Zdarzyło się to w okresie przedwojennym, pewnego deszczowego,
letniego wieczoru, w niedzielę. Cała Turyngia spowita była w gęstej
mgle. Z drzew opadały ciężkie krople.
Przy wjeździe do ślicznej wioski Bodenhausen, u wlotu głównej
szosy, prowadzącej od dworca w kierunku zamku noszącego tę samą
nazwę, położony był jedyny w tej okolicy zajazd. Nad drzwiami
dumnie błyszczał wybity czarnymi literami napis: „Gospoda Pod
Białym Gołębiem". Można go było odczytać nawet o zmierzchu.
Pomalowany na biało dom, z zielonymi okiennicami, robił zachęcające
wrażenie na strudzonych podróżnych. Był usytuowany w samym
środku wielkiego ogrodu. Na jednej połowie działki stały stoły i ławki,
gotowe na przyjęcie gości, zaś na drugiej rosły warzywa i drzewa
owocowe. Ta część ogrodu nie była przeznaczona dla przyjezdnych.
„Biały Gołąb" należał do wdowy pani Marty Szulc. Była to schludna i
zadbana kobieta, energicznie zarządzająca gospodarstwem, która, jak
sama zwykła powtarzać, przywiązywała dużą wagę do porządku i
przyzwoitości. W ostatnich latach miewała niekiedy letników, którzy .
odpoczywali w tej pięknej, zalesionej okolicy zwykle po kilka tygodni.
Poza tym w niedziele przybywali tutaj z odległego o dwie godziny
drogi miasta wycieczkowicze, którzy w „Białym Gołębiu" zawsze
mogli posilić się dobrą kawą i ciastem domowej roboty. U pani Marty
Szulc wszystko było smaczne, tanie i świeże.
Owego deszczowego dnia, kilka minut po odjeździe z Bodenhausen
ostatniego pociągu, do nie oświetlonej gospody zbliżyła się ubrana
w czarną suknię kobieta. Prowadziła za rękę dziewczynkę mogącą
mieć nie więcej niż pięć lat. Mała wyglądała na bardzo śpiącą, bo
ziewnęła i powiedziała sennie:
— Jestem strasznie zmęczona, mamusiu.
Szczupła kobieta nachyliła się czule nad dzieckiem i pocałowała je.
— Jeszcze tylko trochę cierpliwości, kochanie. Zaraz będziesz sobie
leżeć w miękkim łóżeczku — rzekła łagodnym głosem.
Matka z dzieckiem weszły do ciemnego przedsionka gospody.
Wszędzie było pusto, gdyż o tej porze roku w „Białym Gołębiu"
rzadko pojawiali się goście. Marta Szulc, posłyszawszy kroki,
natychmiast skierowała się ku sieni.
— Kto tam? — spytała, patrząc w ciemność.
— Proszę wybaczyć tak późną porę. Chciałam tylko zapytać, czy nie
mogłabym wynająć tu skromnego pokoju na kilka tygodni? Powie-
dziano mi, że ma pani wolne miejsca — spytała nieśmiało obca
kobieta.
Gospodyni z lekkim ociąganiem otworzyła drzwi. W świetle lampy
jej oczom ukazała się trochę przybladła, lecz niewątpliwie piękna
twarz młodej kobiety. Jej ciemnoniebieskie oczy wyrażały wielką
udrękę. W ramionach trzymała teraz już śpiącą na dobre dziewczynkę.
Pani Marcie zrobiło się dziwnie miękko na sercu. Początkowa
nieufność ustąpiła miejsca współczuciu. Intuicja podpowiadała jej, że
stoi przed nią nieszczęśliwa osoba, która zasługuje raczej na litość niż
podejrzliwość. Odetchnąwszy przygładziła swój biały fartuch.
— Ależ oczywiście! Może pani dostać u mnie pokój. Na razie jeszcze
wszystkie stoją puste. Jeśli się pani spodoba, zaraz każę przygotować
mansardę. Co prawda nie ma tu zbyt wielkiego luksusu, ale z mansardy
będzie miała pani najładniejszy widok. Właśnie tam jest najspokojniej
w całym domu. Nie słychać żadnych hałasów z dołu.
— Bardzo mi to odpowiada. Nie szukam wygód ani eleganckich
wnętrz. Wystarczy, żeby pokój był czysty i spokojny.
— W takim razie zapraszam. Henryku, przynieś lampę! Nowo
przybyła podążyła za oświetlającym drogę służącym.
Pani Marta nie zastanawiając się długo, wzięła od kobiety śpiące
dziecko.
— Mała jest chyba odrobinę za ciężka, żeby ją pani dźwigała po
schodach. Pomogę pani. Ach, jaka ona śliczna! Wygląda jak aniołek.
Henryk pokiwał głową.
— Mógłbym ją nieść nawet całą drogę ze stacji — rzekł trochę
nieporadnie.
Nieznajoma rzuciła mu przyjazne spojrzenie.
— No właśnie! Przecież taszczy pani to rozkoszne stworzonko taki
kawał. Gdybym wiedziała, na pewno wysłałabym Henryka na
dworzec. Jak ona mocno śpi! A więc, czy odpowiada pani taki pokój?
— spytała gospodyni, wprowadzając przybyłą do mansardy.
— Naturalnie. Jest czysty i przytulny. Chciałabym go wynająć, jeśli
oczywiście nie policzy mi pani za drogo — rzekła matka dziewczynki
wyczekującym tonem.
Cena została szybko ustalona i pani Marta ułożyła delikatnie dziecko
na miękkiej kanapie. Potem sama przygotowała łóżko, a Henryk
poszedł po wodę. Nie minęła godzina, gdy znużona podróżą
dziewczynka leżała przebrana i umyta na grubych poduszkach.
Nieznajoma zeszła na dół do prawie pustego pokoju dla gości, by zjeść
kolację. Tymczasem Henryk został wysłany na stację po bagaże. Marta
Szulc obsługiwała matkę dziewczynki i gawędziła z nią życzliwie.
Dowiedziała się, że nieznajoma nazywa się Maria Hochberg i nie-
dawno straciła męża. Przybyła do tego cichego zakątka, by odpocząć i
zapomnieć o swoim cierpieniu. Została z dzieckiem zupełnie sama. Nie
ukrywała, że posiada jedynie mały majątek. Gdy więc nabierze trochę
sił, będzie musiała podjąć pracę, aby zarobić na siebie i córeczkę.
Zrezygnowała z dotychczasowego mieszkania, a meble sprzedała,
chcąc mieć kilka tysięcy marek na początek nowego, trudnego życia.
Jako młoda dziewczyna zarabiała na utrzymanie, przyozdabiając różne
artystyczne drobiazgi swoimi rysunkami. Właśnie to chciałaby robić w
przyszłości.
Właścicielka zajazdu słuchała z przejęciem. Zapragnęła pomóc
młodej kobiecie, ponieważ od razu poczuła do niej sympatię.
Próbowała dodać jej odwagi. Gdy zaś Maria spytała, czy pani Marta
nie zechciałaby przyjąć ją na całodzienne wyżywienie, przy czym
zadowoliłaby się prostym, niewyszukanym wiktem oraz pewną,
dostateczną ilością świeżego mleka dla dziecka, gospodyni chętnie
zgodziła się na to i zaproponowała całkiem umiarkowaną cenę. Maria
Hochberg zapłaciła
więc za miesiąc z góry, a obie kobiety były usatysfakcjonowane
umową. Nowa lokatorka po zjedzeniu kolacji poszła niezwłocznie na
górę do swojego nowego mieszkania.
Tego wieczoru długo jeszcze siedziała w oknie, patrząc na jabłoń
rosnącą w sadzie, której gałęzie sięgały okna i zdawały się wdzierać do
wewnątrz. Łzy jedna za drugą płynęły po jej bladych policzkach.
„Czy widzisz nas teraz, mój kochany mężu? Widzisz mnie i twoje
dziecko? Ach, dlaczego zostawiłeś nas całkiem same? Jakże ciężkie
jest życie bez ciebie! Byłam z tobą taka szczęśliwa, ale widocznie
żadne szczęście nie może trwać wiecznie. Nie mogę pogodzić się z tą
pustką. Nigdy już nie powrócisz do nas, do mnie i do Lizelotty, którą
tak czule kochałeś".
Takie właśnie rozmowy prowadziła nieszczęśliwa kobieta w myślach
ze swoim zmarłym mężem. Zegar na wieży kościelnej wybił godzinę
jedenastą. Westchnąwszy ciężko, Maria Hochberg otrząsnęła się z
bolesnej zadumy i po krótkiej modlitwie udała się na spoczynek.
Kiedy następnego dnia otworzyła oczy, było jeszcze bardzo wcześ-
nie. Wstała, starając się zachowywać jak najciszej, by nie obudzić
córki, ubrała się i zaczęła rozpakowywać walizki oraz porządkować
rzeczy w szafie i komodzie. Mała Lizelotta jednak po chwili usiadła na
łóżku. Zdziwiona przetarła oczy i rozejrzała się wokoło.
— Mamo, mamo, gdzie jesteśmy? Czemu nie w naszej sypialni? —
zawołała, a przybrawszy zabawną minkę, potrząsnęła ciemnymi
loczkami, oplatającymi zaróżowioną od snu buzię. Maria podeszła
szybko do dziecka i przytuliła je.
— Nie pamiętasz już, kochanie, jak to wczoraj wyruszyłyśmy w
daleką podróż? — spytała, zmuszając się do beztroskiego uśmiechu.
Lizelotta przywarła rumianą twarzyczką do mamy.
— Tak, pamiętam. Jechałyśmy długo koleją, a ja chciałam do
pięknego, zielonego lasu i do kolorowych kwiatuszków.
— No właśnie, Lizelotko. A teraz jesteśmy tu.
— A gdzie jest las i łąka?
— Och, wystarczy, że wyjrzysz przez okno, to zobaczysz i jedno, i
drugie. Jak się ubierzesz i zjesz grzecznie śniadanie, wyjdziemy razem
na spacer.
Dziewczynka klasnęła w dłonie.
— Och, mamo! Narwę ci kwiatków i uplotę wianek, taki sam, jaki
przynosi ci tata. Kiedy wreszcie odnajdziemy naszego kochanego tatę?
Maria zagryzła wargi.
— Mówiłam ci już przecież, moje serduszko, że tata wybrał się w
daleką podróż.
— No tak, ale my też pojechałyśmy, więc tata musi tu gdzieś być.
— Nie, moje dziecko. On jest o wiele dalej. Nieprędko go zo-
baczymy.
— Ach, mamo, nie bądź smutna. Tata niedługo do nas przyjedzie.
Przecież obiecał, że wróci.
— Mówiłam ci już, że zatrzymały go ważne sprawy...
Biedna Lizelotta nie miała pojęcia, że z podróży, w którą wybrał się
jej tata, nie ma odwrotu. Nie wiedziała też, że swym naiwnym,
dziecięcym szczebiotem sprawia mamie wielki ból. Ojciec powiedział
przecież na pożegnanie:
— Bądź grzeczna, córeczko, moja myszko, to szybko wrócę. Była
więc grzeczna, tak jak przykazał ojciec. O tym jednak,
że z dala od domu dopadła go śmierć, nikt jej nie powiedział. Zresztą
pewnie by w to nie uwierzyła. Była przecież grzeczna!
Maria z największym trudem powstrzymywała łzy. Zaczęła szybko
mówić o czymś innym, aby odwrócić uwagę dziecka od bolesnego
tematu.
— Chodź, myszko! Umyjemy się szybko i włożymy sukienkę.
— A czy dostanę mleczko i bułeczkę?
— Ależ oczywiście, gdy tylko będziesz gotowa.
Lizelotta zeskoczyła z łóżka. Zobaczywszy za oknem jabłoń,
ucieszyła się i wyciągnęła rączki, chcąc dotknąć jej gałęzi.
— Patrz, mamo, jakie piękne drzewo rośnie u nas w pokoju!
— To jest jabłoń, Lizelotko.
— Jabłoń? Ależ ma dużo malutkich jabłuszek! Dziewczynka
sprawnie wdrapała się na fotel przy oknie i spojrzała
na przestronny sad. Tuż za ogrodem zaczynał się las, a po jego drugiej
stronie widać było czerwone dachówki domów pobliskiej wioski.
— Mamusiu, patrz jaki piękny, duży ogród! A tam śliczna, zielona
altanka. Czy możemy do niej wejść?
— Zapytam o to naszą gospodynię. Jesteś gotowa? Chodźmy w takim
razie. Chyba chcesz wyjść na słońce?
Pani Marta Szulc oczekiwała już na swoich gości przy schodach. Zza
drzwi wyglądała również biała jak len głowa służącego Henryka.
Gospodyni najpierw chciała wiedzieć, jak minęła gościom pierwsza
noc w jej pensjonacie. Następnie przywitała się z małą Lizelottą.
Maria Hochberg spytała, czy mogłaby pójść z córeczką do ogrodu.
— Ależ jak najbardziej. Kazałam już nawet nakryć w altanie do
śniadania.
Okazało się, że właśnie tam mogą jadać przy dobrej pogodzie. Marii
bardzo to odpowiadało. Z prawdziwą przyjemnością zasiadła za stołem
w małej altance.
Wkrótce polubiła to miejsce, bo czasem pani Marta przysiadała się do
niej na godzinkę i dzieliła się różnymi opowiastkami z życia okolicy.
Czasem Maria siedziała w altance sama, z książką lub z ręczną robótką,
a Lizelottą bawiła się na trawie. W ciepłe dni wolno jej było nawet
biegać boso. Dziewczynka szybko stała się ulubienicą mieszkańców
„Białego Gołębia", a biedna, młoda kobieta dziękowała wzruszającym
uśmiechem za każdą najdrobniejszą uprzejmość. Za ten uśmiech
Henryk gotowy był do wykonania najcięższych prac.
Okoliczni chłopi byli przyzwyczajeni do żartobliwych pogwarek z
letnikami wynajmującymi pokoje u pani Szulc. Jednak Maria
Hochberg zawsze przechodziła obok nich ze spuszczoną głową, nie
podejmując ich żartów.
Takie zachowanie, oczywiście, nie bardzo się podobało. Dowie-
dziawszy się od właścicielki pensjonatu, że Maria jest biedną wdową,
która, gdy tylko zbierze siły, zmuszona będzie pracować na
utrzymanie, zaczęli z niej drwić. Chłopom z Bodenhausen z reguły
powodziło się dobrze, gdyż urodzajna ziemia przynosiła im obfite
plony. Gdy więc Maria przechodziła obok nich bez słowa, trącając się
między sobą, wymieniali złośliwe uwagi na temat nie uzasadnionej
wyniosłości niektórych ludzi.
Lizelotta czuła się w Bodenhausen bardzo szczęśliwa. Sad, położony
wzdłuż drogi prowadzącej ze wsi na zamek, był jej królestwem.
Wszystko, co działo się na drodze, mogła obserwować poprzez po-
malowany na zielono-biało płot. Najchętniej patrzyła na
przejeżdżający
kilka razy dziennie powóz. Czasami też na pięknych, rączych koniach
przejeżdżał baron von Bodenhausen wraz z małżonką. Pomiędzy nimi
na zwinnym kucyku kłusował panicz Hans. Czasami panicz siedział w
powozie obok swej siostry, baronówny Lori. Pani Marta opowiadała,
że panicz Hans i młodsza od niego baronówna Lori są jedynymi
dziećmi barona i że baronostwo zamieszkuje w zamku w Bodenhausen.
Pewnego gorącego dnia Lizelotta jak zwykle stała przy wąskiej furtce
i czekała, aż wydarzy się coś ciekawego na drodze. Była boso, bo
wcześniej zabawiała się sadzeniem kwiatów na małej grządce, którą
specjalnie dla niej przygotował Henryk. Na rączkach i fartuszku miała
więc pełno ziemi, a rozpaloną z emocji buzię okalały mocno potargane
włosy. Wiedziała, że powóz z zamku będzie za chwilę przejeżdżał. W
końcu rzeczywiście nadjechał i rozradowana Lizelotta pomachała
dzieciom, które wraz z guwernantką baronówny Lori siedziały w
powozie. Powóz, ku uciesze Lizelotty, jechał tym razem bardzo
wolno.
Na widok zabawnej, bosej dziewczynki panicz Hans roześmiał się i
przyjaźnie odpowiedział na pozdrowienie. Ale jego młodsza siostra,
niczym prawdziwa, dorosła dama z godnością opierając się na sie-
dzeniu, spojrzała na nią z wyższością i rzekła wzburzona:
— Fe, Hans! Czego chcesz od tego małego brudasa? Lizelotta nie
dosłyszała słów dziewczynki z powozu. Nadal śmiała
się i cieszyła, że panicz zareagował na jej machanie. Gdy powóz
oddalił się, pobiegła natychmiast do mamy.
— Mamusiu, właśnie przejeżdżali! Ta mała dziewczynka z dużym
chłopcem. On uśmiechnął się do mnie. Dlaczego nie wysiedli i nie
pobawili się ze mną? Tak bym chciała!
Maria wzięła dziecko na kolana i rzekła, uśmiechając się, lekko
zrezygnowanym tonem:
— Ej, dopiero by się zdziwili, widząc taką małą, umorusaną dziew-
czynkę! Zobacz, jakie masz rączki. Pełno na nich ziemi. A fartuszek
jest cały mokry i brudny. Nikt, kto nie chce być brudasem, nie będzie
się z tobą bawił. Chodź, ty moja bosonóżko, musimy się umyć.
Lizelotta spojrzała na fartuszek i oglądnęła swe rączki.
— No tak, ale przecież musiałam zasadzić kwiatuszki w moim
ogródku!
Pobiegła żwawo za mamą do domu i pozwoliła się umyć. Przez cały
czas opowiadała przy tym w podnieceniu o dzieciach z powozu.
Następnego dnia Maria Hochberg wybrała się z Lizelottą na trochę
dłuższy niż zwykle spacer. W końcu doszły do parkanu, za którym w
oddali widniał zamek.
Po drodze Lizelottą nazbierała mnóstwo kwiatów, które teraz
trzymała w rączce. Matka i córka przeszły kawałek wzdłuż ogrodzenia
i po chwili zobaczyły na łące panicza Hansa i baronównę Lori,
bawiących się w korso. Lizelottą wykrzyknęła z radości i przywarła do
parkanu.
— Mamo, widzisz ich? Chcę się z nimi bawić! — zawołała
kategorycznym tonem.
Ogarnięta zapałem pomachała dzieciom i krzyknęła wesoło:
— To ja! Tutaj jestem! Mogę się z wami pobawić? Dostrzegłszy ją,
mała baronówna z pełną pogardy miną odwróciła
się tyłem. Panicz Hans stał w miejscu. Wprawdzie uśmiechnął się, ale
widać było, że jest bardzo zakłopotany. Nie wiedział, jak powinien się
zachować. Jego dobre serce wzdragało się przed sprawieniem
przykrości dziewczynce. Równocześnie zdawał sobie sprawę, że
spełnienie jej prośby mogłoby być niestosowne. Niezdecydowany
patrzył na nią, a Lizelottą wyciągnęła doń rączkę z kwiatami. Krata
parkanu nie była zbyt ciasna.
— Chłopczyku, dziewczynko, weźcie, proszę, moje kwiatki. Są dla
was! — zawołała przymilnie.
Ale baronówna Lori wzruszyła tylko ramionami i zmierzyła kry-
tycznym wzrokiem kobietę o blond włosach, ubraną w prostą, czarną
suknię, kobietę, która nawet nie miała kapelusza. Przypadkowo
słyszała, jak służący opowiadał na zamku, że owa nieznajoma,
zamieszkująca w gospodzie „Biały Gołąb", jest tylko ubogą wdową,
która Bóg wie co sobie wyobraża. Wydaje jej się, że jest wielką damą.
Dlatego też Lori odrzuciła głowę do tyłu, chcąc w ten sposób okazać
Lizelotcie i jej matce swoje lekceważenie.
Lizelottą nie zrozumiała, dlaczego ta ładna dziewczynka nie zwraca
uwagi ani na nią, ani na kwiatki.
— Czy ty też nie chcesz kwiatków ode mnie? — spytała żałośnie
chłopca. Hans nie mógł oprzeć się jej błagalnemu spojrzeniu. Nie był
tak zarozumiały jak jego siostra. Lizelotta bardzo mu się podobała i
było mu naprawdę przykro z powodu zachowania Lori. Już miał do
niej podejść i zamienić z nią kilka miłych słów, lecz powstrzymał go
piskliwy głos siostry:
— Odczep się od niej, Hans! Przecież to tylko mały kopciuch!
Chłopiec poczerwieniał. Ze wstydem patrzył na pobladłą mamę
Lizelotty, która podeszła, by ją zabrać spod parkanu. Przez chwilę był
wściekły na swoją siostrę, ale, jak to chłopiec, nie lubił zbyt długo
zastanawiać się nad swoim postępowaniem. Odwrócił się i pobiegł za
Lori w głąb parku. Nie chciał przyznać się do swego wstydu.
Zdezorientowana Lizelotta popatrzyła na mamę ze smutkiem.
— Mamusiu, oni nie chcą moich kwiatków. Nie chcą się ze mną
bawić, dlaczego?
Maria wzięła ją na ręce, przytuliła i pocałowała. I ona także miała w
tej chwili rozdarte serce.
— Mój ty Kopciuszku — wyszeptała ze ściśniętym gardłem.
Następnie ruszyła z córką w drogę powrotną. Usilnie starała się od-
wrócić uwagę Lizelotty od przeżycia, które tak głęboko wryło się w jej
dziecięcą duszę i miało na zawsze pozostać jednym z najważniejszych
wspomnień dzieciństwa.
* *
Nim jednak mała Lizelotta przybyła ze swą matką do „Białego
Gołębia", miało miejsce kilka istotnych wydarzeń wartych opisania.
W pięknym, starym zamku, który wznosił się dumnie na zalesionym
wzgórzu, mieszkał hrabia Armin von Hochberg-Lindeck. Celem,
któremu podporządkował całe swoje życie, było uchronienie rodu, z
jakiego się wywodził, nie tylko od upadku, ale i od najmniejszego
cienia, który mógłby osłabić jego świetność.
Zamieszkiwał zamek jedynie ze swoją małżonką, hrabiną Katarzyną,
oraz liczną służbą. Jeszcze przed sześcioma laty na zamku było zawsze
tłoczno i wesoło. Najznamienitsi goście brali udział w polowaniach
oraz we wspaniałych przyjęciach. Urządzano je głównie
podczas obecności hrabiego Botho, jedynego syna hrabiostwa von
Hochberg.
Odziedziczywszy po matce łagodność i dobroć, tak jak i ona
okazywał je wszystkim, którzy na to zasługiwali. Matka jednak,
bezradna wobec despotycznego charakteru ojca, dumnego ze swojego
arystokratycznego pochodzenia, podporządkowywała się bez
zastrzeżeń jego woli. Hrabia Armin chciał ożenić syna z pewną młodą
arystokratką, równą mu pod względem urodzenia, ale Botho po prostu
jej nie znosił. Urządzając bale, ojciec myślał tylko o tym, aby zbliżyć
młodych ludzi do siebie i rozniecić w nich uczucie na tyle silne, by
mogło dojść do małżeństwa. Botho jednak konsekwentnie unikał
wyznaczonej mu kandydatki na żonę. Pewnego dnia zwierzył się ojcu,
że jego serce już od dawna należy do biednej sieroty, którą poznał
podczas jednej z podróży. Błagał go, by pozwolił mu się z nią ożenić.
Zaklinał przy tym, że nie poprosi o rękę nigdy żadnej innej kobiety.
Hrabia Armin wpadł we wściekłość. Nie chciał nawet słyszeć o tym
małżeństwie. Kategorycznie zabronił synowi spotykać się z ową
wybranką. Młodzieniec okazał jednak równie niezłomną wolę. Nie
przyjął do wiadomości zakazu ojca i oświadczył, że nigdy nie
zrezygnuje z dziewczyny, która od tej chwili jest jego narzeczoną.
Doszło do przykrych, pełnych oskarżeń scen pomiędzy ojcem a
synem, wreszcie ten ostatni odjechał i wbrew ojcu wkrótce ożenił się z
biedną sierotą. Od tamtej pory hrabia Armin zerwał wszelkie kontakty
z jedynym synem. Wydziedziczony przez ojca, Botho zmuszony był
prowadzić bardzo skromne życie. Jego własny majątek był niewielki.
To jednak nie umniejszyło jego szczęścia. Młoda żona niebawem
urodziła mu córeczkę. Mimo upływu lat ojciec nie chciał się z nim
pogodzić, i tylko to spędzało mu sen z powiek, choć przez cały czas
żywił nadzieję, że stary hrabia uzna w końcu jego małżeństwo i
przebaczy mu nieposłuszeństwo. Ale wszystkie zabiegi pozostały bez
echa. Tylko raz ojciec raczył odpisać na jego błagalny list. Odpowiedź
brzmiała następująco:
Jeśli zerwiesz więzy łączące Cię z kobietą, która nie jest nas godna,
przyjmę Cię jako mojego syna. W przeciwnym razie nie chcę Cię
widzieć aż do śmierci.
Hrabia Botho zbyt mocno kochał swą żonę, aby móc się z nią rozstać,
nawet jeśli stawką była ojcowska miłość. Wszystko pozostało więc jak
dawniej. Taki właśnie był stan rzeczy na kilka miesięcy przed
przyjazdem Marii Hochberg do Bodenhausen.
Botho miał dobrego przyjaciela, barona Rainau, którego posiadłości
graniczyły z majątkiem hrabiego Armina von Hochberg-Lindeck. Po
kilku wizytach u Botho baron ów zdążył poznać żonę przyjaciela na
tyle, by móc zrozumieć, dlaczego ten wyrzekł się dla niej wszystkiego.
Wcześniej baron Rainau wiele podróżował, a następnie ożenił się i
osiadł w swoich dobrach. Miał wielką ochotę pomóc przyjacielowi w
uporządkowaniu stosunków z ojcem. Próbował wiele razy nakłonić
samego hrabiego Armina do zmiany stanowiska, jednak bezskutecznie.
Osiągnął tylko tyle, że hrabia przestał zapraszać go na swój zamek. Ale
baron Rainau nie ustawał w wysiłkach. Któregoś dnia napisał do
przyjaciela:
Drogi Botho!
Niestety przestałem mieć jakikolwiek wpływ na Twojego Ojca.
Przestał nawet przyjmować moje wizyty. Widuję czasami tylko Twą
Matkę. Kazała Ci przekazać, że kocha Cię z całego serca i nigdy nie
przestanie wierzyć, że pewnego dnia Ojciec okaże Ci jednak
wspaniałomyślność. Ona podsunęła mi ostatnio myśl, że gdybyś tak
niespodziewanie stanął przed nim i błagał go o przebaczenie, być może
zrobiłoby to pewne wrażenie. Dlatego wspólnie uknuliśmy pewien
plan. Jeśli to możliwe, przyjedź do mnie na jakiś czas do Rainau jako
mój gość. Tak czy inaczej — bardzo się za Tobą stęskniłem. Mógłbyś
odetchnąć nieco świeżym powietrzem, a i małe polowanko w naszym
lesie z pewnością Cię trochę rozerwie. Najważniejszą sprawą jednak
będzie doprowadzenie do spotkania z Twoim Ojcem. On chodzi
najczęściej sam na polowania, czasami towarzyszy mu starszy leśniczy,
którego wierności i oddania możesz być pewien. Jeśli zajdzie potrzeba,
natychmiast zostawi Was samych. Wówczas staniesz nagle naprzeciw
swojego Ojca i jeśli Ci wtedy nie przebaczy, będzie to oznaczało, że ma
serce z kamienia. Twoja czcigodna i pełna dobroci Matka,
która bardzo cierpi z powodu waszego konfliktu, z utęsknieniem czeka
na Twój powrót. Napisz więc, kiedy przyjeżdżasz. Pozdrów swoją
uroczą małżonkę. Ośmielam się żywić nadzieję, że pozwoli Ci ona jak
najszybciej do nas przyjechać. Dzień, w którym razem z żoną i
dzieckiem wprowadzisz się do Hochbergu, będzie także dniem
największego szczęścia dla Twojego przyjaciela
Herberta Rainau
Hrabia Botho pokazał list żonie. Świadomość, że była powodem
waśni między ojcem a synem, bardzo ją martwiła. Ale miłość do męża
była w niej silniejsza niż poczucie winy. Nie potrafiłaby z niego
zrezygnować. Teraz, kiedy pojawiła się nikła szansa na pojednanie,
nalegała usilnie, aby Botho przyjął zaproszenie barona. Chciała, by
wreszcie zniknął ów cień na ich wspólnym szczęściu. Mąż oczywiście
pragnął tego równie gorąco.
Pożegnawszy czule żonę i dziecko, hrabia Botho odjechał. Rzeczy-
wiście doszło w lesie do spotkania ojca z synem. Jego matka już
wcześniej w wielkiej tajemnicy udała się do Rainau, aby zobaczyć się z
ukochanym Botho. Ciężko jej było rozstać się z nim. Na życzenie
hrabiny syn podarował jej fotografię żony i córeczki, którą zawsze
nosił przy sobie. Chciała koniecznie mieć chociaż zdjęcie swojej
wnuczki. Gdy ujrzała serdecznie uśmiechniętą i piękną twarz synowej,
zrozumiała syna. Dla takiej kobiety każdy mężczyzna mógłby
sprzeciwić się własnemu ojcu.
To właśnie hrabina Katarzyna zdradziła synowi, że następnego dnia
ojciec będzie polował na jelenie. Botho powinien więc spróbować z
nim porozmawiać.
Ojciec i syn spotkali się nazajutrz. Botho błagał we wzruszających
słowach o przebaczenie i przywrócenie go do łask. Stary hrabia
pozostał jednak niewzruszony. W dalszym ciągu odmawiał uznania
małżeństwa syna. Był gotów mu przebaczyć jedynie pod warunkiem,
że wyrzeknie się nierównej mu urodzeniem kobiety.
— Możesz przecież pozbyć się jej, zabezpieczając ją jakąś pokaźną
sumką — rzekł szorstko.
To wyprowadziło hrabiego Botho z równowagi.
- Jak śmiesz proponować mi coś takiego? Jak możesz myśleć,
że moją żonę można odprawić ot tak sobie, jak ulicznicę? Albo
zaakceptujesz moją żonę i dziecko, albo nigdy już nie powrócę do
rodzinnego domu! — Krzyknął, dygocząc ze wzburzenia.
— Nie wracaj więc! Zresztą wcale cię o to nie proszę — odparł hrabia
Armin twardym tonem i chciał już odejść.
— Ojcze, czy to twoje ostatnie słowo? — Krzyknął za nim
zrozpaczony syn.
— Tak, ostatnie. Człowiek, który przedkłada uczucia prostej dziewki
nad miłość ojcowską, nie ma prawa nazywać się moim synem.
Powiedziawszy to hrabia Armin zniknął za drzewami. Nie był
bynajmniej tak spokojny i zrównoważony, jakiego udawał. Za wszelką
cenę chciał jednak postawić na swoim.
Botho wrócił przybity do Rainau.
— Mój ojciec osiągnął swój cel, już nigdy mnie nie zobaczy! — rzekł
do przyjaciela.
Ten pocieszał go, jak mógł.
— Nie zniechęcaj się jeszcze. Matka z pewnością zadba tu o twoje
sprawy, niech tylko ojciec się trochę uspokoi. Czas zrobi swoje. Potem
spróbujemy jeszcze raz.
Botho chciał od razu wyjeżdżać, ale Herbert go powstrzymał.
— Zostań jeszcze kilka dni. Mój leśniczy tropi ostatnio pięknego
jelenia. Powiadam ci — wspaniały okaz, szesnastak! Damy mu jutro
szkołę? Co ty na to? — Namawiał przyjaciela i zaraz kazał zawołać
leśniczego.
Ten zjawił się po chwili. Był najwyraźniej czymś bardzo po-
denerwowany. Powiedział, że kłusownicy, którzy od pewnego czasu
wyrządzali w lesie znaczne szkody, ustrzelili jelenia, o którym baron
właśnie opowiadał, dlatego też ta wiadomość rozgniewała barona
bardzo.
— Nie zaznam spokoju, dopóki ich nie połapię. Bezczelni! Sprzątnęli
mi sprzed nosa najlepszą zwierzynę! — wykrzyknął.
Hrabia Botho zgłosił się na ochotnika do tropienia przestępców i
obydwaj panowie oraz leśniczy, nie zwlekając, stanęli na czatach w
lesie. Na granicy pomiędzy majątkami Rainau i Hochberg, niedaleko
zamku, doszło do starcia z kłusownikami. Wywiązała się krwawa
walka,
podczas której kula trafiła hrabiego Botho prosto w serce. Ujęto
wprawdzie jednego ze złoczyńców, ale nie był to ten, który strzelił do
hrabiego. Podczas gdy leśniczy zajął się schwytanym kłusownikiem,
wstrząśnięty do głębi baron Rainau z pomocą kilku łowczych zawiózł
zwłoki przyjaciela na zamek Hochberg. Zbliżał się świt, w zamku
jeszcze wszyscy spali. Obudziła ich straszliwa wieść.
Ciało Botho położono w ogromnej zamkowej sali, a obudzona
hrabina Katarzyna wbiegła w nocnej koszuli, wodząc wokoło błędnym
wzrokiem. Z rozdzierającym okrzykiem przypadła do ciała syna.
Nadszedł także hrabia Armin. Chwiał się lekko, a jego oblicze było
śmiertelnie blade. Zdołał jednak zapanować nad sobą. Nikt nigdy nie
dowiedział się, jaki bezmiar rozpaczy zatruł mu serce tamtego rana.
Hrabina Katarzyna leżała bez czucia w głębokim omdleniu, gdy jej
jedynego syna chowano w podziemiach zamkowej kaplicy. Nikt,
oprócz barona Rainau, nie pomyślał w tym strasznym dniu o młodej
wdowie Hochberg-Lindeck. Ten zaś najchętniej pojechałby do niej
osobiście, by zawiadomić o nieszczęściu i wesprzeć ją w cierpieniu, ale
nie mógł opuścić Rainau z powodu przeciągającej się sprawy sądowej.
Napisał więc do nieszczęsnej list. Starał się dobierać słowa jak
najdelikatniej. Pisał, że hrabina Katarzyna jest ciężko chora, a hrabia
Armin nawet przy trumnie swojego syna nie chciał uznać jego żony i
dziecka. Jest gotów co najwyżej wysłuchać jej ewentualnych roszczeń.
Dopiero po kilku tygodniach Rainau otrzymał odpowiedź na swój list.
Żona tragicznie zmarłego przyjaciela pisała:
Szanowny Panie Baronie!
Dopiero dzisiaj jestem w stanie odpisać Panu i podziękować za
okazane mi współczucie. Gdyby mnie Pan nie zawiadomił,
dowiedziałabym się z gazet o śmierci mojego nieodżałowanego,
wiernego męża. Dotąd nie mogłam odpisać, gdyż byłam jak obłąkana z
rozpaczy. Wie Pan przecież, jak bardzo kochaliśmy się. Nie chcę
jednak pisać o moim cierpieniu, które jest zbyt wielkie, by móc wyrazić
je słowami. Wcale nie dziwię się, że hrabia Armin nadal nie chce uznać
mnie i mojego dziecka. Dlaczego zresztą miałby to robić właśnie teraz,
po tym, co zaszło? Skoro nie przyjął
nas do rodziny nawet z miłości do jedynego syna, to ból po jego
stracie tym bardziej go do tego nie skłoni. Jesteśmy dla niego tylko
obcymi ludźmi, nikim więcej. Mój los i mojej córki wcale go nie
obchodzi- Czarę cierpienia przepełnia zaś fakt, że nie będę mogła
pomodlić się przy grobie mojego męża. Muszę to jednak przeboleć,
gdyż hrabia Armin z pewnością potraktowałby mnie jak żebraczkę,
gdybym go o to poprosiła. Przez cały czas towarzyszy mi wrażenie, że
dusza mojego ukochanego jest wszędzie przy mnie i że nawet śmierć nie
zdołała nas rozłączyć. Muszę żyć, choć jest to niewypowiedzianie
trudne, muszę żyć dla dziecka Botho. I będę żyć, będę żyć i pracować
na utrzymanie Lizelotty, tak jak wcześniej już to robiłam. Dziękuję
Panu bardzo za oferowaną mi pomoc, która dowodzi Pańskiego
dobrego serca. Ale żona hrabiego jest zbyt dumna, aby móc przyjąć
jałmużnę. Na razie mam jeszcze z czego żyć. Coś tam odłożyłam na
czarną godzinę, która właśnie nadeszła. Chciałabym teraz zaszyć się
gdzieś w jakimś cichym zakątku, aby odzyskać utracony spokój i
równowagę duchową. Nie będę odtąd używać tytułu męża, gdyż nie
pasuje on do mojej skromnej osoby, tak więc hrabia Armin nie musi się
obawiać, że kobieta nosząca nazwisko Hochberg-Lindeck będzie
zarabiać na chleb pracą własnych rąk.
Dziękuję za wierną przyjaźń, którą zawsze darzył Pan mojego męża.
Proszę nie wyrzucać sobie, że to Pan zaprosił Botho do Rainau.
Wszyscy jesteśmy bezsilni wobec sil kierujących naszymi losami. Wiem,
że chciał Pan jak najlepiej. I za to jeszcze raz serdecznie dziękuję.
Gdy będzie Pan przy grobie mojego męża, proszę położyć tam te dwie
róże, które przesyłam. Zrywałyśmy je same u ogrodnika. Nawet jeśli
zwiędną, będą miały moc i świeżość naszej miłości.
Zegnam na zawsze
Maria Hochberg
Otrzymawszy list, baron Rainau natychmiast rozpoczął poszukiwania
wdowy po swym przyjacielu. Miał nadzieję, że jakoś nakłoni ją do
przyjęcia pomocy. Był pewien, że Maria mogłaby liczyć na wsparcie
hrabiny Katarzyny, gdyby ta poczuła się odrobinę lepiej. Przyjechał
jednak za późno. Młoda wdowa właśnie odjechała z dzieckiem. Nikt
nie wiedział, dokąd się udała. Do jej mieszkania wprowadzili się już
obcy ludzie. Zdołał jedynie dowiedzieć się, że sprzedała meble
jakiemuś handlarzowi.
Rainau wrócił więc zasmucony do domu. Z wielką chęcią pomógłby
żonie zmarłego przyjaciela, ale jednocześnie potrafił zrozumieć dumę,
która zmusiła ją do ucieczki przed ludźmi chcącymi okazać jej litość.
Nie omieszkał jednak pokazać listu hrabinie Katarzynie.
Nieszczęsna matka była w dalszym ciągu w ciężkim stanie i bardzo
powoli odzyskiwała siły. Choroba i rozpacz pozbawiły ją całkowicie
chęci życia. Wiedziała, że mąż jej z pewnością również bardzo cierpi
po stracie jedynego syna. Całą winę za to, co się stało, przypisywał
uparcie Marii, przez którą syn okazał się nieposłuszny. Gdyby nie
zawarł małżeństwa wbrew jego woli, nie doszłoby do wypadku.
Trudno było przekonać starego hrabiego, jak bardzo się myli.
Wiadomość o zniknięciu synowej i wnuczki wprawiła hrabinę w
wielkie przygnębienie. Wiele by dała za ich odnalezienie. Ale surowy
zakaz małżonka uniemożliwiał jej wszelkie działanie. Nie mogąc
zrobić nic innego, modliła się, by Bóg przemienił jego twarde serce.
Tymczasem Maria Hochberg przebywała ze swoją córeczką w gos-
podzie „Pod Białym Gołębiem" już od kilku tygodni. Spokój i cisza
tego miejsca wpływały na nią kojąco, choć nadal bardzo cierpiała.
Mała Lizelotta zadomowiła się już na dobre i z dnia na dzień czuła się
tam coraz lepiej. Nadal codziennie wystawała przy płocie i
wypatrywała powozu. Promieniała z radości, gdy udało się jej dostrzec
rzucone ukradkiem pozdrowienie panicza Hansa. A kiedy przejeżdżał
na swoim kucyku, zawsze machał do niej radośnie. Ale wtedy nie było
przy nim jego małej, zarozumiałej siostry, która krzyczała, gdy przy
niej okazywał zainteresowanie „Kopciuchem". Przezwisko to,
wymyślone przez baronównę Lori, przyjęło się już wśród służby
zamkowej i dotarło też do wsi.
Maria nie przypuszczała nawet, z jaką niechęcią myślą o niej
mieszkańcy wsi i zamku, choć nie czyniła nikomu krzywdy.
Prowadziła ciche, niemal ascetyczne życie, nie pragnąc niczego więcej
poza spokojem.
Po pewnym czasie doszła do wniosku, że już dostatecznie długo
siedzi z założonymi rękami. Napisała więc do firmy, dla której niegdyś
pracowała, pytając, czy nie zleciliby jej znów jakichś prac, które
mogłaby wykonać w Bodenhausen. Natychmiast otrzymała pomyślną
odpowiedź, ponieważ delikatne motywy kwiatowe, które malowała,
bardzo podobały się klientom. Postanowiła też porozmawiać z
gospodynią. Powiedziała jej, że chciałaby w „Białym Gołębiu"
zatrzymać się na dłużej. Nie musi przecież zajmować się domem i
mogłaby w spokoju malować. W związku z tym zapytała panią Martę,
czy możliwe jest obniżenie ceny pokoju. Mogłaby za to jeść jeszcze
skromniejsze posiłki. Właścicielka pensjonatu bardzo ucieszyła się, że
Maria i Lizelotta zostaną u niej na stałe. Myśl o rozstaniu martwiła ją
ostatnio wcale nie dlatego, że tak bardzo zależało jej na pieniądzach.
— Droga pani Hochberg — zaczęła Marta, starannie dobierając
słowa, tak, by Maria nie poczuła się dotknięta — jeśli zostanie pani u
nas na cały rok, to oczywistym jest, że cena musi ulec zmianie. Jest
pani tak mało wymagająca, że prawie nie odczuwamy tego, że zajmuje
pani pokój na poddaszu. Jeżeli zgodzi się pani jadać to, co gotuję dla
siebie i służby, nie sprawi mi to żadnego kłopotu. A więc proponuję
połowę dotychczasowej ceny, zgoda?
Maria z początku nie chciała przyjąć tej propozycji, ale gospodyni
przekonała ją, że naprawdę jest to cena godziwa, więc w końcu z
wdzięcznością na nią przystała.
— Droga pani Szulc, jest pani dla mnie taka dobra. Codziennie
dziękuję Bogu, że zesławszy na mnie nieszczęście, zaprowadził mnie
właśnie do pani — rzekła wzruszonym głosem.
Po tej rozmowie Maria Hochberg napisała do firmy prośbę o
przysłanie zleceń, a następnego dnia poszła do pastora Helmersa, który
wraz ze swoją rodziną mieszkał w małym domu koło kościoła. Pastora
i jego żonę poznała w niedzielę, wychodząc z kościoła. Zdecy-
dowawszy się zostać, poprosiła go o chwilę rozmowy. Zaprowadził ją
do swojego gabinetu i zachowywał się bardzo uprzejmie. Na pytanie,
co może dla niej zrobić, oświadczyła, że chce na zawsze pozostać w
Bodenhausen i dlatego prosi o przechowanie jej niewielkiego kapitału.
Uzyskawszy zgodę, przekazała mu dziesięć tysięcy marek w papierach
wartościowych, z zastrzeżeniem, że odsetki chciałaby
otrzymywać co kwartał. Poza tym wręczyła mu jeszcze grubą, za-
pieczętowaną kopertę.
— Zawiera ona rodzinne dokumenty i inne ważne rzeczy, pastorze.
Chciałabym przechować tę kopertę głównie z myślą o córce. Powinna
ją otrzymać, gdy skończy osiemnaście lat.
Pastor wziął pieniądze i kopertę, a następnie wystawił pokwitowanie.
Chwilę rozmawiał jeszcze z nią, dodając odwagi i starając się
pocieszyć, a także zaprowadził ją do pokoju gościnnego, do swojej
żony i córek.
Zaproponowały one Marii, aby od czasu do czasu wpadała do nich dla
rozrywki. Od razu zauważyły bowiem, że jest osobą wartą bliższej
znajomości. Maria podziękowała za zaproszenie, obiecując, że gdy
tylko jej życie trochę się ustabilizuje, na pewno skorzysta z
zaproszenia. — Czekamy na panią, pani Hochberg. A proszę czasami
zamienić choć słówko z naszymi tutejszymi włościanami. Dla nich
duchowa potrzeba samotności jest zupełnie niezrozumiała. Uważają
panią za dziwaczkę!
— Tak, tak, droga pani Hochberg, chłopi są jak dzieci. Proszę się
więc przemóc i nie uciekać przed nimi do domu w najbliższą niedzielę
po nabożeństwie. Moja żona regularnie dopełnia tego obowiązku co
tydzień, więc może postara się pani pomóc przełamać lody.
Maria pożegnała się serdecznie z pastorem i jego rodziną, obiecując
zastosować się do ich rad.
Wróciwszy do „Białego Gołębia" zastała Lizelottę z wielkim zapałem
pomagającą Henrykowi w ogrodzie. Henryk kosił trawę, a Lizelotta
grabiła ją małymi grabkami, które specjalnie dla niej zrobił. Cała
czerwona z emocji zawołała radośnie do mamy:
— Mamusiu, zbieramy siano dla krówek! Zobacz, ile już mamy!
Maria przygarnęła dziecko mocno do siebie, ale Lizelotka wyrwała
się jej i ponownie chwyciła swoje grabki.
Nazajutrz Maria otrzymała zamówione zlecenia i natychmiast wzięła
się do pracy. Przy ładnej pogodzie malowała w altanie. Henryk z
największym podziwem przyglądał się efektom jej pracy — pięknym,
wdzięcznym rysunkom kwiatów. Pani Marta Szulc przyniosła nawet
dla niej z ogrodu najdorodniejsze róże, aby służyły za wzór. Stała,
regularna praca była cudownym lekarstwem dla udręczonego serca
wdowy.
Pamiętając o zaleceniu pastora, już w najbliższą niedzielę po nabo-
żeństwie Maria zagadnęła przyjaźnie kilka kobiet, cieszących się
autorytetem we wsi. Te najpierw zrobiły zdziwione miny, ale obecna
przy tym pastorowa pospieszyła Marii z pomocą i ułatwiła nawiązanie
kontaktu. Na stronie wyjaśniła włościankom, że pani Hochberg była
dotąd bardzo pochłonięta własnym nieszczęściem, co uniemożliwiło
jej poznanie sąsiadów. Po interwencji pastorowej atmosfera wokół
wdowy wyraźnie polepszyła się.
Pewnego dnia Maria siedziała jak zwykle w altanie, malując.
Lizelotta bawiła się obok na trawniku, zajęta bardzo robieniem
łóżeczka z siana dla swojej lalki, do której przemawiała jak najlepsza
matka.
Zbliżała się pora, kiedy powóz z zamku przejeżdżał obok zajazdu,
więc Lizelotta poleciła swojej lalce, by grzecznie spała, ponieważ ona,
jej mama, musi teraz załatwić ważną sprawę i z bardzo poważną miną
zbliżyła się do furtki. Tego dnia powóz się spóźniał. Lizelotta czekała
jednak cierpliwie, co jakiś czas wyglądając na drogę. Ponieważ akurat
koło zajazdu był zakręt, dziewczynka niewiele mogła zobaczyć. Wie-
działa, że po drugiej stronie ulicy jest lepszy widok na drogę. Niewiele
się namyślając, ruszyła przed siebie i znalazłszy się na środku traktu,
ujrzała nadjeżdżający powóz.
Krzycząc głośno z radości, chciała czym prędzej powrócić na swoje
stałe stanowisko przy furtce, aby stamtąd pozdrowić panicza Hansa.
Słysząc okrzyk córki, Maria na chwilę podniosła wzrok znad pracy. Do
jej uszu dobiegł równocześnie turkot nadjeżdżającego powozu. Z
osłupieniem spostrzegła, że Lizelotta jest po drugiej stronie gościńca.
W panice poderwała się, przejrzawszy zamiar córki przebiegnięcia z
powrotem do furtki. Dziewczynka w pośpiechu potknęła się i upadła.
Tragiczny zbieg okoliczności sprawił, że baron Bodenhausen kazał
akurat tego dnia zaprząc parę młodych, jeszcze słabo ujeżdżonych
ogierów. Gnały więc w szaleńczym tempie. Maria w ostatniej chwili
dopadła Lizelottę i wyrwała ją dosłownie spod kół przetaczającego się
powozu. Niestety, stające dęba konie raniły Marię w głowę. Ciężka
podkowa rozdarła jej skroń.
W powozie jechał tego dnia baron, jego małżonka i panicz Hans.
Baronówna ze względu na katar została w domu z guwernantką.
Wszyscy troje wyskoczyli z powozu. Stangret z największym trudem
uspokajał konie. Przerażona Lizelotta krzyczała wniebogłosy.
Usłyszał ją Henryk, pracujący za domem. W kilku susach znalazł się na
miejscu tragedii. W chwilę później nadbiegła Marta Szulc.
Przechodzący ludzie zaczęli gromadzić się wokół zatrzymanego
powozu.
Henryk pochylił się nad nie dającą znaku życia Marią. Wziął ją na
ręce z zadziwiającą lekkością i połykając łzy, zaniósł do zajazdu.
Baron kazał stangretowi natychmiast sprowadzić lekarza, a następnie
wraz z żoną i panią Szulc podążył śladem Henryka.
W całym zamieszaniu nikt nie zwracał uwagi na małą Lizelottę, która
stała wystraszona na ulicy i gorzko płakała wzywając ranną mamę. W
końcu podszedł do niej Hans. Był również bardzo blady i wystraszony
wypadkiem. Drżącą ręką pogłaskał ją po ciemnych, jedwabistych
włosach i własną chusteczką począł ocierać jej łzy.
— Biedna dziewczynko — wyjąkał drżącym głosem.
Łkając spojrzała na Hansa ufnym wzrokiem, jakby spodziewając się
ratunku właśnie od niego.
— Ja chcę do mamy! Do kochanej mamy! Wstrętne konie zrobiły jej
krzywdę! — szlochała.
Nie znajdując żadnych słów pociechy, Hans powtarzał tylko: „Biedna
mała." Wreszcie otworzył drzwi i wprowadził ją do sieni. Dalej nie
miał już odwagi iść. Objął ją delikatnie ramieniem i rzekł cicho:
— Zostań tutaj i poczekaj, aż cię zawołają.
Przez sień przebiegła pani Szulc z miską pełną wody i lnianymi
ręcznikami, nie zwracając uwagi na dziewczynkę. Ona także była cała
we łzach. Ostrożnie wycierała bladą twarz Marii i okładała jej
krwawiącą głowę mokrymi ręcznikami. To przynajmniej na pewno nie
mogło jej zaszkodzić, choć niewiele pomagało. Przed przybyciem
lekarza nie można było zrobić nic innego. Nikt nie wiedział, czy Maria
jeszcze żyje. Sam baron pomagał robić okłady. Czuł się współwinny za
wypadek, gdyż to on kazał zaprząc młode konie. Gospodyni z płaczem
opowiadała, jak bardzo Maria Hochberg była samotna, jak pilnie
pracowała, by zarobić na utrzymanie siebie i dziecka. Zawsze miła i
życzliwa, trochę nieśmiała, na pewno dobrze wykształcona.
Lekarz zjawił się nadspodziewanie szybko, ponieważ stangret natknął
się na niego po drodze. Miał poważną twarz, jakby bardzo
intensywnie nad czymś się zastanawiał. Kiedy skończył badanie,
sprawiał wrażenie, jakby chciał już odejść.
- Nie ma żadnej nadziei — oświadczył krótko. — Mimo że tli
się w niej jeszcze odrobina życia, nie potrwa to już długo. Czaszka
została zmiażdżona.
Pani Szulc rozpłakała się w głos. Jej płacz jakby przywrócił Marii na
chwilę świadomość. Baronowa podeszła do niej. Maria otworzyła
powoli powieki. Wzrok miała nieprzytomny.
— Moje dziecko! — wyszeptała.
— Jest całe i zdrowe — zapewnił ją baron. Poszukała go oczyma.
— Moje dziecko! — krzyknęła. Zabrzmiało to jak dobitna prośba.
Henryk stał w drzwiach, lewą ręką ocierając łzy. W mig pojął
znaczenie tego zawołania, ponieważ zawsze bezgranicznie podziwiał
i czcił Marię. Czym prędzej pobiegł po Lizelottę.
— Lizelotta zaraz przyjdzie — powiedziała pani Szulc, pochylając się
nad ranną.
Maria wbiła przenikliwy wzrok w lekarza. Zdawała się być zupełnie
świadoma.
— Czy umrę? Proszę powiedzieć prawdę!
— Jest pani w ciężkim stanie, w bardzo ciężkim... — odrzekł z
powagą lekarz.
Maria popatrzyła z przestrachem na ludzi, którzy stali nad nią w
półkolu.
— Moje biedne dziecko... —jęknęła.
Obecni spojrzeli po sobie. Wreszcie tonem, w którym pobrzękiwała
uroczysta nuta, odezwał się baron.
— Proszę się nie martwić. Cokolwiek się zdarzy, zadbam o pani
córkę. Jeśli zostanie bez opieki, zabiorę ją do zamku. Obiecuję, że
wychowam ją jak własną. To moje konie spowodowały wypadek. Pani
dziecko będzie w dobrych rękach.
Po twarzy Marii przemknął uśmiech ukojenia.
— Dziękuję... pastor Helmers... dokumenty...
W tym momencie wszedł Henryk z Lizelottą. Prosił ją usilnie, by nie
płakała, gdyż to sprawi jej mamie okropny ból. Mała odważnie
przełknęła więc łzy i podbiegła do łóżka.
— Mamo, moja mamo! — To pełne rozpaczy wołanie dziecka
spowodowało, że oczy wszystkich wypełniły się łzami.
Maria pogłaskała ją po główce.
— Moja Lizelotko, odchodzę... do taty... bądź grzeczna... zawsze i
niech cię Bóg błogosławi. — Jej szept był ledwie słyszalny. Potem
ciało Marii przebiegł nagły dreszcz. Po chwili doktor zamknął dłonią
jej piękne, ciemnobłękitne oczy. Maria Hochberg podążyła za swoim
małżonkiem do krainy wieczności. Lizelotta została sierotą.
Henryk wziął dziewczynkę na ręce i wyniósł z pokoju. Panicz Hans,
wzruszony do głębi serca, wciąż ocierał swą chusteczką oczy
dziewczynce.
Zmarła Maria Hochberg leżała w sypialni pani Szulc. Zastygłe rysy
twarzy zdawały się wyrażać spokój. Wreszcie uciekła przed udręką,
jaką było całe jej krótkie życie. Właścicielka „Białego Gołębia" ścięła
w ogrodzie kilka róż, które matka Lizelotty tak bardzo lubiła, i
położyła je u jej stóp.
Tymczasem lekarz przeprowadził w pokoju gościnnym rozmowę z
baronem i jego małżonką. Przybył także do gospody pastor Helmers,
który właśnie usłyszał o nieszczęściu.
Baron Bodenhausen oświadczył, że tuż przed śmiercią obiecał
zmarłej, iż zaopiekuje się osieroconą Lizelottą. Pastor poinformował
go o zawartości koperty, jaką pozostawiła mu Maria do przechowania,
oraz o jej zaleceniach związanych z Lizelottą. Skoro więc baron jest
gotów wziąć na siebie odpowiedzialność za przyszłość dziecka,
powinien przechowywać dokumenty razem z papierami
wartościowymi u siebie.
Baron przyrzekł, że będzie tak obracał pieniędzmi Lizelotty, by po
osiągnięciu pełnoletności miała już pewne oszczędności. Zobowiązał
się przy świadkach troszczyć o nią do tego właśnie momentu. Wtedy
też Lizelotta otrzyma zapieczętowaną kopertę. Pastor obiecał, że
dostarczy dokumenty następnego dnia na zamek.
Wkrótce też baron z małżonką i synem powrócili do siebie. Obok
Hansa tym razem siedziała Lizelotta. Postanowiono nie zwlekać z
zabraniem jej, by tym szybciej zapomniała o tragedii. Tę myśl
podsunął rodzicom Hans. Przez cały czas nie odstępował dziewczynki
ani na krok.
Serce pani Marty ścisnęło się na widok Lizelotty, sadowionej przez
Henryka w powozie, który przed kilkoma godzinami śmiertelnie
poturbował jej matkę. Dostrzegła, że i on ukradkiem ociera łzy.
Pogrążeni w wielkim smutku, oboje wrócili do domu.
Następnego dnia,, gdy ciało Marii złożono do trumny, Henryk ściął
wszystkie kwiaty z ogrodu, a Marta uplotła z nich wieńce i złożyła je u
stóp zmarłej.
*
Powóz barona zatrzymał się przed schodami wiodącymi do zamku.
Mała baronówna Lori wraz ze swoją guwernantką stała przy oknie.
Jakże wielkie było jej zdziwienie, gdy ujrzała, że na tylnym siedzeniu
powozu, obok jej brata, siedzi mała Lizelotta.
— Panno Herter, co to ma znaczyć? Przecież ten Kopciuch zajął moje
miejsce w powozie. Co ona tam robi? — krzyknęła oburzona.
Panna Herter była szczupłą kobietą około trzydziestki. Jej popie-
latoszare oczy, raczej pozbawione wyrazu, nie były ani piękne, ani
brzydkie. Miała na sobie zawsze tę samą szarą sukienkę z białym,
płóciennym kołnierzem. Także ona zdumiała się, zobaczywszy w
powozie barona małą dziewczynkę, którą do tej pory często widywała
przy furtce do gospody, na wsi.
— Nie wiem, Lori. Ale nie powinnaś nazywać tego dziecka
Kopciuchem. To brzmi pogardliwie.
Lori zrobiła wyniosłą minę.
— Ale niech pani tylko na nią spojrzy! Istny kopciuch!
— W każdym razie to brzydkie słowo.
— Mówiłam tak wiele razy przy mamie i wcale nie zwracała mi
uwagi. To pani myśli tylko o tym, by zabraniać mi wszystkiego, co
sprawia mi przyjemność.
— Nie widzę nic przyjemnego w naigrywaniu się z małej dziew-
czynki.
— Och, panno Herter, tyle hałasu o jakiegoś brzdąca? Przecież to nie
przystoi, żeby wiejskie dziecko woziło się naszym powozem.
Nie rozumiem, dlaczego tata i mama do tego dopuścili. O, widzi pani!
Mój brat pomaga jej wysiąść z powozu i prowadzi ją do zamku! Co to
wszystko ma znaczyć?!
Swoim stylem mówienia baronówna Lori przypominała przed-
wcześnie dojrzałą damę. Już chciała wybiec, ale panna Herter pows-
trzymała ją.
— Lori, proszę zostać w domu. Jesteś przeziębiona. Baronówna
bardzo niechętnie spełniła polecenie guwernantki.
Z wielką niecierpliwością zaczęła wpatrywać się w drzwi, które po
niedługim czasie otworzyły się wreszcie. Do pokoju weszli rodzice i
brat, prowadzący Lizelottę za rękę.
— Mamo, co ten Kopciuch robi w zamku? — spytała Lori oburzonym
tonem.
Pragnąc się nieco odświeżyć po tylu wyczerpujących przejściach tego
dnia, baronowa wylała na dłonie odrobinę wody kolońskiej i potarła
sobie nią czoło i skronie. Nie zwracając uwagi na Lori, rzekła do panny
Herter:
— Zdarzyło się nieszczęście. Musi się pani zająć tą dziewczynką. Jej
matka wpadła pod nasz powóz podczas ratowania jej, gdy mała
przewróciła się na drodze. Konie raniły nieszczęsną w głowę, w
wyniku czego biedaczka zmarła. Sierota będzie odtąd mieszkała u nas
w zamku. Jak pani wie, jestem bardzo zajęta, więc nie mogę poświęcać
małej zbyt dużo czasu. Dlatego przekazuję ją pani. Obok pokoju, w
którym pani mieszka, jest pusta izdebka. Proszę przygotować w niej
sypialnię dla dziewczynki. Powinna mieć kogoś w pobliżu. Może
uczyć się i bawić wspólnie z Lori. Nie sprawi to pani kłopotu, droga
pani Herter?
Lori przysłuchiwała się wszystkiemu ze wzbierającą złością.
— Jak to, mamo! Ja mam się bawić z tym brudasem? Ani mi się śni.
Niech ona natychmiast się stąd wynosi!
Baron, który podobnie jak jego żona nie mógł się jeszcze otrząsnąć z
oszołomienia wywołanego wypadkiem, schwycił Lori ze złością za
ramię.
— To ty natychmiast zamilkniesz i będziesz robić to, co matka
nakazuje! — krzyknął surowo.
Lori skrzywiła się i popatrzyła gniewnie na Lizelottę, kurczowo
trzymającą się ręki Hansa. Zamilkła jednak, spostrzegłszy, że rodzice
Courths Mahler Jadwiga Żebracza księżniczka
Zdarzyło się to w okresie przedwojennym, pewnego deszczowego, letniego wieczoru, w niedzielę. Cała Turyngia spowita była w gęstej mgle. Z drzew opadały ciężkie krople. Przy wjeździe do ślicznej wioski Bodenhausen, u wlotu głównej szosy, prowadzącej od dworca w kierunku zamku noszącego tę samą nazwę, położony był jedyny w tej okolicy zajazd. Nad drzwiami dumnie błyszczał wybity czarnymi literami napis: „Gospoda Pod Białym Gołębiem". Można go było odczytać nawet o zmierzchu. Pomalowany na biało dom, z zielonymi okiennicami, robił zachęcające wrażenie na strudzonych podróżnych. Był usytuowany w samym środku wielkiego ogrodu. Na jednej połowie działki stały stoły i ławki, gotowe na przyjęcie gości, zaś na drugiej rosły warzywa i drzewa owocowe. Ta część ogrodu nie była przeznaczona dla przyjezdnych. „Biały Gołąb" należał do wdowy pani Marty Szulc. Była to schludna i zadbana kobieta, energicznie zarządzająca gospodarstwem, która, jak sama zwykła powtarzać, przywiązywała dużą wagę do porządku i przyzwoitości. W ostatnich latach miewała niekiedy letników, którzy . odpoczywali w tej pięknej, zalesionej okolicy zwykle po kilka tygodni. Poza tym w niedziele przybywali tutaj z odległego o dwie godziny drogi miasta wycieczkowicze, którzy w „Białym Gołębiu" zawsze mogli posilić się dobrą kawą i ciastem domowej roboty. U pani Marty Szulc wszystko było smaczne, tanie i świeże. Owego deszczowego dnia, kilka minut po odjeździe z Bodenhausen ostatniego pociągu, do nie oświetlonej gospody zbliżyła się ubrana
w czarną suknię kobieta. Prowadziła za rękę dziewczynkę mogącą mieć nie więcej niż pięć lat. Mała wyglądała na bardzo śpiącą, bo ziewnęła i powiedziała sennie: — Jestem strasznie zmęczona, mamusiu. Szczupła kobieta nachyliła się czule nad dzieckiem i pocałowała je. — Jeszcze tylko trochę cierpliwości, kochanie. Zaraz będziesz sobie leżeć w miękkim łóżeczku — rzekła łagodnym głosem. Matka z dzieckiem weszły do ciemnego przedsionka gospody. Wszędzie było pusto, gdyż o tej porze roku w „Białym Gołębiu" rzadko pojawiali się goście. Marta Szulc, posłyszawszy kroki, natychmiast skierowała się ku sieni. — Kto tam? — spytała, patrząc w ciemność. — Proszę wybaczyć tak późną porę. Chciałam tylko zapytać, czy nie mogłabym wynająć tu skromnego pokoju na kilka tygodni? Powie- dziano mi, że ma pani wolne miejsca — spytała nieśmiało obca kobieta. Gospodyni z lekkim ociąganiem otworzyła drzwi. W świetle lampy jej oczom ukazała się trochę przybladła, lecz niewątpliwie piękna twarz młodej kobiety. Jej ciemnoniebieskie oczy wyrażały wielką udrękę. W ramionach trzymała teraz już śpiącą na dobre dziewczynkę. Pani Marcie zrobiło się dziwnie miękko na sercu. Początkowa nieufność ustąpiła miejsca współczuciu. Intuicja podpowiadała jej, że stoi przed nią nieszczęśliwa osoba, która zasługuje raczej na litość niż podejrzliwość. Odetchnąwszy przygładziła swój biały fartuch. — Ależ oczywiście! Może pani dostać u mnie pokój. Na razie jeszcze wszystkie stoją puste. Jeśli się pani spodoba, zaraz każę przygotować mansardę. Co prawda nie ma tu zbyt wielkiego luksusu, ale z mansardy będzie miała pani najładniejszy widok. Właśnie tam jest najspokojniej w całym domu. Nie słychać żadnych hałasów z dołu. — Bardzo mi to odpowiada. Nie szukam wygód ani eleganckich wnętrz. Wystarczy, żeby pokój był czysty i spokojny. — W takim razie zapraszam. Henryku, przynieś lampę! Nowo przybyła podążyła za oświetlającym drogę służącym. Pani Marta nie zastanawiając się długo, wzięła od kobiety śpiące dziecko. — Mała jest chyba odrobinę za ciężka, żeby ją pani dźwigała po schodach. Pomogę pani. Ach, jaka ona śliczna! Wygląda jak aniołek.
Henryk pokiwał głową. — Mógłbym ją nieść nawet całą drogę ze stacji — rzekł trochę nieporadnie. Nieznajoma rzuciła mu przyjazne spojrzenie. — No właśnie! Przecież taszczy pani to rozkoszne stworzonko taki kawał. Gdybym wiedziała, na pewno wysłałabym Henryka na dworzec. Jak ona mocno śpi! A więc, czy odpowiada pani taki pokój? — spytała gospodyni, wprowadzając przybyłą do mansardy. — Naturalnie. Jest czysty i przytulny. Chciałabym go wynająć, jeśli oczywiście nie policzy mi pani za drogo — rzekła matka dziewczynki wyczekującym tonem. Cena została szybko ustalona i pani Marta ułożyła delikatnie dziecko na miękkiej kanapie. Potem sama przygotowała łóżko, a Henryk poszedł po wodę. Nie minęła godzina, gdy znużona podróżą dziewczynka leżała przebrana i umyta na grubych poduszkach. Nieznajoma zeszła na dół do prawie pustego pokoju dla gości, by zjeść kolację. Tymczasem Henryk został wysłany na stację po bagaże. Marta Szulc obsługiwała matkę dziewczynki i gawędziła z nią życzliwie. Dowiedziała się, że nieznajoma nazywa się Maria Hochberg i nie- dawno straciła męża. Przybyła do tego cichego zakątka, by odpocząć i zapomnieć o swoim cierpieniu. Została z dzieckiem zupełnie sama. Nie ukrywała, że posiada jedynie mały majątek. Gdy więc nabierze trochę sił, będzie musiała podjąć pracę, aby zarobić na siebie i córeczkę. Zrezygnowała z dotychczasowego mieszkania, a meble sprzedała, chcąc mieć kilka tysięcy marek na początek nowego, trudnego życia. Jako młoda dziewczyna zarabiała na utrzymanie, przyozdabiając różne artystyczne drobiazgi swoimi rysunkami. Właśnie to chciałaby robić w przyszłości. Właścicielka zajazdu słuchała z przejęciem. Zapragnęła pomóc młodej kobiecie, ponieważ od razu poczuła do niej sympatię. Próbowała dodać jej odwagi. Gdy zaś Maria spytała, czy pani Marta nie zechciałaby przyjąć ją na całodzienne wyżywienie, przy czym zadowoliłaby się prostym, niewyszukanym wiktem oraz pewną, dostateczną ilością świeżego mleka dla dziecka, gospodyni chętnie zgodziła się na to i zaproponowała całkiem umiarkowaną cenę. Maria Hochberg zapłaciła
więc za miesiąc z góry, a obie kobiety były usatysfakcjonowane umową. Nowa lokatorka po zjedzeniu kolacji poszła niezwłocznie na górę do swojego nowego mieszkania. Tego wieczoru długo jeszcze siedziała w oknie, patrząc na jabłoń rosnącą w sadzie, której gałęzie sięgały okna i zdawały się wdzierać do wewnątrz. Łzy jedna za drugą płynęły po jej bladych policzkach. „Czy widzisz nas teraz, mój kochany mężu? Widzisz mnie i twoje dziecko? Ach, dlaczego zostawiłeś nas całkiem same? Jakże ciężkie jest życie bez ciebie! Byłam z tobą taka szczęśliwa, ale widocznie żadne szczęście nie może trwać wiecznie. Nie mogę pogodzić się z tą pustką. Nigdy już nie powrócisz do nas, do mnie i do Lizelotty, którą tak czule kochałeś". Takie właśnie rozmowy prowadziła nieszczęśliwa kobieta w myślach ze swoim zmarłym mężem. Zegar na wieży kościelnej wybił godzinę jedenastą. Westchnąwszy ciężko, Maria Hochberg otrząsnęła się z bolesnej zadumy i po krótkiej modlitwie udała się na spoczynek. Kiedy następnego dnia otworzyła oczy, było jeszcze bardzo wcześ- nie. Wstała, starając się zachowywać jak najciszej, by nie obudzić córki, ubrała się i zaczęła rozpakowywać walizki oraz porządkować rzeczy w szafie i komodzie. Mała Lizelotta jednak po chwili usiadła na łóżku. Zdziwiona przetarła oczy i rozejrzała się wokoło. — Mamo, mamo, gdzie jesteśmy? Czemu nie w naszej sypialni? — zawołała, a przybrawszy zabawną minkę, potrząsnęła ciemnymi loczkami, oplatającymi zaróżowioną od snu buzię. Maria podeszła szybko do dziecka i przytuliła je. — Nie pamiętasz już, kochanie, jak to wczoraj wyruszyłyśmy w daleką podróż? — spytała, zmuszając się do beztroskiego uśmiechu. Lizelotta przywarła rumianą twarzyczką do mamy. — Tak, pamiętam. Jechałyśmy długo koleją, a ja chciałam do pięknego, zielonego lasu i do kolorowych kwiatuszków. — No właśnie, Lizelotko. A teraz jesteśmy tu. — A gdzie jest las i łąka? — Och, wystarczy, że wyjrzysz przez okno, to zobaczysz i jedno, i drugie. Jak się ubierzesz i zjesz grzecznie śniadanie, wyjdziemy razem na spacer. Dziewczynka klasnęła w dłonie.
— Och, mamo! Narwę ci kwiatków i uplotę wianek, taki sam, jaki przynosi ci tata. Kiedy wreszcie odnajdziemy naszego kochanego tatę? Maria zagryzła wargi. — Mówiłam ci już przecież, moje serduszko, że tata wybrał się w daleką podróż. — No tak, ale my też pojechałyśmy, więc tata musi tu gdzieś być. — Nie, moje dziecko. On jest o wiele dalej. Nieprędko go zo- baczymy. — Ach, mamo, nie bądź smutna. Tata niedługo do nas przyjedzie. Przecież obiecał, że wróci. — Mówiłam ci już, że zatrzymały go ważne sprawy... Biedna Lizelotta nie miała pojęcia, że z podróży, w którą wybrał się jej tata, nie ma odwrotu. Nie wiedziała też, że swym naiwnym, dziecięcym szczebiotem sprawia mamie wielki ból. Ojciec powiedział przecież na pożegnanie: — Bądź grzeczna, córeczko, moja myszko, to szybko wrócę. Była więc grzeczna, tak jak przykazał ojciec. O tym jednak, że z dala od domu dopadła go śmierć, nikt jej nie powiedział. Zresztą pewnie by w to nie uwierzyła. Była przecież grzeczna! Maria z największym trudem powstrzymywała łzy. Zaczęła szybko mówić o czymś innym, aby odwrócić uwagę dziecka od bolesnego tematu. — Chodź, myszko! Umyjemy się szybko i włożymy sukienkę. — A czy dostanę mleczko i bułeczkę? — Ależ oczywiście, gdy tylko będziesz gotowa. Lizelotta zeskoczyła z łóżka. Zobaczywszy za oknem jabłoń, ucieszyła się i wyciągnęła rączki, chcąc dotknąć jej gałęzi. — Patrz, mamo, jakie piękne drzewo rośnie u nas w pokoju! — To jest jabłoń, Lizelotko. — Jabłoń? Ależ ma dużo malutkich jabłuszek! Dziewczynka sprawnie wdrapała się na fotel przy oknie i spojrzała na przestronny sad. Tuż za ogrodem zaczynał się las, a po jego drugiej stronie widać było czerwone dachówki domów pobliskiej wioski. — Mamusiu, patrz jaki piękny, duży ogród! A tam śliczna, zielona altanka. Czy możemy do niej wejść?
— Zapytam o to naszą gospodynię. Jesteś gotowa? Chodźmy w takim razie. Chyba chcesz wyjść na słońce? Pani Marta Szulc oczekiwała już na swoich gości przy schodach. Zza drzwi wyglądała również biała jak len głowa służącego Henryka. Gospodyni najpierw chciała wiedzieć, jak minęła gościom pierwsza noc w jej pensjonacie. Następnie przywitała się z małą Lizelottą. Maria Hochberg spytała, czy mogłaby pójść z córeczką do ogrodu. — Ależ jak najbardziej. Kazałam już nawet nakryć w altanie do śniadania. Okazało się, że właśnie tam mogą jadać przy dobrej pogodzie. Marii bardzo to odpowiadało. Z prawdziwą przyjemnością zasiadła za stołem w małej altance. Wkrótce polubiła to miejsce, bo czasem pani Marta przysiadała się do niej na godzinkę i dzieliła się różnymi opowiastkami z życia okolicy. Czasem Maria siedziała w altance sama, z książką lub z ręczną robótką, a Lizelottą bawiła się na trawie. W ciepłe dni wolno jej było nawet biegać boso. Dziewczynka szybko stała się ulubienicą mieszkańców „Białego Gołębia", a biedna, młoda kobieta dziękowała wzruszającym uśmiechem za każdą najdrobniejszą uprzejmość. Za ten uśmiech Henryk gotowy był do wykonania najcięższych prac. Okoliczni chłopi byli przyzwyczajeni do żartobliwych pogwarek z letnikami wynajmującymi pokoje u pani Szulc. Jednak Maria Hochberg zawsze przechodziła obok nich ze spuszczoną głową, nie podejmując ich żartów. Takie zachowanie, oczywiście, nie bardzo się podobało. Dowie- dziawszy się od właścicielki pensjonatu, że Maria jest biedną wdową, która, gdy tylko zbierze siły, zmuszona będzie pracować na utrzymanie, zaczęli z niej drwić. Chłopom z Bodenhausen z reguły powodziło się dobrze, gdyż urodzajna ziemia przynosiła im obfite plony. Gdy więc Maria przechodziła obok nich bez słowa, trącając się między sobą, wymieniali złośliwe uwagi na temat nie uzasadnionej wyniosłości niektórych ludzi. Lizelotta czuła się w Bodenhausen bardzo szczęśliwa. Sad, położony wzdłuż drogi prowadzącej ze wsi na zamek, był jej królestwem. Wszystko, co działo się na drodze, mogła obserwować poprzez po- malowany na zielono-biało płot. Najchętniej patrzyła na przejeżdżający
kilka razy dziennie powóz. Czasami też na pięknych, rączych koniach przejeżdżał baron von Bodenhausen wraz z małżonką. Pomiędzy nimi na zwinnym kucyku kłusował panicz Hans. Czasami panicz siedział w powozie obok swej siostry, baronówny Lori. Pani Marta opowiadała, że panicz Hans i młodsza od niego baronówna Lori są jedynymi dziećmi barona i że baronostwo zamieszkuje w zamku w Bodenhausen. Pewnego gorącego dnia Lizelotta jak zwykle stała przy wąskiej furtce i czekała, aż wydarzy się coś ciekawego na drodze. Była boso, bo wcześniej zabawiała się sadzeniem kwiatów na małej grządce, którą specjalnie dla niej przygotował Henryk. Na rączkach i fartuszku miała więc pełno ziemi, a rozpaloną z emocji buzię okalały mocno potargane włosy. Wiedziała, że powóz z zamku będzie za chwilę przejeżdżał. W końcu rzeczywiście nadjechał i rozradowana Lizelotta pomachała dzieciom, które wraz z guwernantką baronówny Lori siedziały w powozie. Powóz, ku uciesze Lizelotty, jechał tym razem bardzo wolno. Na widok zabawnej, bosej dziewczynki panicz Hans roześmiał się i przyjaźnie odpowiedział na pozdrowienie. Ale jego młodsza siostra, niczym prawdziwa, dorosła dama z godnością opierając się na sie- dzeniu, spojrzała na nią z wyższością i rzekła wzburzona: — Fe, Hans! Czego chcesz od tego małego brudasa? Lizelotta nie dosłyszała słów dziewczynki z powozu. Nadal śmiała się i cieszyła, że panicz zareagował na jej machanie. Gdy powóz oddalił się, pobiegła natychmiast do mamy. — Mamusiu, właśnie przejeżdżali! Ta mała dziewczynka z dużym chłopcem. On uśmiechnął się do mnie. Dlaczego nie wysiedli i nie pobawili się ze mną? Tak bym chciała! Maria wzięła dziecko na kolana i rzekła, uśmiechając się, lekko zrezygnowanym tonem: — Ej, dopiero by się zdziwili, widząc taką małą, umorusaną dziew- czynkę! Zobacz, jakie masz rączki. Pełno na nich ziemi. A fartuszek jest cały mokry i brudny. Nikt, kto nie chce być brudasem, nie będzie się z tobą bawił. Chodź, ty moja bosonóżko, musimy się umyć. Lizelotta spojrzała na fartuszek i oglądnęła swe rączki. — No tak, ale przecież musiałam zasadzić kwiatuszki w moim ogródku!
Pobiegła żwawo za mamą do domu i pozwoliła się umyć. Przez cały czas opowiadała przy tym w podnieceniu o dzieciach z powozu. Następnego dnia Maria Hochberg wybrała się z Lizelottą na trochę dłuższy niż zwykle spacer. W końcu doszły do parkanu, za którym w oddali widniał zamek. Po drodze Lizelottą nazbierała mnóstwo kwiatów, które teraz trzymała w rączce. Matka i córka przeszły kawałek wzdłuż ogrodzenia i po chwili zobaczyły na łące panicza Hansa i baronównę Lori, bawiących się w korso. Lizelottą wykrzyknęła z radości i przywarła do parkanu. — Mamo, widzisz ich? Chcę się z nimi bawić! — zawołała kategorycznym tonem. Ogarnięta zapałem pomachała dzieciom i krzyknęła wesoło: — To ja! Tutaj jestem! Mogę się z wami pobawić? Dostrzegłszy ją, mała baronówna z pełną pogardy miną odwróciła się tyłem. Panicz Hans stał w miejscu. Wprawdzie uśmiechnął się, ale widać było, że jest bardzo zakłopotany. Nie wiedział, jak powinien się zachować. Jego dobre serce wzdragało się przed sprawieniem przykrości dziewczynce. Równocześnie zdawał sobie sprawę, że spełnienie jej prośby mogłoby być niestosowne. Niezdecydowany patrzył na nią, a Lizelottą wyciągnęła doń rączkę z kwiatami. Krata parkanu nie była zbyt ciasna. — Chłopczyku, dziewczynko, weźcie, proszę, moje kwiatki. Są dla was! — zawołała przymilnie. Ale baronówna Lori wzruszyła tylko ramionami i zmierzyła kry- tycznym wzrokiem kobietę o blond włosach, ubraną w prostą, czarną suknię, kobietę, która nawet nie miała kapelusza. Przypadkowo słyszała, jak służący opowiadał na zamku, że owa nieznajoma, zamieszkująca w gospodzie „Biały Gołąb", jest tylko ubogą wdową, która Bóg wie co sobie wyobraża. Wydaje jej się, że jest wielką damą. Dlatego też Lori odrzuciła głowę do tyłu, chcąc w ten sposób okazać Lizelotcie i jej matce swoje lekceważenie. Lizelottą nie zrozumiała, dlaczego ta ładna dziewczynka nie zwraca uwagi ani na nią, ani na kwiatki. — Czy ty też nie chcesz kwiatków ode mnie? — spytała żałośnie chłopca. Hans nie mógł oprzeć się jej błagalnemu spojrzeniu. Nie był
tak zarozumiały jak jego siostra. Lizelotta bardzo mu się podobała i było mu naprawdę przykro z powodu zachowania Lori. Już miał do niej podejść i zamienić z nią kilka miłych słów, lecz powstrzymał go piskliwy głos siostry: — Odczep się od niej, Hans! Przecież to tylko mały kopciuch! Chłopiec poczerwieniał. Ze wstydem patrzył na pobladłą mamę Lizelotty, która podeszła, by ją zabrać spod parkanu. Przez chwilę był wściekły na swoją siostrę, ale, jak to chłopiec, nie lubił zbyt długo zastanawiać się nad swoim postępowaniem. Odwrócił się i pobiegł za Lori w głąb parku. Nie chciał przyznać się do swego wstydu. Zdezorientowana Lizelotta popatrzyła na mamę ze smutkiem. — Mamusiu, oni nie chcą moich kwiatków. Nie chcą się ze mną bawić, dlaczego? Maria wzięła ją na ręce, przytuliła i pocałowała. I ona także miała w tej chwili rozdarte serce. — Mój ty Kopciuszku — wyszeptała ze ściśniętym gardłem. Następnie ruszyła z córką w drogę powrotną. Usilnie starała się od- wrócić uwagę Lizelotty od przeżycia, które tak głęboko wryło się w jej dziecięcą duszę i miało na zawsze pozostać jednym z najważniejszych wspomnień dzieciństwa. * * Nim jednak mała Lizelotta przybyła ze swą matką do „Białego Gołębia", miało miejsce kilka istotnych wydarzeń wartych opisania. W pięknym, starym zamku, który wznosił się dumnie na zalesionym wzgórzu, mieszkał hrabia Armin von Hochberg-Lindeck. Celem, któremu podporządkował całe swoje życie, było uchronienie rodu, z jakiego się wywodził, nie tylko od upadku, ale i od najmniejszego cienia, który mógłby osłabić jego świetność. Zamieszkiwał zamek jedynie ze swoją małżonką, hrabiną Katarzyną, oraz liczną służbą. Jeszcze przed sześcioma laty na zamku było zawsze tłoczno i wesoło. Najznamienitsi goście brali udział w polowaniach oraz we wspaniałych przyjęciach. Urządzano je głównie
podczas obecności hrabiego Botho, jedynego syna hrabiostwa von Hochberg. Odziedziczywszy po matce łagodność i dobroć, tak jak i ona okazywał je wszystkim, którzy na to zasługiwali. Matka jednak, bezradna wobec despotycznego charakteru ojca, dumnego ze swojego arystokratycznego pochodzenia, podporządkowywała się bez zastrzeżeń jego woli. Hrabia Armin chciał ożenić syna z pewną młodą arystokratką, równą mu pod względem urodzenia, ale Botho po prostu jej nie znosił. Urządzając bale, ojciec myślał tylko o tym, aby zbliżyć młodych ludzi do siebie i rozniecić w nich uczucie na tyle silne, by mogło dojść do małżeństwa. Botho jednak konsekwentnie unikał wyznaczonej mu kandydatki na żonę. Pewnego dnia zwierzył się ojcu, że jego serce już od dawna należy do biednej sieroty, którą poznał podczas jednej z podróży. Błagał go, by pozwolił mu się z nią ożenić. Zaklinał przy tym, że nie poprosi o rękę nigdy żadnej innej kobiety. Hrabia Armin wpadł we wściekłość. Nie chciał nawet słyszeć o tym małżeństwie. Kategorycznie zabronił synowi spotykać się z ową wybranką. Młodzieniec okazał jednak równie niezłomną wolę. Nie przyjął do wiadomości zakazu ojca i oświadczył, że nigdy nie zrezygnuje z dziewczyny, która od tej chwili jest jego narzeczoną. Doszło do przykrych, pełnych oskarżeń scen pomiędzy ojcem a synem, wreszcie ten ostatni odjechał i wbrew ojcu wkrótce ożenił się z biedną sierotą. Od tamtej pory hrabia Armin zerwał wszelkie kontakty z jedynym synem. Wydziedziczony przez ojca, Botho zmuszony był prowadzić bardzo skromne życie. Jego własny majątek był niewielki. To jednak nie umniejszyło jego szczęścia. Młoda żona niebawem urodziła mu córeczkę. Mimo upływu lat ojciec nie chciał się z nim pogodzić, i tylko to spędzało mu sen z powiek, choć przez cały czas żywił nadzieję, że stary hrabia uzna w końcu jego małżeństwo i przebaczy mu nieposłuszeństwo. Ale wszystkie zabiegi pozostały bez echa. Tylko raz ojciec raczył odpisać na jego błagalny list. Odpowiedź brzmiała następująco: Jeśli zerwiesz więzy łączące Cię z kobietą, która nie jest nas godna, przyjmę Cię jako mojego syna. W przeciwnym razie nie chcę Cię widzieć aż do śmierci.
Hrabia Botho zbyt mocno kochał swą żonę, aby móc się z nią rozstać, nawet jeśli stawką była ojcowska miłość. Wszystko pozostało więc jak dawniej. Taki właśnie był stan rzeczy na kilka miesięcy przed przyjazdem Marii Hochberg do Bodenhausen. Botho miał dobrego przyjaciela, barona Rainau, którego posiadłości graniczyły z majątkiem hrabiego Armina von Hochberg-Lindeck. Po kilku wizytach u Botho baron ów zdążył poznać żonę przyjaciela na tyle, by móc zrozumieć, dlaczego ten wyrzekł się dla niej wszystkiego. Wcześniej baron Rainau wiele podróżował, a następnie ożenił się i osiadł w swoich dobrach. Miał wielką ochotę pomóc przyjacielowi w uporządkowaniu stosunków z ojcem. Próbował wiele razy nakłonić samego hrabiego Armina do zmiany stanowiska, jednak bezskutecznie. Osiągnął tylko tyle, że hrabia przestał zapraszać go na swój zamek. Ale baron Rainau nie ustawał w wysiłkach. Któregoś dnia napisał do przyjaciela: Drogi Botho! Niestety przestałem mieć jakikolwiek wpływ na Twojego Ojca. Przestał nawet przyjmować moje wizyty. Widuję czasami tylko Twą Matkę. Kazała Ci przekazać, że kocha Cię z całego serca i nigdy nie przestanie wierzyć, że pewnego dnia Ojciec okaże Ci jednak wspaniałomyślność. Ona podsunęła mi ostatnio myśl, że gdybyś tak niespodziewanie stanął przed nim i błagał go o przebaczenie, być może zrobiłoby to pewne wrażenie. Dlatego wspólnie uknuliśmy pewien plan. Jeśli to możliwe, przyjedź do mnie na jakiś czas do Rainau jako mój gość. Tak czy inaczej — bardzo się za Tobą stęskniłem. Mógłbyś odetchnąć nieco świeżym powietrzem, a i małe polowanko w naszym lesie z pewnością Cię trochę rozerwie. Najważniejszą sprawą jednak będzie doprowadzenie do spotkania z Twoim Ojcem. On chodzi najczęściej sam na polowania, czasami towarzyszy mu starszy leśniczy, którego wierności i oddania możesz być pewien. Jeśli zajdzie potrzeba, natychmiast zostawi Was samych. Wówczas staniesz nagle naprzeciw swojego Ojca i jeśli Ci wtedy nie przebaczy, będzie to oznaczało, że ma serce z kamienia. Twoja czcigodna i pełna dobroci Matka,
która bardzo cierpi z powodu waszego konfliktu, z utęsknieniem czeka na Twój powrót. Napisz więc, kiedy przyjeżdżasz. Pozdrów swoją uroczą małżonkę. Ośmielam się żywić nadzieję, że pozwoli Ci ona jak najszybciej do nas przyjechać. Dzień, w którym razem z żoną i dzieckiem wprowadzisz się do Hochbergu, będzie także dniem największego szczęścia dla Twojego przyjaciela Herberta Rainau Hrabia Botho pokazał list żonie. Świadomość, że była powodem waśni między ojcem a synem, bardzo ją martwiła. Ale miłość do męża była w niej silniejsza niż poczucie winy. Nie potrafiłaby z niego zrezygnować. Teraz, kiedy pojawiła się nikła szansa na pojednanie, nalegała usilnie, aby Botho przyjął zaproszenie barona. Chciała, by wreszcie zniknął ów cień na ich wspólnym szczęściu. Mąż oczywiście pragnął tego równie gorąco. Pożegnawszy czule żonę i dziecko, hrabia Botho odjechał. Rzeczy- wiście doszło w lesie do spotkania ojca z synem. Jego matka już wcześniej w wielkiej tajemnicy udała się do Rainau, aby zobaczyć się z ukochanym Botho. Ciężko jej było rozstać się z nim. Na życzenie hrabiny syn podarował jej fotografię żony i córeczki, którą zawsze nosił przy sobie. Chciała koniecznie mieć chociaż zdjęcie swojej wnuczki. Gdy ujrzała serdecznie uśmiechniętą i piękną twarz synowej, zrozumiała syna. Dla takiej kobiety każdy mężczyzna mógłby sprzeciwić się własnemu ojcu. To właśnie hrabina Katarzyna zdradziła synowi, że następnego dnia ojciec będzie polował na jelenie. Botho powinien więc spróbować z nim porozmawiać. Ojciec i syn spotkali się nazajutrz. Botho błagał we wzruszających słowach o przebaczenie i przywrócenie go do łask. Stary hrabia pozostał jednak niewzruszony. W dalszym ciągu odmawiał uznania małżeństwa syna. Był gotów mu przebaczyć jedynie pod warunkiem, że wyrzeknie się nierównej mu urodzeniem kobiety. — Możesz przecież pozbyć się jej, zabezpieczając ją jakąś pokaźną sumką — rzekł szorstko. To wyprowadziło hrabiego Botho z równowagi.
- Jak śmiesz proponować mi coś takiego? Jak możesz myśleć, że moją żonę można odprawić ot tak sobie, jak ulicznicę? Albo zaakceptujesz moją żonę i dziecko, albo nigdy już nie powrócę do rodzinnego domu! — Krzyknął, dygocząc ze wzburzenia. — Nie wracaj więc! Zresztą wcale cię o to nie proszę — odparł hrabia Armin twardym tonem i chciał już odejść. — Ojcze, czy to twoje ostatnie słowo? — Krzyknął za nim zrozpaczony syn. — Tak, ostatnie. Człowiek, który przedkłada uczucia prostej dziewki nad miłość ojcowską, nie ma prawa nazywać się moim synem. Powiedziawszy to hrabia Armin zniknął za drzewami. Nie był bynajmniej tak spokojny i zrównoważony, jakiego udawał. Za wszelką cenę chciał jednak postawić na swoim. Botho wrócił przybity do Rainau. — Mój ojciec osiągnął swój cel, już nigdy mnie nie zobaczy! — rzekł do przyjaciela. Ten pocieszał go, jak mógł. — Nie zniechęcaj się jeszcze. Matka z pewnością zadba tu o twoje sprawy, niech tylko ojciec się trochę uspokoi. Czas zrobi swoje. Potem spróbujemy jeszcze raz. Botho chciał od razu wyjeżdżać, ale Herbert go powstrzymał. — Zostań jeszcze kilka dni. Mój leśniczy tropi ostatnio pięknego jelenia. Powiadam ci — wspaniały okaz, szesnastak! Damy mu jutro szkołę? Co ty na to? — Namawiał przyjaciela i zaraz kazał zawołać leśniczego. Ten zjawił się po chwili. Był najwyraźniej czymś bardzo po- denerwowany. Powiedział, że kłusownicy, którzy od pewnego czasu wyrządzali w lesie znaczne szkody, ustrzelili jelenia, o którym baron właśnie opowiadał, dlatego też ta wiadomość rozgniewała barona bardzo. — Nie zaznam spokoju, dopóki ich nie połapię. Bezczelni! Sprzątnęli mi sprzed nosa najlepszą zwierzynę! — wykrzyknął. Hrabia Botho zgłosił się na ochotnika do tropienia przestępców i obydwaj panowie oraz leśniczy, nie zwlekając, stanęli na czatach w lesie. Na granicy pomiędzy majątkami Rainau i Hochberg, niedaleko zamku, doszło do starcia z kłusownikami. Wywiązała się krwawa walka,
podczas której kula trafiła hrabiego Botho prosto w serce. Ujęto wprawdzie jednego ze złoczyńców, ale nie był to ten, który strzelił do hrabiego. Podczas gdy leśniczy zajął się schwytanym kłusownikiem, wstrząśnięty do głębi baron Rainau z pomocą kilku łowczych zawiózł zwłoki przyjaciela na zamek Hochberg. Zbliżał się świt, w zamku jeszcze wszyscy spali. Obudziła ich straszliwa wieść. Ciało Botho położono w ogromnej zamkowej sali, a obudzona hrabina Katarzyna wbiegła w nocnej koszuli, wodząc wokoło błędnym wzrokiem. Z rozdzierającym okrzykiem przypadła do ciała syna. Nadszedł także hrabia Armin. Chwiał się lekko, a jego oblicze było śmiertelnie blade. Zdołał jednak zapanować nad sobą. Nikt nigdy nie dowiedział się, jaki bezmiar rozpaczy zatruł mu serce tamtego rana. Hrabina Katarzyna leżała bez czucia w głębokim omdleniu, gdy jej jedynego syna chowano w podziemiach zamkowej kaplicy. Nikt, oprócz barona Rainau, nie pomyślał w tym strasznym dniu o młodej wdowie Hochberg-Lindeck. Ten zaś najchętniej pojechałby do niej osobiście, by zawiadomić o nieszczęściu i wesprzeć ją w cierpieniu, ale nie mógł opuścić Rainau z powodu przeciągającej się sprawy sądowej. Napisał więc do nieszczęsnej list. Starał się dobierać słowa jak najdelikatniej. Pisał, że hrabina Katarzyna jest ciężko chora, a hrabia Armin nawet przy trumnie swojego syna nie chciał uznać jego żony i dziecka. Jest gotów co najwyżej wysłuchać jej ewentualnych roszczeń. Dopiero po kilku tygodniach Rainau otrzymał odpowiedź na swój list. Żona tragicznie zmarłego przyjaciela pisała: Szanowny Panie Baronie! Dopiero dzisiaj jestem w stanie odpisać Panu i podziękować za okazane mi współczucie. Gdyby mnie Pan nie zawiadomił, dowiedziałabym się z gazet o śmierci mojego nieodżałowanego, wiernego męża. Dotąd nie mogłam odpisać, gdyż byłam jak obłąkana z rozpaczy. Wie Pan przecież, jak bardzo kochaliśmy się. Nie chcę jednak pisać o moim cierpieniu, które jest zbyt wielkie, by móc wyrazić je słowami. Wcale nie dziwię się, że hrabia Armin nadal nie chce uznać mnie i mojego dziecka. Dlaczego zresztą miałby to robić właśnie teraz, po tym, co zaszło? Skoro nie przyjął
nas do rodziny nawet z miłości do jedynego syna, to ból po jego stracie tym bardziej go do tego nie skłoni. Jesteśmy dla niego tylko obcymi ludźmi, nikim więcej. Mój los i mojej córki wcale go nie obchodzi- Czarę cierpienia przepełnia zaś fakt, że nie będę mogła pomodlić się przy grobie mojego męża. Muszę to jednak przeboleć, gdyż hrabia Armin z pewnością potraktowałby mnie jak żebraczkę, gdybym go o to poprosiła. Przez cały czas towarzyszy mi wrażenie, że dusza mojego ukochanego jest wszędzie przy mnie i że nawet śmierć nie zdołała nas rozłączyć. Muszę żyć, choć jest to niewypowiedzianie trudne, muszę żyć dla dziecka Botho. I będę żyć, będę żyć i pracować na utrzymanie Lizelotty, tak jak wcześniej już to robiłam. Dziękuję Panu bardzo za oferowaną mi pomoc, która dowodzi Pańskiego dobrego serca. Ale żona hrabiego jest zbyt dumna, aby móc przyjąć jałmużnę. Na razie mam jeszcze z czego żyć. Coś tam odłożyłam na czarną godzinę, która właśnie nadeszła. Chciałabym teraz zaszyć się gdzieś w jakimś cichym zakątku, aby odzyskać utracony spokój i równowagę duchową. Nie będę odtąd używać tytułu męża, gdyż nie pasuje on do mojej skromnej osoby, tak więc hrabia Armin nie musi się obawiać, że kobieta nosząca nazwisko Hochberg-Lindeck będzie zarabiać na chleb pracą własnych rąk. Dziękuję za wierną przyjaźń, którą zawsze darzył Pan mojego męża. Proszę nie wyrzucać sobie, że to Pan zaprosił Botho do Rainau. Wszyscy jesteśmy bezsilni wobec sil kierujących naszymi losami. Wiem, że chciał Pan jak najlepiej. I za to jeszcze raz serdecznie dziękuję. Gdy będzie Pan przy grobie mojego męża, proszę położyć tam te dwie róże, które przesyłam. Zrywałyśmy je same u ogrodnika. Nawet jeśli zwiędną, będą miały moc i świeżość naszej miłości. Zegnam na zawsze Maria Hochberg Otrzymawszy list, baron Rainau natychmiast rozpoczął poszukiwania wdowy po swym przyjacielu. Miał nadzieję, że jakoś nakłoni ją do przyjęcia pomocy. Był pewien, że Maria mogłaby liczyć na wsparcie
hrabiny Katarzyny, gdyby ta poczuła się odrobinę lepiej. Przyjechał jednak za późno. Młoda wdowa właśnie odjechała z dzieckiem. Nikt nie wiedział, dokąd się udała. Do jej mieszkania wprowadzili się już obcy ludzie. Zdołał jedynie dowiedzieć się, że sprzedała meble jakiemuś handlarzowi. Rainau wrócił więc zasmucony do domu. Z wielką chęcią pomógłby żonie zmarłego przyjaciela, ale jednocześnie potrafił zrozumieć dumę, która zmusiła ją do ucieczki przed ludźmi chcącymi okazać jej litość. Nie omieszkał jednak pokazać listu hrabinie Katarzynie. Nieszczęsna matka była w dalszym ciągu w ciężkim stanie i bardzo powoli odzyskiwała siły. Choroba i rozpacz pozbawiły ją całkowicie chęci życia. Wiedziała, że mąż jej z pewnością również bardzo cierpi po stracie jedynego syna. Całą winę za to, co się stało, przypisywał uparcie Marii, przez którą syn okazał się nieposłuszny. Gdyby nie zawarł małżeństwa wbrew jego woli, nie doszłoby do wypadku. Trudno było przekonać starego hrabiego, jak bardzo się myli. Wiadomość o zniknięciu synowej i wnuczki wprawiła hrabinę w wielkie przygnębienie. Wiele by dała za ich odnalezienie. Ale surowy zakaz małżonka uniemożliwiał jej wszelkie działanie. Nie mogąc zrobić nic innego, modliła się, by Bóg przemienił jego twarde serce. Tymczasem Maria Hochberg przebywała ze swoją córeczką w gos- podzie „Pod Białym Gołębiem" już od kilku tygodni. Spokój i cisza tego miejsca wpływały na nią kojąco, choć nadal bardzo cierpiała. Mała Lizelotta zadomowiła się już na dobre i z dnia na dzień czuła się tam coraz lepiej. Nadal codziennie wystawała przy płocie i wypatrywała powozu. Promieniała z radości, gdy udało się jej dostrzec rzucone ukradkiem pozdrowienie panicza Hansa. A kiedy przejeżdżał na swoim kucyku, zawsze machał do niej radośnie. Ale wtedy nie było przy nim jego małej, zarozumiałej siostry, która krzyczała, gdy przy niej okazywał zainteresowanie „Kopciuchem". Przezwisko to, wymyślone przez baronównę Lori, przyjęło się już wśród służby zamkowej i dotarło też do wsi. Maria nie przypuszczała nawet, z jaką niechęcią myślą o niej mieszkańcy wsi i zamku, choć nie czyniła nikomu krzywdy. Prowadziła ciche, niemal ascetyczne życie, nie pragnąc niczego więcej poza spokojem.
Po pewnym czasie doszła do wniosku, że już dostatecznie długo siedzi z założonymi rękami. Napisała więc do firmy, dla której niegdyś pracowała, pytając, czy nie zleciliby jej znów jakichś prac, które mogłaby wykonać w Bodenhausen. Natychmiast otrzymała pomyślną odpowiedź, ponieważ delikatne motywy kwiatowe, które malowała, bardzo podobały się klientom. Postanowiła też porozmawiać z gospodynią. Powiedziała jej, że chciałaby w „Białym Gołębiu" zatrzymać się na dłużej. Nie musi przecież zajmować się domem i mogłaby w spokoju malować. W związku z tym zapytała panią Martę, czy możliwe jest obniżenie ceny pokoju. Mogłaby za to jeść jeszcze skromniejsze posiłki. Właścicielka pensjonatu bardzo ucieszyła się, że Maria i Lizelotta zostaną u niej na stałe. Myśl o rozstaniu martwiła ją ostatnio wcale nie dlatego, że tak bardzo zależało jej na pieniądzach. — Droga pani Hochberg — zaczęła Marta, starannie dobierając słowa, tak, by Maria nie poczuła się dotknięta — jeśli zostanie pani u nas na cały rok, to oczywistym jest, że cena musi ulec zmianie. Jest pani tak mało wymagająca, że prawie nie odczuwamy tego, że zajmuje pani pokój na poddaszu. Jeżeli zgodzi się pani jadać to, co gotuję dla siebie i służby, nie sprawi mi to żadnego kłopotu. A więc proponuję połowę dotychczasowej ceny, zgoda? Maria z początku nie chciała przyjąć tej propozycji, ale gospodyni przekonała ją, że naprawdę jest to cena godziwa, więc w końcu z wdzięcznością na nią przystała. — Droga pani Szulc, jest pani dla mnie taka dobra. Codziennie dziękuję Bogu, że zesławszy na mnie nieszczęście, zaprowadził mnie właśnie do pani — rzekła wzruszonym głosem. Po tej rozmowie Maria Hochberg napisała do firmy prośbę o przysłanie zleceń, a następnego dnia poszła do pastora Helmersa, który wraz ze swoją rodziną mieszkał w małym domu koło kościoła. Pastora i jego żonę poznała w niedzielę, wychodząc z kościoła. Zdecy- dowawszy się zostać, poprosiła go o chwilę rozmowy. Zaprowadził ją do swojego gabinetu i zachowywał się bardzo uprzejmie. Na pytanie, co może dla niej zrobić, oświadczyła, że chce na zawsze pozostać w Bodenhausen i dlatego prosi o przechowanie jej niewielkiego kapitału. Uzyskawszy zgodę, przekazała mu dziesięć tysięcy marek w papierach wartościowych, z zastrzeżeniem, że odsetki chciałaby
otrzymywać co kwartał. Poza tym wręczyła mu jeszcze grubą, za- pieczętowaną kopertę. — Zawiera ona rodzinne dokumenty i inne ważne rzeczy, pastorze. Chciałabym przechować tę kopertę głównie z myślą o córce. Powinna ją otrzymać, gdy skończy osiemnaście lat. Pastor wziął pieniądze i kopertę, a następnie wystawił pokwitowanie. Chwilę rozmawiał jeszcze z nią, dodając odwagi i starając się pocieszyć, a także zaprowadził ją do pokoju gościnnego, do swojej żony i córek. Zaproponowały one Marii, aby od czasu do czasu wpadała do nich dla rozrywki. Od razu zauważyły bowiem, że jest osobą wartą bliższej znajomości. Maria podziękowała za zaproszenie, obiecując, że gdy tylko jej życie trochę się ustabilizuje, na pewno skorzysta z zaproszenia. — Czekamy na panią, pani Hochberg. A proszę czasami zamienić choć słówko z naszymi tutejszymi włościanami. Dla nich duchowa potrzeba samotności jest zupełnie niezrozumiała. Uważają panią za dziwaczkę! — Tak, tak, droga pani Hochberg, chłopi są jak dzieci. Proszę się więc przemóc i nie uciekać przed nimi do domu w najbliższą niedzielę po nabożeństwie. Moja żona regularnie dopełnia tego obowiązku co tydzień, więc może postara się pani pomóc przełamać lody. Maria pożegnała się serdecznie z pastorem i jego rodziną, obiecując zastosować się do ich rad. Wróciwszy do „Białego Gołębia" zastała Lizelottę z wielkim zapałem pomagającą Henrykowi w ogrodzie. Henryk kosił trawę, a Lizelotta grabiła ją małymi grabkami, które specjalnie dla niej zrobił. Cała czerwona z emocji zawołała radośnie do mamy: — Mamusiu, zbieramy siano dla krówek! Zobacz, ile już mamy! Maria przygarnęła dziecko mocno do siebie, ale Lizelotka wyrwała się jej i ponownie chwyciła swoje grabki. Nazajutrz Maria otrzymała zamówione zlecenia i natychmiast wzięła się do pracy. Przy ładnej pogodzie malowała w altanie. Henryk z największym podziwem przyglądał się efektom jej pracy — pięknym, wdzięcznym rysunkom kwiatów. Pani Marta Szulc przyniosła nawet dla niej z ogrodu najdorodniejsze róże, aby służyły za wzór. Stała, regularna praca była cudownym lekarstwem dla udręczonego serca wdowy.
Pamiętając o zaleceniu pastora, już w najbliższą niedzielę po nabo- żeństwie Maria zagadnęła przyjaźnie kilka kobiet, cieszących się autorytetem we wsi. Te najpierw zrobiły zdziwione miny, ale obecna przy tym pastorowa pospieszyła Marii z pomocą i ułatwiła nawiązanie kontaktu. Na stronie wyjaśniła włościankom, że pani Hochberg była dotąd bardzo pochłonięta własnym nieszczęściem, co uniemożliwiło jej poznanie sąsiadów. Po interwencji pastorowej atmosfera wokół wdowy wyraźnie polepszyła się. Pewnego dnia Maria siedziała jak zwykle w altanie, malując. Lizelotta bawiła się obok na trawniku, zajęta bardzo robieniem łóżeczka z siana dla swojej lalki, do której przemawiała jak najlepsza matka. Zbliżała się pora, kiedy powóz z zamku przejeżdżał obok zajazdu, więc Lizelotta poleciła swojej lalce, by grzecznie spała, ponieważ ona, jej mama, musi teraz załatwić ważną sprawę i z bardzo poważną miną zbliżyła się do furtki. Tego dnia powóz się spóźniał. Lizelotta czekała jednak cierpliwie, co jakiś czas wyglądając na drogę. Ponieważ akurat koło zajazdu był zakręt, dziewczynka niewiele mogła zobaczyć. Wie- działa, że po drugiej stronie ulicy jest lepszy widok na drogę. Niewiele się namyślając, ruszyła przed siebie i znalazłszy się na środku traktu, ujrzała nadjeżdżający powóz. Krzycząc głośno z radości, chciała czym prędzej powrócić na swoje stałe stanowisko przy furtce, aby stamtąd pozdrowić panicza Hansa. Słysząc okrzyk córki, Maria na chwilę podniosła wzrok znad pracy. Do jej uszu dobiegł równocześnie turkot nadjeżdżającego powozu. Z osłupieniem spostrzegła, że Lizelotta jest po drugiej stronie gościńca. W panice poderwała się, przejrzawszy zamiar córki przebiegnięcia z powrotem do furtki. Dziewczynka w pośpiechu potknęła się i upadła. Tragiczny zbieg okoliczności sprawił, że baron Bodenhausen kazał akurat tego dnia zaprząc parę młodych, jeszcze słabo ujeżdżonych ogierów. Gnały więc w szaleńczym tempie. Maria w ostatniej chwili dopadła Lizelottę i wyrwała ją dosłownie spod kół przetaczającego się powozu. Niestety, stające dęba konie raniły Marię w głowę. Ciężka podkowa rozdarła jej skroń. W powozie jechał tego dnia baron, jego małżonka i panicz Hans. Baronówna ze względu na katar została w domu z guwernantką. Wszyscy troje wyskoczyli z powozu. Stangret z największym trudem
uspokajał konie. Przerażona Lizelotta krzyczała wniebogłosy. Usłyszał ją Henryk, pracujący za domem. W kilku susach znalazł się na miejscu tragedii. W chwilę później nadbiegła Marta Szulc. Przechodzący ludzie zaczęli gromadzić się wokół zatrzymanego powozu. Henryk pochylił się nad nie dającą znaku życia Marią. Wziął ją na ręce z zadziwiającą lekkością i połykając łzy, zaniósł do zajazdu. Baron kazał stangretowi natychmiast sprowadzić lekarza, a następnie wraz z żoną i panią Szulc podążył śladem Henryka. W całym zamieszaniu nikt nie zwracał uwagi na małą Lizelottę, która stała wystraszona na ulicy i gorzko płakała wzywając ranną mamę. W końcu podszedł do niej Hans. Był również bardzo blady i wystraszony wypadkiem. Drżącą ręką pogłaskał ją po ciemnych, jedwabistych włosach i własną chusteczką począł ocierać jej łzy. — Biedna dziewczynko — wyjąkał drżącym głosem. Łkając spojrzała na Hansa ufnym wzrokiem, jakby spodziewając się ratunku właśnie od niego. — Ja chcę do mamy! Do kochanej mamy! Wstrętne konie zrobiły jej krzywdę! — szlochała. Nie znajdując żadnych słów pociechy, Hans powtarzał tylko: „Biedna mała." Wreszcie otworzył drzwi i wprowadził ją do sieni. Dalej nie miał już odwagi iść. Objął ją delikatnie ramieniem i rzekł cicho: — Zostań tutaj i poczekaj, aż cię zawołają. Przez sień przebiegła pani Szulc z miską pełną wody i lnianymi ręcznikami, nie zwracając uwagi na dziewczynkę. Ona także była cała we łzach. Ostrożnie wycierała bladą twarz Marii i okładała jej krwawiącą głowę mokrymi ręcznikami. To przynajmniej na pewno nie mogło jej zaszkodzić, choć niewiele pomagało. Przed przybyciem lekarza nie można było zrobić nic innego. Nikt nie wiedział, czy Maria jeszcze żyje. Sam baron pomagał robić okłady. Czuł się współwinny za wypadek, gdyż to on kazał zaprząc młode konie. Gospodyni z płaczem opowiadała, jak bardzo Maria Hochberg była samotna, jak pilnie pracowała, by zarobić na utrzymanie siebie i dziecka. Zawsze miła i życzliwa, trochę nieśmiała, na pewno dobrze wykształcona. Lekarz zjawił się nadspodziewanie szybko, ponieważ stangret natknął się na niego po drodze. Miał poważną twarz, jakby bardzo
intensywnie nad czymś się zastanawiał. Kiedy skończył badanie, sprawiał wrażenie, jakby chciał już odejść. - Nie ma żadnej nadziei — oświadczył krótko. — Mimo że tli się w niej jeszcze odrobina życia, nie potrwa to już długo. Czaszka została zmiażdżona. Pani Szulc rozpłakała się w głos. Jej płacz jakby przywrócił Marii na chwilę świadomość. Baronowa podeszła do niej. Maria otworzyła powoli powieki. Wzrok miała nieprzytomny. — Moje dziecko! — wyszeptała. — Jest całe i zdrowe — zapewnił ją baron. Poszukała go oczyma. — Moje dziecko! — krzyknęła. Zabrzmiało to jak dobitna prośba. Henryk stał w drzwiach, lewą ręką ocierając łzy. W mig pojął znaczenie tego zawołania, ponieważ zawsze bezgranicznie podziwiał i czcił Marię. Czym prędzej pobiegł po Lizelottę. — Lizelotta zaraz przyjdzie — powiedziała pani Szulc, pochylając się nad ranną. Maria wbiła przenikliwy wzrok w lekarza. Zdawała się być zupełnie świadoma. — Czy umrę? Proszę powiedzieć prawdę! — Jest pani w ciężkim stanie, w bardzo ciężkim... — odrzekł z powagą lekarz. Maria popatrzyła z przestrachem na ludzi, którzy stali nad nią w półkolu. — Moje biedne dziecko... —jęknęła. Obecni spojrzeli po sobie. Wreszcie tonem, w którym pobrzękiwała uroczysta nuta, odezwał się baron. — Proszę się nie martwić. Cokolwiek się zdarzy, zadbam o pani córkę. Jeśli zostanie bez opieki, zabiorę ją do zamku. Obiecuję, że wychowam ją jak własną. To moje konie spowodowały wypadek. Pani dziecko będzie w dobrych rękach. Po twarzy Marii przemknął uśmiech ukojenia. — Dziękuję... pastor Helmers... dokumenty... W tym momencie wszedł Henryk z Lizelottą. Prosił ją usilnie, by nie płakała, gdyż to sprawi jej mamie okropny ból. Mała odważnie przełknęła więc łzy i podbiegła do łóżka.
— Mamo, moja mamo! — To pełne rozpaczy wołanie dziecka spowodowało, że oczy wszystkich wypełniły się łzami. Maria pogłaskała ją po główce. — Moja Lizelotko, odchodzę... do taty... bądź grzeczna... zawsze i niech cię Bóg błogosławi. — Jej szept był ledwie słyszalny. Potem ciało Marii przebiegł nagły dreszcz. Po chwili doktor zamknął dłonią jej piękne, ciemnobłękitne oczy. Maria Hochberg podążyła za swoim małżonkiem do krainy wieczności. Lizelotta została sierotą. Henryk wziął dziewczynkę na ręce i wyniósł z pokoju. Panicz Hans, wzruszony do głębi serca, wciąż ocierał swą chusteczką oczy dziewczynce. Zmarła Maria Hochberg leżała w sypialni pani Szulc. Zastygłe rysy twarzy zdawały się wyrażać spokój. Wreszcie uciekła przed udręką, jaką było całe jej krótkie życie. Właścicielka „Białego Gołębia" ścięła w ogrodzie kilka róż, które matka Lizelotty tak bardzo lubiła, i położyła je u jej stóp. Tymczasem lekarz przeprowadził w pokoju gościnnym rozmowę z baronem i jego małżonką. Przybył także do gospody pastor Helmers, który właśnie usłyszał o nieszczęściu. Baron Bodenhausen oświadczył, że tuż przed śmiercią obiecał zmarłej, iż zaopiekuje się osieroconą Lizelottą. Pastor poinformował go o zawartości koperty, jaką pozostawiła mu Maria do przechowania, oraz o jej zaleceniach związanych z Lizelottą. Skoro więc baron jest gotów wziąć na siebie odpowiedzialność za przyszłość dziecka, powinien przechowywać dokumenty razem z papierami wartościowymi u siebie. Baron przyrzekł, że będzie tak obracał pieniędzmi Lizelotty, by po osiągnięciu pełnoletności miała już pewne oszczędności. Zobowiązał się przy świadkach troszczyć o nią do tego właśnie momentu. Wtedy też Lizelotta otrzyma zapieczętowaną kopertę. Pastor obiecał, że dostarczy dokumenty następnego dnia na zamek. Wkrótce też baron z małżonką i synem powrócili do siebie. Obok Hansa tym razem siedziała Lizelotta. Postanowiono nie zwlekać z zabraniem jej, by tym szybciej zapomniała o tragedii. Tę myśl podsunął rodzicom Hans. Przez cały czas nie odstępował dziewczynki ani na krok.
Serce pani Marty ścisnęło się na widok Lizelotty, sadowionej przez Henryka w powozie, który przed kilkoma godzinami śmiertelnie poturbował jej matkę. Dostrzegła, że i on ukradkiem ociera łzy. Pogrążeni w wielkim smutku, oboje wrócili do domu. Następnego dnia,, gdy ciało Marii złożono do trumny, Henryk ściął wszystkie kwiaty z ogrodu, a Marta uplotła z nich wieńce i złożyła je u stóp zmarłej. * Powóz barona zatrzymał się przed schodami wiodącymi do zamku. Mała baronówna Lori wraz ze swoją guwernantką stała przy oknie. Jakże wielkie było jej zdziwienie, gdy ujrzała, że na tylnym siedzeniu powozu, obok jej brata, siedzi mała Lizelotta. — Panno Herter, co to ma znaczyć? Przecież ten Kopciuch zajął moje miejsce w powozie. Co ona tam robi? — krzyknęła oburzona. Panna Herter była szczupłą kobietą około trzydziestki. Jej popie- latoszare oczy, raczej pozbawione wyrazu, nie były ani piękne, ani brzydkie. Miała na sobie zawsze tę samą szarą sukienkę z białym, płóciennym kołnierzem. Także ona zdumiała się, zobaczywszy w powozie barona małą dziewczynkę, którą do tej pory często widywała przy furtce do gospody, na wsi. — Nie wiem, Lori. Ale nie powinnaś nazywać tego dziecka Kopciuchem. To brzmi pogardliwie. Lori zrobiła wyniosłą minę. — Ale niech pani tylko na nią spojrzy! Istny kopciuch! — W każdym razie to brzydkie słowo. — Mówiłam tak wiele razy przy mamie i wcale nie zwracała mi uwagi. To pani myśli tylko o tym, by zabraniać mi wszystkiego, co sprawia mi przyjemność. — Nie widzę nic przyjemnego w naigrywaniu się z małej dziew- czynki. — Och, panno Herter, tyle hałasu o jakiegoś brzdąca? Przecież to nie przystoi, żeby wiejskie dziecko woziło się naszym powozem.
Nie rozumiem, dlaczego tata i mama do tego dopuścili. O, widzi pani! Mój brat pomaga jej wysiąść z powozu i prowadzi ją do zamku! Co to wszystko ma znaczyć?! Swoim stylem mówienia baronówna Lori przypominała przed- wcześnie dojrzałą damę. Już chciała wybiec, ale panna Herter pows- trzymała ją. — Lori, proszę zostać w domu. Jesteś przeziębiona. Baronówna bardzo niechętnie spełniła polecenie guwernantki. Z wielką niecierpliwością zaczęła wpatrywać się w drzwi, które po niedługim czasie otworzyły się wreszcie. Do pokoju weszli rodzice i brat, prowadzący Lizelottę za rękę. — Mamo, co ten Kopciuch robi w zamku? — spytała Lori oburzonym tonem. Pragnąc się nieco odświeżyć po tylu wyczerpujących przejściach tego dnia, baronowa wylała na dłonie odrobinę wody kolońskiej i potarła sobie nią czoło i skronie. Nie zwracając uwagi na Lori, rzekła do panny Herter: — Zdarzyło się nieszczęście. Musi się pani zająć tą dziewczynką. Jej matka wpadła pod nasz powóz podczas ratowania jej, gdy mała przewróciła się na drodze. Konie raniły nieszczęsną w głowę, w wyniku czego biedaczka zmarła. Sierota będzie odtąd mieszkała u nas w zamku. Jak pani wie, jestem bardzo zajęta, więc nie mogę poświęcać małej zbyt dużo czasu. Dlatego przekazuję ją pani. Obok pokoju, w którym pani mieszka, jest pusta izdebka. Proszę przygotować w niej sypialnię dla dziewczynki. Powinna mieć kogoś w pobliżu. Może uczyć się i bawić wspólnie z Lori. Nie sprawi to pani kłopotu, droga pani Herter? Lori przysłuchiwała się wszystkiemu ze wzbierającą złością. — Jak to, mamo! Ja mam się bawić z tym brudasem? Ani mi się śni. Niech ona natychmiast się stąd wynosi! Baron, który podobnie jak jego żona nie mógł się jeszcze otrząsnąć z oszołomienia wywołanego wypadkiem, schwycił Lori ze złością za ramię. — To ty natychmiast zamilkniesz i będziesz robić to, co matka nakazuje! — krzyknął surowo. Lori skrzywiła się i popatrzyła gniewnie na Lizelottę, kurczowo trzymającą się ręki Hansa. Zamilkła jednak, spostrzegłszy, że rodzice