Dramatis Personae
Malazańczycy:
Cesarzowa Laseen: władczyni Imperium Malazańskiego
Przyboczna Tavore: dowodząca jedną z malazańskich armii
Pięść Keneb: dowódca dywizji
Pieść Blistig: dowódca dywizji
Pieść Tene Baralta: dowódca dywizji
Pięść Temul: dowódca dywizji
Nul: wickański czarnoksięŜnik
Nadir: wickańska czarownica
T’jantar: adiutantka Tavore
Lostara Yil: towarzyszka Perły
Perła: szpon
Nok: admirał Floty Imperialnej
Banaschar: były kapłan D’rek
Hellian: sierŜant straŜy miejskiej w Kartoolu
Urb: straŜnik miejski w Kartoolu
Bezdech: straŜnik miejski w Kartoolu
ObraŜalski: straŜnik miejski w Kartoolu
Szybki Ben: wielki mag
Kalam Mekhar: skrytobójca
Pędrak: znajda
Wybrani Ŝołnierze z Czternastej Armii
Kapitan Milutek: Pułk Ashocki
Porucznik Pryszcz: Pułk Ashocki
Kapitan Faradan Sort
SierŜant Skrzypek/Struna
Kapral Tarcz
Mątwa
Flaszka
Koryk
Śmieszka
SierŜant Gesler
Kapral Chmura
Starszy sierŜant Wyłam Ząb
MoŜliwe
Lutnia
Ebron
Sinn
Okruch
SierŜant Balsam
Kapral Trupismród
Rzezigardzioł
Masan Gilani
Inni
Barathol Mekhar: kowal
Kulat: wieśniak
Nulliss: wieśniaczka
Hayrith: wieśniaczka
Chaur: wieśniak
Noto Czyrak: cyrulik (uzdrowiciel) kompanii w Zastępie Jednorękiego
Hurlochel: zwiadowca w Zastępie Jednorękiego
Kapitan Słodkastruga: oficer w Zastępie Jednorękiego
Kapral Futhgar: podoficer w Zastępie Jednorękiego
Pięść Rythe Bude: oficer w Zastępie Jednorękiego
Ormulogun: artysta
Gumble: jego krytyk
Apsalar: skrytobójczym
Telorast: duch
Serwatka: duch
Samar Dev: czarownica z Ugaratu
Karsa Orlong: teblorski wojownik
Ganath: Jaghutka
Złośliwość: jednopochwycona, siostra Pani Zawiści
Corabb Bhilan Thenu’alas
Leoman od Cepów: ostatni dowódca buntowników
Kapitan Wróblik: straŜniczka miejska z Y’Ghatanu
Karpolan Demesand: z Gildii Kupieckiej Trygalle
Torahaval Delat: kapłanka Poliel
NoŜownik: dawniej Crokus z DarudŜystanu
Heboric Widmoworęki: BoŜy Jeździec Treacha
Scillara: uciekinierka z Raraku
Felisin Młodsza: uciekinierka z Raraku
Szara śaba: demon
Mappo Konus: Trell
Icarium: Jhag
Iskaral Krost: kapłan Cienia
Mogora: d’ivers
Taralack Veed: Gral, agent Bezimiennych
Dejim Nebrahl: d’ivers z czasów Pierwszego Imperium, t’rolbarahl
Trull Sengar: Tiste Edur
Onrack Strzaskany: niezwiązany T’lan Imass
Ibra Gholan: T’lan Imass
Monok Ochem: rzucający kości T’lan Imassów
Minala: głównodowodząca Kompanii Cienia
Tomad Sengar: Tiste Edur
Piórkowa Wiedźma: letheryjska niewolnica
Atri-preda Yan Tovis (Pomroka): oficer w letheryjskiej armii
Kapitan Varat Taun: oficer słuŜący pod rozkazami Pomroki
Taxilanin: tłumacz
Ahlrada Ahn: szpieg Tiste Andii między Tiste Edur
Sathbaro Rangar: arapayski czarnoksięŜnik
KtóŜ moŜe powiedzieć, gdzie leŜy granica między prawdą a armią pragnień, które
wspólnie nadają kształt wspomnieniom? We wszystkich legendach kryją się głębokie fałdy, a ich
widoczna postać prezentuje fałszywą jedność formy i zamiaru. Celowo zniekształcamy prawdę,
przypisujemy głębokie sensy wymogom wyimaginowanej konieczności. Jest to zarówno skaza,
jak i dar, poniewaŜ wyrzekając się prawdy, tworzymy, słusznie bądź nie, uniwersalne znaczenie.
Szczegółowe ustępuje miejsca ogólnemu, detale przesłania górnolotna forma i w ten sposób
opowieść czyni nas wspanialszymi niŜ w prozaicznej rzeczywistości. To właśnie ów motek słów
łączy nas z ludzkim rodzajem...
Wstęp do Wśród skazanych
Heboric
Rozdział dwunasty
Mówił o tych, którzy padną, a w jego zimnych oczach widniała naga prawda: miał na
myśli nas. Słowa o złamanych trzcinach, zrodzonych z rozpaczy przymierzach i rzezi
prowadzonej w imię zbawienia. Mówił, Ŝe wojna się szerzy, i kazał nam umknąć do nieznanych
krain, gdzie unikniemy zepsucia trawiącego Ŝycie...
Słowa śelaznego Proroka Sui Etkara
Anibarowie (Wyplatacze Koszyków)
W jednej chwili w cieniach między drzewami nie było nic, a w następnej Samar Dev
uniosła wzrok i gwałtownie wstrzymała oddech, widząc stojące tam postacie. Ze wszystkich
stron, w miejscach gdzie słoneczna polana przechodziła w gęstwę czarnych świerków, paproci i
bluszczu, otaczały ich dzikusy.
- Karso Orlong - wyszeptała kobieta. - Mamy gości...
Teblor uciął kolejny płat mięsa zabitego bhederin, a potem uniósł wzrok. Ręce miał
czerwone od krwi. Po chwili chrząknął i wrócił do pracy.
ZbliŜali się ostroŜnie, wychodząc z mroku. Byli mali, Ŝylaści, odziani w garbowane
skóry, a ramiona mieli ozdobione nasadzonymi na nie paskami futra. Ich skóra miała kolor
bagiennej wody, nagie piersi i barki pokrywała siatka rytualnych blizn. Twarze na podbródku i
nad ustami pomalowali sobie szarą farbą bądź drzewnym popiołem, imitując brody, a ich ciemne
oczy otaczały wydłuŜone kręgi jasnoniebieskiej i szarej barwy. Mieli włócznie, toporki wiszące u
pasów z niewyprawionej skóry i mnóstwo noŜy. Nosili teŜ ozdoby z kutej na zimno miedzi, które
wyraźnie zostały ukształtowane na podobieństwo faz księŜyca. Jeden z męŜczyzn miał równieŜ
naszyjnik zrobiony z ości jakiejś wielkiej ryby. Zwisał z niego dysk z czarnej miedzi i o złotych
brzegach. Samar Dev doszła do wniosku, Ŝe zapewne ma on wyobraŜać całkowite zaćmienie
słońca. Ten męŜczyzna, najwyraźniej wódz grupy, wystąpił naprzód. Postawił trzy kroki,
spoglądając na ignorującego go Karsę Orlonga, wyszedł w światło słońca i ukląkł.
Samar zauwaŜyła, Ŝe dzikus trzyma coś w rękach.
- Karsa, lepiej uwaŜaj. To, co teraz zrobisz, rozstrzygnie, czy przejdziemy przez tę
okolicę spokojnie, czy będziemy się musieli uchylać przed rzucanymi z ukrycia włóczniami.
Karsa przełoŜył dłonie na rękojeści wielkiego myśliwskiego noŜa i wbił go głęboko w
ciało zabitego zwierzęcia. Potem wstał i spojrzał na klęczącego dzikusa.
- Wstawaj - zaŜądał.
MęŜczyzna wzdrygnął się i pochylił głowę.
- Karsa, on chce ci wręczyć dar.
- To niech to zrobi na stojąco. Jego lud musi się ukrywać w głuszy, bo za duŜo klękał.
Powiedz mu, Ŝe musi wstać.
UŜywali języka handlowego i coś w twarzy klęczącego wojownika mówiło Samar, Ŝe
dzikus zrozumiał ich rozmowę... a takŜe Ŝądanie, bo wstał powoli.
- MęŜczyzno z Wielkich Drzew - zaczął. Jego głos brzmiał dla Samar ochryple i
gardłowo. - Sprawco Zniszczenia, Anibarowie ofiarują ci ten dar i proszą, byś ty równieŜ dał nam
coś w zamian.
- W takim razie to nie jest dar - przerwał mu Karsa. - Chodzi wam o handel wymienny.
W oczach wojownika pojawił się błysk strachu. Inni członkowie jego plemienia -
Anibarowie - nadal czekali wśród drzew, milczący i nieruchomi, Samar czuła jednak, Ŝe ogarnia
ich trwoga. Wódz spróbował po raz drugi - Tak, to język handlu, Sprawco. Trucizna, którą
musimy przełknąć. On nie spełnia naszych pragnień.
Karsa skrzywił się, spoglądając na Samar Dev.
- Za duŜo słów, które prowadzą donikąd, czarownico. Wytłumacz mi to.
- To plemię przestrzega staroŜytnej tradycji, która zaginęła wśród mieszkańców Siedmiu
Miast - wyjaśniła. - Tradycji wręczania darów. Taki dar stanowi miarę wielu rzeczy, a sposoby
określania jego wartości są subtelne i często trudne do zdefiniowania. Ci Anibarowie z
konieczności poznali naturę handlu, ale nie definiują wartości w taki sam sposób jak my i dlatego
z reguły tracą na wszelkich transakcjach. Podejrzewam, Ŝe nie wychodzą zbyt dobrze na
kontaktach ze sprytnymi, pozbawionymi skrupułów kupcami z cywilizowanych krain. Jest w
tym...
- Wystarczy tego - przerwał jej Karsa. - PokaŜ mi ten dar - zaŜądał, wskazując na wodza,
który kulił się, coraz bardziej przeraŜony. - Ale najpierw powiedz mi, jak się nazywasz.
- W trującym języku zwę się Wyszukiwacz Łodzi. - Obiema dłońmi uniósł wyŜej
przedmiot. - To znak odwagi wielkiego ojca bhederin.
Samar Dev uniosła brwi, spoglądając na Karsę.
- To będzie kość prąciowa byka, Teblorze.
- Wiem o tym - warknął Karsa. - Czego pragniesz w zamian, Wyszukiwaczu Łodzi?
- Do naszego lasu przybywają oŜywieńcy, którzy napadają na klany Anibarów
mieszkające na północ stąd. Zabijają kaŜdego, kto stanie im na drodze, bez Ŝadnego powodu. Ich
zaś nie moŜna zabić, poniewaŜ władają powietrzem i w ten sposób odchylają lot wymierzonych
w nich włóczni. Tak słyszeliśmy. Straciliśmy wiele imion.
- Imion? - powtórzyła Samar.
Przeniósł spojrzenie na nią i skinął głową.
- Krewnych. Osiemset czterdzieści siedem imion z północnych klanów, połączonych
więzią z moim. - Wskazał na stojących za nim milczących wojowników. - Wśród tych, którzy tu
czekają, jest tyle samo imion do stracenia. Znamy Ŝałobę po naszych zmarłych, ale bardziej Ŝal
nam dzieci. Imion nie moŜemy juŜ odzyskać. Odchodzą i nigdy nie wracają. Dlatego się
umniejszamy.
- Chcecie, Ŝebym zabił oŜywieńców w zamian za ten dar? - zapytał Karsa, wskazując na
kość.
- Tak.
- A ilu ich jest?
- Przypływają wielkimi statkami o szarych skrzydłach i ruszają do lasu na łowy. KaŜda
grupa składa się z dwunastu myśliwych. Kieruje nimi gniew, ale nic, co robimy, nie łagodzi tego
gniewu. Nie wiemy, czym ich tak obraziliśmy.
Pewnie daliście im cholerną kość prąciową byka. Samar Dev zachowała jednak tę myśl
dla siebie.
- Ile juŜ było tych polowań?
- Do tej pory dwadzieścia, ale ich łodzie nie odpływają.
Cała twarz Karsy pociemniała. Samar Dev nigdy jeszcze nie widziała u niego
podobnego gniewu. Przestraszyła się, Ŝe Teblor rozerwie tego małego, przeraŜonego człowieczka
na strzępy.
- Zapomnijcie wszyscy o wstydzie! - powiedział jednak. - Zapomnijcie! Zabójcy nie
potrzebują powodu, Ŝeby zabijać. Dlatego są zabójcami. Sam fakt waszego istnienia jest dla nich
wystarczającą obrazą. - Podszedł do Wyszukiwacza Łodzi i wyrwał kość z jego rąk. - Odbiorę
Ŝycie im wszystkim, zatopię ich przeklęte statki. Przy...
- Karsa! - przerwała mu Samar.
Odwrócił się do niej z błyskiem w oczach.
- Zanim przysięgniesz zrobić coś tak... ekstremalnego, mógłbyś rozwaŜyć bardziej
osiągalne rozwiązanie.
Widziała, Ŝe narasta w nim wściekłość.
- Na przykład - dodała pośpiesznie - mógłbyś się zadowolić przegnaniem ich z
powrotem na statki. Sprawieniem, Ŝe las stanie się dla nich... niegościnny.
Po długiej, pełnej napięcia chwili Teblor westchnął.
- Tak. To wystarczy. Choć kusi mnie, by popłynąć za nimi.
Wyszukiwacz Łodzi gapił się na Karsę, otwierając szeroko oczy ze zdumienia i zarazem
strachu.
Przez chwilę Samar sądziła, Ŝe była to nietypowa dla ogromnego wojownika próba
Ŝartu. Ale nie, Teblor mówił powaŜnie. Ku swej trwodze uświadomiła sobie, Ŝe wierzy mu i nie
znajduje w jego słowach nic zabawnego ani absurdalnego.
- Ale moŜesz chyba zaczekać z tą decyzją?
- Mogę. - Znowu łypnął na Wyszukiwacza Łodzi. - Opisz mi tych oŜywieńców.
- Są wysocy, ale nie aŜ tak, jak ty. Ich skóra ma barwę śmierci, a oczy są zimne jak lód.
Mają Ŝelazną broń i są wśród nich szamani, których oddech niesie chorobę. Wypuszczają z siebie
chmury trujących oparów. Wszyscy, którzy ich dotykają, umierają w straszliwych cierpieniach.
- Chyba uŜywają słowa „oŜywieniec” na określenie kaŜdego, kto nie pochodzi z ich
świata - powiedziała do Karsy Samar Dev. - Wrogowie, o których mówią, przypływają tu
statkami. Nie wydaje się prawdopodobne, Ŝeby rzeczywiście byli martwiakami. Oddech
szamanów to pewnie czary.
- Wyszukiwaczu Łodzi - rzekł Karsa. - Kiedy juŜ skończę ćwiartować bhederin,
zaprowadzisz mnie do tych oŜywieńców.
Twarz męŜczyzny pobladła nagle.
- To bardzo wiele dni drogi, Sprawco. Chciałem wysłać do północnych klanów
wiadomość o twoim przybyciu...
- Nie. Pójdziesz z nami.
- Ale... ale dlaczego?
Karsa podszedł bliŜej, złapał jedną ręką Wyszukiwacza Łodzi za kark i przyciągnął go
do siebie.
- Będziesz świadkiem i dzięki temu staniesz się kimś więcej, niŜ jesteś teraz. Będziesz
przygotowany na to, co czeka ciebie i ten twój nieszczęsny lud. - Puścił dzikusa, a ten wciągnął
gwałtownie powietrze i zatoczył się do tyłu. - Moi rodacy wierzyli kiedyś, Ŝe mogą się ukryć -
ciągnął Teblor, obnaŜając zęby. - Mylili się. Zrozumiałem to i ty równieŜ to teraz zrozumiesz.
Wydaje ci się, Ŝe oŜywieńcy są jedynym niebezpieczeństwem? Ty głupcze, to zaledwie początek.
Teblor wrócił do ćwiartowania zwierzyny.
Wyszukiwacz Łodzi gapił się na niego przez chwilę z błyskiem przeraŜenia w oczach.
Potem odwrócił się i wysyczał coś w swym języku. Sześciu wojowników ruszyło w stronę Karsy,
wyciągając noŜe.
- Karso - ostrzegła go Samar.
Wyszukiwacz Łodzi uniósł ręce.
- Nie! Nie chcemy cię skrzywdzić, Sprawco. Oni mają ci pomóc w ćwiartowaniu, Ŝebyś
nie musiał tracić czasu.
- Skóry trzeba wyprawić - zaŜądał Karsa.
- Zgoda.
- I niech gońcy dostarczą mi je razem z wędzonym mięsem.
- Zgoda.
- W takim razie moŜemy ruszać w drogę natychmiast. Wyszukiwacz Łodzi skinął głową,
jakby nie był w stanie wydobyć z siebie głosu.
Karsa uśmiechnął się szyderczo, uniósł nóŜ i podszedł do pobliskiej sadzawki, by zmyć
krew z ostrza, a potem z dłoni i przedramion.
Sześciu wojowników przystąpiło do ćwiartowania bhederin, a Samar Dev podeszła do
ich wodza.
- Wyszukiwaczu Łodzi.
Spojrzał na nią z lękiem w oczach.
- Jesteś czarownicą? Tak cię nazwał Sprawca.
- Jestem. Gdzie są wasze kobiety? I dzieci?
- Za tym bagnem, na północny zachód - odpowiedział. - To wyŜej połoŜone tereny. Są
tam jeziora i rzeki, gdzie moŜemy znaleźć czarne ziarno, a na płaskiej skale jagody.
Zakończyliśmy juŜ wielkie polowanie na równinie i teraz wracamy do swych licznych obozów z
zapasami mięsa na zimę. Ale my - wskazał na swych wojowników - poszliśmy za wami.
Patrzyliśmy na to, jak Sprawca zabija bhederin. Jeździ na kostnym koniu. Nigdy nie widzieliśmy,
Ŝeby ktoś ich dosiadał. Ma miecz z kamienia narodzin. śelazny Prorok opowiada naszemu
ludowi o wojownikach władających oręŜem z takiego kamienia. Mówi, Ŝe nadejdą.
- Nigdy nie słyszałam o tym śelaznym Proroku - wyznała Samar Dev, marszcząc brwi.
Wyszukiwacz Łodzi wykonał zamaszysty gest ręką i spojrzał na południe.
- Mówić o tym znaczy mówić o zamarzniętym czasie. - Zamknął oczy i ton jego głosu
zmienił się nagle. - W czasie wielkiego zabijania, który jest zamarzniętym czasem przeszłości,
Anibarowie mieszkali na równinach i docierali w swych wędrówkach prawie do samej Rzeki
Wschodniej, gdzie wznosiły się wielkie, otoczone murami obozy Ugarów. Anibarowie
handlowali z Ugarami, wymieniając mięso i skóry na Ŝelazne narzędzia i broń. Potem do Ugarów
dotarło wielkie zabijanie i wielu z nich szukało schronienia wśród Anibarów. JednakŜe zabójcy,
zwani przez Ugarów Mezla, podąŜyli za nimi. Stoczono straszliwą bitwę i wszyscy, którzy
szukali bezpieczeństwa wśród Anibarów, padli pod ciosami Mezla. Obawiając się odwetu za
pomoc, jakiej udzielili Ugarom, Anibarowie przygotowali się do ucieczki w głąb odhan, lecz
wódz Mezla znalazł ich wcześniej. Przyszedł do nich z setką złowrogich wojowników, ale
powstrzymał ich Ŝelazną broń. Oznajmił, Ŝe Anibarowie nie są jego wrogami, a potem ostrzegł,
Ŝe nadchodzą inni, którzy nie znają litości i pragną zniszczyć Anibarów. Ten wódz był śelaznym
Prorokiem, królem Sui Etkarem. Anibarowie posłuchali jego słów i uciekli na północny zachód.
Ziemie, na których przebywamy, oraz lasy i jeziora połoŜone dalej stały się ich ojczyzną. -
Spojrzał na Karsę. Teblor spakował juŜ zapasy i dosiadł konia Jhagów. - śelazny Prorok mówi
nam... - podjął, znowu zmieniając intonację - ...Ŝe istnieje czas, gdy w chwili największego
niebezpieczeństwa przychodzą nam z pomocą wojownicy uzbrojeni w kamienne miecze.
Dlatego, gdy ujrzeliśmy, kto wędruje po naszej krainie i jaki ma miecz... zrozumieliśmy, Ŝe ten
czas ma się wkrótce stać zamarzniętym czasem.
Samar Dev przyglądała mu się przez długą chwilę. Potem przeniosła wzrok na Karsę.
- Nie sądzę, Ŝebyś mógł tam jechać na Havoku - zauwaŜyła. - Niedługo wkroczymy na
trudny teren.
- Będę jechał, jak długo się da - odparł Teblor. - Ty moŜesz prowadzić konia za uzdę.
Jeśli chcesz, moŜesz go nawet nieść przez teren, który uznasz za trudny.
Poirytowana kobieta podeszła do swego wierzchowca.
- Proszę bardzo. Na razie pojadę za tobą, Karso Orlong. Przynajmniej nie będę się
musiała martwić o smagające twarz gałęzie, bo przecieŜ zwalisz wszystkie drzewa rosnące ci na
drodze.
Wyszukiwacz Łodzi zaczekał, aŜ oboje będą gotowi, a potem ruszył naprzód wzdłuŜ
północnej granicy podmokłej polany. Gdy dotarł do jej skraju, skręcił i zniknął w lesie.
Karsa zatrzymał Havoka, spoglądając na gęste chaszcze oraz rosnące blisko siebie
świerki czarne.
Samar Dev parsknęła śmiechem. Teblor przeszył ją wściekłym spojrzeniem.
A potem zsunął się z grzbietu ogiera.
Wyszukiwacz Łodzi czekał na nich z przepraszającym wyrazem pomalowanej na szaro
twarzy.
- To ścieŜki wydeptane przez zwierzynę, Sprawco. W tych lasach Ŝyją jelenie,
niedźwiedzie, wilki i łosie. Nawet bhederin nie zapuszczają się daleko poza te polany. Dalej na
północy są równieŜ wapiti i karibu. Korytarze wydeptane przez zwierzynę są, jak widzisz, niskie.
Nawet Anibarowie muszą się schylać, gdy wędrują nimi szybko. W nieznalezionym czasie, o
którym niewiele moŜna powiedzieć, jest więcej płaskiej skały i podróŜ będzie łatwiejsza.
Niski, monotonny las ciągnął się bez końca. Gąszcz przyprawiał ich o frustrację,
wydawało się, Ŝe wyrósł jedynie po to, by utrudniać wędrówkę. Skała macierzysta często
wychodziła tu nad ziemię, widzieli jej fioletowo-czarną powierzchnię, miejscami poprzeszywaną
długimi Ŝyłami kwarcytu. Ta powierzchnia była jednak nierówna, pochyła i pofałdowana,
tworzyła niecki o wysokich ścianach, leje krasowe i Ŝleby wypełnione odwarstwiającymi się,
porośniętymi śliskim, szmaragdowym mchem płytkami. W zagłębieniach leŜało mnóstwo
zwalonych drzew. Kora świerków czarnych była szorstka niczym skóra rekina, a pozbawione
szpilek, twarde jak kość gałęzie tworzyły gęstą, nieustępliwą pajęczynę.
Tu i ówdzie do ziemi docierały snopy słonecznego światła, tworząc wyspy
intensywnych barw pośrodku mrocznego świata.
Przed zmierzchem Wyszukiwacz Łodzi doprowadził ich do zdradliwego osypiska i
wdrapał się na nie. Karsa i Samar Dev musieli prowadzić konie i ta wspinaczka wydawała im się
bardzo niebezpieczna. Mech pękał pod nogami niczym przegniła skóra, odsłaniając ostre,
kanciaste kamienie oraz głębokie wyrwy, w których koń mógłby z łatwością złamać nogę.
Samar Dev była mokra od potu. Na brudnej od pyłu skórze miała liczne zadrapania. W
końcu jednak dotarła na szczyt. TuŜ przed nim odwróciła się, by przez ostatnie kilka metrów
poprowadzić konia, trzymając go za uzdę. Przed nimi ciągnęła się prawie całkowicie płaska
skalna powierzchnia, upstrzona szarymi plamami porostów. W płytkich zagłębieniach rosły
sosny wejmutki i banki, a tu i ówdzie równieŜ karłowate dęby, otoczone krzakami janowca,
czarnych jagód oraz golterii. Wielkie jak wróble waŜki śmigały w blasku zachodzącego słońca,
przecinając roje mniejszych owadów.
Wyszukiwacz Łodzi wskazał na północ.
- Ta ścieŜka prowadzi do jeziora. Tam moŜna rozbić obóz.
Ruszyli w tamtą stronę.
Nigdzie nie było widać Ŝadnych wzniesień. Grzbiet, po którym szli, wił się, przebiegając
niekiedy między niskimi wypiętrzeniami i skalnymi kolcami. Samar Dev szybko uświadomiła
sobie, jak łatwo moŜna się zgubić w tej dzikiej okolicy. Przed nimi trasa dzieliła się na dwie
odnogi. Wyszukiwacz Łodzi podszedł do jej wschodniej krawędzi, spoglądał przez chwilę w dół i
wybrał grzbiet biegnący na wschód.
Samar Dev podeszła w to samo miejsce i zobaczyła to, czego szukał - krętą linię
niewielkich głazów leŜących na skalnej półce tuŜ pod krawędzią. UłoŜono ją w kształt
przypominający węŜa. Jego głowę tworzył płaski, klinowaty głaz, natomiast ostatni kamyk ogona
był rozmiarów paznokcia jej kciuka. Wszystkie kamienie pokrywała warstwa porostów,
sugerująca, Ŝe ten drogowskaz jest bardzo stary. W kształcie węŜa nie było nic, co by
wskazywało, którą drogę naleŜy wybrać, choć jego głowa zwracała się w kierunku, w którym
zmierzali.
- Wyszukiwaczu Łodzi! - zawołała. - Jak naleŜy odczytać tego węŜa z kamieni?
Obejrzał się na nią.
- WąŜ wskazuje drogę od serca. śółw ścieŜkę ku sercu.
- Dobrze, ale dlaczego nie są na samej drodze, Ŝebyście nie musieli ich szukać?
- Kiedy niesiemy na południe czarne zboŜe, jesteśmy obciąŜeni. Ani Ŝółw, ani wąŜ nie
mogą utracić kształtu. My biegamy po tych drogach. Z cięŜarem na plecach.
- Gdzie zabieracie plony?
- Do obozów na równinach. KaŜda grupa. Gromadzimy je, a potem dzielimy, Ŝeby dla
kaŜdej grupy wystarczyło zboŜa. Jeziorom, rzekom i ich brzegom nie moŜna ufać. Czasami
Ŝniwa są dobre. Innym razem słabe. Wody podnoszą się i opadają. To nie to samo. Płaska skała
chce równo pokrywać cały świat, ale nie moŜe, więc woda podnosi się i opada. Nie klękamy
przed nierównością, bo inaczej sami odrzucilibyśmy sprawiedliwość i nóŜ odnalazłby nóŜ.
- To stare zasady radzenia sobie z głodem - potwierdziła Samar, kiwając głową.
- Zasady z zamarzniętego czasu.
Karsa Orlong zerknął na Samar Dev.
- Co to jest zamarznięty czas, czarownico?
- Przeszłość, Teblorze.
ZauwaŜyła, Ŝe w zamyśleniu zmruŜył oczy. Po chwili chrząknął.
- A nieznaleziony czas to przyszłość. Z tego wynika, Ŝe chwila obecna jest płynącym
czasem...
- Tak! - zawołał Wyszukiwacz Łodzi. - Poznałeś wielką tajemnicę Ŝycia.
Samar Dev wdrapała się na siodło. Po tej drodze mogli jechać konno, pod warunkiem, Ŝe
będą ostroŜni. Gdy Karsa Orlong podąŜył za jej przykładem, kobietę wypełnił niezwykły spokój.
Uświadomiła sobie, Ŝe zrodził się on ze słów Wyszukiwacza Łodzi.
Wielka tajemnica Ŝycia. Płynący czas, który jeszcze nie zamarzł, przed chwilą
odnaleziony w nieznalezionym.
- Wyszukiwaczu Łodzi, śelazny Prorok przybył do was dawno temu, w zamarzniętym
czasie, ale opowiadał wam o nieznalezionym czasie.
- Tak, rozumiesz to, czarownico. Sui Etkar mówi tylko w jednym języku, ale ten język
zawiera wszystko. Jest śelaznym Prorokiem. Królem.
- Waszym królem?
- Nie. My jesteśmy jego cieniami.
- Dlatego Ŝe istniejecie tylko w płynącym czasie.
MęŜczyzna odwrócił się i pokłonił z szacunkiem. Ten widok poruszył coś w duszy
Samar Dev.
- Twoja mądrość nas zaszczyca, czarownico - rzekł.
- A gdzie leŜy królestwo Sui Etkara? - zapytała.
Do oczu męŜczyzny napłynęły łzy.
- My równieŜ pragniemy poznać odpowiedź na to pytanie. Ono zagubiło się...
- W nieznalezionym czasie.
- Tak.
- Sui Etkar był Mezla.
- Tak.
Samar Dev otworzyła usta, by zadać jeszcze jedno pytanie, ale uświadomiła sobie, Ŝe nie
musi tego robić. Na nie znała odpowiedź. Zamiast tego zapytała o coś innego:
- Wyszukiwaczu Łodzi, powiedz mi, czy zamarznięty czas łączy z płynącym czasem
most?
Rozciągnął usta w rzewnym, przepojonym tęsknotą uśmiechu.
- Tak.
- Ale nie moŜecie po nim przejść.
- Nie moŜemy.
- Dlatego Ŝe most się pali.
- Tak, czarownico, most się pali.
Król Sui Etkar i nieznalezione królestwo...
***
Skalne półki opadały ku spienionym, huczącym bałwanom niczym ogromne,
nieociosane schody. Porywisty wicher gnał ciemne fale po północnym morzu aŜ po sam
horyzont, nad którym zawisły burzowe chmury koloru poczernianej zbroi. Za ich plecami rósł
ciągnący się wzdłuŜ zachodniego brzegu las skarłowaciałych sosen, jodeł i cedrów o gałęziach
poszarpanych i połamanych przez szalejące wichry.
DrŜący z zimna Taralack Veed owinął się szczelniej futrem, a potem odwrócił plecami
do wzburzonego morza.
- Teraz pójdziemy na zachód - oznajmił głośno, by przekrzyczeć wichurę. - WzdłuŜ
wybrzeŜa, aŜ do chwili, gdy skręci na północ. Potem ruszymy w głąb lądu, prosto na zachód, do
krainy kamieni i jezior. To będzie trudna podróŜ, poniewaŜ nie napotkamy wiele zwierzyny.
MoŜemy jednak łapać ryby. Co gorsza, mieszkają tam krwioŜercze dzikusy, zbyt tchórzliwe, by
atakować za dnia. Zawsze robią to nocą. Musimy być przygotowani na spotkanie z nimi. Musimy
zanieść im rzeź.
Icarium nie odezwał się ani słowem, wbijając wzrok w zwiastun nadchodzącego
sztormu.
Taralack skrzywił się i wrócił do ich otoczonego skałami obozu. Przykucnął tam,
radując się błogosławioną osłoną przed wiatrem, i ogrzał zaczerwienione z zimna dłonie nad
ogniskiem, w którym płonęło wyrzucone przez morze drewno. Pozostały juŜ tylko nieliczne
przebłyski legendarnego, niemal mitycznego spokoju Jhaga. Icarium stał się ponury i
nieprzystępny. Taralack Veed kształtował go własnoręcznie, aczkolwiek ściśle przestrzegał
wskazówek udzielonych przez Bezimiennych.
Miecz stępiał. Musisz się stać osełką, Gralu.
JednakŜe osełki były nieczułymi narzędziami, nic ich nie obchodził miecz ani dłoń go
dzierŜąca. Wojownikowi, którym władały namiętności, trudno było zdobyć się na podobną
obojętność, nie mówiąc juŜ o jej utrzymaniu. Taralack czuł narastający nacisk i wiedział, Ŝe
pewnego dnia pozazdrości Mappowi Konusowi łaski śmierci.
Osełka jednak nie moŜe równieŜ przerodzić się w nic innego.
Do tej pory posuwali się naprzód szybko. Icarium był niestrudzony. Wystarczyło
wskazać mu kierunek. Choć Taralack Veed słynął z wytrwałości, czuł się wyczerpany.
Nie jestem Trellem, a to nie jest zwyczajna wędrówka. JuŜ nie. A dla Icariuma nigdy
więcej taką nie będzie.
Dla Taralacka Veeda najwyraźniej równieŜ nie.
Uniósł wzrok, słysząc kroki, i zobaczył schodzącego w dół Icariuma.
- Te dzikusy, o których mówiłeś - zaczął Jhag bez zbędnych wstępów. - Dlaczego
miałyby nas zaczepiać?
- W ich przeklętym lesie jest pełno świętych miejsc, Icariumie.
- W takim razie wystarczy, Ŝe będziemy je omijać.
- Takie miejsca trudno jest rozpoznać. MoŜe to być rząd głazów, niemal całkowicie
ukrytych pod mchami i porostami. Albo resztki poroŜa zatknięte w rozgałęzienie drzew i tak
zarośnięte, Ŝe prawie niewidoczne. Albo Ŝyła kwarcytu usiana drobinkami złota. Albo zielony
kamień narzędziowy. Kamieniołomy są zaledwie bladym wyŜłobieniem w pionowej skale.
Wydobywają zielony kamień za pomocą ognia i zimnej wody. Mogą to nawet być ślady
niedźwiedzi na skale, pozostawione przez niezliczone pokolenia tych wrednych zwierzaków.
Wszystko to jest święte. Nie sposób zgłębić umysłu podobnych dzikusów.
- Widzę, Ŝe duŜo o nich wiesz. A przecieŜ mówiłeś, Ŝe nigdy nie odwiedzałeś tych stron.
- Opowiedziano mi o nich bardzo szczegółowo, Icariumie.
W oczach Jhaga pojawił się nagle ostry błysk.
- A kto udzielił ci tylu informacji, Taralacku Veed z Grali?
- Wędrowałem po wielu krainach, przyjacielu. Poznałem tysiąc opowieści...
- Przygotowano cię. Na spotkanie ze mną.
Blady uśmieszek bardzo pasował do tej chwili i Taralack odnalazł go z łatwością.
- Wiele z tych wędrówek odbyłem w twoim towarzystwie, Icariumie. Gdybym tylko
mógł się z tobą podzielić wspomnieniami chwil, które razem przeŜyliśmy.
- Gdybyś tylko mógł - zgodził się Icarium, wpatrując się w ognisko.
- Oczywiście - dodał Taralack - w tym darze byłoby wiele mroku, mnóstwo
nieprzyjemnych i złowrogich czynów. Pustka, jaką masz w sobie, Icariumie, jest zarówno
błogosławieństwem, jak i klątwą. Rozumiesz to, prawda?
- W tej pustce nie ma błogosławieństwa - sprzeciwił się Icarium, kręcąc głową. - Nie
mogę zapłacić sprawiedliwej ceny za wszystko, co uczyniłem. Nie mogę napiętnować swej
duszy. I dlatego nigdy się nie zmieniam, zawsze pozostaję naiwny...
- Niewinny...
- Nie, nie niewinny. Niewiedza nie jest usprawiedliwieniem, Taralacku Veed.
Zwracasz się teraz do mnie po nazwisku, a nie: „przyjacielu”. CzyŜby zaczęła cię
zatruwać nieufność?
- Dlatego moją rolą jest za kaŜdym razem przywracać ci wszystko, co utraciłeś. Niestety,
to Ŝmudne zadanie i czuję się nim znuŜony. Moja słabość polega na tym, Ŝe pragnę ci oszczędzić
najokropniejszych z tych wspomnień. Mam w sercu zbyt wiele litości, ale teraz widzę, Ŝe starając
się ciebie osłaniać, tylko cię ranię. - Splunął w dłonie i wygładził włosy, a potem znowu
wyciągnął ręce nad ogniskiem. - Proszę bardzo, przyjacielu. Kiedyś, dawno temu, zawładnęło
tobą pragnienie uwolnienia ojca, którego zabrał dom Azath. Próba zakończyła się straszliwym
niepowodzeniem i w jej wyniku zrodziła się głębsza, bardziej niszczycielska siła. Twój gniew.
Roztrzaskałeś ranną grotę i zniszczyłeś dom Azath, wypuszczając na świat zastęp demonicznych
istot, które wszystkie pragnęły jedynie dominacji i tyranii. Niektóre z nich zabiłeś, ale liczne
umknęły przed twoim gniewem i Ŝyją po dziś dzień, rozproszone w świecie niczym nasiona zła.
Najbardziej gorzka ironia kryje się w tym, Ŝe twój ojciec wcale nie pragnął uwolnienia.
Nieprzymuszony, postanowił zostać straŜnikiem domu Azath i moŜliwe, Ŝe jest nim po dziś
dzień. W rezultacie zniszczeń, jakie zadałeś, kult od zarania czasu oddający cześć Azath doszedł
do wniosku, Ŝe musi stworzyć własnych straŜników. Specjalnie wybranych wojowników, którzy
będą ci towarzyszyli, dokądkolwiek się udasz, poniewaŜ twój gniew i zniszczenie groty
najwyraźniej odebrały ci wszelką pamięć o przeszłości i wydawało się, Ŝe jesteś skazany na to,
by po kres czasu poszukiwać prawdy o wszystkim, co uczyniłeś. A takŜe raz po raz popadać w
gniew i siać wokół zniszczenie. Dlatego ów kult, Bezimienni, postanowił dać ci towarzysza.
Takiego jak ja. Tak, przyjacielu, byli przede mną inni, na długo przed moimi narodzinami, a
kaŜdego z nich nasycono czarami, które spowalniają proces starzenia oraz czynią towarzysza
odpornym na wszelkie choroby i trucizny, dopóki dochowuje wierności. Naszym zadaniem jest
kierować twą furią, przydawać jej moralnego wymiaru, a nade wszystko być twoim przyjacielem.
To ostatnie zadanie raz po raz okazywało się najprostsze, a zarazem najbardziej nęcące, łatwo
jest bowiem znaleźć w sobie głęboką i trwałą miłość do ciebie. Powodem jest twoja rzetelność,
lojalność i nieskalany honor. Przyznaję, Icariumie, Ŝe twe poczucie sprawiedliwości jest surowe.
Mimo to w ostatecznym rozrachunku cechuje się głęboką szlachetnością. A teraz czeka na ciebie
wróg. Wróg tak potęŜny, Ŝe tylko ty masz wystarczająco wiele mocy, by mu się przeciwstawić.
Dlatego właśnie wyruszyliśmy w tę podróŜ i musimy zniszczyć kaŜdego, kto stanie nam na
drodze, bez względu na powód. Tego wymaga dobro ogółu. - Pozwolił sobie na kolejny
uśmieszek, ale tym razem ubarwił go nutą straszliwego, lecz dzielnie powstrzymywanego bólu. -
Z pewnością zadajesz sobie teraz pytanie, czy Bezimienni zasługują na podobną
odpowiedzialność? Czy ich śmiertelna prawość i poczucie honoru mogą się równać z twoimi?
Odpowiedź kryje się w konieczności, a przede wszystkim w przykładzie jaki stanowisz. KaŜdym
swym uczynkiem wskazujesz Bezimiennym drogę, przyjacielu. Jeśli nie spełnią swego zadania,
to tylko dlatego, Ŝe ty nie wykonasz swojego.
Taralack Veed, zadowolony, Ŝe bezbłędnie powtórzył słowa, których go nauczono,
spojrzał na stojącego obok w blasku ogniska wysokiego wojownika. Icarium ukrył twarz w
dłoniach, jak dziecko, dla którego ślepota oznacza unicestwienie.
Taralack uświadomił sobie, Ŝe Jhag płacze.
Znakomicie. Nawet on. Nawet on będzie się karmił własnym bólem i uczyni z niego
uzaleŜniający nektar, słodki narkotyk złoŜony ze stawianych pod własnym adresem oskarŜeń i
cierpienia.
A wszelkie zwątpienie, wszelka nieufność, znikną.
Albowiem Ŝadna słodycz płynąca z tych uczuć nie moŜe być zła.
Spadły na nich pierwsze krople zimnego deszczu i usłyszeli niski łoskot gromu. Za
chwilę nadejdzie burza.
- JuŜ wypocząłem - oznajmił Taralack, wstając. - Ruszajmy. Przed nami długa droga...
- Nie ma potrzeby - przerwał mu Icarium, nie opuszczając dłoni.
- Jak to?
- Na morzu jest pełno okrętów.
***
Samotny jeździec przybył spomiędzy wzgórz niedługo po zasadzce. Barathol Mekhar
podniósł się, przerywając długotrwałe oględziny ciała zabitego demona. PotęŜne, pokryte
bliznami i dziobami przedramiona męŜczyzny zbryzgała krew. Miał na sobie zbroję i hełm, a
teraz wydobył topór.
Minęły miesiące, odkąd pojawili się tu T’lan Imassowie. Myślał, Ŝe juŜ dawno odeszli,
jeszcze przed tym, nim stary Kulat opuścił osadę w ataku nagłego szaleństwa. Nie przyszło mu
do głowy - Ŝadnemu z nich nie przyszło - Ŝe straszliwe martwiaki nadal tu są.
Wymordowały grupę wędrowców, atakując z zasadzki tak błyskawicznie, Ŝe Barathol
nawet nie zdąŜył się zorientować, co się dzieje. Jhelim i Filiad wpadli nagle do kuchni, krzycząc,
Ŝe tuŜ za przysiółkiem popełniono morderstwo. Barathol zabrał broń i pobiegł z nimi na zachodni
trakt, tylko po to, by się przekonać, Ŝe nieprzyjaciel juŜ odszedł, wykonawszy zadanie, a przy
starym trakcie leŜą dogorywające konie i nieruchome ciała. MoŜna by pomyśleć, Ŝe spadły z
nieba.
Wysłał Filiada po starą Nulliss, posiadającą pewne niewielkie zdolności uzdrawiania, a
potem wrócił do kuźni, ignorując Jhelima, który łaził za nim jak zgubione szczenię. Barathol
włoŜył bez pośpiechu zbroję. Podejrzewał, Ŝe T’lan Imassowie byli dokładni. Mieli czas, by się
upewnić, Ŝe nie popełnią błędów. Nulliss przekona się, Ŝe dla biednych ofiar nic juŜ nie moŜna
zrobić.
Po powrocie na zachodni trakt ujrzał ze zdumieniem, Ŝe staruszka z plemienia Semków
klęczy obok leŜącej na ziemi postaci, wykrzykując rozkazy do Filiada. Barathol pobiegł w tamtą
stronę. W jego oczach wyglądało to tak, jakby Nulliss włoŜyła dłonie do wnętrza ciała
męŜczyzny. Jej chude ramiona poruszały się, jak przy ugniataniu ciasta. Jednocześnie spoglądała
na leŜącą obok kobietę, która jęczała głośno i wierzgała nogami, wygrzebując bruzdy w ziemi.
Wypłynęło z niej mnóstwo krwi.
Nulliss zauwaŜyła go i przywołała do siebie.
Barathol zorientował się, Ŝe męŜczyźnie, obok którego klęczy, wypruto trzewia. Nulliss
wpychała mu je do środka.
- W imię Kaptura, kobieto - warknął kowal. - Zostaw go. JuŜ po nim. Wypełniłaś mu
brzuch ziemią...
- JuŜ niosą wrzątek - odburknęła. - Mam zamiar go umyć. - Wskazała głową na
miotającą się po ziemi kobietę. - Zraniono ją w bark, a teraz rodzi.
- Rodzi? Bogowie na dole. Posłuchaj, Nulliss, wrzątek się nie nadaje, chyba Ŝe chcesz
ugotować jego wątrobę na kolację...
- Wracaj do swojego kowadła, ty bezmózga małpo! To było czyste cięcie. Widziałam, co
potrafią zrobić dziki kłami, i tamto wyglądało znacznie gorzej.
- MoŜe z początku było czyste...
- Mówiłam, Ŝe je wyczyszczę! Ale nie moŜemy go zanieść na miejsce, jeśli będzie wlókł
za sobą wnętrzności, tak?
Skonsternowany Barathol rozejrzał się wokół. Miał ochotę kogoś zabić. To było proste
pragnienie, ale wiedział juŜ, Ŝe nie zdoła go spełnić, i ta świadomość psuła mu nastrój. Podszedł
do trzeciego ciała. To był stary męŜczyzna, wytatuowany i bezręki. T’lan Imassowie
poszatkowali go.
Zatem to on był ich celem. Tamci po prostu stanęli im na drodze. Dlatego nic ich nie
obchodziło, czy będą Ŝyć, czy zginą.
Tak czy inaczej, biedny skurczybyk nie mógł być bardziej martwy.
Po chwili Barathol podszedł do ostatniej ofiary. Z osady nadchodzili kolejni ludzie,
dwoje z nich niosło koce i szmaty. Storuk, Fenar, Hayrith, Stuk, wszyscy wydawali się drobni, w
jakiś sposób umniejszeni. Byli bladzi ze strachu. Nulliss znowu zaczęła wykrzykiwać rozkazy.
Na ziemi przed nim leŜał jakiegoś rodzaju demon. Odcięto mu obie nogi po jednej ze
stron, Barathol zauwaŜył, Ŝe stworzenie nie straciło zbyt wiele krwi, ale po śmierci stało się z nim
coś dziwnego. Wyglądało tak, jakby spuszczono z niego powietrze, jakby ukryte pod skórą ciało
zaczęło się rozpuszczać i znikać. Jego niezwykłe oczy wyschły juŜ i popękały.
- Kowalu! PomóŜ mi go podnieść!
Barathol wrócił do uzdrowicielki.
- Storuk, złapcie z bratem koc za rogi z tamtego końca. Fenar, ty pomóŜ mi z tego...
Hayrith, niewiele młodsza od Nulliss, przyniosła naręcze szmat.
- A ja? - zapytała.
- Usiądź przy kobiecie. Wepchnij jej coś w ranę. Wypalimy ją później, chyba Ŝe będzie
miała trudności z porodem.
- Straciła mnóstwo krwi - zauwaŜyła Hayrith, mruŜąc oczy. - Chyba nie wyŜyje.
- Być moŜe. Na razie przy niej usiądź. Trzymaj ją za rękę, mów coś i...
- Tak, tak, czarownico, nie ty jedna znasz się tu na takich sprawach.
- Świetnie. To bierz się do roboty.
- Długo na to czekałaś, co?
- Zamknij się, ty krowo bez cycków.
- Królowa Nulliss, wielka kapłanka wredności!
- Kowalu - warknęła Nulliss - przywal jej toporem, dobra?
Hayrith umknęła, sycząc ze złością.
- PomóŜ mi - poprosiła Barathola Nulliss. - Musimy go podnieść.
UwaŜał, Ŝe nie ma sensu się trudzić, ale spełnił jej prośbę. Gdy juŜ to zrobili, Ŝe
zdziwieniem usłyszał od staruszki, Ŝe młodzieniec przeŜył ten zabieg.
Gdy Nulliss i jej pomocnicy zabrali rannego, Barathol wrócił do poćwiartowanego ciała
wytatuowanego staruszka. Przykucnął u jego boku. To będzie nieprzyjemne zadanie, ale moŜe
rzeczy znalezione przy zabitym powiedzą mu coś na jego temat. Przetoczył zwłoki, a potem
znieruchomiał, wpatrując się w martwe oczy. Oczy kota. Z nagłym zainteresowaniem spojrzał na
tatuaŜe, a potem usiadł powoli.
Dopiero wtedy zauwaŜył stosy nieŜywych much. Pokrywały ziemię ze wszystkich stron.
Nigdy w Ŝyciu nie widział ich tak duŜo. Wstał i wrócił do zabitego demona.
Przyglądał się mu przez chwilę, nim jego uwagę odwrócił odległy ruch i tętent końskich
kopyt. Wieśniacy wrócili po cięŜarną kobietę.
Spojrzał na zmierzającego wprost ku niemu jeźdźca.
MęŜczyzna dosiadał spienionego rumaka barwy wyblakłej w słońcu kości. Miał na sobie
zakurzoną zbroję powleczoną białym lakierem, a spod hełmu wyzierała blada, wymizerowana
twarz. Przybysz ściągnął wodze, zsunął się z siodła, i ignorując Barathola, podszedł chwiejnym
krokiem do demona, by osunąć się przed nim na kolana.
- Kto... kto to zrobił? - zapytał.
- T’lan Imassowie. Było ich pięciu. Nieźle sfatygowani, nawet jak na T’lan Imassów. To
była zasadzka. - Barathol wskazał na ciało wytatuowanego męŜczyzny. - Chyba chodziło im o
niego. To kapłan kultu Treacha, Pierwszego Bohatera.
- Treach został teraz bogiem.
Barathol skwitował tę wiadomość chrząknięciem. Spojrzał na proste chaty przysiółka,
który nauczył się zwać domem.
- Towarzyszyło mu dwoje innych. Oboje jeszcze Ŝyją, ale męŜczyzna nie pociągnie
długo. Kobieta jest w ciąŜy i właśnie rodzi... MęŜczyzna wlepił w niego wzrok.
- Dwoje? Powinno być troje. Dziewczyna...
Barathol zmarszczył brwi.
- Myślałem, Ŝe to kapłan był ich celem, bo poszatkowali go bardzo dokładnie, ale teraz
widzę, Ŝe załatwili go dlatego, Ŝe był najgroźniejszy. Musiało im chodzić o dziewczynę, bo tu jej
nie ma.
MęŜczyzna wstał. Dorównywał wzrostem Baratholowi, choć nie był tak szeroki w
barach.
- Być moŜe uciekła. Na wzgórza...
- Niewykluczone. Ale... - Wskazał na martwego konia leŜącego nieopodal. - Zdziwił
mnie ten dodatkowy wierzchowiec, osiodłany jak pozostałe. Załatwili go na szlaku.
- Ach, tak. Rozumiem.
- Kim jesteś? - zapytał Barathol. - I kim była dla ciebie ta dziewczyna?
Na twarzy nieznajomego nadal malował się głęboki szok. MęŜczyzna zamrugał, a potem
skinął głową.
- Nazywam się L’oric. Dziewczyna była... była dla Królowej Snów. Miałem ją zabrać... i
mojego chowańca.
Ponownie spojrzał na demona i jego twarz wykrzywiła się w grymasie bólu.
- Widzę, Ŝe fortuna ci nie sprzyjała - stwierdził Barathol. Nagle nasunęła mu się pewna
myśl. - L’oric, czy znasz się na uzdrawianiu?
- Słucham?
- Jesteś jednym z wielkich magów sha’ik...
L’oric odwrócił wzrok, jakby te słowa zadały mu ból.
- Sha’ik nie Ŝyje. Bunt został stłumiony.
Barathol wzruszył ramionami.
- Tak - przyznał L’oric. - W razie potrzeby potrafię przywołać moc Denul.
- Czy obchodzi cię tylko Ŝycie dziewczyny? - Barathol wskazał na demona. - Swemu
chowańcowi nie zdołasz juŜ pomóc, ale co z jego towarzyszami? Czy będziesz tu stał obojętnie,
myśląc tylko o tym, co straciłeś?
W oczach maga błysnął gniew.
- Radziłbym ci ostroŜność - rzekł cicho. - Nie ulega wątpliwości, Ŝe byłeś kiedyś
Ŝołnierzem, a mimo to ukryłeś się tu jak tchórz, gdy całe Siedem Miast powstało, marząc o
wolności. Nie pozwolę, by czynił mi wymówki ktoś taki jak ty.
Barathol zatrzymał na chwilę spojrzenie ciemnych oczu na L’oricu, a potem ruszył w
stronę budynków.
- Ktoś przyjdzie przygotować zabitych do pochówku - rzucił, oglądając się przez ramię.
***
Nulliss kazała zanieść swych podopiecznych do starego zajazdu. Dla kobiety
przyniesiono z jednego z pokojów łóŜko, natomiast młodzieńca z wyprutymi wnętrznościami
połoŜono na stole we wspólnej sali. Na palenisku stał gar z gotującą się wodą, a Filiad wyciągał z
niego pogrzebaczem pasy tkaniny, które następnie podawał semkowskiej kobiecie.
Nulliss ponownie wyciągnęła wnętrzności na zewnątrz, ale na razie ignorowała
pulsującą masę. Obie ręce zanurzyła głęboko w jamie brzusznej.
- Muchy! - wysyczała, gdy Barathol wszedł do środka. - W tej cholernej dziurze jest
pełno martwych much!
- Nie zdołasz go uratować - stwierdził Barathol. Podszedł do szynkwasu i połoŜył topór
na podrapanej, zakurzonej powierzchni. Broń stuknęła głucho o drewno. Spoglądając na Hayrith,
zdjął pancerne rękawice.
- JuŜ urodziła? - zapytał.
- Tak. Dziewczynkę. - Hayrith umyła ręce w misce, wskazując głową na małe
zawiniątko leŜące na piersi kobiety. - Myślałam, Ŝe będzie źle, kowalu. Naprawdę źle. Dziecko
było całe niebieskie, choć pępowina się nie zapętliła ani nie owinęła wokół szyi.
- To dlaczego miało taki kolor?
- Miało? Nadal ma. Pewnie ojciec był Napańczykiem.
- A co z matką?
- Będzie Ŝyła. Nie potrzebowałam Nulliss. Potrafię oczyścić i przypiec ranę.
Towarzyszyłam świętej armii falah’da Hissaru, więc w swoim czasie widziałam mnóstwo bitew.
I oczyściłam mnóstwo ran. - Otrząsnęła dłonie z wody i wytarła je o brudną bluzę. - Oczywiście,
dostanie gorączki, ale jeśli ją przeŜyje, wszystko będzie w porządku.
- Hayrith! - zawołała Nulliss. - Chodź wypłukać te szmaty! Potem wrzuć je z powrotem
do wrzątku! Bogowie na dole, zaraz go stracę! Serce bije coraz słabiej!
Drzwi otworzyły się gwałtownie. Wszyscy zwrócili głowy w stronę L’orica, który
wszedł powoli do izby.
- Kto to jest, w imię Kaptura? - zapytała Hayrith.
- Wielki mag L’oric, uchodźca z Apokalipsy - odparł Barathol, zdejmując hełm.
Hayrith zachichotała.
- Och, czyŜ nie trafił we właściwe miejsce! Witaj, L’oricu! Nalej sobie kufel pyłu, nałóŜ
talerz popiołu i przyłącz się do nas! Fenar, przestań się gapić i idź po Chaura i Urdana. Trzeba
poćwiartować te konie. Nie chcemy, Ŝeby wilki ze wzgórz dobrały się do nich przed nami.
Barathol przyglądał się L’oricowi, który podszedł do klęczącej przy młodzieńcu Nulliss.
Kobieta wpychała do rany szmaty i wyciągała je z powrotem. Krwi było stanowczo za duŜo. Nic
dziwnego, Ŝe serce biło coraz słabiej.
- Odsuń się - polecił jej L’oric. - Nie władam Wielką Denul, ale przynajmniej zdołam
oczyścić i zamknąć ranę, a takŜe zapobiec infekcji.
- Stracił za duŜo krwi - wysyczała Nulliss.
- Być moŜe - przyznał L’oric - ale dajmy jego sercu szansę odpoczynku.
Nulliss odsunęła się od rannego.
- Jak sobie Ŝyczysz - burknęła. - Ja juŜ mu nie pomogę.
Barathol wszedł za szynkwas, przykucnął naprzeciwko duŜej deski i puknął w nią
mocno. Spadła na podłogę, odsłaniając trzy zakurzone dzbany. Wziął jeden z nich, wyprostował
się i postawił na kontuarze. Znalazł kufel, wytarł go, wyciągnął zatyczkę i napełnił naczynie.
Wszyscy spoglądali na niego - pomijając tylko L’orica, który przystanął obok
młodzieńca, opierając dłonie na jego piersi.
- Skąd to się wzięło, kowalu? - zapytała Hayrith przepojonym szacunkiem głosem.
- Z zapasów starego Kulata - wyjaśnił Barathol. - Nie sądzę, Ŝeby miał w najbliŜszym
czasie wrócić.
- Co to za zapach?
- Falarski rum.
- Błogosławieni bogowie na górze i na dole!
W jednej chwili wszyscy obecni w izbie miejscowi zgromadzili się przy szynkwasie.
Nulliss odciągnęła z warknięciem Filiada do tylu.
- Nie ty. Jesteś za młody!
- Za młody? Kobieto, mam dwadzieścia sześć lat!
- No właśnie! Dwadzieścia sześć lat? To za mało, Ŝeby docenić falarski rum, ty chudy
szczeniaku.
Barathol westchnął.
- Nie bądź zachłanna, Nulliss. Zresztą na dole stoją jeszcze dwa dzbanki.
Wziął kufel i odszedł na bok. Filiad i Jhelim dostali się za szynkwas, przepychając się
nawzajem.
Po ranie na brzuchu młodzieńca została tylko sina blizna, otoczona plamami krzepnącej
krwi. L’oric nadal stał obok rannego, trzymając nieruchome dłonie na jego piersi. Po chwili
otworzył oczy i się odsunął.
- Ma mocne serce... zobaczymy. Gdzie kobieta?
- Tam. Ma ranny bark. Przypaliliśmy ranę, ale gwarantuję, Ŝe wda się zakaŜenie, które
zapewne ją zabije, jeśli czegoś nie zrobisz.
L’oric skinął głową.
- Nazywa się Scillara. Tego młodzieńca nie znam. - Zmarszczył brwi. - Heboric
Widmoworęki... - Potarł twarz. - Nigdy bym nie pomyślał... - Zerknął na Barathola. - Kiedy
Treach wybrał go na swego BoŜego Jeźdźca, było w tym tak wiele mocy. T’lan Imassowie?
Pięciu sfatygowanych T’lan Imassów?
Barathol wzruszył ramionami.
- Nie widziałem zasadzki. Imassowie pokazali się tu przed kilkoma miesiącami. Potem
wyglądało na to, Ŝe odeszli. W końcu nic ich tu nie interesowało. Nawet ja.
- To byli słudzy Okaleczonego Boga - wyjaśnił L’oric. - Niezwiązani z Wielkiego Domu
Łańcuchów. - Podszedł do kobiety, którą nazwał Scillarą. - Bogowie rzeczywiście toczą wojnę...
Barathol wytrzeszczył oczy. Wypił połowę zawartości kufla i podąŜył za wielkim
magiem.
- Mówisz: bogowie.
- Słychać juŜ w niej szept gorączki. To źle. - Przymknął oczy i zaczął mamrotać coś pod
nosem. Po chwili odsunął się i spojrzał Baratholowi w oczy. - Oto, co nas czeka. Przelew krwi
śmiertelników. Zagłada niewinnych. Nawet tutaj, w tej zabitej deskami wiosce, nie zdołasz uciec
przed udręką... ona cię znajdzie. Znajdzie nas wszystkich.
Barathol dopił rum.
- Wyruszysz na poszukiwania dziewczyny?
- śeby wyrwać ją w pojedynkę z rąk Niezwiązanych? Nie. Nawet gdybym wiedział
gdzie ich szukać. Plan Królowej Snów spalił na panewce. Ona zapewne juŜ o tym wie. -
Zaczerpnął z wysiłkiem głęboki haust powietrza. Barathol dopiero w tej chwili zauwaŜył, jak
bardzo zmęczony jest wielki mag. - Nie - powtórzył L’oric. Niepewność w jego oczach ustąpiła
miejsca cierpieniu. - Straciłem chowańca... ale... - Potrząsnął głową. - Ale nie czuję bólu.
Przerwaniu więzi powinien towarzyszyć ból. Nie rozumiem...
- Wielki magu - rzekł Barathol - mamy tu wolne pokoje. Wypocznij chwilę. KaŜę
Hayrith znaleźć coś do jedzenia. Filiad moŜe odprowadzić twojego konia do stajni. Zaczekaj tu
na mój powrót.
Kowal wydał polecenia Hayrith, a potem opuścił zajazd, wracając na zachodni trakt.
Spotkał tam Chaura, Fenara i Urdana, zdejmujących siodła i uprząŜ z zabitych koni.
- Chaur! - zawołał. - Odsuń się. Nie, w tamtą stronę, nie ruszaj się do cholery. O, tam.
Nie ruszaj się.
Podszedł do konia dziewczyny i okrąŜył go powoli, wypatrując śladów.
Chaur wiercił się nerwowo. Był potęŜnym męŜczyzną, ale miał umysł dziecka, choć
widok krwi nigdy mu nie przeszkadzał.
Barathol ignorował go, skupiając uwagę na zadrapaniach, bruzdach i przesuniętych
kamieniach. W końcu udało mu się znaleźć odcisk małej stopy, tylko jeden i w dodatku dziwnie
wykrzywiony na pięcie. Po obu jego stronach wypatrzył większe ślady szkieletowych stóp,
powiązanych tu i ówdzie rzemieniami albo paskami niegarbowanej skóry.
Tak jest. Udało się jej zeskoczyć ze śmiertelnie rannego konia, ale gdy tylko dotknęła
stopą ziemi, T’lan Imassowie złapali ją i unieśli w górę. Z pewnością się wyrywała, ale nie miała
szans w starciu z ich nieludzką, nieubłaganą siłą.
A potem T’lan Imassowie zniknęli. Obrócili się w pył. I w jakiś sposób zabrali ją ze
sobą. Nie wiedział, Ŝe to moŜliwe, ale... dalej nie było juŜ śladów.
Zawiedziony Barathol wrócił do zajazdu.
Chaur wydał z siebie płaczliwy dźwięk.
- Wszystko w porządku, Chaur - uspokoił go, oglądając się za siebie. - MoŜesz wracać
do pracy.
Odpowiedział mu radosny uśmiech.
***
Gdy tylko Barathol wrócił do izby, wyczuł, Ŝe coś się zmieniło. Miejscowi opierali się
plecami o ścianę za szynkwasem, a L’oric stał pośrodku pomieszczenia, spoglądając na kowala,
który zatrzymał się tuŜ za drzwiami. Wielki mag wydobył miecz. Klinga lśniła białym blaskiem.
- Właśnie usłyszałem, jak się nazywasz - oznajmił, przeszywając Barathola twardym
spojrzeniem.
Kowal wzruszył ramionami.
Blada twarz L’orica wykrzywiła się w szyderczym uśmiechu.
- Pewnie to rum rozluźnił im języki albo po prostu zapomnieli, Ŝe rozkazałeś im trzymać
takie szczegóły w tajemnicy.
- Niczego im nie rozkazywałem - odparł Barathol. - Ci ludzie nic nie wiedzą o
zewnętrznym świecie i nic ich on nie obchodzi. A jeśli juŜ mowa o rumie. - Spojrzał na
stłoczonych za szynkwasem ludzi. - Nulliss, zostało trochę?
Kobieta skinęła głową.
- Postaw go na kontuarze - zaŜądał Barathol. - Obok mojego topora.
- Byłbym głupi, gdybym pozwolił ci zbliŜyć się do broni - ostrzegł go L’oric, unosząc
miecz.
- To zaleŜy od tego, czy masz zamiar ze mną walczyć - zauwaŜył Barathol.
- Potrafiłbym wymienić stu takich, którzy na moim miejscu nie wahaliby się ani chwili.
Kowal uniósł brwi.
- Mówisz: stu. A ilu z nich zostało jeszcze wśród Ŝywych?
L’oric zacisnął usta w wąską linię.
- Wydaje ci się, Ŝe tak po prostu odszedłem sobie z Arenu? - ciągnął Barathol. - Nie ja
jeden ocalałem, wielki magu. Ścigali mnie. Od Traktu Areńskiego aŜ po Karashimesh musiałem
walczyć prawie bez przerwy, nim wreszcie zostawiłem ostatniego z nich w rowie, Ŝeby
wykrwawił się na śmierć. MoŜe i wiesz, jak się nazywam, i pewnie wydaje ci się, Ŝe wiesz, jaką
zbrodnię popełniłem... ale ciebie tam nie było. Wszyscy, którzy tam byli, zginęli. Czy naprawdę
zaleŜy ci na tym, by podnosić tę rękawicę?
- Mówią, Ŝe to ty otworzyłeś bramę...
Barathol prychnął pogardliwie i podszedł do dzbanka z rumem postawionego przez
Nulliss na szynkwasie.
- To śmieszne. T’lan Imassowie nie potrzebują bram. - Semkowska czarownica znalazła
pusty kufel i równieŜ postawiła go z głośnym stukiem na kontuarze. - Och, faktycznie ją
otworzyłem. Kiedy uciekałem z miasta na najszybszym koniu, jakiego udało mi się znaleźć.
Wtedy juŜ rozpoczęła się rzeź.
- Ale ty nie zostałeś w mieście. Nie próbowałeś walczyć, Baratholu Mekhar! Niech cię
Kaptur, człowieku, oni zbuntowali się dla ciebie!
- Szkoda, Ŝe nie wpadli na to, Ŝeby mnie najpierw zapytać o zdanie - warknął Barathol,
napełniając kufel. - A teraz odłóŜ ten cholerny miecz, wielki magu.
Po chwili wahania L’oric zgarbił się i powoli schował broń.
- Masz rację. Jestem na to zbyt zmęczony. Za stary. - Zmarszczył brwi, a potem
wyprostował się nagle. - Myślałeś, Ŝe ci T’lan Imassowie przyszli po ciebie, prawda?
Barathol spojrzał na niego znad poobtłukiwanego brzegu kufla.
L’oric przesunął dłonią po włosach i rozejrzał się wokół, jakby zapomniał, gdzie się
znajduje.
- Na oddech Kaptura, Nulliss - rzekł z westchnieniem Barathol. - Znajdź biednemu
skurczybykowi jakieś krzesło, dobra?
***
Szara mgiełka z oślepiająco jasnymi drobinami srebrnego blasku rozproszyła się powoli.
Felisin Młodsza znowu poczuła własne ciało. W kolana wbijały się jej ostre kamienie, a w
powietrzu unosiła się woń pyłu, potu i strachu. Umysł dziewczyny wypełniały wizje chaosu i
rzezi. Była odrętwiała, zdolna co najwyŜej widzieć, postrzegać kształt tego, co ją otaczało. Przed
nią wznosiła się skalna ściana, poprzecinana pęknięciami powstałymi pod wpływem napręŜenia.
Padały na nią snopy ostrego słonecznego blasku. Sterty naniesionego przez wiatr piasku
gromadziły się na pozostałościach szerokich, niskich kamiennych stopni, które zdawały się
prowadzić do wnętrza samej ściany. BliŜej Felisin widziała wielkie kostki dłoni prześwitujące
przez cienką, ogorzałą skórę. Ta ręka ściskała ją mocno za ramię powyŜej łokcia. Odsłonięte
więzadła nadgarstka poruszały się z cichym skrzypieniem, jak rozciągane rzemienie. Nie była w
stanie wyrwać się z tego uchwytu. Wszelkie próby doprowadziły ją tylko do wyczerpania. Blisko
siebie czuła fetor wielowiekowego rozkładu. Od czasu do czasu widziała teŜ usmarowany krwią
kamienny miecz, szeroki u haczykowatego sztychu i zwęŜający się ku owiniętej w skórę
rękojeści. Czarny kamień lśnił jak szkło, a przy samym ostrzu był tak cienki, Ŝe stawał się
półprzezroczysty.
Wokół dziewczyny stali następni straszliwi T’lan Imassowie. Byli zbrukani krwią,
niektórzy mieli zmiaŜdŜone kończyny bądź nie mieli ich w ogóle, a jednemu brakowało połowy
twarzy. Uświadomiła sobie jednak, Ŝe to stare uszkodzenia. Ostatnia stoczona przez nich bitwa
była zaledwie potyczką i nic ich nie kosztowała.
Wiatr zawodził Ŝałobnie pod skalną ścianą. Felisin podniosła się i zdrapała z kolan
powbijane w ciało kamyki.
Zginęli. Wszyscy zginęli.
Powtarzała to sobie raz po raz, jakby dopiero teraz odkryła te słowa, jakby nie miały
jeszcze dla niej znaczenia, nie były częścią zrozumiałego dla niej języka. Wszyscy moi
przyjaciele zginęli. Jaki był sens mówić to na głos? Niemniej te słowa wracały do niej raz po raz,
jakby rozpaczliwie pragnęły sprowokować odpowiedź. Jakąkolwiek odpowiedź.
Nagle usłyszała nowy dźwięk. Szuranie dobiegało od strony urwiska. Dziewczyna
zamrugała, by usunąć z oczu szczypiący pot, i zobaczyła, Ŝe jedna ze szczelin poszerzyła się
niespodziewanie, jakby ktoś skruszył jej ściany kilofem. Wyłoniła się z niej przygarbiona postać.
Staruszek miał na sobie niewiele więcej niŜ łachmany i pokrywała go gruba warstwa kurzu. Na
jego przedramionach i grzbietach dłoni widniały sączące rzadki płyn owrzodzenia.
Ujrzawszy ją, padł na kolana.
- Przybyłaś! Obiecały... ale dlaczego miałyby kłamać? - Wydobywające się z jego ust
słowa mieszały się z dziwnymi stukającymi dźwiękami. - Teraz cię stąd zabiorę. Wszystko jest
dobrze. Nic ci nie grozi, dziecko, jesteś wybrana.
- O czym ty gadasz? - zapytała Felisin, po raz kolejny próbując się wyrwać. Tym razem
udało się jej, gdyŜ martwa dłoń rozluźniła uścisk. Dziewczyna zachwiała się na nogach.
Staruszek zerwał się nagle i ją podtrzymał.
- Jesteś wyczerpana. Nic w tym dziwnego. Złamano tak wiele zasad, Ŝeby cię tu
sprowadzić...
Odsunęła się od niego, wspierając dłoń na rozgrzanej słońcem ścianie.
- Tu, to znaczy gdzie?
- To staroŜytne miasto, Wybrana. Pochowały je piaski, ale wkrótce oŜyje na nowo.
Jestem jedynie pierwszym, którego wezwano, by ci słuŜył. Nadejdą teŜ inni. JuŜ wyruszyli w
drogę, albowiem oni równieŜ usłyszeli Szepty. Rozumiesz, to słabi je słyszą, a słabych jest
bardzo, bardzo wielu.
Znowu rozległy się stuki. Staruszek miał w ustach pełno kamyków.
Felisin odwróciła się od ściany urwiska, spoglądając na ciągnące się przed nią
pustkowie. Było tam widać pozostałości starej drogi, ślady orki...
- Szliśmy tędy! Wiele tygodni temu! - Łypnęła ze złością na staruszka. - Zabraliście
mnie z powrotem!
Uśmiechnął się, odsłaniając zuŜyte, popękane zęby.
- To miasto naleŜy teraz do ciebie, Wybrana...
- Przestań mnie tak nazywać!
- Proszę... uwolniono cię i przelano przy tym krew... tobie przypadnie w udziale nadanie
sensu temu poświęceniu...
- Poświęceniu? To było morderstwo! Zabili moich przyjaciół!
- Pomogę ci ich opłakiwać. Na tym polega moja słabość, rozumiesz? Zawsze płaczę nad
sobą, poniewaŜ piję i nigdy nie opuszcza mnie pragnienie. Słabość. Uklęknij przed nią, dziecko.
Oddaj jej cześć. Walka nie ma sensu. Smutek świata jest znacznie potęŜniejszy, niŜ ty będziesz
mogła kiedykolwiek się stać. To właśnie musisz sobie uświadomić.
- Chcę stąd odejść.
- To niemoŜliwe. Przyprowadzili cię tu Niezwiązani. A nawet gdybyś mogła odejść,
dokąd byś poszła? Od najbliŜszych osad dzieli nas wiele mil. - Possał kamienie, a potem
przełknął ślinę. - Nie miałabyś nic do jedzenia. Nie znalazłabyś wody. Proszę, Wybrana, w
pogrzebanym mieście czeka na ciebie świątynia. Trudziłem się bardzo długo i cięŜko, by
przygotować ją na twoje przyjście. A gdy zaakceptujesz to, kim się stałaś, przybędą kolejni
słudzy, gorąco pragnący spełniać wszystkie twoje Ŝyczenia. - Przerwał, by znowu się
uśmiechnąć, i Felisin zauwaŜyła kamyki. Miał w ustach co najmniej trzy: czarne i błyszczące,
wielkości kostek palców dłoni. - Wkrótce sobie uświadomisz, Ŝe jesteś przywódczynią
największego kultu religijnego w Siedmiu Miastach, a ten kult będzie się szerzył dalej,
przekroczy wszystkie morza i oceany, ogarnie cały świat...
- Jesteś szalony - przerwała mu Felisin.
- Szepty nie kłamią. - Wyciągnął ku niej rękę. Dziewczyna wzdrygnęła się przed jego
błyszczącą, pokrytą krostami dłonią. - Ach, rozumiesz, wybuchła zaraza. Poliel, sama bogini,
pokłoniła się przed Przykutym. Wszyscy musimy się przed nim pokłonić, nawet ty. Dopiero
wtedy zdobędziesz moc, która prawnie naleŜy do ciebie. Zaraza pochłonęła wiele ofiar, ale
niektórzy ocaleli dzięki Szeptom. Wszyscy jesteśmy naznaczeni. Wrzody, wykrzywione
kończyny, ślepota. Niektórzy stracili języki. Zgniły im i odpadły. Dlatego są teraz niemi. Innym
pociekła krew z uszu i ich świat opuściły wszelkie dźwięki. Rozumiesz? KaŜdy z nich miał jakąś
słabość, a Przykuty pokazał im, jak uczynić z niej siłę. Wyczuwam ich wszystkich, albowiem
jestem pierwszy. Jestem twoim seneszalem. Wyczuwam ich. Nadchodzą.
Nadal gapiła się na jego owrzodzoną dłoń i po chwili staruszek ją cofnął.
Znowu zastukał kamieniami.
- Proszę, chodź ze mną. PokaŜę ci, co zrobiłem.
Felisin ukryła twarz w dłoniach. Nic nie rozumiała. Nic z tego nie miało sensu.
- Jak masz na imię? - zapytała.
- Kulat.
- A jak ja mam na imię? - wyszeptała.
Pokłonił się jej nisko.
- Nie rozumieli tego. śaden z nich tego nie rozumiał. Apokalipsa to nie tylko wojna, nie
tylko bunt. To spustoszenie. Nie wyłącznie krainy, to jest tylko skutkiem ubocznym, rozumiesz?
Apokalipsa jest spustoszeniem ducha. MiaŜdŜy go, czyni niewolnikiem własnych słabości.
Jedynie taka udręczona dusza moŜe spowodować dewastację krainy i wszystkich, którzy w niej
mieszkają. Musimy umrzeć wewnątrz, by móc zabijać to, co Ŝyje na zewnątrz. Dopiero wtedy,
gdy śmierć zabierze nas wszystkich, znajdziemy zbawienie. - Pokłonił się jeszcze niŜej. - Jesteś
Sha’ik Odrodzoną, Wybraną Ręką Apokalipsy.
***
- Zmiana planów - mruknął Iskaral Krost, biegając z pozoru bezładnie wokół ogniska. -
Spójrz! - wysyczał. - Ta parszywa krowa zniknęła! Kilka monstrualnych cieni pośrodku nocy i
bach! Nie zostało nic oprócz pająków chowających się po wszelkich zakamarkach. E tam! To
nędzne tchórzostwo. Tak sobie myślałem, Trellu, Ŝe powinniśmy uciec. Tak jest, uciec. Ty udasz
się w tę stronę, a ja w tamtą... to znaczy, będę szedł tuŜ za tobą, oczywiście, dlaczego miałbym
cię teraz opuścić? Nawet jeśli te stwory tu idą... - Przerwał, pociągnął się za włosy, a potem
znowu zaczął się miotać jak szaleniec. - Ale czemuŜ miałbym się martwić? CzyŜ nie byłem
wierny? Skuteczny? Błyskotliwy jak zawsze? To po co tu przybyły?
Mappo wyjął z worka buzdygan.
- Nic nie widzę - stwierdził. - A słyszę tylko ciebie, wielki kapłanie. Kto ma się tu
zjawić?
- A czy powiedziałem, Ŝe ktoś ma się zjawić?
- Tak, powiedziałeś.
- Czy mogę coś na to poradzić, jeśli straciłeś rozum? AleŜ tego właśnie chcemy się
dowiedzieć, czyŜ nie tak? W końcu nie potrzebujemy towarzystwa. MoŜna by pomyśleć, Ŝe to
ostatnie miejsce, w którym chciałyby się znaleźć, jeśli rzeczywiście czuję to, co czuję, a nie
czułbym tego, co czuję, gdyby nie było tu czegoś, co ma zapach, jasne? - Przerwał i uniósł
głowę. - A co to za zapach? NiewaŜne. Na czym to stanąłem? Tak jest, próbuję sobie wyobrazić
coś niewyobraŜalnego, a mianowicie moŜliwość, Ŝe Tron Cienia jest w rzeczywistości całkiem
zdrowy na umyśle. Wiem, Ŝe to niedorzeczność. Tak czy inaczej, jeśli to prawda, to ta... ta istota,
wie co robi. Ma powody. Prawdziwe powody.
- Iskaralu Krost - odezwał się Mappo, wstając z miejsca przy ognisku, gdzie dotąd
siedział. - Czy grozi nam jakieś niebezpieczeństwo?
- A czy Kaptur pamięta lepsze dni? Oczywiście, Ŝe grozi, ty tępy głąbie... Och, muszę
zatrzymywać takie opinie dla siebie. A moŜe spróbujemy tak? Niebezpieczeństwo? Ha, ha,
przyjacielu, z pewnością nie. Ha, ha. Ha. Och, tutaj są...
Z mroku wychynęły potęŜne sylwetki. Z jednej strony oczy jak czerwone węgielki, z
drugiej jaskrawozielone. Potem dwie następne pary, jedna złota, a druga miedziana. Milczące,
masywne, śmiertelnie groźne bestie.
Ogary Cienia.
Gdzieś daleko na pustyni zawył wilk albo kojot, jakby nagle poczuł woń bijącą z samej
Otchłani. BliŜej umilkły świerszcze.
Włosy na karku Trella zesztywniały. Czuł teraz zapach srogich bestii. Ostry, gryzący
fetor przyniósł ze sobą bolesne wspomnienia.
- Czego od nas chcą, wielki kapłanie?
- Cicho... muszę się zastanowić.
- Nie przemęczaj się bez potrzeby - dobiegł z ciemności czyjś głos. Mappo odwrócił się i
zobaczył, Ŝe w krąg światła ogniska wszedł jakiś męŜczyzna. Nosił szary płaszcz, był dość
wysoki i nie wyróŜniał się niczym szczególnym. - One tylko tędy przechodzą.
Twarz Iskarala rozpromieniła się fałszywą radością. Kapłan wzdrygnął się.
- Ach, Kotylionie, czy nie widzisz, Ŝe osiągnąłem wszystko, czego chciał ode mnie Tron
Cienia?
- Tym starciem z Dejimem Nebrahlem nawet przekroczyłeś oczekiwania - stwierdził
Kotylion. - Przyznaję, Ŝe nie miałem pojęcia, Ŝe jesteś aŜ tak zręczny, Iskaralu Krost. Tron Cienia
dobrze wybrał swego Maga.
- Tak, on jest pełen niespodzianek. - Wielki kapłan podszedł bokiem do ogniska i
przykucnął przy nim. - Co on chce osiągnąć? - zapytał, unosząc głowę. - Uspokoić mnie? On
mnie nigdy nie uspokaja. Wskazać Ogarom trop jakiegoś biednego głupca? Mam nadzieję, Ŝe to
nie potrwa długo. Z uwagi na tego głupca. Nie, nie chodzi mu o Ŝadną z tych rzeczy. Chce mi
zamieszać w głowie, ale ja w końcu jestem wielkim kapłanem Cienia, więc tego nie da się zrobić.
A dlaczego? Dlatego Ŝe słuŜę najbardziej dezorientującemu ze wszystkich bogów. Czy więc
powinienem się martwić? Pewnie, Ŝe powinienem, ale on nigdy się o tym nie dowie, tak?
Spokojnie, muszę tylko uśmiechnąć się do tego boskiego zabójcy i zapytać: napijesz się
kaktusowej herbaty, Kotylionie?
- Dziękuję - odparł bóg. - Chętnie.
Mappo odłoŜył buzdygan i usiadł z powrotem przy ognisku, a Iskaral nalał herbaty. Trell
walczył z narastającą desperacją. Gdzieś na północ stąd Icarium siedział przy ognisku zapewne
niezbyt się róŜniącym od tego i jak zwykle prześladowała go myśl o tym, czego nie pamiętał. Nie
był jednak sam. Nie, miejsce Mappa zajął ktoś inny. Ta świadomość powinna mu przynieść ulgę,
ale Trell czuł jedynie strach.
Bezimiennym nie moŜna ufać. Przekonałem się o tym juŜ dawno.
Nie, Icariuma prowadził teraz ktoś, kogo nic nie obchodził jego los.
- Cieszę się, Ŝe dobrze się czujesz, Mappo Konusie - rzekł Kotylion.
- Ogary Cienia walczyły ongiś u naszego boku - przypomniał Mappo. - Na ŚcieŜce
Dłoni.
Kotylion skinął głową, upijając łyk herbaty.
- Tak, ty i Icarium byliście wówczas bardzo blisko.
- Blisko? Blisko czego?
Bóg patron skrytobójców milczał przez dłuŜszą chwilę. Wokół obozu, tuŜ za jego
granicami, olbrzymie Ogary ułoŜyły się do spoczynku.
- To nie tyle klątwa - zaczął wreszcie Kotylion - co... pozostałość. W chwili śmierci
domu Azath uwalniają się najrozmaitsze moce, energie... nie tylko te, które naleŜą do istot
spoczywających w podziemnych grobach. W duszy Icariuma wytrawiło się coś na podobieństwo
infekcji, czy moŜe pasoŜyta. Jego naturą jest chaos, a skutkiem działania przerwanie ciągłości.
Mappo, jeśli chcesz ocalić Icariuma, tę infekcję trzeba usunąć.
Trell ledwie mógł zaczerpnąć tchu. Spędził u boku Jhaga wiele stuleci i usłyszał na jego
temat wiele słów od Bezimiennych oraz od uczonych i mędrców z połowy świata, nigdy jednak
nie zetknął się z czymś takim.
- Jesteś... jesteś tego pewien?
Bóg skinął z namysłem głową.
- O ile to tylko moŜliwe. Tron Cienia i ja... - Uniósł wzrok, a potem wzruszył lekko
ramionami. - Dotarliśmy do ascendencji ścieŜką wiodącą przez domy Azath. Były lata, bardzo
wiele lat, gdy ani mnie, ani człowieka znanego wówczas jako cesarz Kellanved, nie moŜna było
znaleźć nigdzie w Imperium Malazańskim. Zaczęliśmy wówczas wprowadzać w Ŝycie inny,
śmielszy plan. - Jego ciemne oczy lśniły w blasku ogniska. - Postanowiliśmy stworzyć mapę
Azath. Wszystkich domów w całym tym królestwie. Chcieliśmy zawładnąć jej mocą...
- Ale to niemoŜliwe - przerwał mu Mappo. - Z pewnością wam się nie udało, bo w
przeciwnym razie bylibyście teraz kimś znacznie więcej niŜ bogowie...
- MoŜna by tak to podsumować. - Wpatrzył się w herbatę w glinianym kubku, który
trzymał w dłoniach. - Uświadomiliśmy sobie jednak kilka rzeczy, dzięki trudnym
doświadczeniom i nieustępliwej gorliwości. Po pierwsze to, Ŝe zadanie, jakie przed sobą
postawiliśmy, będzie wymagało znacznie więcej czasu, niŜ trwa Ŝycie śmiertelnika. Jeśli chodzi o
inne sprawy, które zrozumieliśmy, no cóŜ, moŜe lepiej zostawię je na inną noc, inną okazję. Tak
czy inaczej, pojęliśmy, Ŝe nasz plan stawia przed nami wymogi, którym nie zdołamy sprostać -
nie jako cesarz i mistrz skrytobójców - i w związku z tym musieliśmy zrobić uŜytek z tego, czego
dowiedzieliśmy się do tej pory.
- śeby zostać bogami.
- Tak jest. Wówczas dowiedzieliśmy się, Ŝe Azath to coś znacznie więcej niŜ domy
stworzone jako więzienia dla obdarzonych mocą istot. Są one równieŜ portalami. I z całą
pewnością czymś jeszcze. Skarbnicami Zaginionych śywiołaków.
Mappo zmarszczył brwi.
- Nigdy nie słyszałem tego określenia. Zaginione śywiołaki?
- Uczeni na ogół mówią tylko o czterech Ŝywiołach: wodzie, ogniu, ziemi i powietrzu.
Istnieją jednak równieŜ inne, i to właśnie one są źródłem ogromnej mocy domów Azath. Mappo,
trudno jest określić pełen wzór, gdy ma się tylko cztery punkty odniesienia, a nieznana liczba
dalszych pozostaje niewidzialna.
- Kotylionie, czy te Zaginione śywiołaki wiąŜą się z aspektami czarów? Grotami i Talią
Smoków? Albo moŜe, co wydaje się bardziej prawdopodobne, ze staroŜytnymi Twierdzami?
- śycie, śmierć, ciemność, światło, cień... być moŜe, ale to chyba równieŜ zbyt krótka
lista. Co, na przykład, z czasem? Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość? Co z pragnieniem i
uczynkiem? Dźwiękiem i ciszą? A moŜe te dwa ostatnie to tylko pomniejsze aspekty powietrza?
Czy czas naleŜy do światła? A moŜe to jedynie punkt leŜący między światłem a ciemnością, ale
odmienny od cienia? Co z wiarą i niewiarą? Rozumiesz, jak skomplikowane mogą być wzajemne
relacje, Mappo?
- Zakładając, Ŝe to wszystko rzeczywiste byty, a nie tylko abstrakcyjne pojęcia.
- Masz rację. Być moŜe jednak same pojęcia wystarczają, jeśli celem Ŝywiołów jest
nadanie postaci i znaczenia wszystkiemu, co nas otacza na zewnątrz i kieruje naszymi krokami
od wewnątrz.
Mappo odchylił się do tyłu.
- A wy chcieliście zawładnąć taką mocą? - Wbił wzrok w Kotyliona, zastanawiając się,
czy nawet bóg moŜe być zdolny do takiej zarozumiałości, podobnej ambicji. PrzecieŜ obaj weszli
na tę drogę na długo przed tym, nim zostali bogami... - Przyznaję, Ŝe mam nadzieję, Ŝe wam się
nie uda. To, o czym mówisz, nigdy nie powinno wpaść w ręce Ŝadnego boga ani śmiertelnika.
Nie, lepiej zostawić to Azath...
- Tak byśmy zrobili, ale uświadomiliśmy sobie, Ŝe moc Azath słabnie. Podejrzewam, Ŝe
Bezimienni równieŜ odkryli ten fakt, i to właśnie doprowadziło ich do desperacji. Niestety,
jesteśmy przekonani, Ŝe ich ostatnia decyzja popchnie Azath jeszcze dalej w stronę chaosu i
Erikson Steven ŁOWCY KOŚCI Powrót
Dramatis Personae Malazańczycy: Cesarzowa Laseen: władczyni Imperium Malazańskiego Przyboczna Tavore: dowodząca jedną z malazańskich armii Pięść Keneb: dowódca dywizji Pieść Blistig: dowódca dywizji Pieść Tene Baralta: dowódca dywizji Pięść Temul: dowódca dywizji Nul: wickański czarnoksięŜnik Nadir: wickańska czarownica T’jantar: adiutantka Tavore Lostara Yil: towarzyszka Perły Perła: szpon Nok: admirał Floty Imperialnej Banaschar: były kapłan D’rek Hellian: sierŜant straŜy miejskiej w Kartoolu Urb: straŜnik miejski w Kartoolu Bezdech: straŜnik miejski w Kartoolu ObraŜalski: straŜnik miejski w Kartoolu Szybki Ben: wielki mag Kalam Mekhar: skrytobójca Pędrak: znajda Wybrani Ŝołnierze z Czternastej Armii Kapitan Milutek: Pułk Ashocki Porucznik Pryszcz: Pułk Ashocki Kapitan Faradan Sort SierŜant Skrzypek/Struna Kapral Tarcz Mątwa Flaszka Koryk Śmieszka SierŜant Gesler Kapral Chmura Starszy sierŜant Wyłam Ząb MoŜliwe Lutnia Ebron Sinn Okruch
SierŜant Balsam Kapral Trupismród Rzezigardzioł Masan Gilani Inni Barathol Mekhar: kowal Kulat: wieśniak Nulliss: wieśniaczka Hayrith: wieśniaczka Chaur: wieśniak Noto Czyrak: cyrulik (uzdrowiciel) kompanii w Zastępie Jednorękiego Hurlochel: zwiadowca w Zastępie Jednorękiego Kapitan Słodkastruga: oficer w Zastępie Jednorękiego Kapral Futhgar: podoficer w Zastępie Jednorękiego Pięść Rythe Bude: oficer w Zastępie Jednorękiego Ormulogun: artysta Gumble: jego krytyk Apsalar: skrytobójczym Telorast: duch Serwatka: duch Samar Dev: czarownica z Ugaratu Karsa Orlong: teblorski wojownik Ganath: Jaghutka Złośliwość: jednopochwycona, siostra Pani Zawiści Corabb Bhilan Thenu’alas Leoman od Cepów: ostatni dowódca buntowników Kapitan Wróblik: straŜniczka miejska z Y’Ghatanu Karpolan Demesand: z Gildii Kupieckiej Trygalle Torahaval Delat: kapłanka Poliel NoŜownik: dawniej Crokus z DarudŜystanu Heboric Widmoworęki: BoŜy Jeździec Treacha Scillara: uciekinierka z Raraku Felisin Młodsza: uciekinierka z Raraku Szara śaba: demon Mappo Konus: Trell Icarium: Jhag Iskaral Krost: kapłan Cienia Mogora: d’ivers
Taralack Veed: Gral, agent Bezimiennych Dejim Nebrahl: d’ivers z czasów Pierwszego Imperium, t’rolbarahl Trull Sengar: Tiste Edur Onrack Strzaskany: niezwiązany T’lan Imass Ibra Gholan: T’lan Imass Monok Ochem: rzucający kości T’lan Imassów Minala: głównodowodząca Kompanii Cienia Tomad Sengar: Tiste Edur Piórkowa Wiedźma: letheryjska niewolnica Atri-preda Yan Tovis (Pomroka): oficer w letheryjskiej armii Kapitan Varat Taun: oficer słuŜący pod rozkazami Pomroki Taxilanin: tłumacz Ahlrada Ahn: szpieg Tiste Andii między Tiste Edur Sathbaro Rangar: arapayski czarnoksięŜnik
KtóŜ moŜe powiedzieć, gdzie leŜy granica między prawdą a armią pragnień, które wspólnie nadają kształt wspomnieniom? We wszystkich legendach kryją się głębokie fałdy, a ich widoczna postać prezentuje fałszywą jedność formy i zamiaru. Celowo zniekształcamy prawdę, przypisujemy głębokie sensy wymogom wyimaginowanej konieczności. Jest to zarówno skaza, jak i dar, poniewaŜ wyrzekając się prawdy, tworzymy, słusznie bądź nie, uniwersalne znaczenie. Szczegółowe ustępuje miejsca ogólnemu, detale przesłania górnolotna forma i w ten sposób opowieść czyni nas wspanialszymi niŜ w prozaicznej rzeczywistości. To właśnie ów motek słów łączy nas z ludzkim rodzajem... Wstęp do Wśród skazanych Heboric
Rozdział dwunasty Mówił o tych, którzy padną, a w jego zimnych oczach widniała naga prawda: miał na myśli nas. Słowa o złamanych trzcinach, zrodzonych z rozpaczy przymierzach i rzezi prowadzonej w imię zbawienia. Mówił, Ŝe wojna się szerzy, i kazał nam umknąć do nieznanych krain, gdzie unikniemy zepsucia trawiącego Ŝycie... Słowa śelaznego Proroka Sui Etkara Anibarowie (Wyplatacze Koszyków) W jednej chwili w cieniach między drzewami nie było nic, a w następnej Samar Dev uniosła wzrok i gwałtownie wstrzymała oddech, widząc stojące tam postacie. Ze wszystkich stron, w miejscach gdzie słoneczna polana przechodziła w gęstwę czarnych świerków, paproci i bluszczu, otaczały ich dzikusy. - Karso Orlong - wyszeptała kobieta. - Mamy gości... Teblor uciął kolejny płat mięsa zabitego bhederin, a potem uniósł wzrok. Ręce miał czerwone od krwi. Po chwili chrząknął i wrócił do pracy. ZbliŜali się ostroŜnie, wychodząc z mroku. Byli mali, Ŝylaści, odziani w garbowane skóry, a ramiona mieli ozdobione nasadzonymi na nie paskami futra. Ich skóra miała kolor bagiennej wody, nagie piersi i barki pokrywała siatka rytualnych blizn. Twarze na podbródku i nad ustami pomalowali sobie szarą farbą bądź drzewnym popiołem, imitując brody, a ich ciemne oczy otaczały wydłuŜone kręgi jasnoniebieskiej i szarej barwy. Mieli włócznie, toporki wiszące u pasów z niewyprawionej skóry i mnóstwo noŜy. Nosili teŜ ozdoby z kutej na zimno miedzi, które wyraźnie zostały ukształtowane na podobieństwo faz księŜyca. Jeden z męŜczyzn miał równieŜ naszyjnik zrobiony z ości jakiejś wielkiej ryby. Zwisał z niego dysk z czarnej miedzi i o złotych brzegach. Samar Dev doszła do wniosku, Ŝe zapewne ma on wyobraŜać całkowite zaćmienie słońca. Ten męŜczyzna, najwyraźniej wódz grupy, wystąpił naprzód. Postawił trzy kroki, spoglądając na ignorującego go Karsę Orlonga, wyszedł w światło słońca i ukląkł. Samar zauwaŜyła, Ŝe dzikus trzyma coś w rękach. - Karsa, lepiej uwaŜaj. To, co teraz zrobisz, rozstrzygnie, czy przejdziemy przez tę okolicę spokojnie, czy będziemy się musieli uchylać przed rzucanymi z ukrycia włóczniami. Karsa przełoŜył dłonie na rękojeści wielkiego myśliwskiego noŜa i wbił go głęboko w ciało zabitego zwierzęcia. Potem wstał i spojrzał na klęczącego dzikusa. - Wstawaj - zaŜądał. MęŜczyzna wzdrygnął się i pochylił głowę. - Karsa, on chce ci wręczyć dar. - To niech to zrobi na stojąco. Jego lud musi się ukrywać w głuszy, bo za duŜo klękał. Powiedz mu, Ŝe musi wstać. UŜywali języka handlowego i coś w twarzy klęczącego wojownika mówiło Samar, Ŝe dzikus zrozumiał ich rozmowę... a takŜe Ŝądanie, bo wstał powoli. - MęŜczyzno z Wielkich Drzew - zaczął. Jego głos brzmiał dla Samar ochryple i gardłowo. - Sprawco Zniszczenia, Anibarowie ofiarują ci ten dar i proszą, byś ty równieŜ dał nam coś w zamian. - W takim razie to nie jest dar - przerwał mu Karsa. - Chodzi wam o handel wymienny. W oczach wojownika pojawił się błysk strachu. Inni członkowie jego plemienia - Anibarowie - nadal czekali wśród drzew, milczący i nieruchomi, Samar czuła jednak, Ŝe ogarnia ich trwoga. Wódz spróbował po raz drugi - Tak, to język handlu, Sprawco. Trucizna, którą
musimy przełknąć. On nie spełnia naszych pragnień. Karsa skrzywił się, spoglądając na Samar Dev. - Za duŜo słów, które prowadzą donikąd, czarownico. Wytłumacz mi to. - To plemię przestrzega staroŜytnej tradycji, która zaginęła wśród mieszkańców Siedmiu Miast - wyjaśniła. - Tradycji wręczania darów. Taki dar stanowi miarę wielu rzeczy, a sposoby określania jego wartości są subtelne i często trudne do zdefiniowania. Ci Anibarowie z konieczności poznali naturę handlu, ale nie definiują wartości w taki sam sposób jak my i dlatego z reguły tracą na wszelkich transakcjach. Podejrzewam, Ŝe nie wychodzą zbyt dobrze na kontaktach ze sprytnymi, pozbawionymi skrupułów kupcami z cywilizowanych krain. Jest w tym... - Wystarczy tego - przerwał jej Karsa. - PokaŜ mi ten dar - zaŜądał, wskazując na wodza, który kulił się, coraz bardziej przeraŜony. - Ale najpierw powiedz mi, jak się nazywasz. - W trującym języku zwę się Wyszukiwacz Łodzi. - Obiema dłońmi uniósł wyŜej przedmiot. - To znak odwagi wielkiego ojca bhederin. Samar Dev uniosła brwi, spoglądając na Karsę. - To będzie kość prąciowa byka, Teblorze. - Wiem o tym - warknął Karsa. - Czego pragniesz w zamian, Wyszukiwaczu Łodzi? - Do naszego lasu przybywają oŜywieńcy, którzy napadają na klany Anibarów mieszkające na północ stąd. Zabijają kaŜdego, kto stanie im na drodze, bez Ŝadnego powodu. Ich zaś nie moŜna zabić, poniewaŜ władają powietrzem i w ten sposób odchylają lot wymierzonych w nich włóczni. Tak słyszeliśmy. Straciliśmy wiele imion. - Imion? - powtórzyła Samar. Przeniósł spojrzenie na nią i skinął głową. - Krewnych. Osiemset czterdzieści siedem imion z północnych klanów, połączonych więzią z moim. - Wskazał na stojących za nim milczących wojowników. - Wśród tych, którzy tu czekają, jest tyle samo imion do stracenia. Znamy Ŝałobę po naszych zmarłych, ale bardziej Ŝal nam dzieci. Imion nie moŜemy juŜ odzyskać. Odchodzą i nigdy nie wracają. Dlatego się umniejszamy. - Chcecie, Ŝebym zabił oŜywieńców w zamian za ten dar? - zapytał Karsa, wskazując na kość. - Tak. - A ilu ich jest? - Przypływają wielkimi statkami o szarych skrzydłach i ruszają do lasu na łowy. KaŜda grupa składa się z dwunastu myśliwych. Kieruje nimi gniew, ale nic, co robimy, nie łagodzi tego gniewu. Nie wiemy, czym ich tak obraziliśmy. Pewnie daliście im cholerną kość prąciową byka. Samar Dev zachowała jednak tę myśl dla siebie. - Ile juŜ było tych polowań? - Do tej pory dwadzieścia, ale ich łodzie nie odpływają. Cała twarz Karsy pociemniała. Samar Dev nigdy jeszcze nie widziała u niego podobnego gniewu. Przestraszyła się, Ŝe Teblor rozerwie tego małego, przeraŜonego człowieczka na strzępy. - Zapomnijcie wszyscy o wstydzie! - powiedział jednak. - Zapomnijcie! Zabójcy nie potrzebują powodu, Ŝeby zabijać. Dlatego są zabójcami. Sam fakt waszego istnienia jest dla nich wystarczającą obrazą. - Podszedł do Wyszukiwacza Łodzi i wyrwał kość z jego rąk. - Odbiorę Ŝycie im wszystkim, zatopię ich przeklęte statki. Przy... - Karsa! - przerwała mu Samar.
Odwrócił się do niej z błyskiem w oczach. - Zanim przysięgniesz zrobić coś tak... ekstremalnego, mógłbyś rozwaŜyć bardziej osiągalne rozwiązanie. Widziała, Ŝe narasta w nim wściekłość. - Na przykład - dodała pośpiesznie - mógłbyś się zadowolić przegnaniem ich z powrotem na statki. Sprawieniem, Ŝe las stanie się dla nich... niegościnny. Po długiej, pełnej napięcia chwili Teblor westchnął. - Tak. To wystarczy. Choć kusi mnie, by popłynąć za nimi. Wyszukiwacz Łodzi gapił się na Karsę, otwierając szeroko oczy ze zdumienia i zarazem strachu. Przez chwilę Samar sądziła, Ŝe była to nietypowa dla ogromnego wojownika próba Ŝartu. Ale nie, Teblor mówił powaŜnie. Ku swej trwodze uświadomiła sobie, Ŝe wierzy mu i nie znajduje w jego słowach nic zabawnego ani absurdalnego. - Ale moŜesz chyba zaczekać z tą decyzją? - Mogę. - Znowu łypnął na Wyszukiwacza Łodzi. - Opisz mi tych oŜywieńców. - Są wysocy, ale nie aŜ tak, jak ty. Ich skóra ma barwę śmierci, a oczy są zimne jak lód. Mają Ŝelazną broń i są wśród nich szamani, których oddech niesie chorobę. Wypuszczają z siebie chmury trujących oparów. Wszyscy, którzy ich dotykają, umierają w straszliwych cierpieniach. - Chyba uŜywają słowa „oŜywieniec” na określenie kaŜdego, kto nie pochodzi z ich świata - powiedziała do Karsy Samar Dev. - Wrogowie, o których mówią, przypływają tu statkami. Nie wydaje się prawdopodobne, Ŝeby rzeczywiście byli martwiakami. Oddech szamanów to pewnie czary. - Wyszukiwaczu Łodzi - rzekł Karsa. - Kiedy juŜ skończę ćwiartować bhederin, zaprowadzisz mnie do tych oŜywieńców. Twarz męŜczyzny pobladła nagle. - To bardzo wiele dni drogi, Sprawco. Chciałem wysłać do północnych klanów wiadomość o twoim przybyciu... - Nie. Pójdziesz z nami. - Ale... ale dlaczego? Karsa podszedł bliŜej, złapał jedną ręką Wyszukiwacza Łodzi za kark i przyciągnął go do siebie. - Będziesz świadkiem i dzięki temu staniesz się kimś więcej, niŜ jesteś teraz. Będziesz przygotowany na to, co czeka ciebie i ten twój nieszczęsny lud. - Puścił dzikusa, a ten wciągnął gwałtownie powietrze i zatoczył się do tyłu. - Moi rodacy wierzyli kiedyś, Ŝe mogą się ukryć - ciągnął Teblor, obnaŜając zęby. - Mylili się. Zrozumiałem to i ty równieŜ to teraz zrozumiesz. Wydaje ci się, Ŝe oŜywieńcy są jedynym niebezpieczeństwem? Ty głupcze, to zaledwie początek. Teblor wrócił do ćwiartowania zwierzyny. Wyszukiwacz Łodzi gapił się na niego przez chwilę z błyskiem przeraŜenia w oczach. Potem odwrócił się i wysyczał coś w swym języku. Sześciu wojowników ruszyło w stronę Karsy, wyciągając noŜe. - Karso - ostrzegła go Samar. Wyszukiwacz Łodzi uniósł ręce. - Nie! Nie chcemy cię skrzywdzić, Sprawco. Oni mają ci pomóc w ćwiartowaniu, Ŝebyś nie musiał tracić czasu. - Skóry trzeba wyprawić - zaŜądał Karsa. - Zgoda. - I niech gońcy dostarczą mi je razem z wędzonym mięsem.
- Zgoda. - W takim razie moŜemy ruszać w drogę natychmiast. Wyszukiwacz Łodzi skinął głową, jakby nie był w stanie wydobyć z siebie głosu. Karsa uśmiechnął się szyderczo, uniósł nóŜ i podszedł do pobliskiej sadzawki, by zmyć krew z ostrza, a potem z dłoni i przedramion. Sześciu wojowników przystąpiło do ćwiartowania bhederin, a Samar Dev podeszła do ich wodza. - Wyszukiwaczu Łodzi. Spojrzał na nią z lękiem w oczach. - Jesteś czarownicą? Tak cię nazwał Sprawca. - Jestem. Gdzie są wasze kobiety? I dzieci? - Za tym bagnem, na północny zachód - odpowiedział. - To wyŜej połoŜone tereny. Są tam jeziora i rzeki, gdzie moŜemy znaleźć czarne ziarno, a na płaskiej skale jagody. Zakończyliśmy juŜ wielkie polowanie na równinie i teraz wracamy do swych licznych obozów z zapasami mięsa na zimę. Ale my - wskazał na swych wojowników - poszliśmy za wami. Patrzyliśmy na to, jak Sprawca zabija bhederin. Jeździ na kostnym koniu. Nigdy nie widzieliśmy, Ŝeby ktoś ich dosiadał. Ma miecz z kamienia narodzin. śelazny Prorok opowiada naszemu ludowi o wojownikach władających oręŜem z takiego kamienia. Mówi, Ŝe nadejdą. - Nigdy nie słyszałam o tym śelaznym Proroku - wyznała Samar Dev, marszcząc brwi. Wyszukiwacz Łodzi wykonał zamaszysty gest ręką i spojrzał na południe. - Mówić o tym znaczy mówić o zamarzniętym czasie. - Zamknął oczy i ton jego głosu zmienił się nagle. - W czasie wielkiego zabijania, który jest zamarzniętym czasem przeszłości, Anibarowie mieszkali na równinach i docierali w swych wędrówkach prawie do samej Rzeki Wschodniej, gdzie wznosiły się wielkie, otoczone murami obozy Ugarów. Anibarowie handlowali z Ugarami, wymieniając mięso i skóry na Ŝelazne narzędzia i broń. Potem do Ugarów dotarło wielkie zabijanie i wielu z nich szukało schronienia wśród Anibarów. JednakŜe zabójcy, zwani przez Ugarów Mezla, podąŜyli za nimi. Stoczono straszliwą bitwę i wszyscy, którzy szukali bezpieczeństwa wśród Anibarów, padli pod ciosami Mezla. Obawiając się odwetu za pomoc, jakiej udzielili Ugarom, Anibarowie przygotowali się do ucieczki w głąb odhan, lecz wódz Mezla znalazł ich wcześniej. Przyszedł do nich z setką złowrogich wojowników, ale powstrzymał ich Ŝelazną broń. Oznajmił, Ŝe Anibarowie nie są jego wrogami, a potem ostrzegł, Ŝe nadchodzą inni, którzy nie znają litości i pragną zniszczyć Anibarów. Ten wódz był śelaznym Prorokiem, królem Sui Etkarem. Anibarowie posłuchali jego słów i uciekli na północny zachód. Ziemie, na których przebywamy, oraz lasy i jeziora połoŜone dalej stały się ich ojczyzną. - Spojrzał na Karsę. Teblor spakował juŜ zapasy i dosiadł konia Jhagów. - śelazny Prorok mówi nam... - podjął, znowu zmieniając intonację - ...Ŝe istnieje czas, gdy w chwili największego niebezpieczeństwa przychodzą nam z pomocą wojownicy uzbrojeni w kamienne miecze. Dlatego, gdy ujrzeliśmy, kto wędruje po naszej krainie i jaki ma miecz... zrozumieliśmy, Ŝe ten czas ma się wkrótce stać zamarzniętym czasem. Samar Dev przyglądała mu się przez długą chwilę. Potem przeniosła wzrok na Karsę. - Nie sądzę, Ŝebyś mógł tam jechać na Havoku - zauwaŜyła. - Niedługo wkroczymy na trudny teren. - Będę jechał, jak długo się da - odparł Teblor. - Ty moŜesz prowadzić konia za uzdę. Jeśli chcesz, moŜesz go nawet nieść przez teren, który uznasz za trudny. Poirytowana kobieta podeszła do swego wierzchowca. - Proszę bardzo. Na razie pojadę za tobą, Karso Orlong. Przynajmniej nie będę się musiała martwić o smagające twarz gałęzie, bo przecieŜ zwalisz wszystkie drzewa rosnące ci na
drodze. Wyszukiwacz Łodzi zaczekał, aŜ oboje będą gotowi, a potem ruszył naprzód wzdłuŜ północnej granicy podmokłej polany. Gdy dotarł do jej skraju, skręcił i zniknął w lesie. Karsa zatrzymał Havoka, spoglądając na gęste chaszcze oraz rosnące blisko siebie świerki czarne. Samar Dev parsknęła śmiechem. Teblor przeszył ją wściekłym spojrzeniem. A potem zsunął się z grzbietu ogiera. Wyszukiwacz Łodzi czekał na nich z przepraszającym wyrazem pomalowanej na szaro twarzy. - To ścieŜki wydeptane przez zwierzynę, Sprawco. W tych lasach Ŝyją jelenie, niedźwiedzie, wilki i łosie. Nawet bhederin nie zapuszczają się daleko poza te polany. Dalej na północy są równieŜ wapiti i karibu. Korytarze wydeptane przez zwierzynę są, jak widzisz, niskie. Nawet Anibarowie muszą się schylać, gdy wędrują nimi szybko. W nieznalezionym czasie, o którym niewiele moŜna powiedzieć, jest więcej płaskiej skały i podróŜ będzie łatwiejsza. Niski, monotonny las ciągnął się bez końca. Gąszcz przyprawiał ich o frustrację, wydawało się, Ŝe wyrósł jedynie po to, by utrudniać wędrówkę. Skała macierzysta często wychodziła tu nad ziemię, widzieli jej fioletowo-czarną powierzchnię, miejscami poprzeszywaną długimi Ŝyłami kwarcytu. Ta powierzchnia była jednak nierówna, pochyła i pofałdowana, tworzyła niecki o wysokich ścianach, leje krasowe i Ŝleby wypełnione odwarstwiającymi się, porośniętymi śliskim, szmaragdowym mchem płytkami. W zagłębieniach leŜało mnóstwo zwalonych drzew. Kora świerków czarnych była szorstka niczym skóra rekina, a pozbawione szpilek, twarde jak kość gałęzie tworzyły gęstą, nieustępliwą pajęczynę. Tu i ówdzie do ziemi docierały snopy słonecznego światła, tworząc wyspy intensywnych barw pośrodku mrocznego świata. Przed zmierzchem Wyszukiwacz Łodzi doprowadził ich do zdradliwego osypiska i wdrapał się na nie. Karsa i Samar Dev musieli prowadzić konie i ta wspinaczka wydawała im się bardzo niebezpieczna. Mech pękał pod nogami niczym przegniła skóra, odsłaniając ostre, kanciaste kamienie oraz głębokie wyrwy, w których koń mógłby z łatwością złamać nogę. Samar Dev była mokra od potu. Na brudnej od pyłu skórze miała liczne zadrapania. W końcu jednak dotarła na szczyt. TuŜ przed nim odwróciła się, by przez ostatnie kilka metrów poprowadzić konia, trzymając go za uzdę. Przed nimi ciągnęła się prawie całkowicie płaska skalna powierzchnia, upstrzona szarymi plamami porostów. W płytkich zagłębieniach rosły sosny wejmutki i banki, a tu i ówdzie równieŜ karłowate dęby, otoczone krzakami janowca, czarnych jagód oraz golterii. Wielkie jak wróble waŜki śmigały w blasku zachodzącego słońca, przecinając roje mniejszych owadów. Wyszukiwacz Łodzi wskazał na północ. - Ta ścieŜka prowadzi do jeziora. Tam moŜna rozbić obóz. Ruszyli w tamtą stronę. Nigdzie nie było widać Ŝadnych wzniesień. Grzbiet, po którym szli, wił się, przebiegając niekiedy między niskimi wypiętrzeniami i skalnymi kolcami. Samar Dev szybko uświadomiła sobie, jak łatwo moŜna się zgubić w tej dzikiej okolicy. Przed nimi trasa dzieliła się na dwie odnogi. Wyszukiwacz Łodzi podszedł do jej wschodniej krawędzi, spoglądał przez chwilę w dół i wybrał grzbiet biegnący na wschód. Samar Dev podeszła w to samo miejsce i zobaczyła to, czego szukał - krętą linię niewielkich głazów leŜących na skalnej półce tuŜ pod krawędzią. UłoŜono ją w kształt przypominający węŜa. Jego głowę tworzył płaski, klinowaty głaz, natomiast ostatni kamyk ogona był rozmiarów paznokcia jej kciuka. Wszystkie kamienie pokrywała warstwa porostów,
sugerująca, Ŝe ten drogowskaz jest bardzo stary. W kształcie węŜa nie było nic, co by wskazywało, którą drogę naleŜy wybrać, choć jego głowa zwracała się w kierunku, w którym zmierzali. - Wyszukiwaczu Łodzi! - zawołała. - Jak naleŜy odczytać tego węŜa z kamieni? Obejrzał się na nią. - WąŜ wskazuje drogę od serca. śółw ścieŜkę ku sercu. - Dobrze, ale dlaczego nie są na samej drodze, Ŝebyście nie musieli ich szukać? - Kiedy niesiemy na południe czarne zboŜe, jesteśmy obciąŜeni. Ani Ŝółw, ani wąŜ nie mogą utracić kształtu. My biegamy po tych drogach. Z cięŜarem na plecach. - Gdzie zabieracie plony? - Do obozów na równinach. KaŜda grupa. Gromadzimy je, a potem dzielimy, Ŝeby dla kaŜdej grupy wystarczyło zboŜa. Jeziorom, rzekom i ich brzegom nie moŜna ufać. Czasami Ŝniwa są dobre. Innym razem słabe. Wody podnoszą się i opadają. To nie to samo. Płaska skała chce równo pokrywać cały świat, ale nie moŜe, więc woda podnosi się i opada. Nie klękamy przed nierównością, bo inaczej sami odrzucilibyśmy sprawiedliwość i nóŜ odnalazłby nóŜ. - To stare zasady radzenia sobie z głodem - potwierdziła Samar, kiwając głową. - Zasady z zamarzniętego czasu. Karsa Orlong zerknął na Samar Dev. - Co to jest zamarznięty czas, czarownico? - Przeszłość, Teblorze. ZauwaŜyła, Ŝe w zamyśleniu zmruŜył oczy. Po chwili chrząknął. - A nieznaleziony czas to przyszłość. Z tego wynika, Ŝe chwila obecna jest płynącym czasem... - Tak! - zawołał Wyszukiwacz Łodzi. - Poznałeś wielką tajemnicę Ŝycia. Samar Dev wdrapała się na siodło. Po tej drodze mogli jechać konno, pod warunkiem, Ŝe będą ostroŜni. Gdy Karsa Orlong podąŜył za jej przykładem, kobietę wypełnił niezwykły spokój. Uświadomiła sobie, Ŝe zrodził się on ze słów Wyszukiwacza Łodzi. Wielka tajemnica Ŝycia. Płynący czas, który jeszcze nie zamarzł, przed chwilą odnaleziony w nieznalezionym. - Wyszukiwaczu Łodzi, śelazny Prorok przybył do was dawno temu, w zamarzniętym czasie, ale opowiadał wam o nieznalezionym czasie. - Tak, rozumiesz to, czarownico. Sui Etkar mówi tylko w jednym języku, ale ten język zawiera wszystko. Jest śelaznym Prorokiem. Królem. - Waszym królem? - Nie. My jesteśmy jego cieniami. - Dlatego Ŝe istniejecie tylko w płynącym czasie. MęŜczyzna odwrócił się i pokłonił z szacunkiem. Ten widok poruszył coś w duszy Samar Dev. - Twoja mądrość nas zaszczyca, czarownico - rzekł. - A gdzie leŜy królestwo Sui Etkara? - zapytała. Do oczu męŜczyzny napłynęły łzy. - My równieŜ pragniemy poznać odpowiedź na to pytanie. Ono zagubiło się... - W nieznalezionym czasie. - Tak. - Sui Etkar był Mezla. - Tak. Samar Dev otworzyła usta, by zadać jeszcze jedno pytanie, ale uświadomiła sobie, Ŝe nie
musi tego robić. Na nie znała odpowiedź. Zamiast tego zapytała o coś innego: - Wyszukiwaczu Łodzi, powiedz mi, czy zamarznięty czas łączy z płynącym czasem most? Rozciągnął usta w rzewnym, przepojonym tęsknotą uśmiechu. - Tak. - Ale nie moŜecie po nim przejść. - Nie moŜemy. - Dlatego Ŝe most się pali. - Tak, czarownico, most się pali. Król Sui Etkar i nieznalezione królestwo... *** Skalne półki opadały ku spienionym, huczącym bałwanom niczym ogromne, nieociosane schody. Porywisty wicher gnał ciemne fale po północnym morzu aŜ po sam horyzont, nad którym zawisły burzowe chmury koloru poczernianej zbroi. Za ich plecami rósł ciągnący się wzdłuŜ zachodniego brzegu las skarłowaciałych sosen, jodeł i cedrów o gałęziach poszarpanych i połamanych przez szalejące wichry. DrŜący z zimna Taralack Veed owinął się szczelniej futrem, a potem odwrócił plecami do wzburzonego morza. - Teraz pójdziemy na zachód - oznajmił głośno, by przekrzyczeć wichurę. - WzdłuŜ wybrzeŜa, aŜ do chwili, gdy skręci na północ. Potem ruszymy w głąb lądu, prosto na zachód, do krainy kamieni i jezior. To będzie trudna podróŜ, poniewaŜ nie napotkamy wiele zwierzyny. MoŜemy jednak łapać ryby. Co gorsza, mieszkają tam krwioŜercze dzikusy, zbyt tchórzliwe, by atakować za dnia. Zawsze robią to nocą. Musimy być przygotowani na spotkanie z nimi. Musimy zanieść im rzeź. Icarium nie odezwał się ani słowem, wbijając wzrok w zwiastun nadchodzącego sztormu. Taralack skrzywił się i wrócił do ich otoczonego skałami obozu. Przykucnął tam, radując się błogosławioną osłoną przed wiatrem, i ogrzał zaczerwienione z zimna dłonie nad ogniskiem, w którym płonęło wyrzucone przez morze drewno. Pozostały juŜ tylko nieliczne przebłyski legendarnego, niemal mitycznego spokoju Jhaga. Icarium stał się ponury i nieprzystępny. Taralack Veed kształtował go własnoręcznie, aczkolwiek ściśle przestrzegał wskazówek udzielonych przez Bezimiennych. Miecz stępiał. Musisz się stać osełką, Gralu. JednakŜe osełki były nieczułymi narzędziami, nic ich nie obchodził miecz ani dłoń go dzierŜąca. Wojownikowi, którym władały namiętności, trudno było zdobyć się na podobną obojętność, nie mówiąc juŜ o jej utrzymaniu. Taralack czuł narastający nacisk i wiedział, Ŝe pewnego dnia pozazdrości Mappowi Konusowi łaski śmierci. Osełka jednak nie moŜe równieŜ przerodzić się w nic innego. Do tej pory posuwali się naprzód szybko. Icarium był niestrudzony. Wystarczyło wskazać mu kierunek. Choć Taralack Veed słynął z wytrwałości, czuł się wyczerpany. Nie jestem Trellem, a to nie jest zwyczajna wędrówka. JuŜ nie. A dla Icariuma nigdy więcej taką nie będzie. Dla Taralacka Veeda najwyraźniej równieŜ nie. Uniósł wzrok, słysząc kroki, i zobaczył schodzącego w dół Icariuma. - Te dzikusy, o których mówiłeś - zaczął Jhag bez zbędnych wstępów. - Dlaczego
miałyby nas zaczepiać? - W ich przeklętym lesie jest pełno świętych miejsc, Icariumie. - W takim razie wystarczy, Ŝe będziemy je omijać. - Takie miejsca trudno jest rozpoznać. MoŜe to być rząd głazów, niemal całkowicie ukrytych pod mchami i porostami. Albo resztki poroŜa zatknięte w rozgałęzienie drzew i tak zarośnięte, Ŝe prawie niewidoczne. Albo Ŝyła kwarcytu usiana drobinkami złota. Albo zielony kamień narzędziowy. Kamieniołomy są zaledwie bladym wyŜłobieniem w pionowej skale. Wydobywają zielony kamień za pomocą ognia i zimnej wody. Mogą to nawet być ślady niedźwiedzi na skale, pozostawione przez niezliczone pokolenia tych wrednych zwierzaków. Wszystko to jest święte. Nie sposób zgłębić umysłu podobnych dzikusów. - Widzę, Ŝe duŜo o nich wiesz. A przecieŜ mówiłeś, Ŝe nigdy nie odwiedzałeś tych stron. - Opowiedziano mi o nich bardzo szczegółowo, Icariumie. W oczach Jhaga pojawił się nagle ostry błysk. - A kto udzielił ci tylu informacji, Taralacku Veed z Grali? - Wędrowałem po wielu krainach, przyjacielu. Poznałem tysiąc opowieści... - Przygotowano cię. Na spotkanie ze mną. Blady uśmieszek bardzo pasował do tej chwili i Taralack odnalazł go z łatwością. - Wiele z tych wędrówek odbyłem w twoim towarzystwie, Icariumie. Gdybym tylko mógł się z tobą podzielić wspomnieniami chwil, które razem przeŜyliśmy. - Gdybyś tylko mógł - zgodził się Icarium, wpatrując się w ognisko. - Oczywiście - dodał Taralack - w tym darze byłoby wiele mroku, mnóstwo nieprzyjemnych i złowrogich czynów. Pustka, jaką masz w sobie, Icariumie, jest zarówno błogosławieństwem, jak i klątwą. Rozumiesz to, prawda? - W tej pustce nie ma błogosławieństwa - sprzeciwił się Icarium, kręcąc głową. - Nie mogę zapłacić sprawiedliwej ceny za wszystko, co uczyniłem. Nie mogę napiętnować swej duszy. I dlatego nigdy się nie zmieniam, zawsze pozostaję naiwny... - Niewinny... - Nie, nie niewinny. Niewiedza nie jest usprawiedliwieniem, Taralacku Veed. Zwracasz się teraz do mnie po nazwisku, a nie: „przyjacielu”. CzyŜby zaczęła cię zatruwać nieufność? - Dlatego moją rolą jest za kaŜdym razem przywracać ci wszystko, co utraciłeś. Niestety, to Ŝmudne zadanie i czuję się nim znuŜony. Moja słabość polega na tym, Ŝe pragnę ci oszczędzić najokropniejszych z tych wspomnień. Mam w sercu zbyt wiele litości, ale teraz widzę, Ŝe starając się ciebie osłaniać, tylko cię ranię. - Splunął w dłonie i wygładził włosy, a potem znowu wyciągnął ręce nad ogniskiem. - Proszę bardzo, przyjacielu. Kiedyś, dawno temu, zawładnęło tobą pragnienie uwolnienia ojca, którego zabrał dom Azath. Próba zakończyła się straszliwym niepowodzeniem i w jej wyniku zrodziła się głębsza, bardziej niszczycielska siła. Twój gniew. Roztrzaskałeś ranną grotę i zniszczyłeś dom Azath, wypuszczając na świat zastęp demonicznych istot, które wszystkie pragnęły jedynie dominacji i tyranii. Niektóre z nich zabiłeś, ale liczne umknęły przed twoim gniewem i Ŝyją po dziś dzień, rozproszone w świecie niczym nasiona zła. Najbardziej gorzka ironia kryje się w tym, Ŝe twój ojciec wcale nie pragnął uwolnienia. Nieprzymuszony, postanowił zostać straŜnikiem domu Azath i moŜliwe, Ŝe jest nim po dziś dzień. W rezultacie zniszczeń, jakie zadałeś, kult od zarania czasu oddający cześć Azath doszedł do wniosku, Ŝe musi stworzyć własnych straŜników. Specjalnie wybranych wojowników, którzy będą ci towarzyszyli, dokądkolwiek się udasz, poniewaŜ twój gniew i zniszczenie groty najwyraźniej odebrały ci wszelką pamięć o przeszłości i wydawało się, Ŝe jesteś skazany na to, by po kres czasu poszukiwać prawdy o wszystkim, co uczyniłeś. A takŜe raz po raz popadać w
gniew i siać wokół zniszczenie. Dlatego ów kult, Bezimienni, postanowił dać ci towarzysza. Takiego jak ja. Tak, przyjacielu, byli przede mną inni, na długo przed moimi narodzinami, a kaŜdego z nich nasycono czarami, które spowalniają proces starzenia oraz czynią towarzysza odpornym na wszelkie choroby i trucizny, dopóki dochowuje wierności. Naszym zadaniem jest kierować twą furią, przydawać jej moralnego wymiaru, a nade wszystko być twoim przyjacielem. To ostatnie zadanie raz po raz okazywało się najprostsze, a zarazem najbardziej nęcące, łatwo jest bowiem znaleźć w sobie głęboką i trwałą miłość do ciebie. Powodem jest twoja rzetelność, lojalność i nieskalany honor. Przyznaję, Icariumie, Ŝe twe poczucie sprawiedliwości jest surowe. Mimo to w ostatecznym rozrachunku cechuje się głęboką szlachetnością. A teraz czeka na ciebie wróg. Wróg tak potęŜny, Ŝe tylko ty masz wystarczająco wiele mocy, by mu się przeciwstawić. Dlatego właśnie wyruszyliśmy w tę podróŜ i musimy zniszczyć kaŜdego, kto stanie nam na drodze, bez względu na powód. Tego wymaga dobro ogółu. - Pozwolił sobie na kolejny uśmieszek, ale tym razem ubarwił go nutą straszliwego, lecz dzielnie powstrzymywanego bólu. - Z pewnością zadajesz sobie teraz pytanie, czy Bezimienni zasługują na podobną odpowiedzialność? Czy ich śmiertelna prawość i poczucie honoru mogą się równać z twoimi? Odpowiedź kryje się w konieczności, a przede wszystkim w przykładzie jaki stanowisz. KaŜdym swym uczynkiem wskazujesz Bezimiennym drogę, przyjacielu. Jeśli nie spełnią swego zadania, to tylko dlatego, Ŝe ty nie wykonasz swojego. Taralack Veed, zadowolony, Ŝe bezbłędnie powtórzył słowa, których go nauczono, spojrzał na stojącego obok w blasku ogniska wysokiego wojownika. Icarium ukrył twarz w dłoniach, jak dziecko, dla którego ślepota oznacza unicestwienie. Taralack uświadomił sobie, Ŝe Jhag płacze. Znakomicie. Nawet on. Nawet on będzie się karmił własnym bólem i uczyni z niego uzaleŜniający nektar, słodki narkotyk złoŜony ze stawianych pod własnym adresem oskarŜeń i cierpienia. A wszelkie zwątpienie, wszelka nieufność, znikną. Albowiem Ŝadna słodycz płynąca z tych uczuć nie moŜe być zła. Spadły na nich pierwsze krople zimnego deszczu i usłyszeli niski łoskot gromu. Za chwilę nadejdzie burza. - JuŜ wypocząłem - oznajmił Taralack, wstając. - Ruszajmy. Przed nami długa droga... - Nie ma potrzeby - przerwał mu Icarium, nie opuszczając dłoni. - Jak to? - Na morzu jest pełno okrętów. *** Samotny jeździec przybył spomiędzy wzgórz niedługo po zasadzce. Barathol Mekhar podniósł się, przerywając długotrwałe oględziny ciała zabitego demona. PotęŜne, pokryte bliznami i dziobami przedramiona męŜczyzny zbryzgała krew. Miał na sobie zbroję i hełm, a teraz wydobył topór. Minęły miesiące, odkąd pojawili się tu T’lan Imassowie. Myślał, Ŝe juŜ dawno odeszli, jeszcze przed tym, nim stary Kulat opuścił osadę w ataku nagłego szaleństwa. Nie przyszło mu do głowy - Ŝadnemu z nich nie przyszło - Ŝe straszliwe martwiaki nadal tu są. Wymordowały grupę wędrowców, atakując z zasadzki tak błyskawicznie, Ŝe Barathol nawet nie zdąŜył się zorientować, co się dzieje. Jhelim i Filiad wpadli nagle do kuchni, krzycząc, Ŝe tuŜ za przysiółkiem popełniono morderstwo. Barathol zabrał broń i pobiegł z nimi na zachodni trakt, tylko po to, by się przekonać, Ŝe nieprzyjaciel juŜ odszedł, wykonawszy zadanie, a przy
starym trakcie leŜą dogorywające konie i nieruchome ciała. MoŜna by pomyśleć, Ŝe spadły z nieba. Wysłał Filiada po starą Nulliss, posiadającą pewne niewielkie zdolności uzdrawiania, a potem wrócił do kuźni, ignorując Jhelima, który łaził za nim jak zgubione szczenię. Barathol włoŜył bez pośpiechu zbroję. Podejrzewał, Ŝe T’lan Imassowie byli dokładni. Mieli czas, by się upewnić, Ŝe nie popełnią błędów. Nulliss przekona się, Ŝe dla biednych ofiar nic juŜ nie moŜna zrobić. Po powrocie na zachodni trakt ujrzał ze zdumieniem, Ŝe staruszka z plemienia Semków klęczy obok leŜącej na ziemi postaci, wykrzykując rozkazy do Filiada. Barathol pobiegł w tamtą stronę. W jego oczach wyglądało to tak, jakby Nulliss włoŜyła dłonie do wnętrza ciała męŜczyzny. Jej chude ramiona poruszały się, jak przy ugniataniu ciasta. Jednocześnie spoglądała na leŜącą obok kobietę, która jęczała głośno i wierzgała nogami, wygrzebując bruzdy w ziemi. Wypłynęło z niej mnóstwo krwi. Nulliss zauwaŜyła go i przywołała do siebie. Barathol zorientował się, Ŝe męŜczyźnie, obok którego klęczy, wypruto trzewia. Nulliss wpychała mu je do środka. - W imię Kaptura, kobieto - warknął kowal. - Zostaw go. JuŜ po nim. Wypełniłaś mu brzuch ziemią... - JuŜ niosą wrzątek - odburknęła. - Mam zamiar go umyć. - Wskazała głową na miotającą się po ziemi kobietę. - Zraniono ją w bark, a teraz rodzi. - Rodzi? Bogowie na dole. Posłuchaj, Nulliss, wrzątek się nie nadaje, chyba Ŝe chcesz ugotować jego wątrobę na kolację... - Wracaj do swojego kowadła, ty bezmózga małpo! To było czyste cięcie. Widziałam, co potrafią zrobić dziki kłami, i tamto wyglądało znacznie gorzej. - MoŜe z początku było czyste... - Mówiłam, Ŝe je wyczyszczę! Ale nie moŜemy go zanieść na miejsce, jeśli będzie wlókł za sobą wnętrzności, tak? Skonsternowany Barathol rozejrzał się wokół. Miał ochotę kogoś zabić. To było proste pragnienie, ale wiedział juŜ, Ŝe nie zdoła go spełnić, i ta świadomość psuła mu nastrój. Podszedł do trzeciego ciała. To był stary męŜczyzna, wytatuowany i bezręki. T’lan Imassowie poszatkowali go. Zatem to on był ich celem. Tamci po prostu stanęli im na drodze. Dlatego nic ich nie obchodziło, czy będą Ŝyć, czy zginą. Tak czy inaczej, biedny skurczybyk nie mógł być bardziej martwy. Po chwili Barathol podszedł do ostatniej ofiary. Z osady nadchodzili kolejni ludzie, dwoje z nich niosło koce i szmaty. Storuk, Fenar, Hayrith, Stuk, wszyscy wydawali się drobni, w jakiś sposób umniejszeni. Byli bladzi ze strachu. Nulliss znowu zaczęła wykrzykiwać rozkazy. Na ziemi przed nim leŜał jakiegoś rodzaju demon. Odcięto mu obie nogi po jednej ze stron, Barathol zauwaŜył, Ŝe stworzenie nie straciło zbyt wiele krwi, ale po śmierci stało się z nim coś dziwnego. Wyglądało tak, jakby spuszczono z niego powietrze, jakby ukryte pod skórą ciało zaczęło się rozpuszczać i znikać. Jego niezwykłe oczy wyschły juŜ i popękały. - Kowalu! PomóŜ mi go podnieść! Barathol wrócił do uzdrowicielki. - Storuk, złapcie z bratem koc za rogi z tamtego końca. Fenar, ty pomóŜ mi z tego... Hayrith, niewiele młodsza od Nulliss, przyniosła naręcze szmat. - A ja? - zapytała. - Usiądź przy kobiecie. Wepchnij jej coś w ranę. Wypalimy ją później, chyba Ŝe będzie
miała trudności z porodem. - Straciła mnóstwo krwi - zauwaŜyła Hayrith, mruŜąc oczy. - Chyba nie wyŜyje. - Być moŜe. Na razie przy niej usiądź. Trzymaj ją za rękę, mów coś i... - Tak, tak, czarownico, nie ty jedna znasz się tu na takich sprawach. - Świetnie. To bierz się do roboty. - Długo na to czekałaś, co? - Zamknij się, ty krowo bez cycków. - Królowa Nulliss, wielka kapłanka wredności! - Kowalu - warknęła Nulliss - przywal jej toporem, dobra? Hayrith umknęła, sycząc ze złością. - PomóŜ mi - poprosiła Barathola Nulliss. - Musimy go podnieść. UwaŜał, Ŝe nie ma sensu się trudzić, ale spełnił jej prośbę. Gdy juŜ to zrobili, Ŝe zdziwieniem usłyszał od staruszki, Ŝe młodzieniec przeŜył ten zabieg. Gdy Nulliss i jej pomocnicy zabrali rannego, Barathol wrócił do poćwiartowanego ciała wytatuowanego staruszka. Przykucnął u jego boku. To będzie nieprzyjemne zadanie, ale moŜe rzeczy znalezione przy zabitym powiedzą mu coś na jego temat. Przetoczył zwłoki, a potem znieruchomiał, wpatrując się w martwe oczy. Oczy kota. Z nagłym zainteresowaniem spojrzał na tatuaŜe, a potem usiadł powoli. Dopiero wtedy zauwaŜył stosy nieŜywych much. Pokrywały ziemię ze wszystkich stron. Nigdy w Ŝyciu nie widział ich tak duŜo. Wstał i wrócił do zabitego demona. Przyglądał się mu przez chwilę, nim jego uwagę odwrócił odległy ruch i tętent końskich kopyt. Wieśniacy wrócili po cięŜarną kobietę. Spojrzał na zmierzającego wprost ku niemu jeźdźca. MęŜczyzna dosiadał spienionego rumaka barwy wyblakłej w słońcu kości. Miał na sobie zakurzoną zbroję powleczoną białym lakierem, a spod hełmu wyzierała blada, wymizerowana twarz. Przybysz ściągnął wodze, zsunął się z siodła, i ignorując Barathola, podszedł chwiejnym krokiem do demona, by osunąć się przed nim na kolana. - Kto... kto to zrobił? - zapytał. - T’lan Imassowie. Było ich pięciu. Nieźle sfatygowani, nawet jak na T’lan Imassów. To była zasadzka. - Barathol wskazał na ciało wytatuowanego męŜczyzny. - Chyba chodziło im o niego. To kapłan kultu Treacha, Pierwszego Bohatera. - Treach został teraz bogiem. Barathol skwitował tę wiadomość chrząknięciem. Spojrzał na proste chaty przysiółka, który nauczył się zwać domem. - Towarzyszyło mu dwoje innych. Oboje jeszcze Ŝyją, ale męŜczyzna nie pociągnie długo. Kobieta jest w ciąŜy i właśnie rodzi... MęŜczyzna wlepił w niego wzrok. - Dwoje? Powinno być troje. Dziewczyna... Barathol zmarszczył brwi. - Myślałem, Ŝe to kapłan był ich celem, bo poszatkowali go bardzo dokładnie, ale teraz widzę, Ŝe załatwili go dlatego, Ŝe był najgroźniejszy. Musiało im chodzić o dziewczynę, bo tu jej nie ma. MęŜczyzna wstał. Dorównywał wzrostem Baratholowi, choć nie był tak szeroki w barach. - Być moŜe uciekła. Na wzgórza... - Niewykluczone. Ale... - Wskazał na martwego konia leŜącego nieopodal. - Zdziwił mnie ten dodatkowy wierzchowiec, osiodłany jak pozostałe. Załatwili go na szlaku. - Ach, tak. Rozumiem.
- Kim jesteś? - zapytał Barathol. - I kim była dla ciebie ta dziewczyna? Na twarzy nieznajomego nadal malował się głęboki szok. MęŜczyzna zamrugał, a potem skinął głową. - Nazywam się L’oric. Dziewczyna była... była dla Królowej Snów. Miałem ją zabrać... i mojego chowańca. Ponownie spojrzał na demona i jego twarz wykrzywiła się w grymasie bólu. - Widzę, Ŝe fortuna ci nie sprzyjała - stwierdził Barathol. Nagle nasunęła mu się pewna myśl. - L’oric, czy znasz się na uzdrawianiu? - Słucham? - Jesteś jednym z wielkich magów sha’ik... L’oric odwrócił wzrok, jakby te słowa zadały mu ból. - Sha’ik nie Ŝyje. Bunt został stłumiony. Barathol wzruszył ramionami. - Tak - przyznał L’oric. - W razie potrzeby potrafię przywołać moc Denul. - Czy obchodzi cię tylko Ŝycie dziewczyny? - Barathol wskazał na demona. - Swemu chowańcowi nie zdołasz juŜ pomóc, ale co z jego towarzyszami? Czy będziesz tu stał obojętnie, myśląc tylko o tym, co straciłeś? W oczach maga błysnął gniew. - Radziłbym ci ostroŜność - rzekł cicho. - Nie ulega wątpliwości, Ŝe byłeś kiedyś Ŝołnierzem, a mimo to ukryłeś się tu jak tchórz, gdy całe Siedem Miast powstało, marząc o wolności. Nie pozwolę, by czynił mi wymówki ktoś taki jak ty. Barathol zatrzymał na chwilę spojrzenie ciemnych oczu na L’oricu, a potem ruszył w stronę budynków. - Ktoś przyjdzie przygotować zabitych do pochówku - rzucił, oglądając się przez ramię. *** Nulliss kazała zanieść swych podopiecznych do starego zajazdu. Dla kobiety przyniesiono z jednego z pokojów łóŜko, natomiast młodzieńca z wyprutymi wnętrznościami połoŜono na stole we wspólnej sali. Na palenisku stał gar z gotującą się wodą, a Filiad wyciągał z niego pogrzebaczem pasy tkaniny, które następnie podawał semkowskiej kobiecie. Nulliss ponownie wyciągnęła wnętrzności na zewnątrz, ale na razie ignorowała pulsującą masę. Obie ręce zanurzyła głęboko w jamie brzusznej. - Muchy! - wysyczała, gdy Barathol wszedł do środka. - W tej cholernej dziurze jest pełno martwych much! - Nie zdołasz go uratować - stwierdził Barathol. Podszedł do szynkwasu i połoŜył topór na podrapanej, zakurzonej powierzchni. Broń stuknęła głucho o drewno. Spoglądając na Hayrith, zdjął pancerne rękawice. - JuŜ urodziła? - zapytał. - Tak. Dziewczynkę. - Hayrith umyła ręce w misce, wskazując głową na małe zawiniątko leŜące na piersi kobiety. - Myślałam, Ŝe będzie źle, kowalu. Naprawdę źle. Dziecko było całe niebieskie, choć pępowina się nie zapętliła ani nie owinęła wokół szyi. - To dlaczego miało taki kolor? - Miało? Nadal ma. Pewnie ojciec był Napańczykiem. - A co z matką? - Będzie Ŝyła. Nie potrzebowałam Nulliss. Potrafię oczyścić i przypiec ranę. Towarzyszyłam świętej armii falah’da Hissaru, więc w swoim czasie widziałam mnóstwo bitew.
I oczyściłam mnóstwo ran. - Otrząsnęła dłonie z wody i wytarła je o brudną bluzę. - Oczywiście, dostanie gorączki, ale jeśli ją przeŜyje, wszystko będzie w porządku. - Hayrith! - zawołała Nulliss. - Chodź wypłukać te szmaty! Potem wrzuć je z powrotem do wrzątku! Bogowie na dole, zaraz go stracę! Serce bije coraz słabiej! Drzwi otworzyły się gwałtownie. Wszyscy zwrócili głowy w stronę L’orica, który wszedł powoli do izby. - Kto to jest, w imię Kaptura? - zapytała Hayrith. - Wielki mag L’oric, uchodźca z Apokalipsy - odparł Barathol, zdejmując hełm. Hayrith zachichotała. - Och, czyŜ nie trafił we właściwe miejsce! Witaj, L’oricu! Nalej sobie kufel pyłu, nałóŜ talerz popiołu i przyłącz się do nas! Fenar, przestań się gapić i idź po Chaura i Urdana. Trzeba poćwiartować te konie. Nie chcemy, Ŝeby wilki ze wzgórz dobrały się do nich przed nami. Barathol przyglądał się L’oricowi, który podszedł do klęczącej przy młodzieńcu Nulliss. Kobieta wpychała do rany szmaty i wyciągała je z powrotem. Krwi było stanowczo za duŜo. Nic dziwnego, Ŝe serce biło coraz słabiej. - Odsuń się - polecił jej L’oric. - Nie władam Wielką Denul, ale przynajmniej zdołam oczyścić i zamknąć ranę, a takŜe zapobiec infekcji. - Stracił za duŜo krwi - wysyczała Nulliss. - Być moŜe - przyznał L’oric - ale dajmy jego sercu szansę odpoczynku. Nulliss odsunęła się od rannego. - Jak sobie Ŝyczysz - burknęła. - Ja juŜ mu nie pomogę. Barathol wszedł za szynkwas, przykucnął naprzeciwko duŜej deski i puknął w nią mocno. Spadła na podłogę, odsłaniając trzy zakurzone dzbany. Wziął jeden z nich, wyprostował się i postawił na kontuarze. Znalazł kufel, wytarł go, wyciągnął zatyczkę i napełnił naczynie. Wszyscy spoglądali na niego - pomijając tylko L’orica, który przystanął obok młodzieńca, opierając dłonie na jego piersi. - Skąd to się wzięło, kowalu? - zapytała Hayrith przepojonym szacunkiem głosem. - Z zapasów starego Kulata - wyjaśnił Barathol. - Nie sądzę, Ŝeby miał w najbliŜszym czasie wrócić. - Co to za zapach? - Falarski rum. - Błogosławieni bogowie na górze i na dole! W jednej chwili wszyscy obecni w izbie miejscowi zgromadzili się przy szynkwasie. Nulliss odciągnęła z warknięciem Filiada do tylu. - Nie ty. Jesteś za młody! - Za młody? Kobieto, mam dwadzieścia sześć lat! - No właśnie! Dwadzieścia sześć lat? To za mało, Ŝeby docenić falarski rum, ty chudy szczeniaku. Barathol westchnął. - Nie bądź zachłanna, Nulliss. Zresztą na dole stoją jeszcze dwa dzbanki. Wziął kufel i odszedł na bok. Filiad i Jhelim dostali się za szynkwas, przepychając się nawzajem. Po ranie na brzuchu młodzieńca została tylko sina blizna, otoczona plamami krzepnącej krwi. L’oric nadal stał obok rannego, trzymając nieruchome dłonie na jego piersi. Po chwili otworzył oczy i się odsunął. - Ma mocne serce... zobaczymy. Gdzie kobieta? - Tam. Ma ranny bark. Przypaliliśmy ranę, ale gwarantuję, Ŝe wda się zakaŜenie, które
zapewne ją zabije, jeśli czegoś nie zrobisz. L’oric skinął głową. - Nazywa się Scillara. Tego młodzieńca nie znam. - Zmarszczył brwi. - Heboric Widmoworęki... - Potarł twarz. - Nigdy bym nie pomyślał... - Zerknął na Barathola. - Kiedy Treach wybrał go na swego BoŜego Jeźdźca, było w tym tak wiele mocy. T’lan Imassowie? Pięciu sfatygowanych T’lan Imassów? Barathol wzruszył ramionami. - Nie widziałem zasadzki. Imassowie pokazali się tu przed kilkoma miesiącami. Potem wyglądało na to, Ŝe odeszli. W końcu nic ich tu nie interesowało. Nawet ja. - To byli słudzy Okaleczonego Boga - wyjaśnił L’oric. - Niezwiązani z Wielkiego Domu Łańcuchów. - Podszedł do kobiety, którą nazwał Scillarą. - Bogowie rzeczywiście toczą wojnę... Barathol wytrzeszczył oczy. Wypił połowę zawartości kufla i podąŜył za wielkim magiem. - Mówisz: bogowie. - Słychać juŜ w niej szept gorączki. To źle. - Przymknął oczy i zaczął mamrotać coś pod nosem. Po chwili odsunął się i spojrzał Baratholowi w oczy. - Oto, co nas czeka. Przelew krwi śmiertelników. Zagłada niewinnych. Nawet tutaj, w tej zabitej deskami wiosce, nie zdołasz uciec przed udręką... ona cię znajdzie. Znajdzie nas wszystkich. Barathol dopił rum. - Wyruszysz na poszukiwania dziewczyny? - śeby wyrwać ją w pojedynkę z rąk Niezwiązanych? Nie. Nawet gdybym wiedział gdzie ich szukać. Plan Królowej Snów spalił na panewce. Ona zapewne juŜ o tym wie. - Zaczerpnął z wysiłkiem głęboki haust powietrza. Barathol dopiero w tej chwili zauwaŜył, jak bardzo zmęczony jest wielki mag. - Nie - powtórzył L’oric. Niepewność w jego oczach ustąpiła miejsca cierpieniu. - Straciłem chowańca... ale... - Potrząsnął głową. - Ale nie czuję bólu. Przerwaniu więzi powinien towarzyszyć ból. Nie rozumiem... - Wielki magu - rzekł Barathol - mamy tu wolne pokoje. Wypocznij chwilę. KaŜę Hayrith znaleźć coś do jedzenia. Filiad moŜe odprowadzić twojego konia do stajni. Zaczekaj tu na mój powrót. Kowal wydał polecenia Hayrith, a potem opuścił zajazd, wracając na zachodni trakt. Spotkał tam Chaura, Fenara i Urdana, zdejmujących siodła i uprząŜ z zabitych koni. - Chaur! - zawołał. - Odsuń się. Nie, w tamtą stronę, nie ruszaj się do cholery. O, tam. Nie ruszaj się. Podszedł do konia dziewczyny i okrąŜył go powoli, wypatrując śladów. Chaur wiercił się nerwowo. Był potęŜnym męŜczyzną, ale miał umysł dziecka, choć widok krwi nigdy mu nie przeszkadzał. Barathol ignorował go, skupiając uwagę na zadrapaniach, bruzdach i przesuniętych kamieniach. W końcu udało mu się znaleźć odcisk małej stopy, tylko jeden i w dodatku dziwnie wykrzywiony na pięcie. Po obu jego stronach wypatrzył większe ślady szkieletowych stóp, powiązanych tu i ówdzie rzemieniami albo paskami niegarbowanej skóry. Tak jest. Udało się jej zeskoczyć ze śmiertelnie rannego konia, ale gdy tylko dotknęła stopą ziemi, T’lan Imassowie złapali ją i unieśli w górę. Z pewnością się wyrywała, ale nie miała szans w starciu z ich nieludzką, nieubłaganą siłą. A potem T’lan Imassowie zniknęli. Obrócili się w pył. I w jakiś sposób zabrali ją ze sobą. Nie wiedział, Ŝe to moŜliwe, ale... dalej nie było juŜ śladów. Zawiedziony Barathol wrócił do zajazdu. Chaur wydał z siebie płaczliwy dźwięk.
- Wszystko w porządku, Chaur - uspokoił go, oglądając się za siebie. - MoŜesz wracać do pracy. Odpowiedział mu radosny uśmiech. *** Gdy tylko Barathol wrócił do izby, wyczuł, Ŝe coś się zmieniło. Miejscowi opierali się plecami o ścianę za szynkwasem, a L’oric stał pośrodku pomieszczenia, spoglądając na kowala, który zatrzymał się tuŜ za drzwiami. Wielki mag wydobył miecz. Klinga lśniła białym blaskiem. - Właśnie usłyszałem, jak się nazywasz - oznajmił, przeszywając Barathola twardym spojrzeniem. Kowal wzruszył ramionami. Blada twarz L’orica wykrzywiła się w szyderczym uśmiechu. - Pewnie to rum rozluźnił im języki albo po prostu zapomnieli, Ŝe rozkazałeś im trzymać takie szczegóły w tajemnicy. - Niczego im nie rozkazywałem - odparł Barathol. - Ci ludzie nic nie wiedzą o zewnętrznym świecie i nic ich on nie obchodzi. A jeśli juŜ mowa o rumie. - Spojrzał na stłoczonych za szynkwasem ludzi. - Nulliss, zostało trochę? Kobieta skinęła głową. - Postaw go na kontuarze - zaŜądał Barathol. - Obok mojego topora. - Byłbym głupi, gdybym pozwolił ci zbliŜyć się do broni - ostrzegł go L’oric, unosząc miecz. - To zaleŜy od tego, czy masz zamiar ze mną walczyć - zauwaŜył Barathol. - Potrafiłbym wymienić stu takich, którzy na moim miejscu nie wahaliby się ani chwili. Kowal uniósł brwi. - Mówisz: stu. A ilu z nich zostało jeszcze wśród Ŝywych? L’oric zacisnął usta w wąską linię. - Wydaje ci się, Ŝe tak po prostu odszedłem sobie z Arenu? - ciągnął Barathol. - Nie ja jeden ocalałem, wielki magu. Ścigali mnie. Od Traktu Areńskiego aŜ po Karashimesh musiałem walczyć prawie bez przerwy, nim wreszcie zostawiłem ostatniego z nich w rowie, Ŝeby wykrwawił się na śmierć. MoŜe i wiesz, jak się nazywam, i pewnie wydaje ci się, Ŝe wiesz, jaką zbrodnię popełniłem... ale ciebie tam nie było. Wszyscy, którzy tam byli, zginęli. Czy naprawdę zaleŜy ci na tym, by podnosić tę rękawicę? - Mówią, Ŝe to ty otworzyłeś bramę... Barathol prychnął pogardliwie i podszedł do dzbanka z rumem postawionego przez Nulliss na szynkwasie. - To śmieszne. T’lan Imassowie nie potrzebują bram. - Semkowska czarownica znalazła pusty kufel i równieŜ postawiła go z głośnym stukiem na kontuarze. - Och, faktycznie ją otworzyłem. Kiedy uciekałem z miasta na najszybszym koniu, jakiego udało mi się znaleźć. Wtedy juŜ rozpoczęła się rzeź. - Ale ty nie zostałeś w mieście. Nie próbowałeś walczyć, Baratholu Mekhar! Niech cię Kaptur, człowieku, oni zbuntowali się dla ciebie! - Szkoda, Ŝe nie wpadli na to, Ŝeby mnie najpierw zapytać o zdanie - warknął Barathol, napełniając kufel. - A teraz odłóŜ ten cholerny miecz, wielki magu. Po chwili wahania L’oric zgarbił się i powoli schował broń. - Masz rację. Jestem na to zbyt zmęczony. Za stary. - Zmarszczył brwi, a potem wyprostował się nagle. - Myślałeś, Ŝe ci T’lan Imassowie przyszli po ciebie, prawda?
Barathol spojrzał na niego znad poobtłukiwanego brzegu kufla. L’oric przesunął dłonią po włosach i rozejrzał się wokół, jakby zapomniał, gdzie się znajduje. - Na oddech Kaptura, Nulliss - rzekł z westchnieniem Barathol. - Znajdź biednemu skurczybykowi jakieś krzesło, dobra? *** Szara mgiełka z oślepiająco jasnymi drobinami srebrnego blasku rozproszyła się powoli. Felisin Młodsza znowu poczuła własne ciało. W kolana wbijały się jej ostre kamienie, a w powietrzu unosiła się woń pyłu, potu i strachu. Umysł dziewczyny wypełniały wizje chaosu i rzezi. Była odrętwiała, zdolna co najwyŜej widzieć, postrzegać kształt tego, co ją otaczało. Przed nią wznosiła się skalna ściana, poprzecinana pęknięciami powstałymi pod wpływem napręŜenia. Padały na nią snopy ostrego słonecznego blasku. Sterty naniesionego przez wiatr piasku gromadziły się na pozostałościach szerokich, niskich kamiennych stopni, które zdawały się prowadzić do wnętrza samej ściany. BliŜej Felisin widziała wielkie kostki dłoni prześwitujące przez cienką, ogorzałą skórę. Ta ręka ściskała ją mocno za ramię powyŜej łokcia. Odsłonięte więzadła nadgarstka poruszały się z cichym skrzypieniem, jak rozciągane rzemienie. Nie była w stanie wyrwać się z tego uchwytu. Wszelkie próby doprowadziły ją tylko do wyczerpania. Blisko siebie czuła fetor wielowiekowego rozkładu. Od czasu do czasu widziała teŜ usmarowany krwią kamienny miecz, szeroki u haczykowatego sztychu i zwęŜający się ku owiniętej w skórę rękojeści. Czarny kamień lśnił jak szkło, a przy samym ostrzu był tak cienki, Ŝe stawał się półprzezroczysty. Wokół dziewczyny stali następni straszliwi T’lan Imassowie. Byli zbrukani krwią, niektórzy mieli zmiaŜdŜone kończyny bądź nie mieli ich w ogóle, a jednemu brakowało połowy twarzy. Uświadomiła sobie jednak, Ŝe to stare uszkodzenia. Ostatnia stoczona przez nich bitwa była zaledwie potyczką i nic ich nie kosztowała. Wiatr zawodził Ŝałobnie pod skalną ścianą. Felisin podniosła się i zdrapała z kolan powbijane w ciało kamyki. Zginęli. Wszyscy zginęli. Powtarzała to sobie raz po raz, jakby dopiero teraz odkryła te słowa, jakby nie miały jeszcze dla niej znaczenia, nie były częścią zrozumiałego dla niej języka. Wszyscy moi przyjaciele zginęli. Jaki był sens mówić to na głos? Niemniej te słowa wracały do niej raz po raz, jakby rozpaczliwie pragnęły sprowokować odpowiedź. Jakąkolwiek odpowiedź. Nagle usłyszała nowy dźwięk. Szuranie dobiegało od strony urwiska. Dziewczyna zamrugała, by usunąć z oczu szczypiący pot, i zobaczyła, Ŝe jedna ze szczelin poszerzyła się niespodziewanie, jakby ktoś skruszył jej ściany kilofem. Wyłoniła się z niej przygarbiona postać. Staruszek miał na sobie niewiele więcej niŜ łachmany i pokrywała go gruba warstwa kurzu. Na jego przedramionach i grzbietach dłoni widniały sączące rzadki płyn owrzodzenia. Ujrzawszy ją, padł na kolana. - Przybyłaś! Obiecały... ale dlaczego miałyby kłamać? - Wydobywające się z jego ust słowa mieszały się z dziwnymi stukającymi dźwiękami. - Teraz cię stąd zabiorę. Wszystko jest dobrze. Nic ci nie grozi, dziecko, jesteś wybrana. - O czym ty gadasz? - zapytała Felisin, po raz kolejny próbując się wyrwać. Tym razem udało się jej, gdyŜ martwa dłoń rozluźniła uścisk. Dziewczyna zachwiała się na nogach. Staruszek zerwał się nagle i ją podtrzymał. - Jesteś wyczerpana. Nic w tym dziwnego. Złamano tak wiele zasad, Ŝeby cię tu
sprowadzić... Odsunęła się od niego, wspierając dłoń na rozgrzanej słońcem ścianie. - Tu, to znaczy gdzie? - To staroŜytne miasto, Wybrana. Pochowały je piaski, ale wkrótce oŜyje na nowo. Jestem jedynie pierwszym, którego wezwano, by ci słuŜył. Nadejdą teŜ inni. JuŜ wyruszyli w drogę, albowiem oni równieŜ usłyszeli Szepty. Rozumiesz, to słabi je słyszą, a słabych jest bardzo, bardzo wielu. Znowu rozległy się stuki. Staruszek miał w ustach pełno kamyków. Felisin odwróciła się od ściany urwiska, spoglądając na ciągnące się przed nią pustkowie. Było tam widać pozostałości starej drogi, ślady orki... - Szliśmy tędy! Wiele tygodni temu! - Łypnęła ze złością na staruszka. - Zabraliście mnie z powrotem! Uśmiechnął się, odsłaniając zuŜyte, popękane zęby. - To miasto naleŜy teraz do ciebie, Wybrana... - Przestań mnie tak nazywać! - Proszę... uwolniono cię i przelano przy tym krew... tobie przypadnie w udziale nadanie sensu temu poświęceniu... - Poświęceniu? To było morderstwo! Zabili moich przyjaciół! - Pomogę ci ich opłakiwać. Na tym polega moja słabość, rozumiesz? Zawsze płaczę nad sobą, poniewaŜ piję i nigdy nie opuszcza mnie pragnienie. Słabość. Uklęknij przed nią, dziecko. Oddaj jej cześć. Walka nie ma sensu. Smutek świata jest znacznie potęŜniejszy, niŜ ty będziesz mogła kiedykolwiek się stać. To właśnie musisz sobie uświadomić. - Chcę stąd odejść. - To niemoŜliwe. Przyprowadzili cię tu Niezwiązani. A nawet gdybyś mogła odejść, dokąd byś poszła? Od najbliŜszych osad dzieli nas wiele mil. - Possał kamienie, a potem przełknął ślinę. - Nie miałabyś nic do jedzenia. Nie znalazłabyś wody. Proszę, Wybrana, w pogrzebanym mieście czeka na ciebie świątynia. Trudziłem się bardzo długo i cięŜko, by przygotować ją na twoje przyjście. A gdy zaakceptujesz to, kim się stałaś, przybędą kolejni słudzy, gorąco pragnący spełniać wszystkie twoje Ŝyczenia. - Przerwał, by znowu się uśmiechnąć, i Felisin zauwaŜyła kamyki. Miał w ustach co najmniej trzy: czarne i błyszczące, wielkości kostek palców dłoni. - Wkrótce sobie uświadomisz, Ŝe jesteś przywódczynią największego kultu religijnego w Siedmiu Miastach, a ten kult będzie się szerzył dalej, przekroczy wszystkie morza i oceany, ogarnie cały świat... - Jesteś szalony - przerwała mu Felisin. - Szepty nie kłamią. - Wyciągnął ku niej rękę. Dziewczyna wzdrygnęła się przed jego błyszczącą, pokrytą krostami dłonią. - Ach, rozumiesz, wybuchła zaraza. Poliel, sama bogini, pokłoniła się przed Przykutym. Wszyscy musimy się przed nim pokłonić, nawet ty. Dopiero wtedy zdobędziesz moc, która prawnie naleŜy do ciebie. Zaraza pochłonęła wiele ofiar, ale niektórzy ocaleli dzięki Szeptom. Wszyscy jesteśmy naznaczeni. Wrzody, wykrzywione kończyny, ślepota. Niektórzy stracili języki. Zgniły im i odpadły. Dlatego są teraz niemi. Innym pociekła krew z uszu i ich świat opuściły wszelkie dźwięki. Rozumiesz? KaŜdy z nich miał jakąś słabość, a Przykuty pokazał im, jak uczynić z niej siłę. Wyczuwam ich wszystkich, albowiem jestem pierwszy. Jestem twoim seneszalem. Wyczuwam ich. Nadchodzą. Nadal gapiła się na jego owrzodzoną dłoń i po chwili staruszek ją cofnął. Znowu zastukał kamieniami. - Proszę, chodź ze mną. PokaŜę ci, co zrobiłem. Felisin ukryła twarz w dłoniach. Nic nie rozumiała. Nic z tego nie miało sensu.
- Jak masz na imię? - zapytała. - Kulat. - A jak ja mam na imię? - wyszeptała. Pokłonił się jej nisko. - Nie rozumieli tego. śaden z nich tego nie rozumiał. Apokalipsa to nie tylko wojna, nie tylko bunt. To spustoszenie. Nie wyłącznie krainy, to jest tylko skutkiem ubocznym, rozumiesz? Apokalipsa jest spustoszeniem ducha. MiaŜdŜy go, czyni niewolnikiem własnych słabości. Jedynie taka udręczona dusza moŜe spowodować dewastację krainy i wszystkich, którzy w niej mieszkają. Musimy umrzeć wewnątrz, by móc zabijać to, co Ŝyje na zewnątrz. Dopiero wtedy, gdy śmierć zabierze nas wszystkich, znajdziemy zbawienie. - Pokłonił się jeszcze niŜej. - Jesteś Sha’ik Odrodzoną, Wybraną Ręką Apokalipsy. *** - Zmiana planów - mruknął Iskaral Krost, biegając z pozoru bezładnie wokół ogniska. - Spójrz! - wysyczał. - Ta parszywa krowa zniknęła! Kilka monstrualnych cieni pośrodku nocy i bach! Nie zostało nic oprócz pająków chowających się po wszelkich zakamarkach. E tam! To nędzne tchórzostwo. Tak sobie myślałem, Trellu, Ŝe powinniśmy uciec. Tak jest, uciec. Ty udasz się w tę stronę, a ja w tamtą... to znaczy, będę szedł tuŜ za tobą, oczywiście, dlaczego miałbym cię teraz opuścić? Nawet jeśli te stwory tu idą... - Przerwał, pociągnął się za włosy, a potem znowu zaczął się miotać jak szaleniec. - Ale czemuŜ miałbym się martwić? CzyŜ nie byłem wierny? Skuteczny? Błyskotliwy jak zawsze? To po co tu przybyły? Mappo wyjął z worka buzdygan. - Nic nie widzę - stwierdził. - A słyszę tylko ciebie, wielki kapłanie. Kto ma się tu zjawić? - A czy powiedziałem, Ŝe ktoś ma się zjawić? - Tak, powiedziałeś. - Czy mogę coś na to poradzić, jeśli straciłeś rozum? AleŜ tego właśnie chcemy się dowiedzieć, czyŜ nie tak? W końcu nie potrzebujemy towarzystwa. MoŜna by pomyśleć, Ŝe to ostatnie miejsce, w którym chciałyby się znaleźć, jeśli rzeczywiście czuję to, co czuję, a nie czułbym tego, co czuję, gdyby nie było tu czegoś, co ma zapach, jasne? - Przerwał i uniósł głowę. - A co to za zapach? NiewaŜne. Na czym to stanąłem? Tak jest, próbuję sobie wyobrazić coś niewyobraŜalnego, a mianowicie moŜliwość, Ŝe Tron Cienia jest w rzeczywistości całkiem zdrowy na umyśle. Wiem, Ŝe to niedorzeczność. Tak czy inaczej, jeśli to prawda, to ta... ta istota, wie co robi. Ma powody. Prawdziwe powody. - Iskaralu Krost - odezwał się Mappo, wstając z miejsca przy ognisku, gdzie dotąd siedział. - Czy grozi nam jakieś niebezpieczeństwo? - A czy Kaptur pamięta lepsze dni? Oczywiście, Ŝe grozi, ty tępy głąbie... Och, muszę zatrzymywać takie opinie dla siebie. A moŜe spróbujemy tak? Niebezpieczeństwo? Ha, ha, przyjacielu, z pewnością nie. Ha, ha. Ha. Och, tutaj są... Z mroku wychynęły potęŜne sylwetki. Z jednej strony oczy jak czerwone węgielki, z drugiej jaskrawozielone. Potem dwie następne pary, jedna złota, a druga miedziana. Milczące, masywne, śmiertelnie groźne bestie. Ogary Cienia. Gdzieś daleko na pustyni zawył wilk albo kojot, jakby nagle poczuł woń bijącą z samej Otchłani. BliŜej umilkły świerszcze. Włosy na karku Trella zesztywniały. Czuł teraz zapach srogich bestii. Ostry, gryzący
fetor przyniósł ze sobą bolesne wspomnienia. - Czego od nas chcą, wielki kapłanie? - Cicho... muszę się zastanowić. - Nie przemęczaj się bez potrzeby - dobiegł z ciemności czyjś głos. Mappo odwrócił się i zobaczył, Ŝe w krąg światła ogniska wszedł jakiś męŜczyzna. Nosił szary płaszcz, był dość wysoki i nie wyróŜniał się niczym szczególnym. - One tylko tędy przechodzą. Twarz Iskarala rozpromieniła się fałszywą radością. Kapłan wzdrygnął się. - Ach, Kotylionie, czy nie widzisz, Ŝe osiągnąłem wszystko, czego chciał ode mnie Tron Cienia? - Tym starciem z Dejimem Nebrahlem nawet przekroczyłeś oczekiwania - stwierdził Kotylion. - Przyznaję, Ŝe nie miałem pojęcia, Ŝe jesteś aŜ tak zręczny, Iskaralu Krost. Tron Cienia dobrze wybrał swego Maga. - Tak, on jest pełen niespodzianek. - Wielki kapłan podszedł bokiem do ogniska i przykucnął przy nim. - Co on chce osiągnąć? - zapytał, unosząc głowę. - Uspokoić mnie? On mnie nigdy nie uspokaja. Wskazać Ogarom trop jakiegoś biednego głupca? Mam nadzieję, Ŝe to nie potrwa długo. Z uwagi na tego głupca. Nie, nie chodzi mu o Ŝadną z tych rzeczy. Chce mi zamieszać w głowie, ale ja w końcu jestem wielkim kapłanem Cienia, więc tego nie da się zrobić. A dlaczego? Dlatego Ŝe słuŜę najbardziej dezorientującemu ze wszystkich bogów. Czy więc powinienem się martwić? Pewnie, Ŝe powinienem, ale on nigdy się o tym nie dowie, tak? Spokojnie, muszę tylko uśmiechnąć się do tego boskiego zabójcy i zapytać: napijesz się kaktusowej herbaty, Kotylionie? - Dziękuję - odparł bóg. - Chętnie. Mappo odłoŜył buzdygan i usiadł z powrotem przy ognisku, a Iskaral nalał herbaty. Trell walczył z narastającą desperacją. Gdzieś na północ stąd Icarium siedział przy ognisku zapewne niezbyt się róŜniącym od tego i jak zwykle prześladowała go myśl o tym, czego nie pamiętał. Nie był jednak sam. Nie, miejsce Mappa zajął ktoś inny. Ta świadomość powinna mu przynieść ulgę, ale Trell czuł jedynie strach. Bezimiennym nie moŜna ufać. Przekonałem się o tym juŜ dawno. Nie, Icariuma prowadził teraz ktoś, kogo nic nie obchodził jego los. - Cieszę się, Ŝe dobrze się czujesz, Mappo Konusie - rzekł Kotylion. - Ogary Cienia walczyły ongiś u naszego boku - przypomniał Mappo. - Na ŚcieŜce Dłoni. Kotylion skinął głową, upijając łyk herbaty. - Tak, ty i Icarium byliście wówczas bardzo blisko. - Blisko? Blisko czego? Bóg patron skrytobójców milczał przez dłuŜszą chwilę. Wokół obozu, tuŜ za jego granicami, olbrzymie Ogary ułoŜyły się do spoczynku. - To nie tyle klątwa - zaczął wreszcie Kotylion - co... pozostałość. W chwili śmierci domu Azath uwalniają się najrozmaitsze moce, energie... nie tylko te, które naleŜą do istot spoczywających w podziemnych grobach. W duszy Icariuma wytrawiło się coś na podobieństwo infekcji, czy moŜe pasoŜyta. Jego naturą jest chaos, a skutkiem działania przerwanie ciągłości. Mappo, jeśli chcesz ocalić Icariuma, tę infekcję trzeba usunąć. Trell ledwie mógł zaczerpnąć tchu. Spędził u boku Jhaga wiele stuleci i usłyszał na jego temat wiele słów od Bezimiennych oraz od uczonych i mędrców z połowy świata, nigdy jednak nie zetknął się z czymś takim. - Jesteś... jesteś tego pewien? Bóg skinął z namysłem głową.
- O ile to tylko moŜliwe. Tron Cienia i ja... - Uniósł wzrok, a potem wzruszył lekko ramionami. - Dotarliśmy do ascendencji ścieŜką wiodącą przez domy Azath. Były lata, bardzo wiele lat, gdy ani mnie, ani człowieka znanego wówczas jako cesarz Kellanved, nie moŜna było znaleźć nigdzie w Imperium Malazańskim. Zaczęliśmy wówczas wprowadzać w Ŝycie inny, śmielszy plan. - Jego ciemne oczy lśniły w blasku ogniska. - Postanowiliśmy stworzyć mapę Azath. Wszystkich domów w całym tym królestwie. Chcieliśmy zawładnąć jej mocą... - Ale to niemoŜliwe - przerwał mu Mappo. - Z pewnością wam się nie udało, bo w przeciwnym razie bylibyście teraz kimś znacznie więcej niŜ bogowie... - MoŜna by tak to podsumować. - Wpatrzył się w herbatę w glinianym kubku, który trzymał w dłoniach. - Uświadomiliśmy sobie jednak kilka rzeczy, dzięki trudnym doświadczeniom i nieustępliwej gorliwości. Po pierwsze to, Ŝe zadanie, jakie przed sobą postawiliśmy, będzie wymagało znacznie więcej czasu, niŜ trwa Ŝycie śmiertelnika. Jeśli chodzi o inne sprawy, które zrozumieliśmy, no cóŜ, moŜe lepiej zostawię je na inną noc, inną okazję. Tak czy inaczej, pojęliśmy, Ŝe nasz plan stawia przed nami wymogi, którym nie zdołamy sprostać - nie jako cesarz i mistrz skrytobójców - i w związku z tym musieliśmy zrobić uŜytek z tego, czego dowiedzieliśmy się do tej pory. - śeby zostać bogami. - Tak jest. Wówczas dowiedzieliśmy się, Ŝe Azath to coś znacznie więcej niŜ domy stworzone jako więzienia dla obdarzonych mocą istot. Są one równieŜ portalami. I z całą pewnością czymś jeszcze. Skarbnicami Zaginionych śywiołaków. Mappo zmarszczył brwi. - Nigdy nie słyszałem tego określenia. Zaginione śywiołaki? - Uczeni na ogół mówią tylko o czterech Ŝywiołach: wodzie, ogniu, ziemi i powietrzu. Istnieją jednak równieŜ inne, i to właśnie one są źródłem ogromnej mocy domów Azath. Mappo, trudno jest określić pełen wzór, gdy ma się tylko cztery punkty odniesienia, a nieznana liczba dalszych pozostaje niewidzialna. - Kotylionie, czy te Zaginione śywiołaki wiąŜą się z aspektami czarów? Grotami i Talią Smoków? Albo moŜe, co wydaje się bardziej prawdopodobne, ze staroŜytnymi Twierdzami? - śycie, śmierć, ciemność, światło, cień... być moŜe, ale to chyba równieŜ zbyt krótka lista. Co, na przykład, z czasem? Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość? Co z pragnieniem i uczynkiem? Dźwiękiem i ciszą? A moŜe te dwa ostatnie to tylko pomniejsze aspekty powietrza? Czy czas naleŜy do światła? A moŜe to jedynie punkt leŜący między światłem a ciemnością, ale odmienny od cienia? Co z wiarą i niewiarą? Rozumiesz, jak skomplikowane mogą być wzajemne relacje, Mappo? - Zakładając, Ŝe to wszystko rzeczywiste byty, a nie tylko abstrakcyjne pojęcia. - Masz rację. Być moŜe jednak same pojęcia wystarczają, jeśli celem Ŝywiołów jest nadanie postaci i znaczenia wszystkiemu, co nas otacza na zewnątrz i kieruje naszymi krokami od wewnątrz. Mappo odchylił się do tyłu. - A wy chcieliście zawładnąć taką mocą? - Wbił wzrok w Kotyliona, zastanawiając się, czy nawet bóg moŜe być zdolny do takiej zarozumiałości, podobnej ambicji. PrzecieŜ obaj weszli na tę drogę na długo przed tym, nim zostali bogami... - Przyznaję, Ŝe mam nadzieję, Ŝe wam się nie uda. To, o czym mówisz, nigdy nie powinno wpaść w ręce Ŝadnego boga ani śmiertelnika. Nie, lepiej zostawić to Azath... - Tak byśmy zrobili, ale uświadomiliśmy sobie, Ŝe moc Azath słabnie. Podejrzewam, Ŝe Bezimienni równieŜ odkryli ten fakt, i to właśnie doprowadziło ich do desperacji. Niestety, jesteśmy przekonani, Ŝe ich ostatnia decyzja popchnie Azath jeszcze dalej w stronę chaosu i