I
Lutz, mój drogi!
Zanim nadchodząca wiosna przyniesie mi znów wiele pracy i zabierze
resztę wolnego czasu, chcę ci jeszcze raz wszystko opisać. Wiesz
przecież, że zaczęły się prace w polu i cały dzień jestem zajęta. Roczny
obrachunek, który Ci niedawno przesłałam świadczy, że mimo ogrom-
nego wysiłku, jaki w tę pracę włożyłam, zysk był niewielki. Jest mi
bardzo na rękę, że w tej sytuacji rezygnujesz z mojej pomocy finan-
sowej. Dzięki temu mogę zająć się niezbędnymi pracami. W oborze i
dużej stodole trzeba naprawić dachy, a w kilku pokojach należy
koniecznie zmienić tapety. Znasz swoją matkę i wiesz, że nie wydaje
niepotrzebnie nawet feniga.
Käthe szybko ze wszystkiego wyrasta, potrzebuje trochę ubrań na
lato, a że jest już dorosłą panną, nie może wciąż biegać w starych
sukienczynach. Będzie z niej piękna kobieta. Stwierdzam to obie-
ktywnie, nie jako zarozumiała matka. Mam nadzieję, że Käthe zrobi
wkrótce dobrą partię, zadbam o to. Osiemnastoletnia młoda dama
powinna już myśleć o małżeństwie. Jeśli w naszej okolicy nie będzie dla
niej odpowiedniego kandydata, zimą trzeba ją zabrać do Berlina albo
do Drezna, może tam znajdzie właściwą osobę.
Wiem dobrze, że jesteś oburzony, gdy czytasz ten list. Doskonale znam
Twoje poglądy. Wolałabym, żebyś odziedziczył mój praktyczny zmysł,
ale Ty jesteś idealistą. Powinieneś już dawno rozejrzeć się za jakąś
bogatą kobietą, biedna na nic się Tobie nie przyda. To
będzie klęska Lutz, jeśli zwiążesz się z jakąś ubogą dziewczyną. Nie
możesz mi tego zrobić, mój synu.
Pomyślisz zapewne, że niepotrzebnie troszczę się o to wszystko, skoro
mamy zapewniony spadek po wuju Rudolfie. Oczywiście, liczę na to,
znacznie bardziej niż Ty. Gdybym nie była pewna, że von Wildenau
przekaże nam w spadku cały swój majątek i tak nie dałabym łatwo za
wygraną. Jestem przekonana, że pozbędziemy się wkrótce naszych
trosk, ho tylko my możemy dostać spadek po wuju Rudolfie. Jesteśmy
jego najbliższą rodziną, nie ma przecież ani żony, ani dzieci. Zresztą i
tak przed laty obiecał Twojemu zmarłemu ojcu majątek Wildenau. Wuj
Rudolf długo nie pożyje, chociaż ma zaledwie czterdzieści pięć lat.
Jego cierpienie musi skończyć się przedwczesną śmiercią. Oczywiście,
czasem można się pomylić. Jednak, jakby nie było, pewnego dnia całe
jego bogactwo wraz ze wspaniałą posiadłością, będzie nasze. Dlatego
cierpliwie znoszę wszystkie jego złośliwe, sarkastyczne uwagi, które
zatruwają mi wprost życie. Przy każdej okazji pozwala sobie na wszel-
kie okropne złośliwości, ale ja to wszystko znoszę, bo chodzi tu o Was, o
Ciebie i o Käthe. Być może będzie żył dłużej, niż przypuszczam, bo
mimo choroby serca jest nadal krzepki i szybko dochodzi do siebie,
nawet po ciężkich atakach. Może będziemy musieli czekać na spadek
po nim jeszcze kilka lat. Pamiętaj, Twoim obowiązkiem jest przy-
prowadzić do domu zamożną kobietę, abyśmy mogli wreszcie swobod-
nie odetchnąć. Käthe musi dobrze wyjść za mąż, ale o to już ja' się
postaram. Dopiero wówczas będziemy mogli spokojnie czekać na
śmierć wuja Rudolfa.
Bądź zatem rozsądny Lutz i szukaj bogatej kobiety. Wiesz przecież, że
nasze dochody są z roku na rok mniejsze i ledwo radzę sobie ze spłatą
czynszu hipotecznego, choć pracuję od rana do nocy.
Teraz chcę Ci donieść o innej sprawie. Wyobraź sobie, wczoraj
przyszedł list z Ameryki do Twojego ojca. List ten pochodzi od Marii
Hartau, kuzynki ojca. Zapewne nie wiedziała ona o jego śmierci.
Pamiętasz przecież, jak ojciec ciągle wspominał o ,,kochanej kuzynce".
Nie znałam jej dobrze, wiem tylko, że uciekła w świat z pewnym
obskurnym malarzem tylko dlatego, że jej rozsądni rodzice chcieli
wydać ją za majętnego człowieka. Potem w Anglii poślubiła tego
Hartaua i wyemigrowała z nim do Ameryki. Oczywiście nie powio-
dło jej się tam, o czym zresztą napisała w swoim liście. Naturalnie, że
otworzyłam go i przeczytałam, Twój ojciec przecież nie żyje. Ta Maria
Hartau, która wcześniej nie dawała znaku życia, zmarła. Przed śmier-
cią przypomniała sobie, że Twój ojciec darzył ją sympatią i że pragnął
naprawiać świat, i pomagać wszystkim ludziom. W każdym razie
liczyła na naszą naiwność i przesłała nam w ramach testamentu swoją
córkę. Była pewna, że ta zostanie w Berndorf należycie przyjęta. Nie
zostawiła nam żadnej szansy odmowy. Jeśli nie chcemy uchodzić za
barbarzyńców, musimy ją przyjąć, przynajmniej do czasu, aż znajdzie
sobie inne schronienie. Nie ulega wątpliwości, że jej matka była baro-
nową von Berndorf, a my jesteśmy ostatnimi z tego rodu. Dlatego też
naszym moralnym obowiązkiem jest zaopiekować się nią. Nie sądzę,
aby można było obarczać mnie opieką nad dziećmi obcych osób. Nie
potrzebuję w Berndorf żadnych darmozjadów. Co o tym sądzisz, mój
synu? Załączam list Marii Hartau i proszę, abyś mi go po przeczytaniu
odesłał. Muszę już kończyć. Zaraz przyjdzie wuj Rudolf, bo zaprosiłam
go na obiad. Jego towarzystwo nie należy do przyjemności, ale trzeba
to cierpliwie znosić. Käthe boi się jego szyderstw i najchętniej w czasie
jego wizyty wyszłaby z domu. Dzięki Bogu jest rozsądna i doskonale
wie, o co chodzi. Mimo młodego wieku, potrafi wspaniałe zachować się
w takich sytuacjach.
Bądź zdrów, drogi Lutz i szybko odpisz. Pozdrowienia od Käthe.
Kiedy odwiedzisz nas w Berndorf?
Twoja matka
Lutz von Berndorf skończył czytać list i starannie go złożył.
Odetchnął, starając się pozbyć ciężaru, który nie dawał mu spokoju.
Matka zawsze była mu obca. Tak bardzo różne były ich charaktery.
Nigdy nie łączyły go z nią tak silne związki jak z ojcem. Wiedział
doskonale, że ta zimna, małostkowa i wyrachowana kobieta zatruła mu
życie. Oczywiście była w Berndorf niezbędna. Gdyby nie liczyła się z
każdym groszem, majątek dawno poszedłby pod młotek. Ojciec za
wiele myślał o innych, a za mało czasu poświęcał sobie. Lutz wiedział
doskonale, że matka była pracowitą i oszczędną gospodynią, dlatego
chętnie odstąpił jej zarząd nad majątkiem Berndorf. Ojciec pozwolił
mu studiować chemię, dlatego Lutz nie wiązał swojej
przyszłości z zadłużonym Berndorf, nie interesował go również mają-
tek wuja Rudolfa w Wildenau. Matka Rudolfa była baronową von
Berndorf, wobec czego Rudolf i ojciec Lutza byli kuzynami. Lutz
posiadał zbyt niespokojną naturę, aby móc patrzeć, jak stosunki w
Berndorf pogarszają się z dnia na dzień. Nie mógł niczego zmienić,
dlatego chciał kształtować swoją przyszłość w inny sposób. Matka
niechętnie wyraziła zgodę na jego studia. Wolała, aby został
dziedzicem książęcej posiadłości w Wildenau. Nie wyobrażała sobie,
żeby mógł zajmować się czymś innym. Jednak tym razem decydujący
głos należał do jej zazwyczaj uległego, męża.
„Lutz i tak jest dziedzicem z krwi i kości. Jeśli zostanie panem na
Wildenau, szybko nabierze wprawy, choć nie jest pewne, że nim
zostanie. Rudolf jest ciągle w sile wieku i mimo choroby serca,
każdego dnia może się ożenić, albo zapisać majątek całkiem komu
innemu. Wówczas Lutzowi zostałby tylko Berndorf. Nie życzę sobie,
aby Lutz, podobnie jak ja, najlepsze lata swojego życia stracił na
szarpaniu się z hipotecznymi długami i w końcu stał się właścicielem
ruiny. Mój syn powinien być wolny od tego obciążenia, powinien mieć
zawód, wykonywać go z ochotą i miłością i samemu pokierować
swoim życiem. Zresztą studia chemiczne mogą okazać się przydatne,
gdy zacznie już zajmować się majątkiem. Czas poświęcony studiom na
pewno nie będzie czasem straconym." Po tych słowach ojca, matka
Lutza podporządkowała się jego woli.
Teraz pogodziła się z tym całkowicie, gdyż syn po skończeniu
studiów zarabiał wystarczająco dobrze, by zrezygnować z jej pomocy.
Został asystentem w laboratorium chemicznym znanego profesora i
mieszkał w Berlinie.
Lutz złożył list i chciał go z powrotem schować do koperty, gdy
zauważył pismo, o którym wspominała matka. Zaczął czytać:
Drogi kuzynie Theo, droga Marto!
Na pewno będziecie zdziwieni, że otrzymujecie wiadomość od kogoś,
kto od dawna uchodził za zaginionego. Świadomie nie dawałam znaku
życia, gdyż moi rodzice i rodzeństwo odsyłali moje listy,
nawet ich nie czytając. Nie chciałam stawiać Was w równie
kłopotliwej sytuacji. Mam nadzieję, że Ty, drogi kuzynie, nie potępiłeś
mnie tylko dlatego, że poszłam za głosem serca, i związałam się z
ukochanym człowiekiem i nie pozwoliłam, aby rodzice sprzedali mnie
mężczyźnie, którego nie chciałam. Pożegnałeś mnie wówczas
wspaniałymi słowami; ,,Mario, bądź wierna sobie, nie ma nic gorszego
niż zdrada samej siebie!" — za te słowa dziękuję Ci dzisiaj, w ostatnich
godzinach mojego życia. Zawsze b nich pamiętałam. Moi rodzice i
rodzeństwo nie żyją, dowiedziałam się o tym przypadkowo, od zupełnie
obcych ludzi. Nie mam już nikogo bliskiego oprócz, Was obojga —
Ciebie, Theo i Twojej żony. Dlatego teraz, w tak ciężkiej dla mnie
chwili, mogę zwrócić się tylko do Was.
Nie zaznałam w życiu wiele szczęścia, o ile szczęściem można nazwać
dobra doczesne. Byliśmy biedni. Mój mąż i ja żyliśmy z pracy naszych
rąk, ale mimo to moje życie było bogate i obdarzone
błogosławieństwami. Wolno mi było kochać i być kochaną, a nie jest to
dane wielu ludziom. Dopóki oboje mogliśmy pracować, byliśmy z dala
od wszelkich trosk. Mieliśmy wszystko, czego potrzebowaliśmy, dla nas
i jedynego dziecka — naszej córki Winnifredy.
Moje skromne szczęście już się skończyło. Ukochany mąż zmarł przed
dwoma laty, po długich cierpieniach. Jego choroba pochłonęła nasze
oszczędności i wszystkie moje siły. Lekarz nie daje mi dużo czasu.
Teraz ogarnięta jestem niepokojem o moją córkę Winnifredę. Co stanie
się z tym dzieckiem, kiedy zamknę oczy?
Winnifreda jest bardzo wrażliwym, skromnym stworzeniem. Nie
pasuje do tego kraju, gdzie swoje miejsce na ziemi trzeba bezwzględnie
zdobywać łokciami. Nie nadaje się do ciągłej walki o przetrwanie. Do
tej pory cieszyliśmy się razem z mężem, że jest taka subtelna, otaczali-
śmy ją opieką, aby nic złego jej się nie zdarzyło. Teraz, kiedy mnie już
prawie nie ma, została sama, bezbronna, w kraju, w którym jej delika-
tna natura nie będzie mogła znaleźć sobie miejsca. Ona tutaj zginie,
czuję to.
W tej mojej obawie i nieszczęściu pomyślałam o Tobie, kuzynie Theo,
bo pamiętam Ciebie jako szlachetnego, dobrego człowieka. Słyszałam,
że nadal mieszkacie w Berndorf. Kochany Theo, kochana
Marto, zlitujcie się nad moim dzieckiem. Nie mam już czasu, aby
zapytać Was, czy wolno mi wysłać do Waszego domu Winnifredę, ale
robię to, gdyż nie mam innego wyjścia. Umierająca, w ostatniej pro-
śbie, błagam o Waszą pomoc.
Winnifreda otrzymała bardzo staranne wykształcenie i nie obawia się
żadnej pracy. Jeśli nie będzie potrzebna w Waszym domu, pomóżcie
znaleźć jej jakąś posadę, która dałaby oparcie, może pracować jako
guwernantka albo coś w tym rodzaju. Jest bardzo muzykalna i uczyła
się wszystkiego, czego potrzeba na takiej posadzie. Ta uspokajająca
myśl niech będzie moim pierwszym krokiem w stronę ciemnej nicości.
Winnifreda ma dziewiętnaście lat. Musiała mi przyrzec, że natych-
miast po mojej śmierci uda się do Niemiec pod opieką przyjaciela
mojego męża — kapitana Karsta, który zabierze ją swoim parowcem.
Będzie Wam wdzięczna z całego serca za wszystko, co dla niej zrobicie.
Proszę Was, dopóki nie znajdzie sobie innego, bezpiecznego schro-
nienia, pozwólcie jej zostać przez pewien czas w Berndorf. Bądźcie
dobrzy i wielkoduszni. Wszystkie błogosławieństwa nieba niech będą
dla Was zapłatą.
List ten otrzymacie po mojej śmierci, będzie on znakiem, że nie ma
mnie już wśród żywych. W ślad za nim przybędzie Winnifreda. Nie
gniewajcie się, jeżeli przyjedzie w nieodpowiednim momencie. Udało
mi się ją przekonać, że zostanie przez Was serdecznie przyjęta. W
przeciwnym razie nigdy nie odważyłaby się oczekiwać Waszej pomocy.
Zlitujcie się — chcę zamknąć powieki, wierząc w Waszą dobroć i go-
rąco pragnę, aby moje dziecko stało się Waszym błogosławieństwem.
Bądźcie zdrowi i niech Bóg Was prowadzi.
Maria Hartau z d. Baronowa Berndorf
Lutz przeczytał list do końca. Siedział zamyślony, patrząc przed
siebie.
— Biedactwo — jej życie w Berndorf nie będzie usłane różami.
Spojrzał na zegar, za godzinę będzie musiał wyjść do laboratorium.
Szybko dokończył śniadanie, by odpisać na list matki:
Droga Mamo!
Serdecznie dziękuję za list. Oddaję pismo Marii Hartau, cieszę się, że
zdecydowałaś się przyjąć Winnifredę. Czy jest ona mile widziana, czy
nie — nie ma większego znaczenia. Jest bezbronna, a poza tym
spokrewniona z nami, nie ulega więc żadnej wątpliwości, że powinna
odnaleźć u nas swój dom. Co dalej stanie się z nią — zobaczymy.
Najpierw trzeba ją poznać.
Proszę, powiadom mnie o jej przyjeździe i o wrażeniu, jakie na Tobie
zrobiła. Chyba Käthe ucieszy się z towarzystwa nowej przyjaciółki.
Jeśli jej wymagania nie będą dla nas zbytnim ciężarem, pozwól jej
zostać, może przecież służyć Ci czasem pomocą, ale o tym na pewno
jeszcze porozmawiamy. Na Wielkanoc przyjadę do domu na
czternaście dni, w tym czasie laboratorium będzie zamknięte. Znaj-
dziemy dużo czasu na rozmowy o różnych sprawach. W tej chwili
siedzę zagrzebany po uszy w pracach, o których później Ci opowiem.
Sądzę, że Cię zainteresują. Na razie nie mam czasu, aby Ci o tym
dokładnie pisać. Pozdrów serdecznie Käthe i wujka Rudolfa. Nie
przejmujcie się jego kaprysami, jest przecież dobrym, szlachetnym
człowiekiem. Mógłbym mieć z Nim znacznie lepsze stosunki, gdyby nie
to Twoje ciągłe traktowanie go, wyłącznie jako posiadacza dużego
spadku. Muszę być teraz dla niego szorstki, gdyż nie chcę, aby podej-
rzewano mnie, że czyham na jego majątek. Nie nadaję się do od-
grywania takiej roli.
Twój wierny syn — Lutz Skończył pisać list i wyszedł do
laboratorium.
II
Po drodze Lutz von Berndorf wysłał z poczty list do matki. Z zapałem
przystąpił do pracy. Był jak zwykle bardzo skupiony. Nie wyszedł z
laboratorium nawet podczas przerwy obiadowej, gdyż ciągle pracował
nad wynalazkiem, który był jego tajemnicą. Aby nie
tracić czasu, kazał służącemu przynieść posiłek. Zjadł szybko i znowu
zabrał się do pracy. Był nią tak pochłonięty, że drgnął zaskoczony,
kiedy służący wszedł mówiąc:
— Miałem panu przypomnieć, panie doktorze, że dzisiaj powinien
pan skończyć punktualnie, gdyż zaproszony jest pan do ministra
Blümera.
Lutz roztargniony, przyjrzał mu się przez chwilę.
— Ach, tak, Leimert. Rzeczywiście. Dziękuję panu. Proszę pomóc mi
uporządkować szkła. Któraż to jest godzina? Spojrzał na zegarek,
upewnił się: Jeszcze zdążę.
Szybko sprzątnął warsztat pracy i kilka minut później był już w
drodze do swojego, położonego blisko mieszkania. Składało się ono z
dwóch przytulnie urządzonych pokoi, które wynajmowała mu wdowa
po radcy rachunkowym. Młoda służąca z uprzejmym uśmiechem na
twarzy otworzyła mu drzwi do mieszkania.
— Wszystko już przygotowałam, panie doktorze — powiedziała.
Uśmiechnął się do niej, skinął głową.
— Pani jest prawdziwą perłą, panno Berto. Proszę powiedzieć pani
radczyni, że chętnie wypiłbym filiżankę herbaty i zjadł kilka kanapek,
zanim wyjdę.
Berta poszła wypełnić polecenie, a Lutz udał się do swojego pokoju.
Szybko się ubrał. Lustro odbijało jego smukłą, wytworną postać,
mocną sylwetkę i twarz, której nie można było nie zauważyć. Opalona
— miała pełne zdecydowania rysy. Wąskie usta zdradzały charakter
człowieka energicznego i stanowczego. Głęboko osadzone oczy, które
wieńczyło piękne, myślące czoło, patrzyły na świat pełne mądrości i
ciepła.
Na ogół cechował go nastrój pełen powagi i refleksji. Nie było w nim
nic z pogody ducha ludzi, których młodość jest szczęśliwa i beztroska.
Różnice charakterów jego rodziców, ich mało harmonijne życie, kładły
cień na jego rozwój i sprawiły, że był nad wiek poważny i dojrzały.
Jednak kiedy jego twarz rozjaśniała się nagle uśmiechem, był
urzekający, oczy wszystkich kobiet tęsknie zwracały się ku niemu. On
natomiast zachowywał wobec nich rezerwę. Nie chciał brać przykładu
z małżeństwa ojca, za wszelką cenę pragnął tego uniknąć. Wolał być
bardziej ostrożny, wybierając przyszłą to-
warzyszkę życia. Nie zależało mu na tym, czy będzie bogata, czy też
biedna, najważniejsze, aby ich charaktery mogły się uzupełniać. Nie
podzielał przekonania matki, że przyszła żona powinna być kobietą
bogatą.
Kiedy skończył ubierać się, przeszedł do drugiego pokoju. Berta na-
kryła starannie do stołu, a pani radczyni podała własnoręcznie przy-
rządzony posiłek. Od czasu do czasu z ochotą starała się odgrywać rolę
matki wobec młodego lokatora, który mieszkał u niej od kilku lat.
— Czyż sama pani radczyni pofatygowała się? — zapytał Lutz z
właściwym sobie urokiem.
Starsza dama uśmiechając się skinęła głową.
— Chciałam przy okazji nacieszyć moje stare oczy pana widokiem,
panie doktorze. Młode kobiety muszą trzymać serca na uwięzi, kiedy
stają przed panem.
Lutz roześmiał się.
— Czy szanowna pani chce, żebym był zarozumiały?
— Ależ skąd, pan jest ostatnim człowiekiem, którego mogłabym
posądzić o próżność. Pana matka musi być z pana bardzo dumna —
powiedziała starsza dama, nalewając herbatę do filiżanki.
Potrząsnął głową.
— Myli się pani, moja matka bynajmniej nie jest ze mnie dumna.
Często nawet jest bardzo niezadowolona.
— Na pewno nie, nie wierzę panu, chociaż uważam pana za
człowieka wyjątkowo prawdomównego. No, nie będę panu już prze-
szkadzać, życzę smacznego, panie doktorze.
Starsza dama wyszła, a Lutz delektował się wybornie przyrządzonym
posiłkiem.
Po posiłku założył płaszcz, wziął rękawiczki, cylinder i wyszedł z
mieszkania. Na dole wezwał taksówkę i po kilku minutach był już w
willi przyjaciela ojca — ministra Blümera. Panował tam już ożywiony,
świąteczny nastrój. Minister Blümer posiadał tak duży dom, na jaki
pozwalało mu jego stanowisko.
W drzwiach przywitała Lutza żona ministra — osoba subtelna i
dowcipna, oraz córka — śliczna, młoda dama, od niedawna zaręczona
z młodym oficerem, przyjacielem Lutza. Wkrótce dołączył do nich
sam minister Blümer.
— Witamy serdecznie, drogi panie von Berndorf. Czy też powi-
nienem zwracać się do pana raczej „panie doktorze"? Najchętniej
powiedziałbym tak jak wówczas, kiedy byłem gościem w Berndorf:
drogi Lutzu.
— Bardzo proszę ekscelencjo, będzie to dla mnie zaszczyt.
— No dobrze, drogi Lutz, niech tak będzie. Ostatnio był pan ponoć
bardzo zapracowany? — zapytał przyjaźnie minister.
— Rzeczywiście, nie mogłem przestać pracować, chociaż bardzo
chciałem odwiedzić Pana.
— Jak zawsze pracowity! To dobrze, ale młodość ma przecież swoje
prawa. Dzisiaj powinien się pan dobrze bawić.
— Dlatego porywam teraz ze sobą pana von Berndorf — powiedziała
córka gospodarza, kładąc rękę na ramieniu młodego mężczyzny.
— Pan pozwoli, panie doktorze. Zanim przyjdzie mój narzeczony,
pragnę poświęcić czas starym przyjaciołom. Lutz ukłonił się z
uśmiechem.
— Z największą radością powierzam się twemu przewodnictwu,
łaskawa pani. Czy Egon jeszcze nie przyszedł?
Egon von Tressen był narzeczonym młodej damy.
— Nie. Proszę sobie wyobrazić podłość jego przełożonych, akurat
dzisiaj wieczorem zatrzymali go aż do godziny ósmej. Mam nadzieję,
że najpóźniej za kwadrans tu przybędzie. Do tej chwili poświęcę panu
mój czas.
— To bardzo uprzejme z pani strony.
Tak rozmawiając, weszli do sąsiedniego pokoju.
— Chcę dzisiaj przedstawić panu młodą damę, panie von Berndorf.
Nie zna jej pan jeszcze — To nowa gwiazda na firmamencie naszego
towarzystwa. Przyćmiła ona wszystkie inne.
— Szanowna pani, nie wolno tak mówić, zwłaszcza przy Egonie.
Jako jego przyjaciel muszę zaprotestować. Jest gwiazda, której nic nie
przyćmi. Myślę oczywiście o tej, dotrzymującej mi łaskawie to-
warzystwa.
— Ach, jest pan bardzo uprzejmy, panie doktorze. Wspaniale pan to
powiedział. Ale nie czuję się urażona. A teraz, mówiąc poważnie, ta
młoda dama, którą pragnę przedstawić, to najpiękniej-
sza dziewczyna, jaką znam. Chodzi o baronównę Glutzow, moją byłą
koleżankę z pensji, przebywającą od kilku miesięcy w Berlinie. Znana
w naszej sferze osoba, przyjaciółka jej zmarłej matki — pani von
Sucher, zaprosiła ją, by wprowadzić do towarzystwa. Teraz mieszka
niepocieszona ze swoim chimerycznym ojcem, emerytowanym
majorem, zwolnionym z powodu dolegliwości zdrowotnych. Muszę
przyznać, że wzbudza tu olbrzymie zainteresowanie. Jej wielbiciele
dosłownie ją oblegają, choć powszechnie wiadomo, że nie ma żadnego
majątku. Obiecujące, nieprawdaż?
— Nie ośmielę się zaprzeczyć i muszę przyznać, łaskawa pani, że z
niecierpliwością oczekuję pojawienia się tej nowej gwiazdy.
— Proszę tak pochopnie nie żartować, bo opuści pana odwaga i
wkrótce będzie pan krążył wokół tej gwiazdy, jak ćma naokoło światła.
— Obiecujące porównanie, mam nadzieję, że nie spalę sobie
skrzydeł.
— Byłoby dobrze, gdyby stracił pan tylko skrzydła, proszę mieć się
na baczności i pilnować serca.
Beztrosko śmiejąc się, Lutz położył rękę na swoim sercu.
— Będę go pilnował.
Spojrzeli na siebie i roześmiali się.
Weszli do sąsiedniej sali. Panował tam odświętny, radosny nastrój.
Właśnie odbywało się spotkanie towarzyskie. Służący przechadzali
między grupami gości, niosąc tace pełne orzeźwiających napoi. Wokół
rozbrzmiewał śmiech i żarty. Panna von Blümer pewnym krokiem
prowadziła swojego gościa, omijając grupę młodych mężczyzn,
stojących przed lustrami wokół fotela, na którym siedziała baronówna
von Glutzow.
— Pozwól, droga Siddy, że przedstawię ci pana doktora von Berndorf
— powiedziała Anni von Blümer, zatrzymując się przed nią.
Baronówna spojrzała z zainteresowaniem. Anni von Blümer wiele jej
ostatnio opowiadała o tym młodym człowieku, zarówno o jego
wspaniałych cechach charakteru, jak i o obiecującym spadku w
Wildenau. Nie przypuszczała, że baronówna Siddy tak poważnie
potraktuje sprawę książęcego spadku, który otrzymać miał doktor von
Berndorf. I co więcej, że będzie to dla niej sprawa najważniej-
sza. Teraz, zainteresowana, odwróciła się ku niemu i w pełnej gracji
pozie patrzyła na młodego człowieka. Miała duże, tajemnicze oczy.
Lutz patrzył w nie, urzeczony jej urodą i czarem. Młoda dama wydała
mu się objawieniem mało prawdopodobnego cudu. Rzeczywiście,
baronówna Siddy Glutzow była zniewalająco piękna. Lutz poczuł się
całkiem bezbronny wobec jej uroku. Czuł, że serce bije mu coraz
mocniej i jest blady z onieśmielenia i zdenerwowania.
„Piękna Meluzyna" — nie wiedział, czy kiedyś usłyszał od kogoś to
określenie, czy teraz wymyślił je sam, czy też było ono instynktownym
znakiem ostrzeżenia. Poczuł, jak krew płynie mu do serca. Musiał
zapanować nad sobą, by nie upaść. Chciał ukłonić się z należną
królowej czcią i szacunkiem. Zamienił z nią już kilka słów, ale nie był
świadomy tego, co powiedział. Nigdy przedtem nie odczuwał czegoś
równie nieprawdopodobnego.
Baronówna Siddy była młodą, bardzo mądrą kobietą, doskonale
świadomą swojej urody, niebezpiecznego uroku oraz wpływu, jaki
wywierała. Od razu zauważyła, co dzieje się z tym młodym człowie-
kiem. Natychmiast bardzo jej się spodobał, niezależnie od tego, że był
spadkobiercą książęcej fortuny. Z przyjemnością patrzyła na smukłą
sylwetkę wytwornego, poważnego mężczyzny. Przyjechała do Berlina,
by zrobić dobrą partię — za wszelką cenę. Dlatego też przyjęła
zaproszenie pani von Sucher.
W jej rodzinnym meklenburskim miasteczku, gdzie mieszkała wraz z
ojcem, nie znalazła żadnej okazji, by poznać odpowiedniego
kandydata. Wprawdzie traktowała poważnie wysiłki jednego z ado-
ratorów, niejakiego von Solmsa, którego ojciec posiadał olbrzymią
fortunę, wystarczającą, aby kupić prawo do dziedziczenia nabytego
tytułu szlacheckiego, ale von Solms był pospolitym, bardzo mało
atrakcyjnym mężczyzną. W głębi duszy brzydziła się nim. Mimo to
łaskawie zaprzęgła go do swojego triumfalnego powozu. A on,
wdzięczny za to, rozbrajająco niezdarny, nie odstępował jej na krok.
W chwili, gdy Lutz von Berndorf stanął przed jej obliczem, szanse
von Solmsa zmalały gwałtownie. Mimo wszystko jednak, baronówna
nie chciała z nim ostatecznie zrywać. Wolała być rozsądna i pewna
oddania ich obu. Podczas gdy myślała o tym wszystkim, swoim
miękkim, jasnym głosikiem rozmawiała z Lutzem tak ujmują-
co i czarująco, że zdawał się on być już całkowicie od niej
uzależniony. Gdzie podziało się jego mocne postanowienie bycia
ostrożnym? Od czasu, gdy ją zobaczył, zapomniał o wszystkim. Cały
wieczór nie odstępował jej na krok, nawet wtedy, gdy pojawiał się przy
niej jak cień, von Solms. Nie pasował do niej tak bardzo, że jego
obecność denerwowała Lutza. Lutz kilka razy zamierzał już uciec, byle
tylko nie widzieć go obok Siddy. Ale ciągle jak zahipnotyzowany
wracał do niej, a ona wynagradzała go bądź spojrzeniem, bądź
uśmiechem i wtedy był już zupełnie bezbronny.
Później nie wiedział nawet, jak minął wieczór, co robił i co mówił.
Czuł się, jakby był na rauszu. Wrócił do pełni świadomości dopiero
wówczas, gdy nie znajdował się już w polu widzenia Siddy. W nocy,
kiedy był już w stanie zasnąć, śnił o rusałkach i tajemniczych istotach. I
kiedy wstał wcześnie rano, czuł tylko jedno — palącą tęsknotę za
spojrzeniem pięknej dziewczyny. Odtąd wykorzystywał każdą,
nadarzającą się okazję, by ponownie spotkać się z nią. Okazało się, że
znalazł wystarczająco wiele pretekstów, by widzieć ją codziennie.
Choć mogło się wszystkim wydawać, że miał nerwy ze stali, przy niej
zawsze był blady i przestraszony. Nie mógł już tak jak zwykle po-
święcać się swojej pracy. Zmuszał się do robienia czegokolwiek. Czuł
się chory, jakby w gorączce. Zdrowie i siły wracały mu dopiero, gdy
spotykał ukochaną, kiedy rozmawiał z nią, a ona czarująco i obiecująco
uśmiechała się. Zaczęło go jednak niepokoić osobliwe uczucie —
zawsze kiedy był przy niej, wydawało mu się, że jest chłodna. I to, być
może, powodowało, że sprawiała wrażenie rusałki i podtrzymywała
umiejętnie to wrażenie, w specjalny sposób patrząc na niego swoimi
dużymi oczami. Nadawały one nieziemskiego, tajemniczego charak-
teru jej osobie. Pewnego dnia Lutz usłyszał, jak pewien znajomy
baronównej nazwał ją „piękną Meluzyną". Zdziwiło i zastanowiło go,
że kiedy pierwszy raz ją ujrzał, sam ją tak nazwał. Potem śmiał się z
tego. Czyż można było nazwać ją inaczej, niż imieniem pięknej,
bajkowej istoty? Oczywiście, była ideałem ze świata jego marzeń. Z
całego serca obdarowywał ją najbardziej wspaniałymi zaletami,
wszystkimi określeniami godnymi wspaniałej, kochanej kobiety.
Baronówna Siddy była bardzo mądrą młodą damą. Postanowiła za
wszelką cenę na zawsze uzależnić od siebie Lutza. Robiła wszyst-
ko, aby mu się spodobać. Potrafiła być taka, jaką chciał ją widzieć i
odgrywała wspaniale swoją rolę. Nie mogła zaprzeczyć, że Lutz
imponował jej męską, wytworną sylwetką i podobał się bardziej niż
jakikolwiek inny mężczyzna. Prowokował ją, pragnąc być upolowaną
przez nią ofiarą, ą ona znalazła wystarczająco wiele powodów, by
woleć go od von Solmsa. Ten był wprawdzie posiadaczem ogromnej,
milionowej fortuny, ale nawet w tym nie dorównywał Lutzowi,
którego po śmierci wuja, czekał prawdziwie książęcy majątek. Uspo-
kajała ją myśl, że ciężko chory, cierpiący człowiek szybko opuści ten
świat.
Pewnego dnia, rozmawiając z panią von Sucher o adoratorach,
powiedziała:
— Lutz pasuje do mnie. Von Solms natomiast wręcz przeciwnie.
Była tak zadowolona z tego, co powiedziała, że sama się roześmiała i
rozbawiła tym nawet panią von Sucher, której nie podobało się, że jej
protegowana kokietuje obu mężczyzn.
— Proszę z tym skończyć, Siddy, i zdecydować się wreszcie na
doktora von Berndorfa — powiedziała.
Siddy wzruszyła ramionami, po czym pogłaskała przepraszająco dłoń
starej damy.
— Proszę jeszcze o chwilkę cierpliwości, droga wicemamo. Sprawa
nie dojrzała jeszcze do rozstrzygnięcia.
— Dobrze, ale proszę przynajmniej wyjaśnić to jakoś panu von
Solmsowi. Nie można skazywać go na tak beznadziejną sytuację.
Baronówna, śmiejąc się, pstryknęła palcami.
— A jeśli pan von Berndorf rozmyśli się i zrezygnuje z ubiegania się
o moją rękę? Nie, nie jestem tak naiwna. Zerwę z von Solmsem
dopiero wtedy, gdy będę już zaręczona z doktorem von Berndorf.
Lepszy wróbel w ręce, niż gołąb na dachu. Zna pani przecież to
przysłowie.
Pani von Sucher spojrzała zaniepokojona na swoją podopieczną.
— Jest pani nieprawdopodobnie mądra, droga Siddy, za mądra na tak
młodą osobę.
Brzmiało to jak komplement, ale Siddy i tak zignorowała jej słowa.
Baronówna natychmiast wypytała dokładnie Anni von Blümer,
w jakiej sytuacji znajduje się Lutz von Berndorf. Anni odpowiadała
jej chętnie, o ile tylko potrafiła coś więcej o nim powiedzieć.
Pewnego dnia Siddy zapytała ją:
— Dlaczego pan von Berndorf sam nie zarządza swoimi dobrami, po
co w ogóle studiował?
— Po prostu miał ochotę, by studiować. Zresztą jego matka jest
niezrównaną gospodynią, wspaniale radzi sobie z zarządzaniem
Berndorf. Doszły mnie wieści, że pan von Berndorf chce później sam
na swojej posiadłości wybudować laboratorium chemiczne i wziąć
zarządzanie w swoje ręce...
— Masz na myśli... po śmierci wuja?
— Wcześniej lub później, tego nie wiem. W każdym razie Lutz, to
bardzo mądry i wspaniale zapowiadający się człowiek, inaczej
profesor Hendrichs nie uczyniłby go swoim asystentem. Mój ojciec jest
przekonany, że czeka go w jego zawodzie ogromna przyszłość i
uznanie. Podobno dokonał niezwykle interesującego odkrycia.
Ostatnie zdanie nie zainteresowało już Siddy. Najbardziej zależało jej
na tym, by zorientować się w stanie majątkowym młodego człowieka.
Była pewna, że Lutz von Berndorf stanowi dla niej odpowiednią,
wspaniałą partię. Robiła wszystko, by ułatwić mu ubieganie się o jej
rękę. Lutz bardzo szybko przekonał się, że będzie szczęśliwy tylko w
małżeństwie z baronówną Siddy. Miał wrażenie, że poznał ją na tyle
dobrze, by móc pokonać wszystkie przeszkody w drodze do niej. Tylko
dlatego nie poczynił jeszcze ostatecznego kroku, że nie chciał narzucać
się ze swoją namiętnością. Pragnął ofiarować jej więcej czasu, by
mogła lepiej go poznać, mieć do niego więcej zaufania i pewności, że
chce należeć tylko do niego. Poza tym uważał za swój obowiązek
wcześniejsze powiadomienie matki o zamiarze poślubienia baronówny
Glutzow. Nie obawiał się, że baronówna może mu odmówić. Cała jej
istota, jej zachowanie wskazywały na to, że darzy go swoim uczuciem.
Wiedział o tym, nie będąc ani zarozumiałym, ani aroganckim. Mówiły
o tym jej oczy, uśmiech, miękki i czuły ton jej głosu — cała jej osoba.
Nie przyszło mu nawet do głowy, że jest to tylko bardzo dobrze
obmyślona gra. Posta-
nowił zatem wziąć urlop i w czasie Świąt Wielkanocnych odwiedzić
matkę, powiadomić ją o swoim zamiarze, by była o niego spokojna i
czym prędzej wrócić do Berlina, oświadczyć się i przedstawić narze-
czoną rodzinie.
III
Luksusowy parowiec „Urania" znajdował się na pełnym morzu, w
drodze z Nowego Jorku do Hamburga. Był już znacznie bliżej miejsca
przeznaczenia i oddalał się coraz bardziej od macierzystego portu.
Pogoda była wspaniała, wiał tylko łagodny wiatr, a morze igrało
małymi falami. Marcowe słońce prażyło pokład parowca, a pasaże-
rowie w lekkich ubraniach przechadzali się po szerokiej promenadzie
statku. Nawet najbardziej wrażliwa, starsza część towarzystwa, cie-
szyła się popołudniową sjestą na pokładzie. Podawano właśnie herbatę
na świeżym powietrzu. Zbliżała się godzina piąta po południu. Grała
orkiestra, pasażerowie rozmawiali w tym czasie ze sobą.
Trochę z boku od radosnego, kolorowego towarzystwa, stała przy
relingu szczupła młoda kobieta w żałobnym ubraniu. Oparła głowę na
dłoni i smutnymi, dużymi oczami patrzyła na morze. Nikt nie troszczył
się o samotną osobę, choć jej skromność i naturalny wdzięk wyraźnie
zwracały uwagę na tle luksusowych sukien innych pasażerek pierwszej
klasy. Wielu mężczyzn próbowało już podczas podróży zbliżyć się do
młodej damy, której postać była w prostym, ciemnym ubraniu
szczególnie atrakcyjna. Kiedy jednak podnosiła bladą, smutną twarz,
patrząc skromnie i nieśmiało, nie mieli już odwagi i ochoty poświęcać
jej więcej czasu. Wszyscy wiedzieli, że młoda dama znajdowała się
pod opieką kapitana Karsta, dowódcy załogi „Uranii". Jadła razem z
nim posiłki, a on starał się rozweselić ją i dodać odwagi. Czasem
zdarzało się, że na jej twarzy gościł przez krótką/ chwilę skromny
uśmiech. Prosiła kapitana, by nie przed-
stawiał jej nikomu. Gdy jednak ktoś szczególnie uparcie próbował się
go wypytywać o nią, odpowiadał krótko:
— To sierota, niedawno straciła matkę, a teraz płynie do krewnych w
Niemczech.
Już od ponad pół godziny młoda dama stała bez ruchu przy relingu.
Kapitan Karst podszedł do niej i łagodnym ruchem położył rękę na jej
ramieniu.
— Znowu jest pani pogrążona w ponurych myślach, droga
Winnifredo? Chciałbym, abyśmy teraz razem napili się herbaty i
porozmawiali trochę. Udało mi się zarezerwować całe pół godziny
tylko dla pani.
Winnifreda Hartau spojrzała na jasnowłosego olbrzyma. Jej błękitne
oczy błyszczały jasno i czysto jak górskie jezioro, a na delikatnej
twarzy pojawił się wdzięczny uśmiech.
— Pan jest taki dobry, kapitanie. Jestem bardzo wdzięczna. Wziął ją
pod rękę i poprowadził.
— Poleciłem postawić tu, w słońcu, dla nas stolik. Bardzo chciałbym,
aby nabrała pani w czasie podróży trochę rumieńców.
— Och, panie kapitanie, czuję się wspaniale, jestem przecież młoda i
zdrowa. Tylko... wie pan..., nie potrafię pogodzić się jeszcze z myślą,
że tak szybko po śmierci ojca straciłam również kochaną mamę.
Podsunął jej fotel, a gdy usiadła, sam zajął miejsce obok niej.
— Tak, tak, dziecko, los postąpił z panią okrutnie i tylko sam
miłościwy Bóg wie, dlaczego tak się stało. Wie pani jednak, że pani
nieodżałowana matka na krótko przed śmiercią mówiła: „Tylko nie
załamuj się, moja Winni, moje błogosławieństwo będzie ci zawsze
towarzyszyło."
Winnifreda przytaknęła z wilgotnymi oczami.
— I ja nigdy nie będę się załamywała, drogi panie kapitanie.
— To dobrze, proszę bardzo, niech pani się częstuje.
Podano im właśnie gorącą herbatę i należącą od zestawu, delikatną
przekąskę, jaką zwykle podawano między posiłkami na eleganckich
parowcach.
Kapitan troszczył się o to, aby Winnifreda częstowała się chętnie.
Robiła to zawsze bardzo nieśmiało i niepewnie. Kapitan Karst trak-
tował ją jako swojego gościa. Chciał w ten sposób umilić jej podróż
na tym luksusowym parowcu. Tak często był gościem u jej rodziców w
Nowym Jorku i zawsze przyjmowany był tak serdecznie, że czuł się
szczęśliwy, że mógł choć trochę zrewanżować się.
Kapitan był jedynym człowiekiem, z którym rodzice Winnifredy
utrzymywali przyjacielskie kontakty, podczas ich całego pobytu w
Ameryce. Kiedy przed dwudziestoma laty płynęli do obcego kraju,
spotkali i poznali na parowcu pana Karsta. Stał się on przyjacielem
ojca jeszcze długo, długo przed awansem na stopień kapitana. Młoda
para, która tak ciężko musiała okupić swoje szczęście w Ameryce,
zawdzięczała mu bardzo wiele. Udzielał im wszystkich potrzebnych
wskazówek, jak żyć w nowej ojczyźnie. Ponieważ zawsze pozostawał
z nimi w kontakcie, był świadkiem dorastania Winnifredy. Przyjaźń,
jaką żywił do jej ojca i cześć, którą zawsze darzył jej matkę, stała się
również szczerym udziałem ich córki. Przed śmiercią pani Marii
Hartau, chętnie zgodził się zabrać Winnifredę na swój parowiec i
zawieźć ją do Niemiec. Chciał się nią stale opiekować do czasu, aż
krewni udzielą jej spodziewanej gościny.
Teraz patrzył z ogromną przyjemnością, jak Winnifreda z apetytem
częstuje się posiłkiem.
— Właśnie tak trzeba, porządne jedzenie i dobre napoje wzmacniają
duszę i ciało. I proszę nie poddawać się, Winnifredo.
— Tego, co straciłam wraz ze śmiercią moich rodziców, nie potrafię
nawet określić. Wie pan o tym bardzo dobrze — uśmiechnęła się do
niego.
— Wiem, rzeczywiście. Pani rodzice byli nadzwyczaj wrażliwymi,
dobrymi ludźmi. Nie nadawali się jednak do walki o przetrwanie,
zwłaszcza w Ameryce. Tam trzeba zawsze robić dużo hałasu wokół
siebie i wszędzie bezwzględnie przepychać się łokciami, jeśli chce się
czegokolwiek dokonać. Tego pani ojciec nie potrafił. Winnifredo.
Proszę sobie wyobrazić, czego mógłby dokonać, gdyby postarał się o
głośną reklamę swoich obrazów.
— Tego ojciec w ogóle nie potrafił!
— Niestety. Dlatego właśnie sprzedawał za bezcen swoje naj-
piękniejsze dzieła bezwzględnemu handlarzowi, a ten potrafił od-
sprzedać je za bajońskie sumy. Dorobił się olbrzymiej fortuny, kiedy
pani rodzicom zaledwie wystarczało środków do przeżycia.
Winnifreda odgarnęła nieporadnym gestem kosmyk włosów opa-
dających na czoło.
— Tak jak mama, zawsze potrafiłam zrozumieć ojca. Jego malarstwo
było dla niego prawdziwą świętością, nie mógł pogodzić sztuki z
reklamą. Zresztą i tak wystarczało nam to, co ojciec zarobił. Któż mógł
przypuszczać, że tak wcześnie umrze. Był przecież zawsze silny i
zdrowy, aż pokonała go ta okropna gorączka. Cały czas byliśmy pewni,
że uda mu się zdobyć uznanie bez hałaśliwej reklamy.
— Och, naiwności ludzka. Nikomu nie udało się przecież jeszcze tego
dokonać, nawet w naszej kochanej ojczyźnie, cóż dopiero mówić o
kraju, gdzie rządzi pieniądz i reklama. Ileż razy próbowałem
zmobilizować pani ojca do upominania się o swoje. A on całkiem
spokojnie pozwalał na to i przysłuchiwał się, jak handlarz zachwala go
jako sławnego Hartaua, malarza z Niemiec, by potem wykorzystać i
zarobić na nim ogromne pieniądze. Tymczasem biedny malarz Hartau
siedział sobie spokojnie, kilka kroków od galerii, w swoim małym,
zimnym atelier. Kiedy pewnego dnia wpadłem na trop tego oszustwa,
starałem się mojemu staremu przyjacielowi Hartauowi przemówić do
rozsądku, jak małemu, choremu dziecku, które nie chce brać lekarstw.
Uważałem, że powinien wreszcie ujawnić całą sprawę i zmusić
handlarza do zapłacenia za ten skandaliczny rabunek. Ale on był
nieprzejednany. Winnifredo, czy domyśla się pani, co mi
odpowiedział?
— Nie, nie mam pojęcia — powiedziała, rozbawiona jego roz-
gorączkowaniem.
— W takim razie powiem to pani. Odpowiedział mi, że ten właśnie
handlarz to jedyny człowiek, który kupuje od niego obrazy i dzięki
temu może utrzymać on swoją rodzinę. „Bez niego bylibyśmy wydani
na pastwę nędzy. Czy powinienem być niewdzięczny i robić mu
zarzuty, tylko dlatego, że znacznie lepiej ode mnie zna się na robieniu
interesów? Nie, drogi przyjacielu, nie powinieneś tego wymagać ode
mnie. Nie mam nic przeciwko temu człowiekowi". Widzi pani,
Winnifredo, takie było życzenie ojca, sam Bóg raczy
wiedzieć dlaczego. Nie można mu było się w ogóle oprzeć, kiedy
patrzyło się w jego dobre, życzliwe oczy. Oczy Winnifredy zaświeciły
się.
— Tak, ojciec był rzadko spotykanym typem człowieka. Ale matka
podzielała bez reszty jego zdanie. Rodzice zawsze uważali, że ojciec
dostaje znacznie więcej pieniędzy, niż otrzymałby w Niemczech.
Kapitan Karst wykonał ręką ruch, jakby chciał się bronić.
— Ach, Winnifredo, pani matka za żadne skarby nie dałaby poznać
po sobie, że cieszyłaby się, gdyby ojciec zarobił trochę więcej
pieniędzy. Nie stać jej było na to, po prostu za bardzo go kochała. Nie
mogła zrobić mu przykrości. To była godna podziwu kobieta. Nie
znam żadnej innej osoby zdolnej do takiego poświęcenia. Zresztą,
można było im tylko pozazdrościć takiego związku i przywiązania.
Taka harmonia to rzecz po prostu niespotykana, ale oboje nie posiadali
nawet za grosz zaradności. I dlatego, biedna Winnifredo, byli zupełnie
sami na tym świecie. Nie można tego już zmienić, więc nie mówmy o
tym. Teraz najważniejsze jest, że jedzie pani do Niemiec, do swoich
krewnych. Za bardzo jest pani podobna do swoich rodziców, aby
skazywać się na samotną walkę o przetrwanie. Pani, która ma taki
wrażliwy charakter, mała bezradna panienko. Miejmy nadzieję, że
zostanie pani w Berndorf należycie przyjęta.
Winnifreda westchnęła:
— Moja matka była o tym przekonana. Chciałabym przydać się tam
do czegoś, by nie jeść chleba darmo. W tak wielkim majątku potrzeba
wielu rąk do pracy, a ja bardzo chętnie będę pracować. Wiadomość,
którą mi pan przekazał, o. tym, że Theo von Berndorf nie żyje już od
wielu lat, była dla mnie ciosem. Widocznie pomylono go z innym
kuzynem mojej matki, panem von Wildenau. O nim mówiono nam, że
umarł, a on, jak pan powiedział, żyje jeszcze.
— Tak rzeczywiście jest. Dowiedziałem się o tym na krótko przed
moją ostatnią podróżą i nie zdążyłem powiedzieć pani matce, ale
wdowa po Theo von Berndorfie żyje przecież i mieszka z dziećmi w
Berndorf. Na pewno otrzymała list od pani matki i oczekuje pani.
— Mam nadzieję, że jest równie dobra i szlachetna, jak jej mąż.
Mama często mi o nim opowiadała. Zanim opuściła rodzinne strony,
przyjaźniła się przecież z nimi. Była pewna, że oboje nie potępili jej
dlatego, że poszła za głosem serca. Muszę jednak jeszcze raz się
upewnić, że mimo śmierci kuzyna Theo von Berndorfa, jestem u nich
mile widziana.
Kapitan wyglądał na zamyślonego.
— Hm, jeśli okaże się inaczej, droga Winnifredo, proszę natychmiast
wrócić do nas. Nie mamy w naszym domku nad Łabą zbyt wiele
miejsca, gdyż mieszkamy z pięciorgiem dzieci — same dziewczynki,
które jeszcze są w domu. Na pewno jednak znajdzie się dla pani jakieś
miejsce. Potem zobaczymy, co dalej. Proszę się więc nie martwić, jeśli
w Berndorf coś nie wyjdzie. Dałem pani matce słowo honoru, że będę
służyć pani pomocą i ochroną, jak długo to tylko potrzebne, a ja zawsze
dotrzymuję słowa.
Winnifreda chwyciła go za rękę.
— Drogi, kochany panie kapitanie. Z całego serca jestem panu
wdzięczna za to, że pocieszał pan moją mamę tuż przed jej śmiercią.
Wzruszony jasnowłosy olbrzym patrzył w jej bladą, spokojną twarz.
Drobne, delikatne rysy nabierały pełnego uroku dopiero wtedy, gdy
można było przypatrzyć się jej przez dłuższy czas.
— Wiele pani straciła wraz ze śmiercią rodziców, droga Winnifredo.
Młoda dziewczyna skinęła głową.
— Nigdy nie będę już tak szczęśliwa, jak w czasach, gdy mieszkałam
z rodzicami. Wspomnienie tych dni będzie zawsze dla mnie rajem, z
którego nie pozwolę się wypędzić. Niezależnie od tego, jaki czeka
mnie los w przyszłości, wspominając ich, na pewno znajdę
wystarczająco wiele siły, by podołać wszystkim trudnościom.
Karst spoglądał na nią dobrotliwie.
— Pani umie sobie radzić z kłopotami. Odziedziczyła pani to po
swoich rodzicach. Odpowiedź na pytanie, jak pani matka zdobyła się
na tyle odwagi, by wyjechać za pani ojcem na kraniec świata,
pozostanie dla mnie wieczną zagadką.
Winnifreda uśmiechnęła się. Był to piękny uśmiech, który czynił ją
jeszcze bardziej uroczą.
— On ją po prostu kochał.
— Tak, tak, a w miłości kobiety jej pokroju są prawdziwymi
bohaterkami, jeśli dorównują jej przy tym w nieśmiałości. Mam
nadzieję, że przyszłość pani okaże się bardziej szczęśliwa i beztroska.
Proszę mi obiecać, że będzie mi pani pisała od czasu do czasu, co się z
panią dzieje w Berndorf.
Podała mu rękę.
— Chętnie złożę takie przyrzeczenie. Z drugiej strony będę
wdzięczna za każdą wiadomość od najwierniejszego, najlepszego
przyjaciela moich rodziców.
— Na pewno się pani nie zawiedzie. Przyrzekam. Życzę pani, aby
została w Berndorf należycie przyjęta. Dla osób tak delikatnych, jak
pani, życie na łonie rodziny jest najlepszym rozwiązaniem. Nie należy
pani do tych, którzy potrafią sobie sami radzić i walczyć o swoje
prawa. Mogłaby pani przy tym odnieść tylko rany. Jestem pewny, że
znajdzie się dla pani jakieś miejsce u krewnych.
Winnifreda westchnęła.
— Zadowolę się najskromniejszym miejscem, oby Bóg dopomógł mi
je znaleźć. Kiedy dopłyniemy do Hamburga, panie kapitanie?
— Pojutrze o trzeciej po południu. Proszę zrobić mi ten zaszczyt i
pojechać najpierw do mojej rodziny. Żona i córki będą się cieszyły, że
mogą panią poznać. Dużo opowiadałem im o pani i o jej rodzicach.
Moich pięć lnianych główek (wszystkie moje córeczki są jasnymi
blondynkami — mają znacznie jaśniejsze włosy od pani) na pewno
panią rozweseli. Najlepiej będzie, jeśli zostanie pani u nas tak długo, aż
otrzymamy wiadomość od pani ciotki, że jest pani oczekiwana w
Berndorf.
Wahając się, Winnifreda spojrzała na niego.
— Aż tak długo miałabym być dla pana ciężarem? Potrząsnął głową
śmiejąc się.
— Na pewno nie będzie pani dla nas żadnym ciężarem. Jeśli okaże
się, że w naszym domku jest dla pani za ciasno, upchniemy się jeszcze
bardziej.
Z wdzięcznością popatrzyła na niego.
— Przyjmuję pana zaproszenie z największą przyjemnością, panie
kapitanie. I tak będę pana wieczną dłużniczką. Nigdy nie zdołam
odpłacić panu za wszystko, co zrobił pan dla mnie.
— Proszę tak nie mówić. Bardzo proszę. Nie będziemy się przecież
licytowali, kto jest czyim dłużnikiem. Mam wobec pani rodziców o
wiele większy dług do spłacenia i cieszę się, że mogę choć trochę
zrewanżować się za wszystko, co dla mnie uczynili. Wzywają mnie już
na służbę. Do kolacji musi sobie pani sama dać radę. Życzę pani, aby
ten czas się nie dłużył.
Potrząsnęła głową.
— Nigdy się nie nudzę, kiedy jestem sama.
— Jest pani wówczas w najlepszym towarzystwie. Zatem, do
zobaczenia.
— Do widzenia, panie kapitanie. Podali sobie ręce i rozeszli się.
Po przybyciu „Uranii" do portu w Hamburgu, kapitan Karst wydał
ostatnie dyspozycje i kiedy wszyscy pasażerowie zostali już
odprawieni, zszedł z Winnifredą na ląd.
Powitało ich pięć wesołych, młodych, uderzająco do siebie podob-
nych dam. Wszystkie miały na sobie ciemnoniebieskie ubrania z bia-
łymi kołnierzami i takie same, chroniące od wiatru czapki, spod
których spływały jasne włosy zaplecione w warkocze, bądź uczesane w
kobiece już fryzury. Po nerwowym zamieszaniu, kapitan wyróżniający
się znacznie swoją olbrzymią posturą, zdołał przedrzeć się przez tłum i,
śmiejąc się, obejmował i całował po kolei każdą ze swoich latorośli w
ich jasnowłose główki.
Winnifredą stała za kapitanem blada i onieśmielona. Nigdy od czasu
śmierci rodziców nie czuła się tak samotna i opuszczona, jak teraz, gdy
patrzyła na czułości tej małej grupki. Powitanie dobiegło wreszcie
końca. Rozwiane blond czupryny były znów zakryte niebieskimi
czapeczkami. Kapitan wziął Winnifredę pod rękę.
— Teraz pozwólcie, kochane dzieciaki, że przedstawię wam moją
podopieczną — powiedział.
— To jest panna Winnifredą Hartau, o której tak wiele słyszałyście. A
to, droga Winnifredo, są moje córki, moje gwizdki organowe, jak je
nazywam. To jest Małly, to Annerose, Lotta, Leni, a ten trzpiot — to
Hanna. No, teraz zabierzcie pannę Winnifredę do
domu. Przekażcie mamusi pozdrowienia ode mnie, przyjdę do was
wszystkich za godzinę. Opiekujcie się troskliwie naszym gościem i
postarajcie się ją trochę rozweselić.
— Tak jest, tatusiu, postaramy się. Ale nie zostawaj dłużej niż
godzinę.
— Na pewno nie zostanę dłużej, no to do zobaczenia, maleństwa. Ujął
Winnifredę delikatnie i serdecznie za rękę.
— Niech panią Bóg prowadzi na drodze po ojczystej ziemi, droga
Winnifredo. Dusze pani rodziców też będą przy pani.
Kurczowo uścisnęła jego rękę.
— Dziękuję panu za to błogosławieństwo, drogi kapitanie — po-
wiedziała ze łzami w oczach.
— Już dobrze, proszę nie płakać. Głowa do góry. Jest pani tu, gdzie
pani miejsce — w ojczyźnie. A teraz w drogę, dzieciaki, muszę
załatwić jeszcze kilka spraw.
Najstarsza z dziewcząt, Mally, i najmłodsza Hanna poufale wzięły ją
za ręce i poprowadziły ze sobą. Tych pięć odważnych dziewcząt
rozmawiało ze sobą tak serdecznie i tak miło zagadywały Winnifredę,
że nie pozostało jej nic innego, jak przyłączyć się do ich wesołej
rozmowy.
Żona kapitana Karsta przywitała Winnifredę w ładnym, przytulnym
domu. W pokoju gościnnym, wypełnionym zapachem parzonej kawy,
znajdował się stół przygotowany już do przyjęcia gości. Pośród dużych
filiżanek do kawy stała olbrzymia, brązowa, lukrowana babka
piaskowa.
Już po drodze siostry spierały się o to, w której pokoju zostanie
ugoszczona Winnifreda. Mally miała osobny, najmniejszy pokój.
Znacznie większe dzieliły ze sobą Annerose i Lotta oraz Leni i Hanna.
Fakt, że pokój Annerose i Lotty był największy, pomógł im w
odniesieniu zwycięstwa. Triumfalnie wprowadziły Winnifredę do
siebie, aby mogła trochę odpocząć i dojść do siebie.
Pokoje w domu kapitana Karsta były małe i niskie. Winnifreda
dziwiła się, jak ci wszyscy ludzie mogą się razem pomieścić.
Sprawiało jej przyjemność patrzenie na tę rodzinę, starającą się ugościć
ją jak najlepiej. W domu, oprócz Karstów, mieszkała ich służąca — du-
ża, silna dziewczyna i stary posługiwacz, były marynarz. Podczas
JADWIGA COURTHS-MAHLER Meluzyna
I Lutz, mój drogi! Zanim nadchodząca wiosna przyniesie mi znów wiele pracy i zabierze resztę wolnego czasu, chcę ci jeszcze raz wszystko opisać. Wiesz przecież, że zaczęły się prace w polu i cały dzień jestem zajęta. Roczny obrachunek, który Ci niedawno przesłałam świadczy, że mimo ogrom- nego wysiłku, jaki w tę pracę włożyłam, zysk był niewielki. Jest mi bardzo na rękę, że w tej sytuacji rezygnujesz z mojej pomocy finan- sowej. Dzięki temu mogę zająć się niezbędnymi pracami. W oborze i dużej stodole trzeba naprawić dachy, a w kilku pokojach należy koniecznie zmienić tapety. Znasz swoją matkę i wiesz, że nie wydaje niepotrzebnie nawet feniga. Käthe szybko ze wszystkiego wyrasta, potrzebuje trochę ubrań na lato, a że jest już dorosłą panną, nie może wciąż biegać w starych sukienczynach. Będzie z niej piękna kobieta. Stwierdzam to obie- ktywnie, nie jako zarozumiała matka. Mam nadzieję, że Käthe zrobi wkrótce dobrą partię, zadbam o to. Osiemnastoletnia młoda dama powinna już myśleć o małżeństwie. Jeśli w naszej okolicy nie będzie dla niej odpowiedniego kandydata, zimą trzeba ją zabrać do Berlina albo do Drezna, może tam znajdzie właściwą osobę. Wiem dobrze, że jesteś oburzony, gdy czytasz ten list. Doskonale znam Twoje poglądy. Wolałabym, żebyś odziedziczył mój praktyczny zmysł, ale Ty jesteś idealistą. Powinieneś już dawno rozejrzeć się za jakąś bogatą kobietą, biedna na nic się Tobie nie przyda. To
będzie klęska Lutz, jeśli zwiążesz się z jakąś ubogą dziewczyną. Nie możesz mi tego zrobić, mój synu. Pomyślisz zapewne, że niepotrzebnie troszczę się o to wszystko, skoro mamy zapewniony spadek po wuju Rudolfie. Oczywiście, liczę na to, znacznie bardziej niż Ty. Gdybym nie była pewna, że von Wildenau przekaże nam w spadku cały swój majątek i tak nie dałabym łatwo za wygraną. Jestem przekonana, że pozbędziemy się wkrótce naszych trosk, ho tylko my możemy dostać spadek po wuju Rudolfie. Jesteśmy jego najbliższą rodziną, nie ma przecież ani żony, ani dzieci. Zresztą i tak przed laty obiecał Twojemu zmarłemu ojcu majątek Wildenau. Wuj Rudolf długo nie pożyje, chociaż ma zaledwie czterdzieści pięć lat. Jego cierpienie musi skończyć się przedwczesną śmiercią. Oczywiście, czasem można się pomylić. Jednak, jakby nie było, pewnego dnia całe jego bogactwo wraz ze wspaniałą posiadłością, będzie nasze. Dlatego cierpliwie znoszę wszystkie jego złośliwe, sarkastyczne uwagi, które zatruwają mi wprost życie. Przy każdej okazji pozwala sobie na wszel- kie okropne złośliwości, ale ja to wszystko znoszę, bo chodzi tu o Was, o Ciebie i o Käthe. Być może będzie żył dłużej, niż przypuszczam, bo mimo choroby serca jest nadal krzepki i szybko dochodzi do siebie, nawet po ciężkich atakach. Może będziemy musieli czekać na spadek po nim jeszcze kilka lat. Pamiętaj, Twoim obowiązkiem jest przy- prowadzić do domu zamożną kobietę, abyśmy mogli wreszcie swobod- nie odetchnąć. Käthe musi dobrze wyjść za mąż, ale o to już ja' się postaram. Dopiero wówczas będziemy mogli spokojnie czekać na śmierć wuja Rudolfa. Bądź zatem rozsądny Lutz i szukaj bogatej kobiety. Wiesz przecież, że nasze dochody są z roku na rok mniejsze i ledwo radzę sobie ze spłatą czynszu hipotecznego, choć pracuję od rana do nocy. Teraz chcę Ci donieść o innej sprawie. Wyobraź sobie, wczoraj przyszedł list z Ameryki do Twojego ojca. List ten pochodzi od Marii Hartau, kuzynki ojca. Zapewne nie wiedziała ona o jego śmierci. Pamiętasz przecież, jak ojciec ciągle wspominał o ,,kochanej kuzynce". Nie znałam jej dobrze, wiem tylko, że uciekła w świat z pewnym obskurnym malarzem tylko dlatego, że jej rozsądni rodzice chcieli wydać ją za majętnego człowieka. Potem w Anglii poślubiła tego Hartaua i wyemigrowała z nim do Ameryki. Oczywiście nie powio-
dło jej się tam, o czym zresztą napisała w swoim liście. Naturalnie, że otworzyłam go i przeczytałam, Twój ojciec przecież nie żyje. Ta Maria Hartau, która wcześniej nie dawała znaku życia, zmarła. Przed śmier- cią przypomniała sobie, że Twój ojciec darzył ją sympatią i że pragnął naprawiać świat, i pomagać wszystkim ludziom. W każdym razie liczyła na naszą naiwność i przesłała nam w ramach testamentu swoją córkę. Była pewna, że ta zostanie w Berndorf należycie przyjęta. Nie zostawiła nam żadnej szansy odmowy. Jeśli nie chcemy uchodzić za barbarzyńców, musimy ją przyjąć, przynajmniej do czasu, aż znajdzie sobie inne schronienie. Nie ulega wątpliwości, że jej matka była baro- nową von Berndorf, a my jesteśmy ostatnimi z tego rodu. Dlatego też naszym moralnym obowiązkiem jest zaopiekować się nią. Nie sądzę, aby można było obarczać mnie opieką nad dziećmi obcych osób. Nie potrzebuję w Berndorf żadnych darmozjadów. Co o tym sądzisz, mój synu? Załączam list Marii Hartau i proszę, abyś mi go po przeczytaniu odesłał. Muszę już kończyć. Zaraz przyjdzie wuj Rudolf, bo zaprosiłam go na obiad. Jego towarzystwo nie należy do przyjemności, ale trzeba to cierpliwie znosić. Käthe boi się jego szyderstw i najchętniej w czasie jego wizyty wyszłaby z domu. Dzięki Bogu jest rozsądna i doskonale wie, o co chodzi. Mimo młodego wieku, potrafi wspaniałe zachować się w takich sytuacjach. Bądź zdrów, drogi Lutz i szybko odpisz. Pozdrowienia od Käthe. Kiedy odwiedzisz nas w Berndorf? Twoja matka Lutz von Berndorf skończył czytać list i starannie go złożył. Odetchnął, starając się pozbyć ciężaru, który nie dawał mu spokoju. Matka zawsze była mu obca. Tak bardzo różne były ich charaktery. Nigdy nie łączyły go z nią tak silne związki jak z ojcem. Wiedział doskonale, że ta zimna, małostkowa i wyrachowana kobieta zatruła mu życie. Oczywiście była w Berndorf niezbędna. Gdyby nie liczyła się z każdym groszem, majątek dawno poszedłby pod młotek. Ojciec za wiele myślał o innych, a za mało czasu poświęcał sobie. Lutz wiedział doskonale, że matka była pracowitą i oszczędną gospodynią, dlatego chętnie odstąpił jej zarząd nad majątkiem Berndorf. Ojciec pozwolił mu studiować chemię, dlatego Lutz nie wiązał swojej
przyszłości z zadłużonym Berndorf, nie interesował go również mają- tek wuja Rudolfa w Wildenau. Matka Rudolfa była baronową von Berndorf, wobec czego Rudolf i ojciec Lutza byli kuzynami. Lutz posiadał zbyt niespokojną naturę, aby móc patrzeć, jak stosunki w Berndorf pogarszają się z dnia na dzień. Nie mógł niczego zmienić, dlatego chciał kształtować swoją przyszłość w inny sposób. Matka niechętnie wyraziła zgodę na jego studia. Wolała, aby został dziedzicem książęcej posiadłości w Wildenau. Nie wyobrażała sobie, żeby mógł zajmować się czymś innym. Jednak tym razem decydujący głos należał do jej zazwyczaj uległego, męża. „Lutz i tak jest dziedzicem z krwi i kości. Jeśli zostanie panem na Wildenau, szybko nabierze wprawy, choć nie jest pewne, że nim zostanie. Rudolf jest ciągle w sile wieku i mimo choroby serca, każdego dnia może się ożenić, albo zapisać majątek całkiem komu innemu. Wówczas Lutzowi zostałby tylko Berndorf. Nie życzę sobie, aby Lutz, podobnie jak ja, najlepsze lata swojego życia stracił na szarpaniu się z hipotecznymi długami i w końcu stał się właścicielem ruiny. Mój syn powinien być wolny od tego obciążenia, powinien mieć zawód, wykonywać go z ochotą i miłością i samemu pokierować swoim życiem. Zresztą studia chemiczne mogą okazać się przydatne, gdy zacznie już zajmować się majątkiem. Czas poświęcony studiom na pewno nie będzie czasem straconym." Po tych słowach ojca, matka Lutza podporządkowała się jego woli. Teraz pogodziła się z tym całkowicie, gdyż syn po skończeniu studiów zarabiał wystarczająco dobrze, by zrezygnować z jej pomocy. Został asystentem w laboratorium chemicznym znanego profesora i mieszkał w Berlinie. Lutz złożył list i chciał go z powrotem schować do koperty, gdy zauważył pismo, o którym wspominała matka. Zaczął czytać: Drogi kuzynie Theo, droga Marto! Na pewno będziecie zdziwieni, że otrzymujecie wiadomość od kogoś, kto od dawna uchodził za zaginionego. Świadomie nie dawałam znaku życia, gdyż moi rodzice i rodzeństwo odsyłali moje listy,
nawet ich nie czytając. Nie chciałam stawiać Was w równie kłopotliwej sytuacji. Mam nadzieję, że Ty, drogi kuzynie, nie potępiłeś mnie tylko dlatego, że poszłam za głosem serca, i związałam się z ukochanym człowiekiem i nie pozwoliłam, aby rodzice sprzedali mnie mężczyźnie, którego nie chciałam. Pożegnałeś mnie wówczas wspaniałymi słowami; ,,Mario, bądź wierna sobie, nie ma nic gorszego niż zdrada samej siebie!" — za te słowa dziękuję Ci dzisiaj, w ostatnich godzinach mojego życia. Zawsze b nich pamiętałam. Moi rodzice i rodzeństwo nie żyją, dowiedziałam się o tym przypadkowo, od zupełnie obcych ludzi. Nie mam już nikogo bliskiego oprócz, Was obojga — Ciebie, Theo i Twojej żony. Dlatego teraz, w tak ciężkiej dla mnie chwili, mogę zwrócić się tylko do Was. Nie zaznałam w życiu wiele szczęścia, o ile szczęściem można nazwać dobra doczesne. Byliśmy biedni. Mój mąż i ja żyliśmy z pracy naszych rąk, ale mimo to moje życie było bogate i obdarzone błogosławieństwami. Wolno mi było kochać i być kochaną, a nie jest to dane wielu ludziom. Dopóki oboje mogliśmy pracować, byliśmy z dala od wszelkich trosk. Mieliśmy wszystko, czego potrzebowaliśmy, dla nas i jedynego dziecka — naszej córki Winnifredy. Moje skromne szczęście już się skończyło. Ukochany mąż zmarł przed dwoma laty, po długich cierpieniach. Jego choroba pochłonęła nasze oszczędności i wszystkie moje siły. Lekarz nie daje mi dużo czasu. Teraz ogarnięta jestem niepokojem o moją córkę Winnifredę. Co stanie się z tym dzieckiem, kiedy zamknę oczy? Winnifreda jest bardzo wrażliwym, skromnym stworzeniem. Nie pasuje do tego kraju, gdzie swoje miejsce na ziemi trzeba bezwzględnie zdobywać łokciami. Nie nadaje się do ciągłej walki o przetrwanie. Do tej pory cieszyliśmy się razem z mężem, że jest taka subtelna, otaczali- śmy ją opieką, aby nic złego jej się nie zdarzyło. Teraz, kiedy mnie już prawie nie ma, została sama, bezbronna, w kraju, w którym jej delika- tna natura nie będzie mogła znaleźć sobie miejsca. Ona tutaj zginie, czuję to. W tej mojej obawie i nieszczęściu pomyślałam o Tobie, kuzynie Theo, bo pamiętam Ciebie jako szlachetnego, dobrego człowieka. Słyszałam, że nadal mieszkacie w Berndorf. Kochany Theo, kochana
Marto, zlitujcie się nad moim dzieckiem. Nie mam już czasu, aby zapytać Was, czy wolno mi wysłać do Waszego domu Winnifredę, ale robię to, gdyż nie mam innego wyjścia. Umierająca, w ostatniej pro- śbie, błagam o Waszą pomoc. Winnifreda otrzymała bardzo staranne wykształcenie i nie obawia się żadnej pracy. Jeśli nie będzie potrzebna w Waszym domu, pomóżcie znaleźć jej jakąś posadę, która dałaby oparcie, może pracować jako guwernantka albo coś w tym rodzaju. Jest bardzo muzykalna i uczyła się wszystkiego, czego potrzeba na takiej posadzie. Ta uspokajająca myśl niech będzie moim pierwszym krokiem w stronę ciemnej nicości. Winnifreda ma dziewiętnaście lat. Musiała mi przyrzec, że natych- miast po mojej śmierci uda się do Niemiec pod opieką przyjaciela mojego męża — kapitana Karsta, który zabierze ją swoim parowcem. Będzie Wam wdzięczna z całego serca za wszystko, co dla niej zrobicie. Proszę Was, dopóki nie znajdzie sobie innego, bezpiecznego schro- nienia, pozwólcie jej zostać przez pewien czas w Berndorf. Bądźcie dobrzy i wielkoduszni. Wszystkie błogosławieństwa nieba niech będą dla Was zapłatą. List ten otrzymacie po mojej śmierci, będzie on znakiem, że nie ma mnie już wśród żywych. W ślad za nim przybędzie Winnifreda. Nie gniewajcie się, jeżeli przyjedzie w nieodpowiednim momencie. Udało mi się ją przekonać, że zostanie przez Was serdecznie przyjęta. W przeciwnym razie nigdy nie odważyłaby się oczekiwać Waszej pomocy. Zlitujcie się — chcę zamknąć powieki, wierząc w Waszą dobroć i go- rąco pragnę, aby moje dziecko stało się Waszym błogosławieństwem. Bądźcie zdrowi i niech Bóg Was prowadzi. Maria Hartau z d. Baronowa Berndorf Lutz przeczytał list do końca. Siedział zamyślony, patrząc przed siebie. — Biedactwo — jej życie w Berndorf nie będzie usłane różami. Spojrzał na zegar, za godzinę będzie musiał wyjść do laboratorium. Szybko dokończył śniadanie, by odpisać na list matki:
Droga Mamo! Serdecznie dziękuję za list. Oddaję pismo Marii Hartau, cieszę się, że zdecydowałaś się przyjąć Winnifredę. Czy jest ona mile widziana, czy nie — nie ma większego znaczenia. Jest bezbronna, a poza tym spokrewniona z nami, nie ulega więc żadnej wątpliwości, że powinna odnaleźć u nas swój dom. Co dalej stanie się z nią — zobaczymy. Najpierw trzeba ją poznać. Proszę, powiadom mnie o jej przyjeździe i o wrażeniu, jakie na Tobie zrobiła. Chyba Käthe ucieszy się z towarzystwa nowej przyjaciółki. Jeśli jej wymagania nie będą dla nas zbytnim ciężarem, pozwól jej zostać, może przecież służyć Ci czasem pomocą, ale o tym na pewno jeszcze porozmawiamy. Na Wielkanoc przyjadę do domu na czternaście dni, w tym czasie laboratorium będzie zamknięte. Znaj- dziemy dużo czasu na rozmowy o różnych sprawach. W tej chwili siedzę zagrzebany po uszy w pracach, o których później Ci opowiem. Sądzę, że Cię zainteresują. Na razie nie mam czasu, aby Ci o tym dokładnie pisać. Pozdrów serdecznie Käthe i wujka Rudolfa. Nie przejmujcie się jego kaprysami, jest przecież dobrym, szlachetnym człowiekiem. Mógłbym mieć z Nim znacznie lepsze stosunki, gdyby nie to Twoje ciągłe traktowanie go, wyłącznie jako posiadacza dużego spadku. Muszę być teraz dla niego szorstki, gdyż nie chcę, aby podej- rzewano mnie, że czyham na jego majątek. Nie nadaję się do od- grywania takiej roli. Twój wierny syn — Lutz Skończył pisać list i wyszedł do laboratorium. II Po drodze Lutz von Berndorf wysłał z poczty list do matki. Z zapałem przystąpił do pracy. Był jak zwykle bardzo skupiony. Nie wyszedł z laboratorium nawet podczas przerwy obiadowej, gdyż ciągle pracował nad wynalazkiem, który był jego tajemnicą. Aby nie
tracić czasu, kazał służącemu przynieść posiłek. Zjadł szybko i znowu zabrał się do pracy. Był nią tak pochłonięty, że drgnął zaskoczony, kiedy służący wszedł mówiąc: — Miałem panu przypomnieć, panie doktorze, że dzisiaj powinien pan skończyć punktualnie, gdyż zaproszony jest pan do ministra Blümera. Lutz roztargniony, przyjrzał mu się przez chwilę. — Ach, tak, Leimert. Rzeczywiście. Dziękuję panu. Proszę pomóc mi uporządkować szkła. Któraż to jest godzina? Spojrzał na zegarek, upewnił się: Jeszcze zdążę. Szybko sprzątnął warsztat pracy i kilka minut później był już w drodze do swojego, położonego blisko mieszkania. Składało się ono z dwóch przytulnie urządzonych pokoi, które wynajmowała mu wdowa po radcy rachunkowym. Młoda służąca z uprzejmym uśmiechem na twarzy otworzyła mu drzwi do mieszkania. — Wszystko już przygotowałam, panie doktorze — powiedziała. Uśmiechnął się do niej, skinął głową. — Pani jest prawdziwą perłą, panno Berto. Proszę powiedzieć pani radczyni, że chętnie wypiłbym filiżankę herbaty i zjadł kilka kanapek, zanim wyjdę. Berta poszła wypełnić polecenie, a Lutz udał się do swojego pokoju. Szybko się ubrał. Lustro odbijało jego smukłą, wytworną postać, mocną sylwetkę i twarz, której nie można było nie zauważyć. Opalona — miała pełne zdecydowania rysy. Wąskie usta zdradzały charakter człowieka energicznego i stanowczego. Głęboko osadzone oczy, które wieńczyło piękne, myślące czoło, patrzyły na świat pełne mądrości i ciepła. Na ogół cechował go nastrój pełen powagi i refleksji. Nie było w nim nic z pogody ducha ludzi, których młodość jest szczęśliwa i beztroska. Różnice charakterów jego rodziców, ich mało harmonijne życie, kładły cień na jego rozwój i sprawiły, że był nad wiek poważny i dojrzały. Jednak kiedy jego twarz rozjaśniała się nagle uśmiechem, był urzekający, oczy wszystkich kobiet tęsknie zwracały się ku niemu. On natomiast zachowywał wobec nich rezerwę. Nie chciał brać przykładu z małżeństwa ojca, za wszelką cenę pragnął tego uniknąć. Wolał być bardziej ostrożny, wybierając przyszłą to-
warzyszkę życia. Nie zależało mu na tym, czy będzie bogata, czy też biedna, najważniejsze, aby ich charaktery mogły się uzupełniać. Nie podzielał przekonania matki, że przyszła żona powinna być kobietą bogatą. Kiedy skończył ubierać się, przeszedł do drugiego pokoju. Berta na- kryła starannie do stołu, a pani radczyni podała własnoręcznie przy- rządzony posiłek. Od czasu do czasu z ochotą starała się odgrywać rolę matki wobec młodego lokatora, który mieszkał u niej od kilku lat. — Czyż sama pani radczyni pofatygowała się? — zapytał Lutz z właściwym sobie urokiem. Starsza dama uśmiechając się skinęła głową. — Chciałam przy okazji nacieszyć moje stare oczy pana widokiem, panie doktorze. Młode kobiety muszą trzymać serca na uwięzi, kiedy stają przed panem. Lutz roześmiał się. — Czy szanowna pani chce, żebym był zarozumiały? — Ależ skąd, pan jest ostatnim człowiekiem, którego mogłabym posądzić o próżność. Pana matka musi być z pana bardzo dumna — powiedziała starsza dama, nalewając herbatę do filiżanki. Potrząsnął głową. — Myli się pani, moja matka bynajmniej nie jest ze mnie dumna. Często nawet jest bardzo niezadowolona. — Na pewno nie, nie wierzę panu, chociaż uważam pana za człowieka wyjątkowo prawdomównego. No, nie będę panu już prze- szkadzać, życzę smacznego, panie doktorze. Starsza dama wyszła, a Lutz delektował się wybornie przyrządzonym posiłkiem. Po posiłku założył płaszcz, wziął rękawiczki, cylinder i wyszedł z mieszkania. Na dole wezwał taksówkę i po kilku minutach był już w willi przyjaciela ojca — ministra Blümera. Panował tam już ożywiony, świąteczny nastrój. Minister Blümer posiadał tak duży dom, na jaki pozwalało mu jego stanowisko. W drzwiach przywitała Lutza żona ministra — osoba subtelna i dowcipna, oraz córka — śliczna, młoda dama, od niedawna zaręczona z młodym oficerem, przyjacielem Lutza. Wkrótce dołączył do nich sam minister Blümer.
— Witamy serdecznie, drogi panie von Berndorf. Czy też powi- nienem zwracać się do pana raczej „panie doktorze"? Najchętniej powiedziałbym tak jak wówczas, kiedy byłem gościem w Berndorf: drogi Lutzu. — Bardzo proszę ekscelencjo, będzie to dla mnie zaszczyt. — No dobrze, drogi Lutz, niech tak będzie. Ostatnio był pan ponoć bardzo zapracowany? — zapytał przyjaźnie minister. — Rzeczywiście, nie mogłem przestać pracować, chociaż bardzo chciałem odwiedzić Pana. — Jak zawsze pracowity! To dobrze, ale młodość ma przecież swoje prawa. Dzisiaj powinien się pan dobrze bawić. — Dlatego porywam teraz ze sobą pana von Berndorf — powiedziała córka gospodarza, kładąc rękę na ramieniu młodego mężczyzny. — Pan pozwoli, panie doktorze. Zanim przyjdzie mój narzeczony, pragnę poświęcić czas starym przyjaciołom. Lutz ukłonił się z uśmiechem. — Z największą radością powierzam się twemu przewodnictwu, łaskawa pani. Czy Egon jeszcze nie przyszedł? Egon von Tressen był narzeczonym młodej damy. — Nie. Proszę sobie wyobrazić podłość jego przełożonych, akurat dzisiaj wieczorem zatrzymali go aż do godziny ósmej. Mam nadzieję, że najpóźniej za kwadrans tu przybędzie. Do tej chwili poświęcę panu mój czas. — To bardzo uprzejme z pani strony. Tak rozmawiając, weszli do sąsiedniego pokoju. — Chcę dzisiaj przedstawić panu młodą damę, panie von Berndorf. Nie zna jej pan jeszcze — To nowa gwiazda na firmamencie naszego towarzystwa. Przyćmiła ona wszystkie inne. — Szanowna pani, nie wolno tak mówić, zwłaszcza przy Egonie. Jako jego przyjaciel muszę zaprotestować. Jest gwiazda, której nic nie przyćmi. Myślę oczywiście o tej, dotrzymującej mi łaskawie to- warzystwa. — Ach, jest pan bardzo uprzejmy, panie doktorze. Wspaniale pan to powiedział. Ale nie czuję się urażona. A teraz, mówiąc poważnie, ta młoda dama, którą pragnę przedstawić, to najpiękniej-
sza dziewczyna, jaką znam. Chodzi o baronównę Glutzow, moją byłą koleżankę z pensji, przebywającą od kilku miesięcy w Berlinie. Znana w naszej sferze osoba, przyjaciółka jej zmarłej matki — pani von Sucher, zaprosiła ją, by wprowadzić do towarzystwa. Teraz mieszka niepocieszona ze swoim chimerycznym ojcem, emerytowanym majorem, zwolnionym z powodu dolegliwości zdrowotnych. Muszę przyznać, że wzbudza tu olbrzymie zainteresowanie. Jej wielbiciele dosłownie ją oblegają, choć powszechnie wiadomo, że nie ma żadnego majątku. Obiecujące, nieprawdaż? — Nie ośmielę się zaprzeczyć i muszę przyznać, łaskawa pani, że z niecierpliwością oczekuję pojawienia się tej nowej gwiazdy. — Proszę tak pochopnie nie żartować, bo opuści pana odwaga i wkrótce będzie pan krążył wokół tej gwiazdy, jak ćma naokoło światła. — Obiecujące porównanie, mam nadzieję, że nie spalę sobie skrzydeł. — Byłoby dobrze, gdyby stracił pan tylko skrzydła, proszę mieć się na baczności i pilnować serca. Beztrosko śmiejąc się, Lutz położył rękę na swoim sercu. — Będę go pilnował. Spojrzeli na siebie i roześmiali się. Weszli do sąsiedniej sali. Panował tam odświętny, radosny nastrój. Właśnie odbywało się spotkanie towarzyskie. Służący przechadzali między grupami gości, niosąc tace pełne orzeźwiających napoi. Wokół rozbrzmiewał śmiech i żarty. Panna von Blümer pewnym krokiem prowadziła swojego gościa, omijając grupę młodych mężczyzn, stojących przed lustrami wokół fotela, na którym siedziała baronówna von Glutzow. — Pozwól, droga Siddy, że przedstawię ci pana doktora von Berndorf — powiedziała Anni von Blümer, zatrzymując się przed nią. Baronówna spojrzała z zainteresowaniem. Anni von Blümer wiele jej ostatnio opowiadała o tym młodym człowieku, zarówno o jego wspaniałych cechach charakteru, jak i o obiecującym spadku w Wildenau. Nie przypuszczała, że baronówna Siddy tak poważnie potraktuje sprawę książęcego spadku, który otrzymać miał doktor von Berndorf. I co więcej, że będzie to dla niej sprawa najważniej-
sza. Teraz, zainteresowana, odwróciła się ku niemu i w pełnej gracji pozie patrzyła na młodego człowieka. Miała duże, tajemnicze oczy. Lutz patrzył w nie, urzeczony jej urodą i czarem. Młoda dama wydała mu się objawieniem mało prawdopodobnego cudu. Rzeczywiście, baronówna Siddy Glutzow była zniewalająco piękna. Lutz poczuł się całkiem bezbronny wobec jej uroku. Czuł, że serce bije mu coraz mocniej i jest blady z onieśmielenia i zdenerwowania. „Piękna Meluzyna" — nie wiedział, czy kiedyś usłyszał od kogoś to określenie, czy teraz wymyślił je sam, czy też było ono instynktownym znakiem ostrzeżenia. Poczuł, jak krew płynie mu do serca. Musiał zapanować nad sobą, by nie upaść. Chciał ukłonić się z należną królowej czcią i szacunkiem. Zamienił z nią już kilka słów, ale nie był świadomy tego, co powiedział. Nigdy przedtem nie odczuwał czegoś równie nieprawdopodobnego. Baronówna Siddy była młodą, bardzo mądrą kobietą, doskonale świadomą swojej urody, niebezpiecznego uroku oraz wpływu, jaki wywierała. Od razu zauważyła, co dzieje się z tym młodym człowie- kiem. Natychmiast bardzo jej się spodobał, niezależnie od tego, że był spadkobiercą książęcej fortuny. Z przyjemnością patrzyła na smukłą sylwetkę wytwornego, poważnego mężczyzny. Przyjechała do Berlina, by zrobić dobrą partię — za wszelką cenę. Dlatego też przyjęła zaproszenie pani von Sucher. W jej rodzinnym meklenburskim miasteczku, gdzie mieszkała wraz z ojcem, nie znalazła żadnej okazji, by poznać odpowiedniego kandydata. Wprawdzie traktowała poważnie wysiłki jednego z ado- ratorów, niejakiego von Solmsa, którego ojciec posiadał olbrzymią fortunę, wystarczającą, aby kupić prawo do dziedziczenia nabytego tytułu szlacheckiego, ale von Solms był pospolitym, bardzo mało atrakcyjnym mężczyzną. W głębi duszy brzydziła się nim. Mimo to łaskawie zaprzęgła go do swojego triumfalnego powozu. A on, wdzięczny za to, rozbrajająco niezdarny, nie odstępował jej na krok. W chwili, gdy Lutz von Berndorf stanął przed jej obliczem, szanse von Solmsa zmalały gwałtownie. Mimo wszystko jednak, baronówna nie chciała z nim ostatecznie zrywać. Wolała być rozsądna i pewna oddania ich obu. Podczas gdy myślała o tym wszystkim, swoim miękkim, jasnym głosikiem rozmawiała z Lutzem tak ujmują-
co i czarująco, że zdawał się on być już całkowicie od niej uzależniony. Gdzie podziało się jego mocne postanowienie bycia ostrożnym? Od czasu, gdy ją zobaczył, zapomniał o wszystkim. Cały wieczór nie odstępował jej na krok, nawet wtedy, gdy pojawiał się przy niej jak cień, von Solms. Nie pasował do niej tak bardzo, że jego obecność denerwowała Lutza. Lutz kilka razy zamierzał już uciec, byle tylko nie widzieć go obok Siddy. Ale ciągle jak zahipnotyzowany wracał do niej, a ona wynagradzała go bądź spojrzeniem, bądź uśmiechem i wtedy był już zupełnie bezbronny. Później nie wiedział nawet, jak minął wieczór, co robił i co mówił. Czuł się, jakby był na rauszu. Wrócił do pełni świadomości dopiero wówczas, gdy nie znajdował się już w polu widzenia Siddy. W nocy, kiedy był już w stanie zasnąć, śnił o rusałkach i tajemniczych istotach. I kiedy wstał wcześnie rano, czuł tylko jedno — palącą tęsknotę za spojrzeniem pięknej dziewczyny. Odtąd wykorzystywał każdą, nadarzającą się okazję, by ponownie spotkać się z nią. Okazało się, że znalazł wystarczająco wiele pretekstów, by widzieć ją codziennie. Choć mogło się wszystkim wydawać, że miał nerwy ze stali, przy niej zawsze był blady i przestraszony. Nie mógł już tak jak zwykle po- święcać się swojej pracy. Zmuszał się do robienia czegokolwiek. Czuł się chory, jakby w gorączce. Zdrowie i siły wracały mu dopiero, gdy spotykał ukochaną, kiedy rozmawiał z nią, a ona czarująco i obiecująco uśmiechała się. Zaczęło go jednak niepokoić osobliwe uczucie — zawsze kiedy był przy niej, wydawało mu się, że jest chłodna. I to, być może, powodowało, że sprawiała wrażenie rusałki i podtrzymywała umiejętnie to wrażenie, w specjalny sposób patrząc na niego swoimi dużymi oczami. Nadawały one nieziemskiego, tajemniczego charak- teru jej osobie. Pewnego dnia Lutz usłyszał, jak pewien znajomy baronównej nazwał ją „piękną Meluzyną". Zdziwiło i zastanowiło go, że kiedy pierwszy raz ją ujrzał, sam ją tak nazwał. Potem śmiał się z tego. Czyż można było nazwać ją inaczej, niż imieniem pięknej, bajkowej istoty? Oczywiście, była ideałem ze świata jego marzeń. Z całego serca obdarowywał ją najbardziej wspaniałymi zaletami, wszystkimi określeniami godnymi wspaniałej, kochanej kobiety. Baronówna Siddy była bardzo mądrą młodą damą. Postanowiła za wszelką cenę na zawsze uzależnić od siebie Lutza. Robiła wszyst-
ko, aby mu się spodobać. Potrafiła być taka, jaką chciał ją widzieć i odgrywała wspaniale swoją rolę. Nie mogła zaprzeczyć, że Lutz imponował jej męską, wytworną sylwetką i podobał się bardziej niż jakikolwiek inny mężczyzna. Prowokował ją, pragnąc być upolowaną przez nią ofiarą, ą ona znalazła wystarczająco wiele powodów, by woleć go od von Solmsa. Ten był wprawdzie posiadaczem ogromnej, milionowej fortuny, ale nawet w tym nie dorównywał Lutzowi, którego po śmierci wuja, czekał prawdziwie książęcy majątek. Uspo- kajała ją myśl, że ciężko chory, cierpiący człowiek szybko opuści ten świat. Pewnego dnia, rozmawiając z panią von Sucher o adoratorach, powiedziała: — Lutz pasuje do mnie. Von Solms natomiast wręcz przeciwnie. Była tak zadowolona z tego, co powiedziała, że sama się roześmiała i rozbawiła tym nawet panią von Sucher, której nie podobało się, że jej protegowana kokietuje obu mężczyzn. — Proszę z tym skończyć, Siddy, i zdecydować się wreszcie na doktora von Berndorfa — powiedziała. Siddy wzruszyła ramionami, po czym pogłaskała przepraszająco dłoń starej damy. — Proszę jeszcze o chwilkę cierpliwości, droga wicemamo. Sprawa nie dojrzała jeszcze do rozstrzygnięcia. — Dobrze, ale proszę przynajmniej wyjaśnić to jakoś panu von Solmsowi. Nie można skazywać go na tak beznadziejną sytuację. Baronówna, śmiejąc się, pstryknęła palcami. — A jeśli pan von Berndorf rozmyśli się i zrezygnuje z ubiegania się o moją rękę? Nie, nie jestem tak naiwna. Zerwę z von Solmsem dopiero wtedy, gdy będę już zaręczona z doktorem von Berndorf. Lepszy wróbel w ręce, niż gołąb na dachu. Zna pani przecież to przysłowie. Pani von Sucher spojrzała zaniepokojona na swoją podopieczną. — Jest pani nieprawdopodobnie mądra, droga Siddy, za mądra na tak młodą osobę. Brzmiało to jak komplement, ale Siddy i tak zignorowała jej słowa. Baronówna natychmiast wypytała dokładnie Anni von Blümer,
w jakiej sytuacji znajduje się Lutz von Berndorf. Anni odpowiadała jej chętnie, o ile tylko potrafiła coś więcej o nim powiedzieć. Pewnego dnia Siddy zapytała ją: — Dlaczego pan von Berndorf sam nie zarządza swoimi dobrami, po co w ogóle studiował? — Po prostu miał ochotę, by studiować. Zresztą jego matka jest niezrównaną gospodynią, wspaniale radzi sobie z zarządzaniem Berndorf. Doszły mnie wieści, że pan von Berndorf chce później sam na swojej posiadłości wybudować laboratorium chemiczne i wziąć zarządzanie w swoje ręce... — Masz na myśli... po śmierci wuja? — Wcześniej lub później, tego nie wiem. W każdym razie Lutz, to bardzo mądry i wspaniale zapowiadający się człowiek, inaczej profesor Hendrichs nie uczyniłby go swoim asystentem. Mój ojciec jest przekonany, że czeka go w jego zawodzie ogromna przyszłość i uznanie. Podobno dokonał niezwykle interesującego odkrycia. Ostatnie zdanie nie zainteresowało już Siddy. Najbardziej zależało jej na tym, by zorientować się w stanie majątkowym młodego człowieka. Była pewna, że Lutz von Berndorf stanowi dla niej odpowiednią, wspaniałą partię. Robiła wszystko, by ułatwić mu ubieganie się o jej rękę. Lutz bardzo szybko przekonał się, że będzie szczęśliwy tylko w małżeństwie z baronówną Siddy. Miał wrażenie, że poznał ją na tyle dobrze, by móc pokonać wszystkie przeszkody w drodze do niej. Tylko dlatego nie poczynił jeszcze ostatecznego kroku, że nie chciał narzucać się ze swoją namiętnością. Pragnął ofiarować jej więcej czasu, by mogła lepiej go poznać, mieć do niego więcej zaufania i pewności, że chce należeć tylko do niego. Poza tym uważał za swój obowiązek wcześniejsze powiadomienie matki o zamiarze poślubienia baronówny Glutzow. Nie obawiał się, że baronówna może mu odmówić. Cała jej istota, jej zachowanie wskazywały na to, że darzy go swoim uczuciem. Wiedział o tym, nie będąc ani zarozumiałym, ani aroganckim. Mówiły o tym jej oczy, uśmiech, miękki i czuły ton jej głosu — cała jej osoba. Nie przyszło mu nawet do głowy, że jest to tylko bardzo dobrze obmyślona gra. Posta-
nowił zatem wziąć urlop i w czasie Świąt Wielkanocnych odwiedzić matkę, powiadomić ją o swoim zamiarze, by była o niego spokojna i czym prędzej wrócić do Berlina, oświadczyć się i przedstawić narze- czoną rodzinie. III Luksusowy parowiec „Urania" znajdował się na pełnym morzu, w drodze z Nowego Jorku do Hamburga. Był już znacznie bliżej miejsca przeznaczenia i oddalał się coraz bardziej od macierzystego portu. Pogoda była wspaniała, wiał tylko łagodny wiatr, a morze igrało małymi falami. Marcowe słońce prażyło pokład parowca, a pasaże- rowie w lekkich ubraniach przechadzali się po szerokiej promenadzie statku. Nawet najbardziej wrażliwa, starsza część towarzystwa, cie- szyła się popołudniową sjestą na pokładzie. Podawano właśnie herbatę na świeżym powietrzu. Zbliżała się godzina piąta po południu. Grała orkiestra, pasażerowie rozmawiali w tym czasie ze sobą. Trochę z boku od radosnego, kolorowego towarzystwa, stała przy relingu szczupła młoda kobieta w żałobnym ubraniu. Oparła głowę na dłoni i smutnymi, dużymi oczami patrzyła na morze. Nikt nie troszczył się o samotną osobę, choć jej skromność i naturalny wdzięk wyraźnie zwracały uwagę na tle luksusowych sukien innych pasażerek pierwszej klasy. Wielu mężczyzn próbowało już podczas podróży zbliżyć się do młodej damy, której postać była w prostym, ciemnym ubraniu szczególnie atrakcyjna. Kiedy jednak podnosiła bladą, smutną twarz, patrząc skromnie i nieśmiało, nie mieli już odwagi i ochoty poświęcać jej więcej czasu. Wszyscy wiedzieli, że młoda dama znajdowała się pod opieką kapitana Karsta, dowódcy załogi „Uranii". Jadła razem z nim posiłki, a on starał się rozweselić ją i dodać odwagi. Czasem zdarzało się, że na jej twarzy gościł przez krótką/ chwilę skromny uśmiech. Prosiła kapitana, by nie przed-
stawiał jej nikomu. Gdy jednak ktoś szczególnie uparcie próbował się go wypytywać o nią, odpowiadał krótko: — To sierota, niedawno straciła matkę, a teraz płynie do krewnych w Niemczech. Już od ponad pół godziny młoda dama stała bez ruchu przy relingu. Kapitan Karst podszedł do niej i łagodnym ruchem położył rękę na jej ramieniu. — Znowu jest pani pogrążona w ponurych myślach, droga Winnifredo? Chciałbym, abyśmy teraz razem napili się herbaty i porozmawiali trochę. Udało mi się zarezerwować całe pół godziny tylko dla pani. Winnifreda Hartau spojrzała na jasnowłosego olbrzyma. Jej błękitne oczy błyszczały jasno i czysto jak górskie jezioro, a na delikatnej twarzy pojawił się wdzięczny uśmiech. — Pan jest taki dobry, kapitanie. Jestem bardzo wdzięczna. Wziął ją pod rękę i poprowadził. — Poleciłem postawić tu, w słońcu, dla nas stolik. Bardzo chciałbym, aby nabrała pani w czasie podróży trochę rumieńców. — Och, panie kapitanie, czuję się wspaniale, jestem przecież młoda i zdrowa. Tylko... wie pan..., nie potrafię pogodzić się jeszcze z myślą, że tak szybko po śmierci ojca straciłam również kochaną mamę. Podsunął jej fotel, a gdy usiadła, sam zajął miejsce obok niej. — Tak, tak, dziecko, los postąpił z panią okrutnie i tylko sam miłościwy Bóg wie, dlaczego tak się stało. Wie pani jednak, że pani nieodżałowana matka na krótko przed śmiercią mówiła: „Tylko nie załamuj się, moja Winni, moje błogosławieństwo będzie ci zawsze towarzyszyło." Winnifreda przytaknęła z wilgotnymi oczami. — I ja nigdy nie będę się załamywała, drogi panie kapitanie. — To dobrze, proszę bardzo, niech pani się częstuje. Podano im właśnie gorącą herbatę i należącą od zestawu, delikatną przekąskę, jaką zwykle podawano między posiłkami na eleganckich parowcach. Kapitan troszczył się o to, aby Winnifreda częstowała się chętnie. Robiła to zawsze bardzo nieśmiało i niepewnie. Kapitan Karst trak-
tował ją jako swojego gościa. Chciał w ten sposób umilić jej podróż na tym luksusowym parowcu. Tak często był gościem u jej rodziców w Nowym Jorku i zawsze przyjmowany był tak serdecznie, że czuł się szczęśliwy, że mógł choć trochę zrewanżować się. Kapitan był jedynym człowiekiem, z którym rodzice Winnifredy utrzymywali przyjacielskie kontakty, podczas ich całego pobytu w Ameryce. Kiedy przed dwudziestoma laty płynęli do obcego kraju, spotkali i poznali na parowcu pana Karsta. Stał się on przyjacielem ojca jeszcze długo, długo przed awansem na stopień kapitana. Młoda para, która tak ciężko musiała okupić swoje szczęście w Ameryce, zawdzięczała mu bardzo wiele. Udzielał im wszystkich potrzebnych wskazówek, jak żyć w nowej ojczyźnie. Ponieważ zawsze pozostawał z nimi w kontakcie, był świadkiem dorastania Winnifredy. Przyjaźń, jaką żywił do jej ojca i cześć, którą zawsze darzył jej matkę, stała się również szczerym udziałem ich córki. Przed śmiercią pani Marii Hartau, chętnie zgodził się zabrać Winnifredę na swój parowiec i zawieźć ją do Niemiec. Chciał się nią stale opiekować do czasu, aż krewni udzielą jej spodziewanej gościny. Teraz patrzył z ogromną przyjemnością, jak Winnifreda z apetytem częstuje się posiłkiem. — Właśnie tak trzeba, porządne jedzenie i dobre napoje wzmacniają duszę i ciało. I proszę nie poddawać się, Winnifredo. — Tego, co straciłam wraz ze śmiercią moich rodziców, nie potrafię nawet określić. Wie pan o tym bardzo dobrze — uśmiechnęła się do niego. — Wiem, rzeczywiście. Pani rodzice byli nadzwyczaj wrażliwymi, dobrymi ludźmi. Nie nadawali się jednak do walki o przetrwanie, zwłaszcza w Ameryce. Tam trzeba zawsze robić dużo hałasu wokół siebie i wszędzie bezwzględnie przepychać się łokciami, jeśli chce się czegokolwiek dokonać. Tego pani ojciec nie potrafił. Winnifredo. Proszę sobie wyobrazić, czego mógłby dokonać, gdyby postarał się o głośną reklamę swoich obrazów. — Tego ojciec w ogóle nie potrafił! — Niestety. Dlatego właśnie sprzedawał za bezcen swoje naj- piękniejsze dzieła bezwzględnemu handlarzowi, a ten potrafił od-
sprzedać je za bajońskie sumy. Dorobił się olbrzymiej fortuny, kiedy pani rodzicom zaledwie wystarczało środków do przeżycia. Winnifreda odgarnęła nieporadnym gestem kosmyk włosów opa- dających na czoło. — Tak jak mama, zawsze potrafiłam zrozumieć ojca. Jego malarstwo było dla niego prawdziwą świętością, nie mógł pogodzić sztuki z reklamą. Zresztą i tak wystarczało nam to, co ojciec zarobił. Któż mógł przypuszczać, że tak wcześnie umrze. Był przecież zawsze silny i zdrowy, aż pokonała go ta okropna gorączka. Cały czas byliśmy pewni, że uda mu się zdobyć uznanie bez hałaśliwej reklamy. — Och, naiwności ludzka. Nikomu nie udało się przecież jeszcze tego dokonać, nawet w naszej kochanej ojczyźnie, cóż dopiero mówić o kraju, gdzie rządzi pieniądz i reklama. Ileż razy próbowałem zmobilizować pani ojca do upominania się o swoje. A on całkiem spokojnie pozwalał na to i przysłuchiwał się, jak handlarz zachwala go jako sławnego Hartaua, malarza z Niemiec, by potem wykorzystać i zarobić na nim ogromne pieniądze. Tymczasem biedny malarz Hartau siedział sobie spokojnie, kilka kroków od galerii, w swoim małym, zimnym atelier. Kiedy pewnego dnia wpadłem na trop tego oszustwa, starałem się mojemu staremu przyjacielowi Hartauowi przemówić do rozsądku, jak małemu, choremu dziecku, które nie chce brać lekarstw. Uważałem, że powinien wreszcie ujawnić całą sprawę i zmusić handlarza do zapłacenia za ten skandaliczny rabunek. Ale on był nieprzejednany. Winnifredo, czy domyśla się pani, co mi odpowiedział? — Nie, nie mam pojęcia — powiedziała, rozbawiona jego roz- gorączkowaniem. — W takim razie powiem to pani. Odpowiedział mi, że ten właśnie handlarz to jedyny człowiek, który kupuje od niego obrazy i dzięki temu może utrzymać on swoją rodzinę. „Bez niego bylibyśmy wydani na pastwę nędzy. Czy powinienem być niewdzięczny i robić mu zarzuty, tylko dlatego, że znacznie lepiej ode mnie zna się na robieniu interesów? Nie, drogi przyjacielu, nie powinieneś tego wymagać ode mnie. Nie mam nic przeciwko temu człowiekowi". Widzi pani, Winnifredo, takie było życzenie ojca, sam Bóg raczy
wiedzieć dlaczego. Nie można mu było się w ogóle oprzeć, kiedy patrzyło się w jego dobre, życzliwe oczy. Oczy Winnifredy zaświeciły się. — Tak, ojciec był rzadko spotykanym typem człowieka. Ale matka podzielała bez reszty jego zdanie. Rodzice zawsze uważali, że ojciec dostaje znacznie więcej pieniędzy, niż otrzymałby w Niemczech. Kapitan Karst wykonał ręką ruch, jakby chciał się bronić. — Ach, Winnifredo, pani matka za żadne skarby nie dałaby poznać po sobie, że cieszyłaby się, gdyby ojciec zarobił trochę więcej pieniędzy. Nie stać jej było na to, po prostu za bardzo go kochała. Nie mogła zrobić mu przykrości. To była godna podziwu kobieta. Nie znam żadnej innej osoby zdolnej do takiego poświęcenia. Zresztą, można było im tylko pozazdrościć takiego związku i przywiązania. Taka harmonia to rzecz po prostu niespotykana, ale oboje nie posiadali nawet za grosz zaradności. I dlatego, biedna Winnifredo, byli zupełnie sami na tym świecie. Nie można tego już zmienić, więc nie mówmy o tym. Teraz najważniejsze jest, że jedzie pani do Niemiec, do swoich krewnych. Za bardzo jest pani podobna do swoich rodziców, aby skazywać się na samotną walkę o przetrwanie. Pani, która ma taki wrażliwy charakter, mała bezradna panienko. Miejmy nadzieję, że zostanie pani w Berndorf należycie przyjęta. Winnifreda westchnęła: — Moja matka była o tym przekonana. Chciałabym przydać się tam do czegoś, by nie jeść chleba darmo. W tak wielkim majątku potrzeba wielu rąk do pracy, a ja bardzo chętnie będę pracować. Wiadomość, którą mi pan przekazał, o. tym, że Theo von Berndorf nie żyje już od wielu lat, była dla mnie ciosem. Widocznie pomylono go z innym kuzynem mojej matki, panem von Wildenau. O nim mówiono nam, że umarł, a on, jak pan powiedział, żyje jeszcze. — Tak rzeczywiście jest. Dowiedziałem się o tym na krótko przed moją ostatnią podróżą i nie zdążyłem powiedzieć pani matce, ale wdowa po Theo von Berndorfie żyje przecież i mieszka z dziećmi w Berndorf. Na pewno otrzymała list od pani matki i oczekuje pani. — Mam nadzieję, że jest równie dobra i szlachetna, jak jej mąż. Mama często mi o nim opowiadała. Zanim opuściła rodzinne strony,
przyjaźniła się przecież z nimi. Była pewna, że oboje nie potępili jej dlatego, że poszła za głosem serca. Muszę jednak jeszcze raz się upewnić, że mimo śmierci kuzyna Theo von Berndorfa, jestem u nich mile widziana. Kapitan wyglądał na zamyślonego. — Hm, jeśli okaże się inaczej, droga Winnifredo, proszę natychmiast wrócić do nas. Nie mamy w naszym domku nad Łabą zbyt wiele miejsca, gdyż mieszkamy z pięciorgiem dzieci — same dziewczynki, które jeszcze są w domu. Na pewno jednak znajdzie się dla pani jakieś miejsce. Potem zobaczymy, co dalej. Proszę się więc nie martwić, jeśli w Berndorf coś nie wyjdzie. Dałem pani matce słowo honoru, że będę służyć pani pomocą i ochroną, jak długo to tylko potrzebne, a ja zawsze dotrzymuję słowa. Winnifreda chwyciła go za rękę. — Drogi, kochany panie kapitanie. Z całego serca jestem panu wdzięczna za to, że pocieszał pan moją mamę tuż przed jej śmiercią. Wzruszony jasnowłosy olbrzym patrzył w jej bladą, spokojną twarz. Drobne, delikatne rysy nabierały pełnego uroku dopiero wtedy, gdy można było przypatrzyć się jej przez dłuższy czas. — Wiele pani straciła wraz ze śmiercią rodziców, droga Winnifredo. Młoda dziewczyna skinęła głową. — Nigdy nie będę już tak szczęśliwa, jak w czasach, gdy mieszkałam z rodzicami. Wspomnienie tych dni będzie zawsze dla mnie rajem, z którego nie pozwolę się wypędzić. Niezależnie od tego, jaki czeka mnie los w przyszłości, wspominając ich, na pewno znajdę wystarczająco wiele siły, by podołać wszystkim trudnościom. Karst spoglądał na nią dobrotliwie. — Pani umie sobie radzić z kłopotami. Odziedziczyła pani to po swoich rodzicach. Odpowiedź na pytanie, jak pani matka zdobyła się na tyle odwagi, by wyjechać za pani ojcem na kraniec świata, pozostanie dla mnie wieczną zagadką. Winnifreda uśmiechnęła się. Był to piękny uśmiech, który czynił ją jeszcze bardziej uroczą. — On ją po prostu kochał.
— Tak, tak, a w miłości kobiety jej pokroju są prawdziwymi bohaterkami, jeśli dorównują jej przy tym w nieśmiałości. Mam nadzieję, że przyszłość pani okaże się bardziej szczęśliwa i beztroska. Proszę mi obiecać, że będzie mi pani pisała od czasu do czasu, co się z panią dzieje w Berndorf. Podała mu rękę. — Chętnie złożę takie przyrzeczenie. Z drugiej strony będę wdzięczna za każdą wiadomość od najwierniejszego, najlepszego przyjaciela moich rodziców. — Na pewno się pani nie zawiedzie. Przyrzekam. Życzę pani, aby została w Berndorf należycie przyjęta. Dla osób tak delikatnych, jak pani, życie na łonie rodziny jest najlepszym rozwiązaniem. Nie należy pani do tych, którzy potrafią sobie sami radzić i walczyć o swoje prawa. Mogłaby pani przy tym odnieść tylko rany. Jestem pewny, że znajdzie się dla pani jakieś miejsce u krewnych. Winnifreda westchnęła. — Zadowolę się najskromniejszym miejscem, oby Bóg dopomógł mi je znaleźć. Kiedy dopłyniemy do Hamburga, panie kapitanie? — Pojutrze o trzeciej po południu. Proszę zrobić mi ten zaszczyt i pojechać najpierw do mojej rodziny. Żona i córki będą się cieszyły, że mogą panią poznać. Dużo opowiadałem im o pani i o jej rodzicach. Moich pięć lnianych główek (wszystkie moje córeczki są jasnymi blondynkami — mają znacznie jaśniejsze włosy od pani) na pewno panią rozweseli. Najlepiej będzie, jeśli zostanie pani u nas tak długo, aż otrzymamy wiadomość od pani ciotki, że jest pani oczekiwana w Berndorf. Wahając się, Winnifreda spojrzała na niego. — Aż tak długo miałabym być dla pana ciężarem? Potrząsnął głową śmiejąc się. — Na pewno nie będzie pani dla nas żadnym ciężarem. Jeśli okaże się, że w naszym domku jest dla pani za ciasno, upchniemy się jeszcze bardziej. Z wdzięcznością popatrzyła na niego. — Przyjmuję pana zaproszenie z największą przyjemnością, panie kapitanie. I tak będę pana wieczną dłużniczką. Nigdy nie zdołam odpłacić panu za wszystko, co zrobił pan dla mnie.
— Proszę tak nie mówić. Bardzo proszę. Nie będziemy się przecież licytowali, kto jest czyim dłużnikiem. Mam wobec pani rodziców o wiele większy dług do spłacenia i cieszę się, że mogę choć trochę zrewanżować się za wszystko, co dla mnie uczynili. Wzywają mnie już na służbę. Do kolacji musi sobie pani sama dać radę. Życzę pani, aby ten czas się nie dłużył. Potrząsnęła głową. — Nigdy się nie nudzę, kiedy jestem sama. — Jest pani wówczas w najlepszym towarzystwie. Zatem, do zobaczenia. — Do widzenia, panie kapitanie. Podali sobie ręce i rozeszli się. Po przybyciu „Uranii" do portu w Hamburgu, kapitan Karst wydał ostatnie dyspozycje i kiedy wszyscy pasażerowie zostali już odprawieni, zszedł z Winnifredą na ląd. Powitało ich pięć wesołych, młodych, uderzająco do siebie podob- nych dam. Wszystkie miały na sobie ciemnoniebieskie ubrania z bia- łymi kołnierzami i takie same, chroniące od wiatru czapki, spod których spływały jasne włosy zaplecione w warkocze, bądź uczesane w kobiece już fryzury. Po nerwowym zamieszaniu, kapitan wyróżniający się znacznie swoją olbrzymią posturą, zdołał przedrzeć się przez tłum i, śmiejąc się, obejmował i całował po kolei każdą ze swoich latorośli w ich jasnowłose główki. Winnifredą stała za kapitanem blada i onieśmielona. Nigdy od czasu śmierci rodziców nie czuła się tak samotna i opuszczona, jak teraz, gdy patrzyła na czułości tej małej grupki. Powitanie dobiegło wreszcie końca. Rozwiane blond czupryny były znów zakryte niebieskimi czapeczkami. Kapitan wziął Winnifredę pod rękę. — Teraz pozwólcie, kochane dzieciaki, że przedstawię wam moją podopieczną — powiedział. — To jest panna Winnifredą Hartau, o której tak wiele słyszałyście. A to, droga Winnifredo, są moje córki, moje gwizdki organowe, jak je nazywam. To jest Małly, to Annerose, Lotta, Leni, a ten trzpiot — to Hanna. No, teraz zabierzcie pannę Winnifredę do
domu. Przekażcie mamusi pozdrowienia ode mnie, przyjdę do was wszystkich za godzinę. Opiekujcie się troskliwie naszym gościem i postarajcie się ją trochę rozweselić. — Tak jest, tatusiu, postaramy się. Ale nie zostawaj dłużej niż godzinę. — Na pewno nie zostanę dłużej, no to do zobaczenia, maleństwa. Ujął Winnifredę delikatnie i serdecznie za rękę. — Niech panią Bóg prowadzi na drodze po ojczystej ziemi, droga Winnifredo. Dusze pani rodziców też będą przy pani. Kurczowo uścisnęła jego rękę. — Dziękuję panu za to błogosławieństwo, drogi kapitanie — po- wiedziała ze łzami w oczach. — Już dobrze, proszę nie płakać. Głowa do góry. Jest pani tu, gdzie pani miejsce — w ojczyźnie. A teraz w drogę, dzieciaki, muszę załatwić jeszcze kilka spraw. Najstarsza z dziewcząt, Mally, i najmłodsza Hanna poufale wzięły ją za ręce i poprowadziły ze sobą. Tych pięć odważnych dziewcząt rozmawiało ze sobą tak serdecznie i tak miło zagadywały Winnifredę, że nie pozostało jej nic innego, jak przyłączyć się do ich wesołej rozmowy. Żona kapitana Karsta przywitała Winnifredę w ładnym, przytulnym domu. W pokoju gościnnym, wypełnionym zapachem parzonej kawy, znajdował się stół przygotowany już do przyjęcia gości. Pośród dużych filiżanek do kawy stała olbrzymia, brązowa, lukrowana babka piaskowa. Już po drodze siostry spierały się o to, w której pokoju zostanie ugoszczona Winnifreda. Mally miała osobny, najmniejszy pokój. Znacznie większe dzieliły ze sobą Annerose i Lotta oraz Leni i Hanna. Fakt, że pokój Annerose i Lotty był największy, pomógł im w odniesieniu zwycięstwa. Triumfalnie wprowadziły Winnifredę do siebie, aby mogła trochę odpocząć i dojść do siebie. Pokoje w domu kapitana Karsta były małe i niskie. Winnifreda dziwiła się, jak ci wszyscy ludzie mogą się razem pomieścić. Sprawiało jej przyjemność patrzenie na tę rodzinę, starającą się ugościć ją jak najlepiej. W domu, oprócz Karstów, mieszkała ich służąca — du- ża, silna dziewczyna i stary posługiwacz, były marynarz. Podczas