego rodza­ ju oświadczenie! W Midwinter Marney Hall nie przydarza się nic nawet w połowie tak ekscytującego. - Chcesz powiedzieć, że Ross nigdy cię nie całuje, Liv? - Nigdy. Jesteśmy małżeństwem od sześciu lat, jak wiesz, a więc trudno oczekiwać spontanicznych pocałunków. Poza tym tak często się kłócimy, że nie starcza nam czasu na nic innego. Jednak nie mówiłyśmy o mnie, prawda? Opowiedz mi, co się stało. Deb nieznacznie wzruszyła ramionami. Uświadomiła so­ bie, że nie ma ochoty zwierzać się ze wszystkiego, co zaszło podczas spotkania z Richardem Kestrelem. Nie była przeko-