Steven Erikson
WICHER
ŚMIERCI
Tom Pierwszy: Imperium
Opowieść z Malazańskiej Księgi Poległych
Dramatis personae
Leheryjczycy
Tehol Beddict: zubożały mieszkaniec
Bugg: lokaj Tehola
Shurq Elalle: wędrowna piratka
Skorgen Kaban: pierwszy oficer na statku Shurq
Ublala Pung: bezrobotny półkrwi
Tarthenal Ormly: członek Cechu Szczurołapów
Rucket: główny śledczy z Cechu Szczurołapów
Karos Invictad: inwigilator Obrońców Ojczyzny
Tanal Yathvanar: osobisty asystent Karosa
Rautos Hivanar: przewodniczący Kupieckiego Powiernictwa Wolności
Venitt Sathad: najbardziej zaufany agent Rautowa
Triban Gnol: kanclerz Nowego Imperium
Nisall: pierwsza konkubina dawnego cesarza
Janall: obalona cesarzowa
Turudal Brizad: były konkubent
Janath Anar: więźniarka polityczna
Sirryn Kanar: strażnik pałacowy
Brullyg (Shake): nominalny zarządca Drugiego Fortu Dziewiczego
Yedan Derryg (Wachta)
Orbyn Poszukiwacz Prawdy: dowódca sekcji Obrońców Ojczyzny
Letur Anict: faktor Drene
Bivatt: atri-preda Armii Wschodniej
Piórkowa Wiedźma: letheryjska niewolnica Uruth
Tiste Edur
Rhulad: władca Nowego Imperium
Hannan Mosag: cesarski ceda
Uruth: matriarchini cesarza i żona Tomada Sengara
k’risnani: cesarscy czarnoksiężnicy
Bruthen Trana: Edur z pałacu
Brohl Handar: nadzorca wschodu rezydujący w Drene
Przybywający z flotą Edur
Yan Tovis (Pomroka): atri-preda w letheryjskiej armii
Varat Taun: jej porucznik
TaralackVeed: Gral, agent Bezimiennych
Icarium: broń Taralacka
Hanradi Khalag: czarnoksiężnik Tiste Edur
Tomad Sengar: patriarcha cesarza
Samar Dev: uczona i czarownica z Siedmiu Miast
Karsa Orlong: wojownik Toblakai
taxilanin: tłumacz
Awl’dan
Czerwona Maska: wygnaniec, który powrócił
Masarch: wojownik z klanu Renfayarów
Hadralt: wódz wojenny klanu Ganetoków
Sag’Churok: osobisty strażnik Czerwonej Maski
Gunth Mach: osobista strażniczka Czerwonej Maski
Nurt: miedzianolicy
Natarkas: miedzianolicy
Ścigani
Seren Pedac: letheryjska poręczycielka
Fear Sengar: Tiste Edur
Imbryk: letheryjska sierota
Udinaas: zbiegły letheryjski niewolnik
Wither: widmo cienia
Silchas Ruin: Ascendent Tiste Andii
Refugium
Ulshun Pral: Imass
Rud Elalle: adoptowany znajda
Hostille Rator: T’lan Imass
Til’Aras Benok: T’lan Imass
Gr’istanas Ish’Ilm: T’lan Imass
Malazańczycy
Łowcy Kosci
Tavore Paran: głównodowodząca Łowców Kości
Lostara Yil: zastępczyni Tavore
Keneb: pięść w Łowcach Kości
Blistig: pięść w Łowcach Kości
Faradan Sort: kapitan
Madan’tul Rada: porucznik służący pod rozkazami Faradan Sort
Pędrak: adoptowany syn Kenesa
Dziób: mag przydzielony kapitan Faradan Sort
Ósmy Legion, Dziewiąta Kompania
Czwarta Drużyna
Skrzypek: sierżant
Tarcz: kapral
Koryk: półkrwi Seti, piechota morska
Śmieszka: kobieta z Itko Kan, piechota morska
Mątwa: saper
Flaszka: mag drużyny
Corabb Bhilan Thenu’alas: żołnierz
Piąta Drużyna
Gesler: sierżant
Chmura: kapral
Piasek: piechota morska
Krótkonos: ciężka piechota
Mądrala: ciężka piechota
Uru Hela: ciężka piechota
Jętka: ciężka piechota
Siódma Drużyna
Postronek: sierżant
Odprysk: kapral
Kulas: piechota morska
Ebron: mag drużyny
Okruch (Jamber Pień): saper
Sinn: mag
Ósma Drużyna
Hellian: sierżant
Obrażalski: kapral # I
Bezdech: kapral # 2
Balgrid: mag drużyny
Tavos Pond: piechota morska
Możliwe: saper
Lutnia: uzdrowiciel drużyny
Dziewiąta Drużyna
Balsam: sierżant
Trupismród: kapral
Rzezigardzioł: piechota morska
Galt: piechota morska
Płatek: piechota morska
Opak: mag drużyny
Dwunasta Drużyna
Thom Tissy: sierżant
Tulipan: kapral
Rampa: ciężka piechota
Jibb: średniozbrojna piechota
Mewiślad: średniozbrojna piechota
PROLOG
Pradawna grota Kurald Emurlahn
Wiek rozerwania
Rozdartą żalem panoramę skalały trupy sześciu smoków leżące na równinie w
nieuporządkowanym szeregu długości co najmniej tysiąca kroków. Z rozerwanych ciał
sterczały połamane kości; paszcze były otwarte, a oczy wyschnięte. Tam, gdzie krew
wylała się na ziemię, widma zleciały się do niej jak muchy do soku i wpadły w pułapkę.
Gdy krew ciemniała, łącząc się z martwą glebą, duchy miotały się i krzyczały słabymi,
pełnymi rozpaczy głosikami. Kiedy wreszcie stwardniała, przeistaczając się w szklisty
kamień, zostały na wieki zamknięte w owym mrocznym więzieniu.
Naga istota wędrująca ścieżką utworzoną przez zabite smoki nie ustępowała im
masą, ale nie potrafiła się wzbić ponad ziemię. Poruszała się na dwóch krzywych nogach
o udach grubych jak tysiącletnie drzewa. Szerokość jej barów dorównywała wzrostowi
Tartheno Toblakai, gruba szyja kryła się pod grzywą czarnych, lśniących włosów,
przednia część głowy – czoło, kości policzkowe i szczęki – była wysunięta do przodu, w
głęboko osadzonych oczach widniały zaś czarne źrenice otoczone opalizującą bielą.
Potężne ramiona były nieproporcjonalnie długie, ogromne dłonie niemal sięgały ziemi.
Wielkie, jasne piersi kołysały się miarowo. Stwór szedł obok zmasakrowanych,
gnijących trupów dziwnie płynnym krokiem, w którym nie było nic ociężałego. We
wszystkich kończynach miał dodatkowe stawy.
Skóra koloru wyblakłej na słońcu kości pociemniała na końcach rąk do barwy
poprzeszywanej żyłkami czerwieni, wokół kostek dłoni widniały siniaki, a tu i ówdzie
siateczka pęknięć odsłaniała kości – dłonie istoty doznały uszkodzeń, z pewnością
zadając potężne ciosy.
Stworzenie zatrzymało się i uniosło głowę, spoglądając na trzy smoki, które się
unosiły wysoko pośród skłębionych chmur, to pojawiając się, to znowu niknąc w
obłokach dymu wypełniającego umierające królestwo.
Dłonie chodzącej po ziemi istoty zadrżały nerwowo. Z jej gardła wyrwało się niskie
warknięcie.
Po dłuższej chwili ruszyła w dalszą drogę.
Minąwszy ostatniego smoka, dotarła do miejsca, gdzie wznosił się szereg wzgórz.
Największe z nich było rozszczepione, jakby jakiś ogromny szpon wyszarpnął serce
wzniesienia. W owej rozpadlinie było widać rozdarcie, szczelinę w przestrzeni. Płynęły z
niej strumienie martwiczej energii, tak toksycznej, że strawiła boki pęknięcia,
rozpuszczając niczym kwas skały i głazy starożytnego wału.
Rozdarcie wkrótce się zasklepi. Ten, kto przez nie ostatnio przeszedł, pragnął
zamknąć drzwi za sobą. Podobne uzdrawianie nie mogło jednak dokonywać się w
pośpiechu. Rana znowu zacznie krwawić.
Istota podeszła bliżej, ignorując emanującą z rozdarcia jadowitą moc. Na progu
zatrzymała się ponownie i spojrzała za siebie.
Smocza krew twardniała, zamieniając się w kamień. Jego poziome płyty oddzielały
się już od ziemi, unosiły po bokach, przeradzając się w tworzące dziwną plątaninę ściany.
Niektóre zaczęły się zapadać, znikając z tego królestwa. Spadały przez kolejne światy, by
wreszcie pojawić się na nowo, solidne i nieprzepuszczalne, w innych królestwach,
zgodnych z aspektem krwi. Tych praw nie sposób było podważyć. Starvald Demelain,
krew smoków i śmierć krwi.
W dali za istotą Kurald Emurlahn, Królestwo Cieni, pierwsze, które zrodziło się ze
związku Ciemności i Światła, miotało się w śmiertelnych konwulsjach. Daleko stąd nadal
trwały bratobójcze wojny, natomiast w innych okolicach zaczęła się już fragmentacja.
Potężne odpryski tkanki świata oderwały się od reszty, straciły z nią kontakt, przerodziły
w niezależne całości, które albo się zagoją, albo zginą. A mimo to intruzi przybyli tutaj
niczym padlinożercy gromadzący się wokół martwego lewiatana. Próbowali wyrwać dla
siebie fragmenty ginącego królestwa, zabijając się nawzajem w zaciekłych walkach o
ochłapy.
Nikt nawet sobie nie wyobrażał, że całe królestwo może zginąć w taki sposób. Że
okrutne czyny jego mieszkańców są w stanie wszystko zniszczyć. Światy żyją dalej bez
względu na poczynania tych, którzy je zamieszkują. Wszyscy w to wierzyli. Przyjmowali
takie założenie. Rany się goją, niebo rozpogadza, a z morskiego mułu wypełza coś
nowego.
Ale nie tym razem.
Zbyt wiele mocy, za dużo zdrad, nazbyt straszliwe, wszechpochłaniające zbrodnie.
Istota ponownie zwróciła się ku bramie.
Kilmandaros, pradawna bogini, przeszła na drugą stronę.
Ruiny domostwa K’Chain Che’Malle
Po upadku Silchasa Ruina
Drzewa pękały z trzaskiem od gwałtownego chłodu, który opadł niczym całun,
niewidoczny, lecz dotykalny, na spustoszony las.
Gothos podążał bez trudu za śladem bitwy, tropem kolejnych starć dwojga
pradawnych bogów z jednopochwyconym smokiem. Wędrującemu szlakiem zniszczenia
Jaghutowi towarzyszył porażający mróz Omtose Phellack, Groty Lodu.
Zachowałem wszystko, tak jak mnie prosiłeś, Maelu. Uwięziłem w tym miejscu
prawdę, by stała się czymś więcej niż tylko wspomnieniem. Aż po dzień roztrzaskania
samej Omtose Phellack.
Gothos zastanowił się machinalnie, czy był kiedyś czas, gdy wierzył, że to się nigdy
nie stanie. Że Jaghuci, w całej swej wystudiowanej doskonałości, są wyjątkiem i ich
triumfalna dominacja będzie trwała wiecznie. Że ich cywilizacja jest nieśmiertelna, a
tylko wszystkie inne muszą kiedyś umrzeć.
No cóż, niewykluczone. W końcu niegdyś wierzył nawet w to, że nad całym bytem
panuje wszechmocna, dobroczynna istota. A świerszcze grają po to, by pomóc nam
zasnąć. Nie sposób odgadnąć, jakie jeszcze głupoty mogły się zakraść do jego młodej,
naiwnej głowy przed tymi wszystkimi tysiącleciami.
Rzecz jasna, nie ulegał już podobnym złudzeniom. Wszystko się kończy. Gatunki
wymierają. Przekonanie, że jest inaczej, było tylko zarozumiałością, produktem
wybujałego ego, przekleństwem nadmiernego poczucia własnej wartości.
W co więc wierzę teraz?
Nie mógł sobie pozwolić, by odpowiedzieć na to pytanie melodramatycznym
śmiechem. Jaki byłby w tym sens? W pobliżu nie było nikogo, kto doceniłby jego ironię.
Wliczając jego samego.
Tak jest. Jestem skazany na życie we własnym towarzystwie.
To moja osobista klątwa.
Takie są najlepsze.
Wszedł na rozdarte, pęknięte wzgórze. Skała macierzysta uniosła się tu gwałtownie,
tworząc ogromną szczelinę. Gdy Gothos zatrzymał się nad nią i zajrzał do środka,
pionowe ściany pokrył już szron. Gdzieś w mroku było słychać dwie kłócące się osoby.
Jaghut rozciągnął usta w uśmiechu.
Otworzył swoją grotę i zaczerpnął z niej ułamek mocy, by opaść powoli na dno
rozpadliny. Kiedy się zbliżał, głosy umilkły. Ciszę mącił tylko ochrypły, syczący dźwięk,
który pulsował lekko – oddech wciągany w płuca pośród fal bólu. Słyszał też, nieco z
boku, zgrzyt łusek trących o kamień.
Wylądował na stercie skalnych odłamków, kilka kroków od miejsca, w którym stał
Mael. Dziesięć kroków dalej majaczyła potężna sylwetka Kilmandaros. Od jej skóry biła
lekka, niezdrowa poświata. Bogini zaciskała dłonie w pięści, a jej zwierzęca twarz miała
wojowniczy wyraz.
Scabandariego, jednopochwyconego smoka, zapędzono w zagłębienie ściany
urwiska. Tkwił w nim teraz skulony, strzaskane żebra z pewnością sprawiały, że każdy
oddech był męczarnią. Jedno skrzydło się złamało, było w połowie oderwane. Tylną nogę
również miał strzaskaną, z ciała sterczały kości. To był koniec jego ucieczki. Dwoje
pradawnych skierowało spojrzenia na Gothosa.
– Zawsze mnie zachwyca, gdy zdrajca pada ofiarą zdrady – rzekł Jaghut, podchodząc
bliżej. – W tym przypadku zdradziła go własna głupota, a to jest jeszcze lepsze.
– Rytuał... skończyłeś go, Gothosie? – zapytał Mael, pradawny bóg mórz.
– Można tak powiedzieć. – Jaghut wbił wzrok w Kilmandaros. – Pradawna bogini,
twoje dzieci w tym królestwie zgubiły drogę.
Potężna, półzwierzęca kobieta wzruszyła ramionami.
– Zawsze ją gubią, Jaghucie – odparła cichym, melodyjnym głosem.
– To czemu czegoś z tym nie zrobisz?
– A ty?
Gothos uniósł cienką brew, a potem odsłonił kły w uśmiechu.
– Czy to zaproszenie, Kilmandaros?
Zerknęła na smoka.
– Nie mam na to czasu. Muszę wracać do Kurald Emurlahn. Zabiję go...
Podeszła bliżej.
– Nie możesz tego zrobić – powstrzymał ją Mael.
Spojrzała na niego, otwierając i zaciskając potężne pięści.
– Ciągle mi to powtarzasz, ty gotowany krabie.
Bóg morza wzruszył ramionami, spoglądając na Gothosa.
– Wytłumacz jej to, proszę.
– Ile długów chcesz u mnie zaciągnąć? – zainteresował się Jaghut.
– Och, doprawdy, Gothosie!
– Proszę bardzo. Kilmandaros, wewnątrz rytuału, który opada teraz na tę okolicę, na
pole bitwy i te brzydkie lasy, sama śmierć nie ma mocy. Gdybyś zabiła tu Tiste Edur,
jego dusza uwolni się z ciała, ale pozostanie na miejscu, a jej moc zmniejszy się tylko
nieznacznie.
– Zamierzam go zabić – upierała się Kilmandaros łagodnym tonem.
– W takim razie będziesz potrzebowała mojej pomocy – oznajmił Gothos,
uśmiechając się szerzej.
Mael prychnął pogardliwie.
– A do czego? – zapytała bogini.
Jaghut wzruszył ramionami.
– Trzeba przygotować Finnest. Dom, który uwięzi duszę jednopochwyconego.
– No to zrób to.
– Jako przysługę dla was dwojga? Nie sądzę, pradawna bogini. Niestety, podobnie
jak Mael, będziesz musiała uznać się za moją dłużniczkę.
– Mam lepszy pomysł – sprzeciwiła się Kilmandaros. – Zmiażdżę twoją czaszkę
między kciukiem a palcem wskazującym, a potem wepchnę twe przemądrzałe ścierwo do
gardła Scabandariemu, żeby się nim zadławił. To będzie odpowiedni kres dla was obu.
– Bogini, na starość zrobiłaś się zgorzkniała i gderliwa – odparł Gothos.
– I nic w tym dziwnego. Popełniłam błąd, próbując uratować Kurald Emurlahn.
– Po co się trudzić? – zainteresował się Mael.
Kilmandaros obnażyła wyszczerbione zęby.
– Ten precedens jest... niepożądany. Możesz z powrotem schować głowę w piasek,
Maelu, ale ostrzegam cię: śmierć jednego królestwa to zapowiedź takiego samego losu
całej reszty.
– Skoro tak mówisz – rzekł po dłuższej chwili pradawny bóg. – Przyznaję, że taka
możliwość istnieje. Tak czy inaczej, Gothos domaga się zapłaty.
Kilmandaros rozluźniła pięści i znowu je zacisnęła.
– Zgoda. A teraz zrób ten Finnest, Jaghucie.
– To będzie w sam raz – oznajmił Gothos, wyciągając jakiś przedmiot z dziury w
wystrzępionej koszuli.
Dwoje pradawnych gapiło się przez chwilę na obiekt. Wreszcie Mael chrząknął.
– Tak, teraz rozumiem. To dość dziwny wybór, Gothosie.
– Nie zwykłem dokonywać innych. No dobra, Kilmandaros, zakończ w swój
subtelny sposób żałosną egzystencję jednopochwyconego.
Smok syknął przeraźliwie z wściekłości i strachu, gdy pradawna bogini podeszła
bliżej.
Uderzyła pięścią w sam środek czaszki Scabandariego, tuż nad smoczymi oczami.
Gruba kość pękła z trzaskiem, który wypełnił rozpadlinę niczym tren. Z kostek dłoni
bogini trysnęła krew.
Smocza głowa uderzyła z ciężkim łoskotem o spękaną skałę. Z bezwładnego ciała
wyciekły płyny.
Kilmandaros odwróciła się, spoglądając na Gothosa.
Jaghut skinął głową.
– Mam biednego skurczybyka.
Mael podszedł do niego i wyciągnął rękę.
– W takim razie wezmę Finnest...
– Nie.
Oboje pradawnych spojrzało na Gothosa, który uśmiechnął się po raz kolejny.
– To spłata długu. Dla was obojga. Zabieram Finnest z duszą Scabandariego. Nie
jesteście mi już nic winni. Nie cieszycie się?
– Co zamierzasz z nim zrobić? – zapytał Mael.
– Jeszcze nie zdecydowałem, ale mogę cię zapewnić, że to będzie coś osobliwie
nieprzyjemnego.
Kilmandaros ponownie zacisnęła pięści, uniosła nieco ręce.
– Korci mnie, żeby wysłać w pogoń za tobą moje dzieci, Jaghucie.
– Szkoda, że zgubiły drogę.
Żadne z pradawnych nie odezwało się już ani słowem. Gothos opuścił szczelinę.
Zawsze sprawiało mu przyjemność, gdy zdołał przechytrzyć takie zgrzybiałe wraki z całą
ich starożytną, bezlitosną mocą. Przynajmniej chwilową przyjemność.
Takie są najlepsze.
***
Gdy Kilmandaros opuściła szczelinę, czekała na nią inna postać. Mężczyzna miał
czarny płaszcz i białe włosy, wpatrywał się w rozdarcie, z wyrazem żartobliwej
kontemplacji na twarzy.
Chciał wejść do bramy czy czekał na Kilmandaros? Skrzywiła się ze złością.
– Nie jesteś mile widziany w Kurald Emurlahn – oznajmiła.
Anomandaris Purake zatrzymał chłodne spojrzenie na monstrualnej istocie.
– Wydaje ci się, że zamierzam zagarnąć tron dla siebie?
– Nie byłbyś pierwszy.
Ponownie spojrzał na szczelinę.
– Wrogowie oblegają cię ze wszystkich stron, Kilmandaros. Oferuję ci pomoc.
– Niełatwo ci będzie zasłużyć na moje zaufanie, Tiste Andii.
– Jesteś niesprawiedliwa – odparł. – W przeciwieństwie do wielu swych
pobratymców uznaję fakt, że korzyści płynące ze zdrady nigdy nie równoważą jej
kosztów. W Kurald Emurlahn walczą teraz ze sobą nie tylko zdziczałe smoki, lecz
również jednopochwyceni.
– Gdzie Osserc? – zapytała pradawna bogini. – Mael mówił mi, że on zamierza...
– Znowu wejść mi w drogę? Osserc wyobrażał sobie, że wezmę udział w zabójstwie
Scabandariego. Po co miałbym to robić? Ty i Mael poradziliście sobie z łatwością. –
Chrząknął. – Wyobrażam go sobie, jak lata wkoło, żeby mnie znaleźć. Idiota.
– Scabandari zdradził twojego brata. Nie pragniesz go pomścić?
Anomandaris zerknął na nią, a potem uśmiechnął się blado.
– Korzyści płynące ze zdrady. Dla Scabandariego koszty okazały się wysokie,
nieprawdaż? A jeśli chodzi o Silchasa, no cóż, nawet Azath nie trwa wiecznie. Niemal
mu zazdroszczę izolacji od wszystkiego, co czeka nas w następnych tysiącleciach.
– Zaiste. A czy zamierzasz podążyć za jego przykładem i skryć się w podobnym
kurhanie?
– Nie sądzę.
– W takim razie podejrzewam, że Silchas Ruin raczej nie będzie skłonny wybaczyć
ci obojętności, gdy już odzyska wolność.
– Możesz się zdziwić, Kilmandaros.
– Ty i twój rodzaj jesteście dla mnie tajemnicą, Anomandarisie Purake.
– Wiem o tym. A więc umowa stoi, bogini?
Uniosła głowę.
– Zamierzam przegnać pretendentów z królestwa. Jeśli Kurald Emurlahn musi
umrzeć, niech umrze w spokoju.
– Innymi słowy, chcesz, żeby Tron Cieni pozostał pusty.
– Tak.
Po chwili zastanowienia skinął głową.
– Zgoda.
– Nie próbuj mnie oszukać, jednopochwycony.
– Nie zrobię tego. Jesteś gotowa, Kilmandaros?
– Zawrą przeciwko nam sojusze – zauważyła. – Wyruszą na wojnę z nami.
Anomandaris wzruszył ramionami.
– Nie mam dziś nic lepszego do roboty.
Dwoje Ascendentów przeszło przez bramę i zamknęło za sobą rozdarcie. W końcu
do królestwa wiodły też inne ścieżki. Ścieżki, które nie były ranami.
Gdy znaleźli się w Kurald Emurlahn, ujrzeli przed sobą spustoszony świat.
I przystąpili do oczyszczania tego, co zeń zostało.
Awl’dan, w ostatnich dniach panowania króla Diskanara
Preda Bivatt, kapitan dreńskiego garnizonu, była daleko od domu. Dwadzieścia
jeden dni drogi wozem. Dowodziła ekspedycją złożoną z dwustu żołnierzy z Armii
Wystrzępionej Chorągwi, trzydziestoosobowego oddziału lekkiej jazdy z Niebieskiej
Róży oraz czterystu osób obsługi, w tym również cywilów. Rozkazała rozbić obóz,
zsunęła się z konia i ruszyła ku odległej o pięćdziesiąt parę kroków krawędzi urwiska.
Gdy dotarła na skraj, wiatr uderzył ją w pierś z siłą młota, jakby chciał odrzucić ją do
tyłu, zerwać z tego ostatniego skrawka lądu. Leżący w dole ocean był wizją zrodzoną w
koszmarze artysty: wzburzone, spienione morze, a nad nim ciężkie chmury rozdzierane
na strzępy przez wicher. Woda była raczej biała niż niebieskozielona. Piana pokrywała
grzbiety fal, tryskała spomiędzy kamieni, kiedy bałwany tłukły o brzeg.
Uświadomiła sobie, że to właśnie to miejsce, i przeszył ją sięgający szpiku kości
dreszcz.
Rybacka łódź, zniesiona daleko z kursu w śmiercionośną kipiel, jaką była ta część
oceanu. Nawet największe kupieckie statki nie zapuszczały się tu z własnej woli. Przed
osiemdziesięciu laty kipiel pochwyciła miasto Meckrosów i rozbiła je na kawałki,
wciągając w odmęty co najmniej dwadzieścia tysięcy mieszkańców pływającej osady.
Załoga łodzi przeżyła jednak i zdołała dopłynąć na płyciznę, a potem dostać się na
odległy o jakieś trzydzieści kroków brzeg, brodząc w sięgającej pasa wodzie.
Nieubłagane fale roztrzaskały
ich łódź na szczapy, ale czterej letheryjscy rozbitkowie wyszli bezpiecznie na suchy
ląd.
I znaleźli tam... to.
Preda Bivatt zaciągnęła rzemień hełmu, żeby wiatr nie zerwał go jej razem z głową.
Nie przestawała się przyglądać leżącym na brzegu pozostałościom. Fale podmyły
wzgórze na którym stała. Trzy długości ciała mężczyzny na dole znajdowała się biała,
piaszczysta plaża zasłana sznurami zeschłych wodorostów, wyrwanymi z korzeniami
drzewami oraz szczątkami meckroskiego miasta sprzed osiemdziesięciu lat. Było tam
jednak coś więcej. Coś bardziej niespodziewanego.
Czółna wojenne. Morskie łodzie, każda długa jak wieloryb koralowy. Miały wysokie
dzioby i były dłuższe i szersze niż okręty Tiste Edur. Nie były to też wyrzucone przez
fale wraki. Nie dostrzegała na nich żadnych śladów uszkodzeń. Wyciągnięto je wysoko
na brzeg i ułożono w szeregi, choć łatwo było zauważyć, że zdarzyło się to dość dawno
temu – miesiące, być może lata.
Ktoś przystanął obok niej. Kupiec z Drene, który zaopatrzył ich wyprawę. Miał
bladą cerę i jasne, prawie białe włosy. Jego okrągła twarz poczerwieniała od wiatru,
preda widziała jednak, że powiódł spojrzeniem bladoniebieskich oczu wzdłuż szeregu
czółen, najpierw na zachód, a potem na wschód.
– Mam odrobinę talentu! – pochwalił się, przekrzykując wichurę.
Bivatt milczała. Kupiec z pewnością potrafił rachować. Można to było nazwać
talentem, ale jako oficer letheryjskiej armii potrafiła bez jego pomocy ocenić, ile osób
mieściło się w każdej z ogromnych łodzi. Sto, z marginesem błędu wynoszącym
dwadzieścia.
– Predo?
– Słucham?
Kupiec machnął bezradnie dłonią.
– Te czółna. – Wskazał ręką w jedną, a potem w drugą stronę. – Muszą być...
Zabrakło mu słów.
Ale i tak go zrozumiała.
Całe szeregi czółen wyciągniętych na niegościnny brzeg. Drene, najbliższe miasto w
królestwie leżało trzy tygodnie drogi na południowy zachód stąd. Na południu ciągnęły
się ziemie Awl’danu, i trasy wędrówek plemion z ich ogromnymi stadami były bardzo
dobrze znane. W końcu Letheryjczycy właśnie podbijali te okolice. Nie dotarły do nich
żadne meldunki o pojawieniu się obcych.
Przed dwoma, trzema laty do brzegu przybiła tu wielka flota. Przybysze wyszli na
brzeg, zabierając ze sobą wszystko, co mieli, i zapewne ruszyli w głąb lądu.
Powinny być jakieś znaki, pogłoski, jakieś echa wśród plemion Awli. Powinniśmy
coś o tym usłyszeć.
Ale tak się nie stało. Nieznani intruzi po prostu... zniknęli.
To niemożliwe. Jak mogło do tego dojść?
Ponownie przesunęła wzrokiem wzdłuż szeregów łodzi, jakby miała nadzieję, że
odkryje jakiś szczegół o fundamentalnym znaczeniu, który uspokoi jej tłukące serce i
zdejmie z kończyn przeszywający chłodem ciężar.
– Predo...
Tak jest. Po stu na czółno. A tu widzimy... po cztery, pięć w szeregu... ile? Cztery,
może pięć tysięcy?
Niemal tak daleko, jak okiem sięgnąć na wschód i na zachód, północny brzeg
pokrywała gęsta masa wojennych czółen z szarego drewna. Wyciągnięto je tu na ląd i
porzucono. Leżały na plaży jak zwalony las.
– Z górą pół miliona – odezwał się kupiec. – Według mojej oceny. Predo, gdzie oni
wszyscy się podziali, na Zbłąkanego?
Skrzywiła się.
– Kopnij to swoje gniazdo magów, Leturze Anict. Niech zarobią na swe
wygórowane wynagrodzenie. Król musi poznać prawdę. Każdy szczegół. Wszystko.
– Już się robi – odparł mężczyzna.
Ona uczyni to samo z ekipą akolitów cedy. Dublowanie się było w tym przypadku
konieczne. Gdyby nie obecność wybranych uczniów Kuru Qana, nigdy by się nie
dowiedziała wszystkiego, co Letur Anict zataił w ostatecznym raporcie, nie zdołałaby
wydobyć prawdy z szeregu półprawd i pełnych kłamstw. Na tym polegał uporczywy
problem z prywatnymi kontrahentami. Wszyscy kierowali się własnym interesem, a dla
kreatur, takich jak Letur Anict, nowy faktor Drene, lojalność wobec korony zawsze miała
drugorzędne znaczenie.
Bivatt rozejrzała się w poszukiwaniu zejścia na plażę. Chciała lepiej się przyjrzeć
tym czółnom, zwłaszcza że wyglądało na to, że fragmenty ich dziobów zdemontowano.
To wydawało się dziwne, ale z taką tajemnicą jakoś sobie poradzi. Pomoże jej ona
zapomnieć o całej reszcie.
Z górą pół miliona.
Zbłąkany, błogosław, kto przybył pomiędzy nas?
Awl’dan, po podboju Letheru przez Edur
Wilki się zjawiły, a potem odeszły. W miejscach, gdzie wywlekły trupy z gęstego
kłębowiska na wzgórzu, na którym nieznani żołnierze stoczyli swą ostatnią walkę, ślady
ich żerowania były wyraźnie widoczne.
Ten szczegół przyciągnął uwagę samotnego jeźdźca, który prowadził konia pośród
nieruchomych ciał. To było... niespotykane. Rzecz jasna, zamieszkujące tę równinę wilki
o brązowym futrze nie gardziły padliną, podobnie jak wszystkie drapieżniki w
Awl’danie, ale od dawna już znały ludzi i powinny były uciec, gdy tylko poczuły ich
kwaśną woń, nawet jeśli mieszała się ona z zapachem krwi. Co więc zwabiło je na to
milczące pole bitwy?
Samotny jeździec o twarzy zasłoniętej maską z karmazynowej łuski ściągnął wodze
u podstawy niskiego wzgórza. Jego wierzchowiec konał, targały nim drgawki. Nim
słońce zajdzie, mężczyzna będzie musiał iść na piechotę. Gdy o świcie rozbijał obóz,
skubiące kępę trawy na skraju parowu zwierzę ukąsiła żmija rogata. Jad działał powoli,
lecz nieubłaganie. Nie mogły go zneutralizować żadne zioła ani lekarstwa, jakie
wędrowiec miał ze sobą. Strata była bolesna, ale nie katastrofalna. Nigdzie mu się nie
śpieszyło.
W górze krążyły kruki, żaden z nich jednak nie chciał wylądować. To nie jego
przybycie je spłoszyło. Wprost przeciwnie, widok kołujących nad wzgórzami ptaków
przyciągnął go w to miejsce. Krakały rzadko, a ich głosy brzmiały dziwnie cicho, nawet
żałośnie.
Dreńskie legiony zabrały własnych poległych, zostawiając tylko swe ofiary, by
karmiły trawę równin. Na pociemniałej po śmierci skórze było jeszcze widać błyszczące
ślady porannego szronu, ale wszystkie zaczęły już topnieć. Wyglądało to tak, jakby z
nieruchomych twarzy, otwartych oczu i śmiertelnych ran zabitych żołnierzy spływały łzy.
Stanął w strzemionach i powiódł wzrokiem po horyzoncie, wypatrując swych dwóch
towarzyszy. Straszliwe stworzenia nie wróciły jeszcze z łowów. Zastanawiał się, czy nie
znalazły gdzieś na zachodzie nowego, atrakcyjniejszego tropu. Letheryjskich żołnierzy,
którzy wracali do Drene, triumfujący i syci. Jeśli tak, dzisiejszy dzień będzie dniem rzezi.
Nie chodziło tu jednak o żądzę zemsty. Podobne sentymenty były obce jego
towarzyszom. Sprawili wrażenie, że zabijają dla przyjemności. Zemsta jako powód
zagłady Letheryjczyków istniała wyłącznie w jego umyśle. To była istotna różnica.
Ale przyjemnie było o tym pomyśleć.
Ofiary, ci żołnierze w szaro-czarnych mundurach, były tu jednak obce. Zabrano im
broń i zbroje, a także chorągwie jako trofea. Mimo to ich obecność w Awl’danie – w
samym sercu ojczyzny jeźdźca – budziła niepokój.
Letheryjskich najeźdźców znał. Niezliczone legiony z ich dziwacznymi nazwami i
zaciekłą rywalizacją, a także nieustraszoną konnicę z Niebieskiej Róży. Znał też nadal
wolne królestwa i terytoria graniczące z Awl’danem: ich rywali, D’rhasilhani, Kerynów,
królestwo Bolkando i państwo Saphinand. Przed laty paktował albo krzyżował miecze ze
wszystkimi z nich i nikt tam nie przypominał tych żołnierzy.
Mieli jasną cerę, a włosy koloru słomy albo rdzy. Oczy niebieskie bądź szare. I... tak
wiele kobiet.
Zatrzymał spojrzenie na jednej z żołnierek leżącej pod szczytem wzgórza.
Zmasakrowane przez czary ciało stopiło się ze zbroją, na której nadal było widać znaki.
Zsiadł z konia i wszedł na wzgórze, omijając leżące ciała. Jego mokasyny ślizgały
się po krwawym błocie. Po chwili przykucnął nad trupem kobiety.
Na poczernianej kolczudze z brązu wymalowano dwie wilcze głowy. Jeden wilk był
biały i jednooki, drugi srebrno-czarny. Nigdy dotąd nie widział takiego herbu.
To rzeczywiście byli obcy.
Cudzoziemcy. Tutaj, w kraju jego narodzin.
Wykrzywił skrytą pod maską twarz. Nie było go zbyt długo. Czy teraz to on stał się
obcym? Ziemia zadrżała pod miarowym łoskotem kroków. Jego towarzysze wracali.
A więc nie było zemsty.
No cóż, przyjdzie jeszcze na nią czas.
Rankiem obudziło go żałobne wycie wilków. To ich zew zwabił go w to miejsce,
jakby szukały świadka, jakby rzeczywiście go tu wezwały. Nie widział ich jednak od tej
chwili. Nawet jednego.
Niemniej nie ulegało wątpliwości, że rankiem wilki tu ucztowały. Wyciągały ciała ze
stosu.
Schodząc w dół, z każdą chwilą zwalniał kroku, aż wreszcie się zatrzymał,
zaczerpnął tchu i wstrzymał oddech. Przyjrzał się uważniej otaczającym go ze wszystkich
stron ciałom.
Wilki ucztowały... ale nie tak, jak zwykły to robić... nie w ten sposób.
Rozdarte klatki piersiowe, sterczące żebra... pożarły serca. Nic więcej. Tylko serca.
Tętent był coraz bliższy, było słychać świst przeszywających trawę szponów. Kruki
zakrzyknęły głośno i rozpierzchły się we wszystkie strony.
Księga
Pierwsza
Cesarz w złocie
Kłamstwo stoi samo, osamotnione oszustwo,
odwrócone do ciebie plecami, bez względu na to,
z której strony zbliżasz się niechętnie, a z każdym krokiem
twój cel się oddala, droga zatacza kręgi, zapętla się
i idziesz wciąż wkoło, aż wreszcie to, co stało przed tobą,
niepewne i zbłąkane, jak wypowiedziane mimo woli słowa,
odsłania legion swych dzieci, skłębiony tłum, który cię otacza,
aż nie możesz zaczerpnąć tchu, nie możesz się ruszyć.
Ty stworzyłeś ten świat, i pewnego dnia, mój przyjacielu,
zostaniesz sam pośród morza umarłych, efekt twoich słów
otoczy cię zewsząd i wiatr ze śmiechem skieruje cię
na ścieżkę wiecznych męczarni –
osamotnione oszustwo, kłamstwo, które stoi samo,
sploty i węzły tłumu zacisną się w sprawiedliwym osądzie,
te same, którymi ongiś zadusiłeś wszystkich,
którzy ośmielali się mówić prawdę.
Ukój pragnienie moim współczuciem
i zdechnij wyschnięty na pustyni.
Fragment znaleziony dnia,
gdy Obrońcy Ojczyzny aresztowali
poetkę Tesorę Veddict
(sześć dni przed jej utopieniem)
Rozdział pierwszy
Dwie siły, ongiś toczące zaciekły bój, stały się nagle kochankami, choć żadna nie
potrafiła zdecydować, która pierwsza rozłożyła nogi przed drugą. Proste fakty wyglądały
tak: pierwotna hierarchiczna struktura plemion Tiste Edur znakomicie pasowała do
letheryjskiego systemu, w którym źródłem władzy było bogactwo. Edur stali się koroną,
spoczywającą swobodnie na głowie opasłego cielska Letheru. Czy jednak korona posiada
własną wolę? Czy ten, kto ją nosi, ugina się pod jej ciężarem? Spoglądając wstecz,
dostrzeżemy, że prawda jest oczywista. Choć unia wydawała się całkowita, pod
powierzchnią doszło do innego, znacznie groźniejszego zespolenia. Wady obu systemów
się połączyły, tworząc nadzwyczaj wybuchową mieszankę.
Dynastia Hirothów (Tom XVII)
Kolonia, historia Letheru
Dinith Arnara
– Skąd to pochodzi?
Tanal Yathvanar przyglądał się, jak inwigilator powoli obraca w pulchnych dłoniach
niezwykły przedmiot. Onyksy, wprawione w liczne pierścienie, które nosił na krótkich
palcach, błyszczały w snopach słonecznego światła wpadających do środka przez otwarte
okno. Przedmiot był dziwacznym zestawem powyginanych szpil z brązu splecionych w
sztywną klatkę.
– Chyba z Niebieskiej Róży – odparł Tanal. – Robota Senorba. Przeciętny czas na
rozwiązanie łamigłówki to trzy dni, choć rekord wynosi nieco poniżej dwóch...
– U kogo ją znaleziono? – zapytał siedzący za biurkiem Karos, unosząc wzrok.
– U półkrwi Tarthenala, jeśli potrafisz w to uwierzyć. Tutaj, w Letheras. Ponoć to
przygłup, ale ma wrodzony talent do łamigłówek.
– A zadanie polega na tym, żeby ustawić szpilki tak, by wszystko się rozsypało?
– Tak jest. Cała klatka robi się płaska. Słyszałem, że liczba potrzebnych manipulacji
wynosi...
– Nie, Tanal, nie mów mi. Powinieneś już się nauczyć. – Inwigilator, przełożony
Obrońców Ojczyzny, odłożył przedmiot na biurko. – Dziękuję za ten podarunek. –
Uśmiechnął się. – A teraz powiedz mi, czy uważasz, że już wystarczająco długo
uprzykrzamy życie Bruthenowi Tranie?
Karos wstał, poprawił jedwabny, karmazynowy strój – jedyny kolor i materiał, jaki
uznawał – a potem wskazał na drzwi krótkim berłem, które uczynił symbolem swego
urzędu. Wykonano je z czarnego krwawego drewna z ojczyzny Edur, a w srebrne okucia
wprawiono szlifowane onyksy.
Tanal pokłonił się i pierwszy opuścił pomieszczenie. Potem ruszył szerokimi
schodami na parter i wyszedł przez dwuskrzydłowe drzwi na dziedziniec.
Pod jego zachodnią ścianą czekał w blasku słońca szereg więźniów. Wyprowadzono
ich z cel dzwon przed świtem, a niedawno minęło południe. Brak wody i żywności,
palący upał oraz brutalne przesłuchiwania, jakim poddawano ich przez cały tydzień,
sprawiły, że z górą połowa z osiemnastu aresztowanych straciła przytomność.
Inwigilator zmarszczył brwi na widok nieruchomych, skutych łańcuchami ciał.
Łącznik z Tiste Edur, Bruthen Trana z plemienia Den-Rathów, stał bez słowa w
cieniu naprzeciwko więźniów. Wysoki mężczyzna zwrócił się ku Tanalowi i Karosowi.
– Witam serdecznie, Bruthenie Trana – odezwał się Karos Invictad. – Dobrze się
czujesz?
– Przejdźmy do rzeczy, inwigilatorze – rzekł szaroskóry wojownik.
– Proszę bardzo. Jeśli zechcesz mi towarzyszyć, sprawdzimy wszystkich tu obecnych
więźniów. Szczegóły...
– Nie mam zamiaru podchodzić do nich bliżej – odparł Bruthen. – Pokrywają ich
nieczystości, a pogoda jest prawie bezwietrzna.
– Rozumiem, Bruthen – rzekł z uśmiechem Karos. Wsparł berło na ramieniu i
spojrzał na więźniów. – Nie musimy się do nich zbliżać. Zacznę od tego na lewym
końcu...
– Jest nieprzytomny czy martwy?
– Jak mam rozpoznać z tej odległości?
Tanal zauważył, że Edur skrzywił się ze złością. Pokłonił się obu rozmówcom,
podszedł do oddalonego o piętnaście kroków więźnia, przykucnął obok niego i przyjrzał
się mu uważnie.
– Żyje – oznajmił, prostując się.
– To go obudź! – rozkazał Karos.
Kiedy przemawiał głośniej, jego głos brzmiał piskliwie i ludzie nieraz się krzywili,
gdy go usłyszeli. Pozwolić, by inwigilator zauważył tę instynktowną reakcję, było jednak
głupotą. Tego rodzaju błędy popełniało się tylko raz.
Ranal kopał więźnia, aż z ust ofiary wyrwało się suche, ochrypłe łkanie.
– Wstawaj, zdrajco – powiedział cicho. – Tak kazał inwigilator. Wstawaj, bo zacznę
łamać kości w tym twoim plugawym cielsku.
Więzień podźwignął się ciężko.
– Wody...
– Zamknij się. Pora odpowiedzieć za zbrodnie. Jesteś Letheryjczykiem, tak? Pokaż
Edur, który jest naszym gościem, co to oznacza.
Tanal wrócił do Karosa i Bruthena.
– ...przyznał się do związków z dysydentami z Kolegium Lekarzy – mówił
inwigilator. – Chociaż nie można go oskarżyć o żadną konkretną zbrodnię, nie ulega
wątpliwości...
– Następny – przerwał mu Bruthen Trana.
Karos zamknął usta, po czym uśmiechnął się, nie odsłaniając zębów.
– Oczywiście. To poeta, który napisał i rozpowszechniał wezwanie do rewolucji.
Niczemu nie zaprzecza. Nawet z tej odległości widać jego stoicki spokój.
– A trzeci?
– Właściciel gospody, w której spotykały się niepożądane elementy. Niezadowoleni
żołnierze. Dwóch z nich również jest wśród więźniów. O ich działalności poinformowała
nas czcigodna kurwa...
– Czcigodna kurwa, inwigilatorze? – zapytał z bladym uśmieszkiem Edur.
Karos zamrugał.
– Jak najbardziej, Bruthenie Trana.
– Ponieważ doniosła na oberżystę.
– Oberżystę, który dopuścił się zdrady.
– Chyba raczej żądał zbyt wysokiej działki. Przejdźmy do następnych, ale streszczaj
się, proszę.
– Oczywiście.
Karos Invictad stukał się miarowo berłem po pulchnym ramieniu, jakby odmierzał
batutą rytm powolnego marsza.
Tanal stał na baczność u boku szefa, gdy ten wyliczał zbrodnie, jakich dopuścili się
zebrani na dziedzińcu Letheryjczycy. Osiemnastu więźniów stanowiło reprezentacyjną
próbkę z górą trzystu, którzy siedzieli w lochach, zakuci w łańcuchy. Tanal pomyślał, że
w tym tygodniu aresztowali całkiem sporą grupę. Najgorszych zdrajców czekały topienia.
Mniej więcej jedna trzecia z trzystu dwudziestu zatrzymanych będzie musiała odbyć
spacer po dnie kanału, obciążona przygniatającym ciężarem. Bukmacherzy skarżyli się,
że nikt już nie wychodzi żywy z tej próby. Rzecz jasna, nie robili tego zbyt głośno, bo
agitatorów również skazywano na topienia. Wystarczyło kilka przykładów i szybko
nauczyli się trzymać język za zębami.
Tanal potrafił docenić te metody. To było jedno ze sformułowanych przez Karosa
Invictada praw przymusu i panowania, wielokrotnie wymieniane w obszernym traktacie,
jaki inwigilator pisał na najbliższy swemu sercu temat.
„Weźmy dowolną grupę ludności, zdefiniujmy ściśle jej cechy charakterystyczne, a
potem zmuśmy ją do posłuszeństwa. Przekupmy słabych, by wydali nam silnych.
Zabijmy silnych, a reszta będzie należała do nas. Przejdźmy do następnej grupy”.
Bukmacherzy byli łatwym celem, gdyż większość ludzi ich nie lubiła – szczególnie
niepoprawni hazardziści, a tych z każdym dniem przybywało.
Karos Invictad zakończył swą litanię. Bruthen Trana skinął głową, odwrócił się i
opuścił dziedziniec.
Gdy tylko Edur zniknął, inwigilator spojrzał na Tanala.
– Ci nieprzytomni przynieśli nam wstyd.
– Tak jest.
– Trzeba zmienić głowy na zewnętrznym murze.
– Już się robi.
– Najpierw musisz pójść ze mną, Tanalu Yathvanar. To potrwa tylko chwilkę. Potem
będziesz mógł wrócić do bieżących zadań.
Wrócili do budynku. Inwigilator posuwał się naprzód maleńkimi kroczkami i Tanal
musiał co chwila zwalniać.
Najpotężniejszy po cesarzu człowiek w imperium zasiadł za biurkiem, wziął w rękę
klatkę ze szpilek i przesunął kilkanaście z nich szybkimi, precyzyjnymi ruchami. Klatka
zapadła się nagle. Karos Invictad uśmiechnął się do Tanala i cisnął przedmiot na biurko.
– Wyślij pismo do Senorba w Niebieskiej Róży. Zawiadom go, ile czasu
potrzebowałem, żeby rozwiązać łamigłówkę, a potem dodaj ode mnie, że chyba traci
zdolności.
– Tak jest.
Karos Invictad sięgnął po zwój.
– Jaki procent miałem otrzymywać od mojej inwestycji w gospodę „Pod Zdechłym
Wężem”?
– Rautos chyba wspominał o czterdziestu pięciu, inwigilatorze.
– Świetnie. Niemniej uważam, że pora już na spotkanie z przewodniczącym
Powiernictwa Wolności. Może być pod koniec tygodnia. Pomimo naszych sukcesów,
nadal w obiegu jest dziwnie mało pieniędzy. Chcę się dowiedzieć dlaczego.
– Wiesz, co podejrzewa Rautos Hivanar, inwigilatorze.
– W przybliżeniu. Z pewnością się ucieszy na wieść, że jestem gotowy wysłuchać
tych podejrzeń z większą uwagą. Masz więc dwa zadania. Ustal czas spotkania na jeden
dzwon. Aha, jeszcze jedno, Tanal.
– Słucham?
– Bruthen Trana. Te jego cotygodniowe wizyty. Chcę się dowiedzieć, czy
przypadkiem nie jest do nich zmuszany? Czy to jakaś typowa dla Tiste Edur kara albo
sposób okazywania cesarskiego niezadowolenia? A może skurwysyny naprawdę
interesują się, co tu robimy? Bruthen nic nigdy nie mówi. Nawet nie pyta, jakie kary
wymierzamy aresztowanym. Co więcej, męczy mnie jego niecierpliwość i nieuprzejme
zachowanie. Może warto by było go sprawdzić.
– Sprawdzić Tiste Edur? – zapytał Tanal, unosząc brwi.
– Po cichu, rzecz jasna. Przyznaję, że przed nami demonstrują niezachwianą
lojalność, ale trudno nie zadawać sobie pytania, czy rzeczywiście nie zdarzają się wśród
nich buntownicze wystąpienia.
– Z całym szacunkiem, inwigilatorze, nawet jeśli się zdarzają, czy Obrońcy
Ojczyzny są odpowiednią organizacją...
– Tanalu Yathvanar – przerwał mu Karos ostrym tonem. – Cesarz zlecił Obrońcom
Ojczyzny utrzymanie porządku w imperium. Nie jest naszym zadaniem dzielenie
mieszkańców na Edur i Letheryjczyków, tylko na lojalnych i nielojalnych.
– Tak jest.
– Mam wrażenie, że czeka cię wiele zadań. Tanal Yathvanar pokłonił się i opuścił
gabinet.
***
Posiadłość zajmowała znaczny fragment północnego brzegu Letheru, cztery
przecznice na zachód od Kanału Quillasa. Otaczające ją schodkowe mury zanurzały się w
rzece, kończąc się z górą dwie długości łodzi od brzegu. Wspierały je paliki łagodzące
działanie prądu. Nieco dalej wznosiły się dwa słupki cumownicze. Ostatnio zdarzyło się
kilka powodzi. Przeglądając Kompendium Posiadłości – tom rodzinnych notatek i map
zdający sprawozdanie z ośmiuset lat gospodarowania rodziny Hivanarów – Rautos
Hivanar uświadomił sobie, że w minionym stuleciu były one rzadkością. Zapadł w
wyściełany fotel i dopił balatową herbatę, pogrążając się w leniwej kontemplacji.
Zarządca domu i główny agent Rautosa, Venitt Sathad, podszedł do stolika
mapowego i umieścił kompendium z powrotem w drewnianej skrzyni z żelaznymi
okuciami, ukrytej pod podłogą. Zasunął deski podłogowe i nakrył je dywanem, po czym
wrócił na miejsce w pobliżu drzwi.
Rautos Hivanar był potężnie zbudowanym mężczyzną o rumianej twarzy i grubych
rysach. Dominował nad każdym pomieszczeniem, w którym się znalazł, nawet
największym. W tej chwili przebywał w bibliotece, gdzie wszystkie ściany aż po sufit
zajmowały regały. Wszędzie walały się zwoje, gliniane tabliczki i oprawne księgi, dzieła
chyba z tysiąca uczonych. Wielu nosiło nazwisko Hivanar.
Jako głowa rodziny i zarządca jej potężnego finansowego imperium Rautos miał
wiele zajęć. Od czasu podboju Letheru przez Tiste Edur musiał wytężać intelekt ze
zdwojoną siłą. Powołano wówczas do życia Powiernictwo Wolności, stowarzyszenie
najbogatszych rodzin w Imperium Letheryjskim. Rautos miałby trudności z
wytłumaczeniem, dlaczego wszystko to wydaje mu się teraz nudne i bezsensowne. Owo
uczucie zawładnęło nim od chwili, gdy jego podejrzenia zaczęły bardzo powoli
przeradzać się w pewność. Gdzieś rzeczywiście ukrywał się wróg – albo wrogowie –
który postawił sobie za cel ekonomiczny sabotaż. Nie chodziło o zwykłe malwersacje,
które Rautos Hivanar znał doskonale, lecz o coś znacznie głębszego, zakrojonego na
szerszą skalę. Atak na wszystko, co stanowiło podstawę bytu Rautosa Hivanara i
Powiernictwa Wolności, którego był przewodniczącym, a nawet podstawę bytu samego
imperium – bez względu na to, że na jego tronie zasiadał najeźdźca, a najwyższe szczeble
hierarchii zajęli okropni barbarzyńcy, stroszący piórka niczym szare kawki przycupnięte
na stosie błyskotek.
W dawnych czasach Rautos Hivanar zareagowałby bardzo stanowczo. Natychmiast
wszcząłby intensywne poszukiwania winnego, a myśl, że ktoś stworzył tak diaboliczny –
a musiał przyznać, że również subtelny i genialny – plan, sprawiłaby, że pościg stałby się
jego obsesją.
Teraz jednak wolał studiować stare księgi w poszukiwaniu wzmianek o dawnych
powodziach. To była znacznie bardziej prozaiczna zagadka, z pewnością nie interesująca
nikogo poza garstką stetryczałych uczonych. Musiał przyznać, że zachowuje się dziwnie,
ale obsesja wciąż przybierała na sile. Nocami, gdy leżał obok spoconego, tłustego cielska
kobiety, która od trzydziestu trzech lat była jego żoną, rozmyślał nieustannie o cyklach
czasu, starając się pojąć sposób myślenia minionych epok. Szukał czegoś...
Odstawił z westchnieniem pustą filiżankę i wstał z fotela.
Gdy podszedł do drzwi, Venitt Stahad, którego rodzina była zadłużona u Hivanarów
już od sześciu pokoleń, wziął z blatu kruchą filiżankę, a potem podążył za nim.
Wyszli na nadrzeczny dziedziniec, przecięli mozaikę przedstawiającą nadanie
Skovalowi Hivanarowi tytułu imperialnego cedy, co wydarzyło się przed trzema
stuleciami, i zeszli po niskich schodkach na dolny taras, gdzie w bardziej suchych
czasach mieścił się ogród. Teraz jednak zalała go rzeka i woda wypłukała glebę oraz
rośliny, odsłaniając głazy ułożone w niezwykły sposób, przywodzący na myśl brukowaną
ulicę. Prostokątny placyk otaczała palisada, z której zostały jedynie zbutwiałe kikuty,
ledwie wystające nad powierzchnię wody.
Na brzegu górnego tarasu trudzili się robotnicy wznoszący na rozkaz Rautosa
drewniane umocnienie mające zapobiec podmyciu. Nieco z boku stała taczka wypełniona
licznymi osobliwymi przedmiotami znalezionymi na odsłoniętym przez powódź bruku.
Wszystko to było jedną wielką tajemnicą. Nie zachowały się żadne zapiski
świadczące, że ogród na dolnym tarasie pełnił kiedyś inną funkcję. Z notatek projektanta,
sporządzonych wkrótce po zbudowaniu rezydencji, wynikało, że był tam zwykły, mulisty
brzeg.
Glina dobrze konserwowała drewno, nie sposób więc było określić, z jak dawnych
czasów pochodzi niezwykła konstrukcja. Wszystkie znalezione na dziedzińcu przedmioty
wykonano jednak z brązu albo z miedzi, co sugerowało starożytne pochodzenie. Nie było
wśród nich broni, którą z reguły znajdowało się w kurhanach, a jeśli niektóre z obiektów
były narzędziami, musiały służyć do jakichś dawno zapomnianych czynności. Żaden z
robotników, którym pokazywał je Rautos, nie potrafił określić ich przeznaczenia. Nie
przypominały znanych instrumentów służących do obróbki drewna bądź kamienia, ani
przyborów kuchennych.
Wziął jedno ze znalezisk i przyjrzał się mu już chyba po raz setny. Przedmiot odlany
z brązu w glinianej formie – wyraźnie widział ślady – był długi i okrągławy, ale zginał
się pod niemal prostym kątem. W miejscu zgięcia metal naznaczono krzyżującymi się ze
sobą nacięciami. Na końcach nie było widać żadnych połączeń, nie była to więc część
jakiegoś większego mechanizmu. Rautos podrzucił w ręce masywny przedmiot. Choć
zagięcie umieszczono pośrodku, wydawał się wyraźnie niewyważony. Rautos odłożył go
i wziął okrągły płat miedzianej blachy, cieńszej niż warstewka wosku pokrywająca
tabliczkę skryby. Metal poczerniał od kontaktu z gliną, ale na brzegach dopiero
zaczynały się pojawiać pierwsze plamki śniedzi. W blasze wybito niezliczone dziury.
Wszystkie wyglądały tak samo – idealnie okrągłe i pozbawione zadr umożliwiających
odgadnięcie, z której strony je zrobiono. Mimo to nie układały się w żaden regularny
wzór.
– Venitt – odezwał się kupiec. – Czy mamy mapę dziedzińca z zaznaczonymi
miejscami, w których znaleziono te przedmioty?
– Zaiste, panie. Jest tylko kilka wyjątków. Oglądałeś ją w zeszłym tygodniu.
– Naprawdę? Skoro tak mówisz. Po południu przynieś mi ją znowu do biblioteki.
Obaj mężczyźni spojrzeli na odźwierną, która wyłoniła się z wąskiego przejścia
biegnącego po lewej stronie rezydencji. Kobieta przystanęła w odległości dziesięciu
kroków od Rautosa i pokłoniła się nisko.
– Panie, dostarczono wiadomość od inwigilatora Karosa Invictada.
– Znakomicie – odparł z roztargnieniem w głosie właściciel rezydencji. – Zaraz się
tym zajmę. Czy posłaniec czeka na odpowiedź?
– Tak, panie. Stoi na dziedzińcu.
– Każ go czymś poczęstować.
Odźwierna pokłoniła się i odeszła.
– Venitt, chyba czeka cię podróż.
– Słucham, panie?
– Inwigilator w końcu uświadomił sobie powagę groźby.
Venitt Sathad milczał.
– Pojedziesz do Drene – mówił Rautos, ponownie spoglądając na tajemniczą
konstrukcję zajmującą dolny taras. – Powiernictwo musi otrzymać szczegółowy raport o
prowadzonych tam przygotowaniach. Niestety, meldunki przysyłane przez faktora nie są
satysfakcjonujące. Muszę mieć pewność, co tam się dzieje, jeśli mam skupić uwagę na
bliższym zagrożeniu.
Venitt Sathad nadal się nie odzywał.
Rautos spojrzał na rzekę. W zatoce u drugiego brzegu zebrały się łodzie rybackie, a
do głównego portu zmierzały dwa kupieckie statki. Jeden, płynący pod flagą rodziny
Esterrictów, wyglądał na uszkodzony, być może przez pożar. Rautos strzepnął pył z
dłoni, odwrócił się i ruszył w stronę budynku. Sługa podążał krok za nim.
– Ciekawe, co się kryje pod tymi kamieniami?
– Panie?
– Nieważne, Venitt. Tylko głośno myślałem.
***
O świcie atri-preda Bivatt rzuciła na obóz Awli dwa plutony kawalerii z Niebieskiej
Róży. Dwustu świetnie wyszkolonych lansjerów wpadło między namioty z
niewyprawionych skór. Spanikowani ludzie wybiegli na zewnątrz. Chwilę przed
jeźdźcami zjawiły się dreńskie psy bojowe, które rzuciły się z wściekłością na
awl’dańskie psy pasterskie i pociągowe. Trzy rasy zwarły się ze sobą w zaciętym boju.
Wojownicy Awli dali się całkowicie zaskoczyć. Tylko nieliczni zdążyli chwycić za
broń. Po paru chwilach rzeź objęła również starców i dzieci. Większość kobiet walczyła
u boku mężczyzn – żony przelewały krew razem z mężami, siostry z braćmi.
Walka między Letheryjczykami a Awlami trwała zaledwie dwieście uderzeń serca.
Bój toczony przez zwierzęta ciągnął się dłużej, jako że psy pasterskie – choć mniejsze i
bardziej krępe od napastników – były szybkie i zawzięte, a psy pociągowe, latem
zaprzęgane do wozów, a zimą do sań, nie ustępowały rozmiarami dreńskim mastifom.
Cętkowane bestie szkolone do zabijania wilków potrafiły sobie poradzić z bojowymi
brytanami i fala bitwy odwróciłaby się, gdyby się nie zjawili lansjerzy. Broniąca obozu
sfora poszła w rozsypkę. Ocalałe zwierzęta uciekły na wschód. Garstka dreńskich psów
próbowała je ścigać, ale odwołali je treserzy.
Część lansjerów zsiadła z koni, żeby się upewnić, że nikt z Awli nie ocalał, pozostali
zaś pojechali do sąsiedniej doliny, gdzie czekały stada myridów i rodar.
Atri-preda Bivatt miała kłopoty z zapanowaniem nad podekscytowanym
intensywnym odorem krwi ogierem. Brohl Handar, Tiste Edur niedawno mianowany
nadzorcą miasta Drene, zatrzymał się obok niej. Siedział niezgrabnie na końskim
grzbiecie, nie czując się pewnie w siodle, do którego nie był przyzwyczajony. Brohl
obserwował, jak Letheryjczycy systematycznie plądrują obozowisko. Gdy już rozebrali
zwłoki do naga, wyciągnęli noże. Awle wplatali biżuterię – przeważnie złotą – głęboko w
warkocze i zwycięzcy byli zmuszeni wycinać fragmenty skalpów, żeby zdobyć łup.
Rzecz jasna, okaleczanie zwłok służyło też innym celom. Letheryjczycy zbierali również
fragmenty skóry, ozdobione charakterystycznymi dla Awli tatuażami – wielobarwnymi i
często wyszywanymi złotą nicią. Wielu lansjerów zdobiło tymi trofeami swe okrągłe
tarcze.
Zdobyte w bitwie stada stanowiły teraz własność faktora Drene, Letura Anicta. Zza
wzgórza wyłoniły się setki myridów. Czarne, wełniste okrycia nadawały im wygląd
staczających się ze stoku głazów. Nie ulegało wątpliwości, że bogactwo faktora wyraźnie
wzrosło. Dalej szły wyższe od myridów rodary o niebieskawych grzbietach i długich
szyjach. Zwierzęta zamiatały trwożnie długimi ogonami, gdy psy bojowe zaganiały
stado, pozorując ataki z flank.
Atri-preda wypuściła z sykiem powietrze przez zęby.
– Gdzie się podział człowiek faktora? Te cholerne rodary zaraz wpadną w panikę.
Poruczniku! Każ treserom odwołać psy! Szybko! – Kobieta zdjęła hełm i zawiesiła go na
kuli siodła. – Sam widzisz, nadzorco.
– A więc to są Awle.
Odwróciła wzrok z gniewnym grymasem.
– To był mały obóz. Tylko siedemdziesięciu paru dorosłych.
– Ale stada mieli wielkie.
Grymas się pogłębił.
– Kiedyś były większe, nadzorco. Znacznie większe.
– To znaczy, że twoja kampania zakończyła się powodzeniem. Udało się przegnać
intruzów.
– To nie jest moja kampania. – Nagle najwyraźniej wyczytała coś z twarzy Tiste
Edur. – Oczywiście, nadzorco. Ja dowodzę korpusem ekspedycyjnym, ale rozkazy
wydaje mi faktor. Ściśle mówiąc, Awle nie są też intruzami.
– Faktor jest innego zdania.
– Letur Anict to wpływowy członek Powiernictwa Wolności.
Przez chwilę Brohl Handar przyglądał się z uwagą kobiecie.
– Nie wszystkie wojny toczy się o ziemię i bogactwa, atri-predo – stwierdził
wreszcie.
– Nie mogę się z tobą zgodzić, nadzorco. Czyż inwazja Tiste Edur nie miała
charakteru prewencyjnego? Czy nie obawialiście się utraty ziem i zasobów? Kulturowej
asymilacji, końca niezależności. Nie mam wątpliwości, że faktycznie zamierzaliśmy
unicestwić waszą cywilizację, jak zrobiliśmy to już z Tarthenalami i z wieloma innymi
ludami. To była wojna toczona z przyczyn ekonomicznych.
– Nie dziwi mnie, że twoi rodacy tak na to patrzą, atri-predo. Nie wątpię też, że król-
czarnoksiężnik brał pod uwagę te wszystkie czynniki. Czy podbiliśmy was tylko po to,
by przetrwać? Być może.
Brohl chciał jeszcze coś dodać, ale tylko pokręcił głową, obserwując, jak cztery
dreńskie brytany otoczyły rannego psa pasterskiego. Okulawione zwierzę próbowało się
bronić, ale wkrótce napastnicy obalili je na ziemię i rozerwali mu brzuch.
– Czy zadajesz sobie czasem pytanie, kto naprawdę wygrał tę wojnę? –
zainteresowała się atri-preda.
Obrzucił ją złowrogim spojrzeniem.
– Nie zadaję. Jak rozumiem, twoi zwiadowcy nie znaleźli w tej okolicy innych
śladów obecności Awli. Czy faktor zamierza utrwalić letheryjskie panowanie w
zwyczajowy sposób?
Siknęła głową.
– Placówki, forty, biegnące na podwyższeniu trakty. Potem nadejdą osadnicy.
– A faktor przeniesie swe chciwe spojrzenie dalej na wschód.
– W rzeczy samej, nadzorco. Z pewnością jednak rozumiesz, że Tiste Edur również
na tym skorzystają. Imperium się powiększy. Jestem pewna, że cesarz się ucieszy.
Brohl Handar został gubernatorem Drene dopiero w zeszłym tygodniu. W tym
odległym zakątku imperium Rhulada mieszkało niewielu Tiste Edur, w sumie niespełna
setka, a tylko trzej członkowie sztabu Brohla pochodzili z jego plemienia, Arapayów.
Aneksja Awl’danu, której towarzyszyła niemal całkowita eksterminacja jego
mieszkańców, rozpoczęła się przed wielu laty, na długo przed podbojem Letheru przez
Edur. Dla toczonej tu militarnej kampanii nie miało wielkiego znaczenia, kto sprawuje
rządy w odległym Letheras. Brohl Handar, patriarcha klanu utrzymującego się z polowań
na długozębe foki, nie po raz pierwszy zadał sobie pytanie, co właściwie tu robi.
Tytularna ranga nadzorcy wymagała od niego właściwie tylko obserwacji. Faktyczną
władzę sprawował Letur Anict, faktor Drene, „wpływowy członek Powiernictwa
Wolności”. Brohl słyszał, że to coś w rodzaju gildii kupieckiej, nie miał jednak pojęcia,
co właściwie ta tajemnicza organizacja ma wspólnego z wolnością. Chyba że chodziło o
to, że jej członkom wszystko było wolno, rzecz jasna. Nawet wykorzystywać cesarskie
armie dla pomnożenia osobistych bogactw.
– Atri-predo?
– Słucham, nadzorco.
– Czy Awle stawiają jakiś opór? Nie taki jak dzisiaj. Czy dokonują wypadów na
Steven Erikson WICHER ŚMIERCI Tom Pierwszy: Imperium Opowieść z Malazańskiej Księgi Poległych
Dramatis personae Leheryjczycy Tehol Beddict: zubożały mieszkaniec Bugg: lokaj Tehola Shurq Elalle: wędrowna piratka Skorgen Kaban: pierwszy oficer na statku Shurq Ublala Pung: bezrobotny półkrwi Tarthenal Ormly: członek Cechu Szczurołapów Rucket: główny śledczy z Cechu Szczurołapów Karos Invictad: inwigilator Obrońców Ojczyzny Tanal Yathvanar: osobisty asystent Karosa Rautos Hivanar: przewodniczący Kupieckiego Powiernictwa Wolności Venitt Sathad: najbardziej zaufany agent Rautowa Triban Gnol: kanclerz Nowego Imperium Nisall: pierwsza konkubina dawnego cesarza Janall: obalona cesarzowa Turudal Brizad: były konkubent Janath Anar: więźniarka polityczna Sirryn Kanar: strażnik pałacowy Brullyg (Shake): nominalny zarządca Drugiego Fortu Dziewiczego Yedan Derryg (Wachta) Orbyn Poszukiwacz Prawdy: dowódca sekcji Obrońców Ojczyzny Letur Anict: faktor Drene Bivatt: atri-preda Armii Wschodniej Piórkowa Wiedźma: letheryjska niewolnica Uruth Tiste Edur Rhulad: władca Nowego Imperium Hannan Mosag: cesarski ceda Uruth: matriarchini cesarza i żona Tomada Sengara k’risnani: cesarscy czarnoksiężnicy Bruthen Trana: Edur z pałacu Brohl Handar: nadzorca wschodu rezydujący w Drene Przybywający z flotą Edur Yan Tovis (Pomroka): atri-preda w letheryjskiej armii Varat Taun: jej porucznik TaralackVeed: Gral, agent Bezimiennych Icarium: broń Taralacka Hanradi Khalag: czarnoksiężnik Tiste Edur Tomad Sengar: patriarcha cesarza Samar Dev: uczona i czarownica z Siedmiu Miast
Karsa Orlong: wojownik Toblakai taxilanin: tłumacz Awl’dan Czerwona Maska: wygnaniec, który powrócił Masarch: wojownik z klanu Renfayarów Hadralt: wódz wojenny klanu Ganetoków Sag’Churok: osobisty strażnik Czerwonej Maski Gunth Mach: osobista strażniczka Czerwonej Maski Nurt: miedzianolicy Natarkas: miedzianolicy Ścigani Seren Pedac: letheryjska poręczycielka Fear Sengar: Tiste Edur Imbryk: letheryjska sierota Udinaas: zbiegły letheryjski niewolnik Wither: widmo cienia Silchas Ruin: Ascendent Tiste Andii Refugium Ulshun Pral: Imass Rud Elalle: adoptowany znajda Hostille Rator: T’lan Imass Til’Aras Benok: T’lan Imass Gr’istanas Ish’Ilm: T’lan Imass Malazańczycy Łowcy Kosci Tavore Paran: głównodowodząca Łowców Kości Lostara Yil: zastępczyni Tavore Keneb: pięść w Łowcach Kości Blistig: pięść w Łowcach Kości Faradan Sort: kapitan Madan’tul Rada: porucznik służący pod rozkazami Faradan Sort Pędrak: adoptowany syn Kenesa Dziób: mag przydzielony kapitan Faradan Sort Ósmy Legion, Dziewiąta Kompania Czwarta Drużyna Skrzypek: sierżant Tarcz: kapral
Koryk: półkrwi Seti, piechota morska Śmieszka: kobieta z Itko Kan, piechota morska Mątwa: saper Flaszka: mag drużyny Corabb Bhilan Thenu’alas: żołnierz Piąta Drużyna Gesler: sierżant Chmura: kapral Piasek: piechota morska Krótkonos: ciężka piechota Mądrala: ciężka piechota Uru Hela: ciężka piechota Jętka: ciężka piechota Siódma Drużyna Postronek: sierżant Odprysk: kapral Kulas: piechota morska Ebron: mag drużyny Okruch (Jamber Pień): saper Sinn: mag Ósma Drużyna Hellian: sierżant Obrażalski: kapral # I Bezdech: kapral # 2 Balgrid: mag drużyny Tavos Pond: piechota morska Możliwe: saper Lutnia: uzdrowiciel drużyny Dziewiąta Drużyna Balsam: sierżant Trupismród: kapral Rzezigardzioł: piechota morska Galt: piechota morska Płatek: piechota morska Opak: mag drużyny Dwunasta Drużyna Thom Tissy: sierżant Tulipan: kapral Rampa: ciężka piechota Jibb: średniozbrojna piechota Mewiślad: średniozbrojna piechota
Bellig Harn: ciężka piechota Trzynasta Drużyna Urb: sierżant Reem: kapral Masan Gilani: piechota morska Micha: ciężka piechota Hanno: ciężka piechota Solanka: ciężka piechota Nikły: ciężka piechota Óstmy Legion, Trzecia Kompania Czwarta Drużyna Pravalak Rim: kapral Miodzik: saper Strap Mull: saper Ławica: ciężka piechota Zerkacz: ciężka piechota Piąta Drużyna Badan Gruk: sierżant Kryza: piechota morska Zgarniaczka: piechota morska Nep Bruzda: mag Reliko: ciężka piechota Całkiem Nieprzytomny: ciężka piechota Dziesiąta Drużyna Porządnicki: sierżant Obława: kapral Mulvan Straszny: mag Neller: saper Czaszkośmierć: piechota morska Mieczobłysk: ciężka piechota Inni Banaschar: ostatni kapłan D’rek Withal: meckroski płatnerz Sandalath Drukorlat: Tiste Andii, żona Withala Nimander Golit: Tiste Andii, potomek Anomandera Rake’a Phaed: Tiste Andii, potomkini Anomandera Rake’a Serwatka: opętany szkielet gada Telorast: opętany szkielet gada Onrack: T’lan Imass, niezwiązany
Trull Sengar: renegat Tiste Edur Ben Adaephon Delat: czarodziej Menandore: jednopochwycona (Siostra Brzask) Sheltatha Lore: jednotochwycona (Siostra Zmierzch) Sukul Ankhadu: jednopochwycona (Siostra Cętka) Kilmandaros: pradawna bogini Klips: Tiste Andii Kotylion: Sznur, bóg patron skrytobójców Imroth: strzaskana, T’lan Imass Płot: duch Stary Garbus Arbat: Tarthenal Zwięzła: była oszustka Treściwa: była oszustka Pully: czarownica Shake’ów Skwish: czarownica Shake’ów
PROLOG Pradawna grota Kurald Emurlahn Wiek rozerwania Rozdartą żalem panoramę skalały trupy sześciu smoków leżące na równinie w nieuporządkowanym szeregu długości co najmniej tysiąca kroków. Z rozerwanych ciał sterczały połamane kości; paszcze były otwarte, a oczy wyschnięte. Tam, gdzie krew wylała się na ziemię, widma zleciały się do niej jak muchy do soku i wpadły w pułapkę. Gdy krew ciemniała, łącząc się z martwą glebą, duchy miotały się i krzyczały słabymi, pełnymi rozpaczy głosikami. Kiedy wreszcie stwardniała, przeistaczając się w szklisty kamień, zostały na wieki zamknięte w owym mrocznym więzieniu. Naga istota wędrująca ścieżką utworzoną przez zabite smoki nie ustępowała im masą, ale nie potrafiła się wzbić ponad ziemię. Poruszała się na dwóch krzywych nogach o udach grubych jak tysiącletnie drzewa. Szerokość jej barów dorównywała wzrostowi Tartheno Toblakai, gruba szyja kryła się pod grzywą czarnych, lśniących włosów, przednia część głowy – czoło, kości policzkowe i szczęki – była wysunięta do przodu, w głęboko osadzonych oczach widniały zaś czarne źrenice otoczone opalizującą bielą. Potężne ramiona były nieproporcjonalnie długie, ogromne dłonie niemal sięgały ziemi. Wielkie, jasne piersi kołysały się miarowo. Stwór szedł obok zmasakrowanych, gnijących trupów dziwnie płynnym krokiem, w którym nie było nic ociężałego. We wszystkich kończynach miał dodatkowe stawy. Skóra koloru wyblakłej na słońcu kości pociemniała na końcach rąk do barwy poprzeszywanej żyłkami czerwieni, wokół kostek dłoni widniały siniaki, a tu i ówdzie siateczka pęknięć odsłaniała kości – dłonie istoty doznały uszkodzeń, z pewnością zadając potężne ciosy. Stworzenie zatrzymało się i uniosło głowę, spoglądając na trzy smoki, które się unosiły wysoko pośród skłębionych chmur, to pojawiając się, to znowu niknąc w obłokach dymu wypełniającego umierające królestwo. Dłonie chodzącej po ziemi istoty zadrżały nerwowo. Z jej gardła wyrwało się niskie warknięcie. Po dłuższej chwili ruszyła w dalszą drogę. Minąwszy ostatniego smoka, dotarła do miejsca, gdzie wznosił się szereg wzgórz. Największe z nich było rozszczepione, jakby jakiś ogromny szpon wyszarpnął serce wzniesienia. W owej rozpadlinie było widać rozdarcie, szczelinę w przestrzeni. Płynęły z niej strumienie martwiczej energii, tak toksycznej, że strawiła boki pęknięcia, rozpuszczając niczym kwas skały i głazy starożytnego wału. Rozdarcie wkrótce się zasklepi. Ten, kto przez nie ostatnio przeszedł, pragnął zamknąć drzwi za sobą. Podobne uzdrawianie nie mogło jednak dokonywać się w pośpiechu. Rana znowu zacznie krwawić. Istota podeszła bliżej, ignorując emanującą z rozdarcia jadowitą moc. Na progu zatrzymała się ponownie i spojrzała za siebie. Smocza krew twardniała, zamieniając się w kamień. Jego poziome płyty oddzielały się już od ziemi, unosiły po bokach, przeradzając się w tworzące dziwną plątaninę ściany. Niektóre zaczęły się zapadać, znikając z tego królestwa. Spadały przez kolejne światy, by
wreszcie pojawić się na nowo, solidne i nieprzepuszczalne, w innych królestwach, zgodnych z aspektem krwi. Tych praw nie sposób było podważyć. Starvald Demelain, krew smoków i śmierć krwi. W dali za istotą Kurald Emurlahn, Królestwo Cieni, pierwsze, które zrodziło się ze związku Ciemności i Światła, miotało się w śmiertelnych konwulsjach. Daleko stąd nadal trwały bratobójcze wojny, natomiast w innych okolicach zaczęła się już fragmentacja. Potężne odpryski tkanki świata oderwały się od reszty, straciły z nią kontakt, przerodziły w niezależne całości, które albo się zagoją, albo zginą. A mimo to intruzi przybyli tutaj niczym padlinożercy gromadzący się wokół martwego lewiatana. Próbowali wyrwać dla siebie fragmenty ginącego królestwa, zabijając się nawzajem w zaciekłych walkach o ochłapy. Nikt nawet sobie nie wyobrażał, że całe królestwo może zginąć w taki sposób. Że okrutne czyny jego mieszkańców są w stanie wszystko zniszczyć. Światy żyją dalej bez względu na poczynania tych, którzy je zamieszkują. Wszyscy w to wierzyli. Przyjmowali takie założenie. Rany się goją, niebo rozpogadza, a z morskiego mułu wypełza coś nowego. Ale nie tym razem. Zbyt wiele mocy, za dużo zdrad, nazbyt straszliwe, wszechpochłaniające zbrodnie. Istota ponownie zwróciła się ku bramie. Kilmandaros, pradawna bogini, przeszła na drugą stronę. Ruiny domostwa K’Chain Che’Malle Po upadku Silchasa Ruina Drzewa pękały z trzaskiem od gwałtownego chłodu, który opadł niczym całun, niewidoczny, lecz dotykalny, na spustoszony las. Gothos podążał bez trudu za śladem bitwy, tropem kolejnych starć dwojga pradawnych bogów z jednopochwyconym smokiem. Wędrującemu szlakiem zniszczenia Jaghutowi towarzyszył porażający mróz Omtose Phellack, Groty Lodu. Zachowałem wszystko, tak jak mnie prosiłeś, Maelu. Uwięziłem w tym miejscu prawdę, by stała się czymś więcej niż tylko wspomnieniem. Aż po dzień roztrzaskania samej Omtose Phellack. Gothos zastanowił się machinalnie, czy był kiedyś czas, gdy wierzył, że to się nigdy nie stanie. Że Jaghuci, w całej swej wystudiowanej doskonałości, są wyjątkiem i ich triumfalna dominacja będzie trwała wiecznie. Że ich cywilizacja jest nieśmiertelna, a tylko wszystkie inne muszą kiedyś umrzeć. No cóż, niewykluczone. W końcu niegdyś wierzył nawet w to, że nad całym bytem panuje wszechmocna, dobroczynna istota. A świerszcze grają po to, by pomóc nam zasnąć. Nie sposób odgadnąć, jakie jeszcze głupoty mogły się zakraść do jego młodej, naiwnej głowy przed tymi wszystkimi tysiącleciami. Rzecz jasna, nie ulegał już podobnym złudzeniom. Wszystko się kończy. Gatunki wymierają. Przekonanie, że jest inaczej, było tylko zarozumiałością, produktem wybujałego ego, przekleństwem nadmiernego poczucia własnej wartości. W co więc wierzę teraz? Nie mógł sobie pozwolić, by odpowiedzieć na to pytanie melodramatycznym śmiechem. Jaki byłby w tym sens? W pobliżu nie było nikogo, kto doceniłby jego ironię. Wliczając jego samego.
Tak jest. Jestem skazany na życie we własnym towarzystwie. To moja osobista klątwa. Takie są najlepsze. Wszedł na rozdarte, pęknięte wzgórze. Skała macierzysta uniosła się tu gwałtownie, tworząc ogromną szczelinę. Gdy Gothos zatrzymał się nad nią i zajrzał do środka, pionowe ściany pokrył już szron. Gdzieś w mroku było słychać dwie kłócące się osoby. Jaghut rozciągnął usta w uśmiechu. Otworzył swoją grotę i zaczerpnął z niej ułamek mocy, by opaść powoli na dno rozpadliny. Kiedy się zbliżał, głosy umilkły. Ciszę mącił tylko ochrypły, syczący dźwięk, który pulsował lekko – oddech wciągany w płuca pośród fal bólu. Słyszał też, nieco z boku, zgrzyt łusek trących o kamień. Wylądował na stercie skalnych odłamków, kilka kroków od miejsca, w którym stał Mael. Dziesięć kroków dalej majaczyła potężna sylwetka Kilmandaros. Od jej skóry biła lekka, niezdrowa poświata. Bogini zaciskała dłonie w pięści, a jej zwierzęca twarz miała wojowniczy wyraz. Scabandariego, jednopochwyconego smoka, zapędzono w zagłębienie ściany urwiska. Tkwił w nim teraz skulony, strzaskane żebra z pewnością sprawiały, że każdy oddech był męczarnią. Jedno skrzydło się złamało, było w połowie oderwane. Tylną nogę również miał strzaskaną, z ciała sterczały kości. To był koniec jego ucieczki. Dwoje pradawnych skierowało spojrzenia na Gothosa. – Zawsze mnie zachwyca, gdy zdrajca pada ofiarą zdrady – rzekł Jaghut, podchodząc bliżej. – W tym przypadku zdradziła go własna głupota, a to jest jeszcze lepsze. – Rytuał... skończyłeś go, Gothosie? – zapytał Mael, pradawny bóg mórz. – Można tak powiedzieć. – Jaghut wbił wzrok w Kilmandaros. – Pradawna bogini, twoje dzieci w tym królestwie zgubiły drogę. Potężna, półzwierzęca kobieta wzruszyła ramionami. – Zawsze ją gubią, Jaghucie – odparła cichym, melodyjnym głosem. – To czemu czegoś z tym nie zrobisz? – A ty? Gothos uniósł cienką brew, a potem odsłonił kły w uśmiechu. – Czy to zaproszenie, Kilmandaros? Zerknęła na smoka. – Nie mam na to czasu. Muszę wracać do Kurald Emurlahn. Zabiję go... Podeszła bliżej. – Nie możesz tego zrobić – powstrzymał ją Mael. Spojrzała na niego, otwierając i zaciskając potężne pięści. – Ciągle mi to powtarzasz, ty gotowany krabie. Bóg morza wzruszył ramionami, spoglądając na Gothosa. – Wytłumacz jej to, proszę. – Ile długów chcesz u mnie zaciągnąć? – zainteresował się Jaghut. – Och, doprawdy, Gothosie! – Proszę bardzo. Kilmandaros, wewnątrz rytuału, który opada teraz na tę okolicę, na pole bitwy i te brzydkie lasy, sama śmierć nie ma mocy. Gdybyś zabiła tu Tiste Edur, jego dusza uwolni się z ciała, ale pozostanie na miejscu, a jej moc zmniejszy się tylko nieznacznie. – Zamierzam go zabić – upierała się Kilmandaros łagodnym tonem.
– W takim razie będziesz potrzebowała mojej pomocy – oznajmił Gothos, uśmiechając się szerzej. Mael prychnął pogardliwie. – A do czego? – zapytała bogini. Jaghut wzruszył ramionami. – Trzeba przygotować Finnest. Dom, który uwięzi duszę jednopochwyconego. – No to zrób to. – Jako przysługę dla was dwojga? Nie sądzę, pradawna bogini. Niestety, podobnie jak Mael, będziesz musiała uznać się za moją dłużniczkę. – Mam lepszy pomysł – sprzeciwiła się Kilmandaros. – Zmiażdżę twoją czaszkę między kciukiem a palcem wskazującym, a potem wepchnę twe przemądrzałe ścierwo do gardła Scabandariemu, żeby się nim zadławił. To będzie odpowiedni kres dla was obu. – Bogini, na starość zrobiłaś się zgorzkniała i gderliwa – odparł Gothos. – I nic w tym dziwnego. Popełniłam błąd, próbując uratować Kurald Emurlahn. – Po co się trudzić? – zainteresował się Mael. Kilmandaros obnażyła wyszczerbione zęby. – Ten precedens jest... niepożądany. Możesz z powrotem schować głowę w piasek, Maelu, ale ostrzegam cię: śmierć jednego królestwa to zapowiedź takiego samego losu całej reszty. – Skoro tak mówisz – rzekł po dłuższej chwili pradawny bóg. – Przyznaję, że taka możliwość istnieje. Tak czy inaczej, Gothos domaga się zapłaty. Kilmandaros rozluźniła pięści i znowu je zacisnęła. – Zgoda. A teraz zrób ten Finnest, Jaghucie. – To będzie w sam raz – oznajmił Gothos, wyciągając jakiś przedmiot z dziury w wystrzępionej koszuli. Dwoje pradawnych gapiło się przez chwilę na obiekt. Wreszcie Mael chrząknął. – Tak, teraz rozumiem. To dość dziwny wybór, Gothosie. – Nie zwykłem dokonywać innych. No dobra, Kilmandaros, zakończ w swój subtelny sposób żałosną egzystencję jednopochwyconego. Smok syknął przeraźliwie z wściekłości i strachu, gdy pradawna bogini podeszła bliżej. Uderzyła pięścią w sam środek czaszki Scabandariego, tuż nad smoczymi oczami. Gruba kość pękła z trzaskiem, który wypełnił rozpadlinę niczym tren. Z kostek dłoni bogini trysnęła krew. Smocza głowa uderzyła z ciężkim łoskotem o spękaną skałę. Z bezwładnego ciała wyciekły płyny. Kilmandaros odwróciła się, spoglądając na Gothosa. Jaghut skinął głową. – Mam biednego skurczybyka. Mael podszedł do niego i wyciągnął rękę. – W takim razie wezmę Finnest... – Nie. Oboje pradawnych spojrzało na Gothosa, który uśmiechnął się po raz kolejny. – To spłata długu. Dla was obojga. Zabieram Finnest z duszą Scabandariego. Nie jesteście mi już nic winni. Nie cieszycie się? – Co zamierzasz z nim zrobić? – zapytał Mael.
– Jeszcze nie zdecydowałem, ale mogę cię zapewnić, że to będzie coś osobliwie nieprzyjemnego. Kilmandaros ponownie zacisnęła pięści, uniosła nieco ręce. – Korci mnie, żeby wysłać w pogoń za tobą moje dzieci, Jaghucie. – Szkoda, że zgubiły drogę. Żadne z pradawnych nie odezwało się już ani słowem. Gothos opuścił szczelinę. Zawsze sprawiało mu przyjemność, gdy zdołał przechytrzyć takie zgrzybiałe wraki z całą ich starożytną, bezlitosną mocą. Przynajmniej chwilową przyjemność. Takie są najlepsze. *** Gdy Kilmandaros opuściła szczelinę, czekała na nią inna postać. Mężczyzna miał czarny płaszcz i białe włosy, wpatrywał się w rozdarcie, z wyrazem żartobliwej kontemplacji na twarzy. Chciał wejść do bramy czy czekał na Kilmandaros? Skrzywiła się ze złością. – Nie jesteś mile widziany w Kurald Emurlahn – oznajmiła. Anomandaris Purake zatrzymał chłodne spojrzenie na monstrualnej istocie. – Wydaje ci się, że zamierzam zagarnąć tron dla siebie? – Nie byłbyś pierwszy. Ponownie spojrzał na szczelinę. – Wrogowie oblegają cię ze wszystkich stron, Kilmandaros. Oferuję ci pomoc. – Niełatwo ci będzie zasłużyć na moje zaufanie, Tiste Andii. – Jesteś niesprawiedliwa – odparł. – W przeciwieństwie do wielu swych pobratymców uznaję fakt, że korzyści płynące ze zdrady nigdy nie równoważą jej kosztów. W Kurald Emurlahn walczą teraz ze sobą nie tylko zdziczałe smoki, lecz również jednopochwyceni. – Gdzie Osserc? – zapytała pradawna bogini. – Mael mówił mi, że on zamierza... – Znowu wejść mi w drogę? Osserc wyobrażał sobie, że wezmę udział w zabójstwie Scabandariego. Po co miałbym to robić? Ty i Mael poradziliście sobie z łatwością. – Chrząknął. – Wyobrażam go sobie, jak lata wkoło, żeby mnie znaleźć. Idiota. – Scabandari zdradził twojego brata. Nie pragniesz go pomścić? Anomandaris zerknął na nią, a potem uśmiechnął się blado. – Korzyści płynące ze zdrady. Dla Scabandariego koszty okazały się wysokie, nieprawdaż? A jeśli chodzi o Silchasa, no cóż, nawet Azath nie trwa wiecznie. Niemal mu zazdroszczę izolacji od wszystkiego, co czeka nas w następnych tysiącleciach. – Zaiste. A czy zamierzasz podążyć za jego przykładem i skryć się w podobnym kurhanie? – Nie sądzę. – W takim razie podejrzewam, że Silchas Ruin raczej nie będzie skłonny wybaczyć ci obojętności, gdy już odzyska wolność. – Możesz się zdziwić, Kilmandaros. – Ty i twój rodzaj jesteście dla mnie tajemnicą, Anomandarisie Purake. – Wiem o tym. A więc umowa stoi, bogini? Uniosła głowę. – Zamierzam przegnać pretendentów z królestwa. Jeśli Kurald Emurlahn musi
umrzeć, niech umrze w spokoju. – Innymi słowy, chcesz, żeby Tron Cieni pozostał pusty. – Tak. Po chwili zastanowienia skinął głową. – Zgoda. – Nie próbuj mnie oszukać, jednopochwycony. – Nie zrobię tego. Jesteś gotowa, Kilmandaros? – Zawrą przeciwko nam sojusze – zauważyła. – Wyruszą na wojnę z nami. Anomandaris wzruszył ramionami. – Nie mam dziś nic lepszego do roboty. Dwoje Ascendentów przeszło przez bramę i zamknęło za sobą rozdarcie. W końcu do królestwa wiodły też inne ścieżki. Ścieżki, które nie były ranami. Gdy znaleźli się w Kurald Emurlahn, ujrzeli przed sobą spustoszony świat. I przystąpili do oczyszczania tego, co zeń zostało. Awl’dan, w ostatnich dniach panowania króla Diskanara Preda Bivatt, kapitan dreńskiego garnizonu, była daleko od domu. Dwadzieścia jeden dni drogi wozem. Dowodziła ekspedycją złożoną z dwustu żołnierzy z Armii Wystrzępionej Chorągwi, trzydziestoosobowego oddziału lekkiej jazdy z Niebieskiej Róży oraz czterystu osób obsługi, w tym również cywilów. Rozkazała rozbić obóz, zsunęła się z konia i ruszyła ku odległej o pięćdziesiąt parę kroków krawędzi urwiska. Gdy dotarła na skraj, wiatr uderzył ją w pierś z siłą młota, jakby chciał odrzucić ją do tyłu, zerwać z tego ostatniego skrawka lądu. Leżący w dole ocean był wizją zrodzoną w koszmarze artysty: wzburzone, spienione morze, a nad nim ciężkie chmury rozdzierane na strzępy przez wicher. Woda była raczej biała niż niebieskozielona. Piana pokrywała grzbiety fal, tryskała spomiędzy kamieni, kiedy bałwany tłukły o brzeg. Uświadomiła sobie, że to właśnie to miejsce, i przeszył ją sięgający szpiku kości dreszcz. Rybacka łódź, zniesiona daleko z kursu w śmiercionośną kipiel, jaką była ta część oceanu. Nawet największe kupieckie statki nie zapuszczały się tu z własnej woli. Przed osiemdziesięciu laty kipiel pochwyciła miasto Meckrosów i rozbiła je na kawałki, wciągając w odmęty co najmniej dwadzieścia tysięcy mieszkańców pływającej osady. Załoga łodzi przeżyła jednak i zdołała dopłynąć na płyciznę, a potem dostać się na odległy o jakieś trzydzieści kroków brzeg, brodząc w sięgającej pasa wodzie. Nieubłagane fale roztrzaskały ich łódź na szczapy, ale czterej letheryjscy rozbitkowie wyszli bezpiecznie na suchy ląd. I znaleźli tam... to. Preda Bivatt zaciągnęła rzemień hełmu, żeby wiatr nie zerwał go jej razem z głową. Nie przestawała się przyglądać leżącym na brzegu pozostałościom. Fale podmyły wzgórze na którym stała. Trzy długości ciała mężczyzny na dole znajdowała się biała, piaszczysta plaża zasłana sznurami zeschłych wodorostów, wyrwanymi z korzeniami drzewami oraz szczątkami meckroskiego miasta sprzed osiemdziesięciu lat. Było tam jednak coś więcej. Coś bardziej niespodziewanego. Czółna wojenne. Morskie łodzie, każda długa jak wieloryb koralowy. Miały wysokie dzioby i były dłuższe i szersze niż okręty Tiste Edur. Nie były to też wyrzucone przez
fale wraki. Nie dostrzegała na nich żadnych śladów uszkodzeń. Wyciągnięto je wysoko na brzeg i ułożono w szeregi, choć łatwo było zauważyć, że zdarzyło się to dość dawno temu – miesiące, być może lata. Ktoś przystanął obok niej. Kupiec z Drene, który zaopatrzył ich wyprawę. Miał bladą cerę i jasne, prawie białe włosy. Jego okrągła twarz poczerwieniała od wiatru, preda widziała jednak, że powiódł spojrzeniem bladoniebieskich oczu wzdłuż szeregu czółen, najpierw na zachód, a potem na wschód. – Mam odrobinę talentu! – pochwalił się, przekrzykując wichurę. Bivatt milczała. Kupiec z pewnością potrafił rachować. Można to było nazwać talentem, ale jako oficer letheryjskiej armii potrafiła bez jego pomocy ocenić, ile osób mieściło się w każdej z ogromnych łodzi. Sto, z marginesem błędu wynoszącym dwadzieścia. – Predo? – Słucham? Kupiec machnął bezradnie dłonią. – Te czółna. – Wskazał ręką w jedną, a potem w drugą stronę. – Muszą być... Zabrakło mu słów. Ale i tak go zrozumiała. Całe szeregi czółen wyciągniętych na niegościnny brzeg. Drene, najbliższe miasto w królestwie leżało trzy tygodnie drogi na południowy zachód stąd. Na południu ciągnęły się ziemie Awl’danu, i trasy wędrówek plemion z ich ogromnymi stadami były bardzo dobrze znane. W końcu Letheryjczycy właśnie podbijali te okolice. Nie dotarły do nich żadne meldunki o pojawieniu się obcych. Przed dwoma, trzema laty do brzegu przybiła tu wielka flota. Przybysze wyszli na brzeg, zabierając ze sobą wszystko, co mieli, i zapewne ruszyli w głąb lądu. Powinny być jakieś znaki, pogłoski, jakieś echa wśród plemion Awli. Powinniśmy coś o tym usłyszeć. Ale tak się nie stało. Nieznani intruzi po prostu... zniknęli. To niemożliwe. Jak mogło do tego dojść? Ponownie przesunęła wzrokiem wzdłuż szeregów łodzi, jakby miała nadzieję, że odkryje jakiś szczegół o fundamentalnym znaczeniu, który uspokoi jej tłukące serce i zdejmie z kończyn przeszywający chłodem ciężar. – Predo... Tak jest. Po stu na czółno. A tu widzimy... po cztery, pięć w szeregu... ile? Cztery, może pięć tysięcy? Niemal tak daleko, jak okiem sięgnąć na wschód i na zachód, północny brzeg pokrywała gęsta masa wojennych czółen z szarego drewna. Wyciągnięto je tu na ląd i porzucono. Leżały na plaży jak zwalony las. – Z górą pół miliona – odezwał się kupiec. – Według mojej oceny. Predo, gdzie oni wszyscy się podziali, na Zbłąkanego? Skrzywiła się. – Kopnij to swoje gniazdo magów, Leturze Anict. Niech zarobią na swe wygórowane wynagrodzenie. Król musi poznać prawdę. Każdy szczegół. Wszystko. – Już się robi – odparł mężczyzna. Ona uczyni to samo z ekipą akolitów cedy. Dublowanie się było w tym przypadku konieczne. Gdyby nie obecność wybranych uczniów Kuru Qana, nigdy by się nie
dowiedziała wszystkiego, co Letur Anict zataił w ostatecznym raporcie, nie zdołałaby wydobyć prawdy z szeregu półprawd i pełnych kłamstw. Na tym polegał uporczywy problem z prywatnymi kontrahentami. Wszyscy kierowali się własnym interesem, a dla kreatur, takich jak Letur Anict, nowy faktor Drene, lojalność wobec korony zawsze miała drugorzędne znaczenie. Bivatt rozejrzała się w poszukiwaniu zejścia na plażę. Chciała lepiej się przyjrzeć tym czółnom, zwłaszcza że wyglądało na to, że fragmenty ich dziobów zdemontowano. To wydawało się dziwne, ale z taką tajemnicą jakoś sobie poradzi. Pomoże jej ona zapomnieć o całej reszcie. Z górą pół miliona. Zbłąkany, błogosław, kto przybył pomiędzy nas? Awl’dan, po podboju Letheru przez Edur Wilki się zjawiły, a potem odeszły. W miejscach, gdzie wywlekły trupy z gęstego kłębowiska na wzgórzu, na którym nieznani żołnierze stoczyli swą ostatnią walkę, ślady ich żerowania były wyraźnie widoczne. Ten szczegół przyciągnął uwagę samotnego jeźdźca, który prowadził konia pośród nieruchomych ciał. To było... niespotykane. Rzecz jasna, zamieszkujące tę równinę wilki o brązowym futrze nie gardziły padliną, podobnie jak wszystkie drapieżniki w Awl’danie, ale od dawna już znały ludzi i powinny były uciec, gdy tylko poczuły ich kwaśną woń, nawet jeśli mieszała się ona z zapachem krwi. Co więc zwabiło je na to milczące pole bitwy? Samotny jeździec o twarzy zasłoniętej maską z karmazynowej łuski ściągnął wodze u podstawy niskiego wzgórza. Jego wierzchowiec konał, targały nim drgawki. Nim słońce zajdzie, mężczyzna będzie musiał iść na piechotę. Gdy o świcie rozbijał obóz, skubiące kępę trawy na skraju parowu zwierzę ukąsiła żmija rogata. Jad działał powoli, lecz nieubłaganie. Nie mogły go zneutralizować żadne zioła ani lekarstwa, jakie wędrowiec miał ze sobą. Strata była bolesna, ale nie katastrofalna. Nigdzie mu się nie śpieszyło. W górze krążyły kruki, żaden z nich jednak nie chciał wylądować. To nie jego przybycie je spłoszyło. Wprost przeciwnie, widok kołujących nad wzgórzami ptaków przyciągnął go w to miejsce. Krakały rzadko, a ich głosy brzmiały dziwnie cicho, nawet żałośnie. Dreńskie legiony zabrały własnych poległych, zostawiając tylko swe ofiary, by karmiły trawę równin. Na pociemniałej po śmierci skórze było jeszcze widać błyszczące ślady porannego szronu, ale wszystkie zaczęły już topnieć. Wyglądało to tak, jakby z nieruchomych twarzy, otwartych oczu i śmiertelnych ran zabitych żołnierzy spływały łzy. Stanął w strzemionach i powiódł wzrokiem po horyzoncie, wypatrując swych dwóch towarzyszy. Straszliwe stworzenia nie wróciły jeszcze z łowów. Zastanawiał się, czy nie znalazły gdzieś na zachodzie nowego, atrakcyjniejszego tropu. Letheryjskich żołnierzy, którzy wracali do Drene, triumfujący i syci. Jeśli tak, dzisiejszy dzień będzie dniem rzezi. Nie chodziło tu jednak o żądzę zemsty. Podobne sentymenty były obce jego towarzyszom. Sprawili wrażenie, że zabijają dla przyjemności. Zemsta jako powód zagłady Letheryjczyków istniała wyłącznie w jego umyśle. To była istotna różnica. Ale przyjemnie było o tym pomyśleć. Ofiary, ci żołnierze w szaro-czarnych mundurach, były tu jednak obce. Zabrano im
broń i zbroje, a także chorągwie jako trofea. Mimo to ich obecność w Awl’danie – w samym sercu ojczyzny jeźdźca – budziła niepokój. Letheryjskich najeźdźców znał. Niezliczone legiony z ich dziwacznymi nazwami i zaciekłą rywalizacją, a także nieustraszoną konnicę z Niebieskiej Róży. Znał też nadal wolne królestwa i terytoria graniczące z Awl’danem: ich rywali, D’rhasilhani, Kerynów, królestwo Bolkando i państwo Saphinand. Przed laty paktował albo krzyżował miecze ze wszystkimi z nich i nikt tam nie przypominał tych żołnierzy. Mieli jasną cerę, a włosy koloru słomy albo rdzy. Oczy niebieskie bądź szare. I... tak wiele kobiet. Zatrzymał spojrzenie na jednej z żołnierek leżącej pod szczytem wzgórza. Zmasakrowane przez czary ciało stopiło się ze zbroją, na której nadal było widać znaki. Zsiadł z konia i wszedł na wzgórze, omijając leżące ciała. Jego mokasyny ślizgały się po krwawym błocie. Po chwili przykucnął nad trupem kobiety. Na poczernianej kolczudze z brązu wymalowano dwie wilcze głowy. Jeden wilk był biały i jednooki, drugi srebrno-czarny. Nigdy dotąd nie widział takiego herbu. To rzeczywiście byli obcy. Cudzoziemcy. Tutaj, w kraju jego narodzin. Wykrzywił skrytą pod maską twarz. Nie było go zbyt długo. Czy teraz to on stał się obcym? Ziemia zadrżała pod miarowym łoskotem kroków. Jego towarzysze wracali. A więc nie było zemsty. No cóż, przyjdzie jeszcze na nią czas. Rankiem obudziło go żałobne wycie wilków. To ich zew zwabił go w to miejsce, jakby szukały świadka, jakby rzeczywiście go tu wezwały. Nie widział ich jednak od tej chwili. Nawet jednego. Niemniej nie ulegało wątpliwości, że rankiem wilki tu ucztowały. Wyciągały ciała ze stosu. Schodząc w dół, z każdą chwilą zwalniał kroku, aż wreszcie się zatrzymał, zaczerpnął tchu i wstrzymał oddech. Przyjrzał się uważniej otaczającym go ze wszystkich stron ciałom. Wilki ucztowały... ale nie tak, jak zwykły to robić... nie w ten sposób. Rozdarte klatki piersiowe, sterczące żebra... pożarły serca. Nic więcej. Tylko serca. Tętent był coraz bliższy, było słychać świst przeszywających trawę szponów. Kruki zakrzyknęły głośno i rozpierzchły się we wszystkie strony.
Księga Pierwsza Cesarz w złocie
Kłamstwo stoi samo, osamotnione oszustwo, odwrócone do ciebie plecami, bez względu na to, z której strony zbliżasz się niechętnie, a z każdym krokiem twój cel się oddala, droga zatacza kręgi, zapętla się i idziesz wciąż wkoło, aż wreszcie to, co stało przed tobą, niepewne i zbłąkane, jak wypowiedziane mimo woli słowa, odsłania legion swych dzieci, skłębiony tłum, który cię otacza, aż nie możesz zaczerpnąć tchu, nie możesz się ruszyć. Ty stworzyłeś ten świat, i pewnego dnia, mój przyjacielu, zostaniesz sam pośród morza umarłych, efekt twoich słów otoczy cię zewsząd i wiatr ze śmiechem skieruje cię na ścieżkę wiecznych męczarni – osamotnione oszustwo, kłamstwo, które stoi samo, sploty i węzły tłumu zacisną się w sprawiedliwym osądzie, te same, którymi ongiś zadusiłeś wszystkich, którzy ośmielali się mówić prawdę. Ukój pragnienie moim współczuciem i zdechnij wyschnięty na pustyni. Fragment znaleziony dnia, gdy Obrońcy Ojczyzny aresztowali poetkę Tesorę Veddict (sześć dni przed jej utopieniem)
Rozdział pierwszy Dwie siły, ongiś toczące zaciekły bój, stały się nagle kochankami, choć żadna nie potrafiła zdecydować, która pierwsza rozłożyła nogi przed drugą. Proste fakty wyglądały tak: pierwotna hierarchiczna struktura plemion Tiste Edur znakomicie pasowała do letheryjskiego systemu, w którym źródłem władzy było bogactwo. Edur stali się koroną, spoczywającą swobodnie na głowie opasłego cielska Letheru. Czy jednak korona posiada własną wolę? Czy ten, kto ją nosi, ugina się pod jej ciężarem? Spoglądając wstecz, dostrzeżemy, że prawda jest oczywista. Choć unia wydawała się całkowita, pod powierzchnią doszło do innego, znacznie groźniejszego zespolenia. Wady obu systemów się połączyły, tworząc nadzwyczaj wybuchową mieszankę. Dynastia Hirothów (Tom XVII) Kolonia, historia Letheru Dinith Arnara – Skąd to pochodzi? Tanal Yathvanar przyglądał się, jak inwigilator powoli obraca w pulchnych dłoniach niezwykły przedmiot. Onyksy, wprawione w liczne pierścienie, które nosił na krótkich palcach, błyszczały w snopach słonecznego światła wpadających do środka przez otwarte okno. Przedmiot był dziwacznym zestawem powyginanych szpil z brązu splecionych w sztywną klatkę. – Chyba z Niebieskiej Róży – odparł Tanal. – Robota Senorba. Przeciętny czas na rozwiązanie łamigłówki to trzy dni, choć rekord wynosi nieco poniżej dwóch... – U kogo ją znaleziono? – zapytał siedzący za biurkiem Karos, unosząc wzrok. – U półkrwi Tarthenala, jeśli potrafisz w to uwierzyć. Tutaj, w Letheras. Ponoć to przygłup, ale ma wrodzony talent do łamigłówek. – A zadanie polega na tym, żeby ustawić szpilki tak, by wszystko się rozsypało? – Tak jest. Cała klatka robi się płaska. Słyszałem, że liczba potrzebnych manipulacji wynosi... – Nie, Tanal, nie mów mi. Powinieneś już się nauczyć. – Inwigilator, przełożony Obrońców Ojczyzny, odłożył przedmiot na biurko. – Dziękuję za ten podarunek. – Uśmiechnął się. – A teraz powiedz mi, czy uważasz, że już wystarczająco długo uprzykrzamy życie Bruthenowi Tranie? Karos wstał, poprawił jedwabny, karmazynowy strój – jedyny kolor i materiał, jaki uznawał – a potem wskazał na drzwi krótkim berłem, które uczynił symbolem swego urzędu. Wykonano je z czarnego krwawego drewna z ojczyzny Edur, a w srebrne okucia wprawiono szlifowane onyksy. Tanal pokłonił się i pierwszy opuścił pomieszczenie. Potem ruszył szerokimi schodami na parter i wyszedł przez dwuskrzydłowe drzwi na dziedziniec. Pod jego zachodnią ścianą czekał w blasku słońca szereg więźniów. Wyprowadzono ich z cel dzwon przed świtem, a niedawno minęło południe. Brak wody i żywności, palący upał oraz brutalne przesłuchiwania, jakim poddawano ich przez cały tydzień, sprawiły, że z górą połowa z osiemnastu aresztowanych straciła przytomność. Inwigilator zmarszczył brwi na widok nieruchomych, skutych łańcuchami ciał. Łącznik z Tiste Edur, Bruthen Trana z plemienia Den-Rathów, stał bez słowa w cieniu naprzeciwko więźniów. Wysoki mężczyzna zwrócił się ku Tanalowi i Karosowi.
– Witam serdecznie, Bruthenie Trana – odezwał się Karos Invictad. – Dobrze się czujesz? – Przejdźmy do rzeczy, inwigilatorze – rzekł szaroskóry wojownik. – Proszę bardzo. Jeśli zechcesz mi towarzyszyć, sprawdzimy wszystkich tu obecnych więźniów. Szczegóły... – Nie mam zamiaru podchodzić do nich bliżej – odparł Bruthen. – Pokrywają ich nieczystości, a pogoda jest prawie bezwietrzna. – Rozumiem, Bruthen – rzekł z uśmiechem Karos. Wsparł berło na ramieniu i spojrzał na więźniów. – Nie musimy się do nich zbliżać. Zacznę od tego na lewym końcu... – Jest nieprzytomny czy martwy? – Jak mam rozpoznać z tej odległości? Tanal zauważył, że Edur skrzywił się ze złością. Pokłonił się obu rozmówcom, podszedł do oddalonego o piętnaście kroków więźnia, przykucnął obok niego i przyjrzał się mu uważnie. – Żyje – oznajmił, prostując się. – To go obudź! – rozkazał Karos. Kiedy przemawiał głośniej, jego głos brzmiał piskliwie i ludzie nieraz się krzywili, gdy go usłyszeli. Pozwolić, by inwigilator zauważył tę instynktowną reakcję, było jednak głupotą. Tego rodzaju błędy popełniało się tylko raz. Ranal kopał więźnia, aż z ust ofiary wyrwało się suche, ochrypłe łkanie. – Wstawaj, zdrajco – powiedział cicho. – Tak kazał inwigilator. Wstawaj, bo zacznę łamać kości w tym twoim plugawym cielsku. Więzień podźwignął się ciężko. – Wody... – Zamknij się. Pora odpowiedzieć za zbrodnie. Jesteś Letheryjczykiem, tak? Pokaż Edur, który jest naszym gościem, co to oznacza. Tanal wrócił do Karosa i Bruthena. – ...przyznał się do związków z dysydentami z Kolegium Lekarzy – mówił inwigilator. – Chociaż nie można go oskarżyć o żadną konkretną zbrodnię, nie ulega wątpliwości... – Następny – przerwał mu Bruthen Trana. Karos zamknął usta, po czym uśmiechnął się, nie odsłaniając zębów. – Oczywiście. To poeta, który napisał i rozpowszechniał wezwanie do rewolucji. Niczemu nie zaprzecza. Nawet z tej odległości widać jego stoicki spokój. – A trzeci? – Właściciel gospody, w której spotykały się niepożądane elementy. Niezadowoleni żołnierze. Dwóch z nich również jest wśród więźniów. O ich działalności poinformowała nas czcigodna kurwa... – Czcigodna kurwa, inwigilatorze? – zapytał z bladym uśmieszkiem Edur. Karos zamrugał. – Jak najbardziej, Bruthenie Trana. – Ponieważ doniosła na oberżystę. – Oberżystę, który dopuścił się zdrady. – Chyba raczej żądał zbyt wysokiej działki. Przejdźmy do następnych, ale streszczaj się, proszę.
– Oczywiście. Karos Invictad stukał się miarowo berłem po pulchnym ramieniu, jakby odmierzał batutą rytm powolnego marsza. Tanal stał na baczność u boku szefa, gdy ten wyliczał zbrodnie, jakich dopuścili się zebrani na dziedzińcu Letheryjczycy. Osiemnastu więźniów stanowiło reprezentacyjną próbkę z górą trzystu, którzy siedzieli w lochach, zakuci w łańcuchy. Tanal pomyślał, że w tym tygodniu aresztowali całkiem sporą grupę. Najgorszych zdrajców czekały topienia. Mniej więcej jedna trzecia z trzystu dwudziestu zatrzymanych będzie musiała odbyć spacer po dnie kanału, obciążona przygniatającym ciężarem. Bukmacherzy skarżyli się, że nikt już nie wychodzi żywy z tej próby. Rzecz jasna, nie robili tego zbyt głośno, bo agitatorów również skazywano na topienia. Wystarczyło kilka przykładów i szybko nauczyli się trzymać język za zębami. Tanal potrafił docenić te metody. To było jedno ze sformułowanych przez Karosa Invictada praw przymusu i panowania, wielokrotnie wymieniane w obszernym traktacie, jaki inwigilator pisał na najbliższy swemu sercu temat. „Weźmy dowolną grupę ludności, zdefiniujmy ściśle jej cechy charakterystyczne, a potem zmuśmy ją do posłuszeństwa. Przekupmy słabych, by wydali nam silnych. Zabijmy silnych, a reszta będzie należała do nas. Przejdźmy do następnej grupy”. Bukmacherzy byli łatwym celem, gdyż większość ludzi ich nie lubiła – szczególnie niepoprawni hazardziści, a tych z każdym dniem przybywało. Karos Invictad zakończył swą litanię. Bruthen Trana skinął głową, odwrócił się i opuścił dziedziniec. Gdy tylko Edur zniknął, inwigilator spojrzał na Tanala. – Ci nieprzytomni przynieśli nam wstyd. – Tak jest. – Trzeba zmienić głowy na zewnętrznym murze. – Już się robi. – Najpierw musisz pójść ze mną, Tanalu Yathvanar. To potrwa tylko chwilkę. Potem będziesz mógł wrócić do bieżących zadań. Wrócili do budynku. Inwigilator posuwał się naprzód maleńkimi kroczkami i Tanal musiał co chwila zwalniać. Najpotężniejszy po cesarzu człowiek w imperium zasiadł za biurkiem, wziął w rękę klatkę ze szpilek i przesunął kilkanaście z nich szybkimi, precyzyjnymi ruchami. Klatka zapadła się nagle. Karos Invictad uśmiechnął się do Tanala i cisnął przedmiot na biurko. – Wyślij pismo do Senorba w Niebieskiej Róży. Zawiadom go, ile czasu potrzebowałem, żeby rozwiązać łamigłówkę, a potem dodaj ode mnie, że chyba traci zdolności. – Tak jest. Karos Invictad sięgnął po zwój. – Jaki procent miałem otrzymywać od mojej inwestycji w gospodę „Pod Zdechłym Wężem”? – Rautos chyba wspominał o czterdziestu pięciu, inwigilatorze. – Świetnie. Niemniej uważam, że pora już na spotkanie z przewodniczącym Powiernictwa Wolności. Może być pod koniec tygodnia. Pomimo naszych sukcesów, nadal w obiegu jest dziwnie mało pieniędzy. Chcę się dowiedzieć dlaczego. – Wiesz, co podejrzewa Rautos Hivanar, inwigilatorze.
– W przybliżeniu. Z pewnością się ucieszy na wieść, że jestem gotowy wysłuchać tych podejrzeń z większą uwagą. Masz więc dwa zadania. Ustal czas spotkania na jeden dzwon. Aha, jeszcze jedno, Tanal. – Słucham? – Bruthen Trana. Te jego cotygodniowe wizyty. Chcę się dowiedzieć, czy przypadkiem nie jest do nich zmuszany? Czy to jakaś typowa dla Tiste Edur kara albo sposób okazywania cesarskiego niezadowolenia? A może skurwysyny naprawdę interesują się, co tu robimy? Bruthen nic nigdy nie mówi. Nawet nie pyta, jakie kary wymierzamy aresztowanym. Co więcej, męczy mnie jego niecierpliwość i nieuprzejme zachowanie. Może warto by było go sprawdzić. – Sprawdzić Tiste Edur? – zapytał Tanal, unosząc brwi. – Po cichu, rzecz jasna. Przyznaję, że przed nami demonstrują niezachwianą lojalność, ale trudno nie zadawać sobie pytania, czy rzeczywiście nie zdarzają się wśród nich buntownicze wystąpienia. – Z całym szacunkiem, inwigilatorze, nawet jeśli się zdarzają, czy Obrońcy Ojczyzny są odpowiednią organizacją... – Tanalu Yathvanar – przerwał mu Karos ostrym tonem. – Cesarz zlecił Obrońcom Ojczyzny utrzymanie porządku w imperium. Nie jest naszym zadaniem dzielenie mieszkańców na Edur i Letheryjczyków, tylko na lojalnych i nielojalnych. – Tak jest. – Mam wrażenie, że czeka cię wiele zadań. Tanal Yathvanar pokłonił się i opuścił gabinet. *** Posiadłość zajmowała znaczny fragment północnego brzegu Letheru, cztery przecznice na zachód od Kanału Quillasa. Otaczające ją schodkowe mury zanurzały się w rzece, kończąc się z górą dwie długości łodzi od brzegu. Wspierały je paliki łagodzące działanie prądu. Nieco dalej wznosiły się dwa słupki cumownicze. Ostatnio zdarzyło się kilka powodzi. Przeglądając Kompendium Posiadłości – tom rodzinnych notatek i map zdający sprawozdanie z ośmiuset lat gospodarowania rodziny Hivanarów – Rautos Hivanar uświadomił sobie, że w minionym stuleciu były one rzadkością. Zapadł w wyściełany fotel i dopił balatową herbatę, pogrążając się w leniwej kontemplacji. Zarządca domu i główny agent Rautosa, Venitt Sathad, podszedł do stolika mapowego i umieścił kompendium z powrotem w drewnianej skrzyni z żelaznymi okuciami, ukrytej pod podłogą. Zasunął deski podłogowe i nakrył je dywanem, po czym wrócił na miejsce w pobliżu drzwi. Rautos Hivanar był potężnie zbudowanym mężczyzną o rumianej twarzy i grubych rysach. Dominował nad każdym pomieszczeniem, w którym się znalazł, nawet największym. W tej chwili przebywał w bibliotece, gdzie wszystkie ściany aż po sufit zajmowały regały. Wszędzie walały się zwoje, gliniane tabliczki i oprawne księgi, dzieła chyba z tysiąca uczonych. Wielu nosiło nazwisko Hivanar. Jako głowa rodziny i zarządca jej potężnego finansowego imperium Rautos miał wiele zajęć. Od czasu podboju Letheru przez Tiste Edur musiał wytężać intelekt ze zdwojoną siłą. Powołano wówczas do życia Powiernictwo Wolności, stowarzyszenie najbogatszych rodzin w Imperium Letheryjskim. Rautos miałby trudności z
wytłumaczeniem, dlaczego wszystko to wydaje mu się teraz nudne i bezsensowne. Owo uczucie zawładnęło nim od chwili, gdy jego podejrzenia zaczęły bardzo powoli przeradzać się w pewność. Gdzieś rzeczywiście ukrywał się wróg – albo wrogowie – który postawił sobie za cel ekonomiczny sabotaż. Nie chodziło o zwykłe malwersacje, które Rautos Hivanar znał doskonale, lecz o coś znacznie głębszego, zakrojonego na szerszą skalę. Atak na wszystko, co stanowiło podstawę bytu Rautosa Hivanara i Powiernictwa Wolności, którego był przewodniczącym, a nawet podstawę bytu samego imperium – bez względu na to, że na jego tronie zasiadał najeźdźca, a najwyższe szczeble hierarchii zajęli okropni barbarzyńcy, stroszący piórka niczym szare kawki przycupnięte na stosie błyskotek. W dawnych czasach Rautos Hivanar zareagowałby bardzo stanowczo. Natychmiast wszcząłby intensywne poszukiwania winnego, a myśl, że ktoś stworzył tak diaboliczny – a musiał przyznać, że również subtelny i genialny – plan, sprawiłaby, że pościg stałby się jego obsesją. Teraz jednak wolał studiować stare księgi w poszukiwaniu wzmianek o dawnych powodziach. To była znacznie bardziej prozaiczna zagadka, z pewnością nie interesująca nikogo poza garstką stetryczałych uczonych. Musiał przyznać, że zachowuje się dziwnie, ale obsesja wciąż przybierała na sile. Nocami, gdy leżał obok spoconego, tłustego cielska kobiety, która od trzydziestu trzech lat była jego żoną, rozmyślał nieustannie o cyklach czasu, starając się pojąć sposób myślenia minionych epok. Szukał czegoś... Odstawił z westchnieniem pustą filiżankę i wstał z fotela. Gdy podszedł do drzwi, Venitt Stahad, którego rodzina była zadłużona u Hivanarów już od sześciu pokoleń, wziął z blatu kruchą filiżankę, a potem podążył za nim. Wyszli na nadrzeczny dziedziniec, przecięli mozaikę przedstawiającą nadanie Skovalowi Hivanarowi tytułu imperialnego cedy, co wydarzyło się przed trzema stuleciami, i zeszli po niskich schodkach na dolny taras, gdzie w bardziej suchych czasach mieścił się ogród. Teraz jednak zalała go rzeka i woda wypłukała glebę oraz rośliny, odsłaniając głazy ułożone w niezwykły sposób, przywodzący na myśl brukowaną ulicę. Prostokątny placyk otaczała palisada, z której zostały jedynie zbutwiałe kikuty, ledwie wystające nad powierzchnię wody. Na brzegu górnego tarasu trudzili się robotnicy wznoszący na rozkaz Rautosa drewniane umocnienie mające zapobiec podmyciu. Nieco z boku stała taczka wypełniona licznymi osobliwymi przedmiotami znalezionymi na odsłoniętym przez powódź bruku. Wszystko to było jedną wielką tajemnicą. Nie zachowały się żadne zapiski świadczące, że ogród na dolnym tarasie pełnił kiedyś inną funkcję. Z notatek projektanta, sporządzonych wkrótce po zbudowaniu rezydencji, wynikało, że był tam zwykły, mulisty brzeg. Glina dobrze konserwowała drewno, nie sposób więc było określić, z jak dawnych czasów pochodzi niezwykła konstrukcja. Wszystkie znalezione na dziedzińcu przedmioty wykonano jednak z brązu albo z miedzi, co sugerowało starożytne pochodzenie. Nie było wśród nich broni, którą z reguły znajdowało się w kurhanach, a jeśli niektóre z obiektów były narzędziami, musiały służyć do jakichś dawno zapomnianych czynności. Żaden z robotników, którym pokazywał je Rautos, nie potrafił określić ich przeznaczenia. Nie przypominały znanych instrumentów służących do obróbki drewna bądź kamienia, ani przyborów kuchennych. Wziął jedno ze znalezisk i przyjrzał się mu już chyba po raz setny. Przedmiot odlany
z brązu w glinianej formie – wyraźnie widział ślady – był długi i okrągławy, ale zginał się pod niemal prostym kątem. W miejscu zgięcia metal naznaczono krzyżującymi się ze sobą nacięciami. Na końcach nie było widać żadnych połączeń, nie była to więc część jakiegoś większego mechanizmu. Rautos podrzucił w ręce masywny przedmiot. Choć zagięcie umieszczono pośrodku, wydawał się wyraźnie niewyważony. Rautos odłożył go i wziął okrągły płat miedzianej blachy, cieńszej niż warstewka wosku pokrywająca tabliczkę skryby. Metal poczerniał od kontaktu z gliną, ale na brzegach dopiero zaczynały się pojawiać pierwsze plamki śniedzi. W blasze wybito niezliczone dziury. Wszystkie wyglądały tak samo – idealnie okrągłe i pozbawione zadr umożliwiających odgadnięcie, z której strony je zrobiono. Mimo to nie układały się w żaden regularny wzór. – Venitt – odezwał się kupiec. – Czy mamy mapę dziedzińca z zaznaczonymi miejscami, w których znaleziono te przedmioty? – Zaiste, panie. Jest tylko kilka wyjątków. Oglądałeś ją w zeszłym tygodniu. – Naprawdę? Skoro tak mówisz. Po południu przynieś mi ją znowu do biblioteki. Obaj mężczyźni spojrzeli na odźwierną, która wyłoniła się z wąskiego przejścia biegnącego po lewej stronie rezydencji. Kobieta przystanęła w odległości dziesięciu kroków od Rautosa i pokłoniła się nisko. – Panie, dostarczono wiadomość od inwigilatora Karosa Invictada. – Znakomicie – odparł z roztargnieniem w głosie właściciel rezydencji. – Zaraz się tym zajmę. Czy posłaniec czeka na odpowiedź? – Tak, panie. Stoi na dziedzińcu. – Każ go czymś poczęstować. Odźwierna pokłoniła się i odeszła. – Venitt, chyba czeka cię podróż. – Słucham, panie? – Inwigilator w końcu uświadomił sobie powagę groźby. Venitt Sathad milczał. – Pojedziesz do Drene – mówił Rautos, ponownie spoglądając na tajemniczą konstrukcję zajmującą dolny taras. – Powiernictwo musi otrzymać szczegółowy raport o prowadzonych tam przygotowaniach. Niestety, meldunki przysyłane przez faktora nie są satysfakcjonujące. Muszę mieć pewność, co tam się dzieje, jeśli mam skupić uwagę na bliższym zagrożeniu. Venitt Sathad nadal się nie odzywał. Rautos spojrzał na rzekę. W zatoce u drugiego brzegu zebrały się łodzie rybackie, a do głównego portu zmierzały dwa kupieckie statki. Jeden, płynący pod flagą rodziny Esterrictów, wyglądał na uszkodzony, być może przez pożar. Rautos strzepnął pył z dłoni, odwrócił się i ruszył w stronę budynku. Sługa podążał krok za nim. – Ciekawe, co się kryje pod tymi kamieniami? – Panie? – Nieważne, Venitt. Tylko głośno myślałem. *** O świcie atri-preda Bivatt rzuciła na obóz Awli dwa plutony kawalerii z Niebieskiej Róży. Dwustu świetnie wyszkolonych lansjerów wpadło między namioty z
niewyprawionych skór. Spanikowani ludzie wybiegli na zewnątrz. Chwilę przed jeźdźcami zjawiły się dreńskie psy bojowe, które rzuciły się z wściekłością na awl’dańskie psy pasterskie i pociągowe. Trzy rasy zwarły się ze sobą w zaciętym boju. Wojownicy Awli dali się całkowicie zaskoczyć. Tylko nieliczni zdążyli chwycić za broń. Po paru chwilach rzeź objęła również starców i dzieci. Większość kobiet walczyła u boku mężczyzn – żony przelewały krew razem z mężami, siostry z braćmi. Walka między Letheryjczykami a Awlami trwała zaledwie dwieście uderzeń serca. Bój toczony przez zwierzęta ciągnął się dłużej, jako że psy pasterskie – choć mniejsze i bardziej krępe od napastników – były szybkie i zawzięte, a psy pociągowe, latem zaprzęgane do wozów, a zimą do sań, nie ustępowały rozmiarami dreńskim mastifom. Cętkowane bestie szkolone do zabijania wilków potrafiły sobie poradzić z bojowymi brytanami i fala bitwy odwróciłaby się, gdyby się nie zjawili lansjerzy. Broniąca obozu sfora poszła w rozsypkę. Ocalałe zwierzęta uciekły na wschód. Garstka dreńskich psów próbowała je ścigać, ale odwołali je treserzy. Część lansjerów zsiadła z koni, żeby się upewnić, że nikt z Awli nie ocalał, pozostali zaś pojechali do sąsiedniej doliny, gdzie czekały stada myridów i rodar. Atri-preda Bivatt miała kłopoty z zapanowaniem nad podekscytowanym intensywnym odorem krwi ogierem. Brohl Handar, Tiste Edur niedawno mianowany nadzorcą miasta Drene, zatrzymał się obok niej. Siedział niezgrabnie na końskim grzbiecie, nie czując się pewnie w siodle, do którego nie był przyzwyczajony. Brohl obserwował, jak Letheryjczycy systematycznie plądrują obozowisko. Gdy już rozebrali zwłoki do naga, wyciągnęli noże. Awle wplatali biżuterię – przeważnie złotą – głęboko w warkocze i zwycięzcy byli zmuszeni wycinać fragmenty skalpów, żeby zdobyć łup. Rzecz jasna, okaleczanie zwłok służyło też innym celom. Letheryjczycy zbierali również fragmenty skóry, ozdobione charakterystycznymi dla Awli tatuażami – wielobarwnymi i często wyszywanymi złotą nicią. Wielu lansjerów zdobiło tymi trofeami swe okrągłe tarcze. Zdobyte w bitwie stada stanowiły teraz własność faktora Drene, Letura Anicta. Zza wzgórza wyłoniły się setki myridów. Czarne, wełniste okrycia nadawały im wygląd staczających się ze stoku głazów. Nie ulegało wątpliwości, że bogactwo faktora wyraźnie wzrosło. Dalej szły wyższe od myridów rodary o niebieskawych grzbietach i długich szyjach. Zwierzęta zamiatały trwożnie długimi ogonami, gdy psy bojowe zaganiały stado, pozorując ataki z flank. Atri-preda wypuściła z sykiem powietrze przez zęby. – Gdzie się podział człowiek faktora? Te cholerne rodary zaraz wpadną w panikę. Poruczniku! Każ treserom odwołać psy! Szybko! – Kobieta zdjęła hełm i zawiesiła go na kuli siodła. – Sam widzisz, nadzorco. – A więc to są Awle. Odwróciła wzrok z gniewnym grymasem. – To był mały obóz. Tylko siedemdziesięciu paru dorosłych. – Ale stada mieli wielkie. Grymas się pogłębił. – Kiedyś były większe, nadzorco. Znacznie większe. – To znaczy, że twoja kampania zakończyła się powodzeniem. Udało się przegnać intruzów. – To nie jest moja kampania. – Nagle najwyraźniej wyczytała coś z twarzy Tiste
Edur. – Oczywiście, nadzorco. Ja dowodzę korpusem ekspedycyjnym, ale rozkazy wydaje mi faktor. Ściśle mówiąc, Awle nie są też intruzami. – Faktor jest innego zdania. – Letur Anict to wpływowy członek Powiernictwa Wolności. Przez chwilę Brohl Handar przyglądał się z uwagą kobiecie. – Nie wszystkie wojny toczy się o ziemię i bogactwa, atri-predo – stwierdził wreszcie. – Nie mogę się z tobą zgodzić, nadzorco. Czyż inwazja Tiste Edur nie miała charakteru prewencyjnego? Czy nie obawialiście się utraty ziem i zasobów? Kulturowej asymilacji, końca niezależności. Nie mam wątpliwości, że faktycznie zamierzaliśmy unicestwić waszą cywilizację, jak zrobiliśmy to już z Tarthenalami i z wieloma innymi ludami. To była wojna toczona z przyczyn ekonomicznych. – Nie dziwi mnie, że twoi rodacy tak na to patrzą, atri-predo. Nie wątpię też, że król- czarnoksiężnik brał pod uwagę te wszystkie czynniki. Czy podbiliśmy was tylko po to, by przetrwać? Być może. Brohl chciał jeszcze coś dodać, ale tylko pokręcił głową, obserwując, jak cztery dreńskie brytany otoczyły rannego psa pasterskiego. Okulawione zwierzę próbowało się bronić, ale wkrótce napastnicy obalili je na ziemię i rozerwali mu brzuch. – Czy zadajesz sobie czasem pytanie, kto naprawdę wygrał tę wojnę? – zainteresowała się atri-preda. Obrzucił ją złowrogim spojrzeniem. – Nie zadaję. Jak rozumiem, twoi zwiadowcy nie znaleźli w tej okolicy innych śladów obecności Awli. Czy faktor zamierza utrwalić letheryjskie panowanie w zwyczajowy sposób? Siknęła głową. – Placówki, forty, biegnące na podwyższeniu trakty. Potem nadejdą osadnicy. – A faktor przeniesie swe chciwe spojrzenie dalej na wschód. – W rzeczy samej, nadzorco. Z pewnością jednak rozumiesz, że Tiste Edur również na tym skorzystają. Imperium się powiększy. Jestem pewna, że cesarz się ucieszy. Brohl Handar został gubernatorem Drene dopiero w zeszłym tygodniu. W tym odległym zakątku imperium Rhulada mieszkało niewielu Tiste Edur, w sumie niespełna setka, a tylko trzej członkowie sztabu Brohla pochodzili z jego plemienia, Arapayów. Aneksja Awl’danu, której towarzyszyła niemal całkowita eksterminacja jego mieszkańców, rozpoczęła się przed wielu laty, na długo przed podbojem Letheru przez Edur. Dla toczonej tu militarnej kampanii nie miało wielkiego znaczenia, kto sprawuje rządy w odległym Letheras. Brohl Handar, patriarcha klanu utrzymującego się z polowań na długozębe foki, nie po raz pierwszy zadał sobie pytanie, co właściwie tu robi. Tytularna ranga nadzorcy wymagała od niego właściwie tylko obserwacji. Faktyczną władzę sprawował Letur Anict, faktor Drene, „wpływowy członek Powiernictwa Wolności”. Brohl słyszał, że to coś w rodzaju gildii kupieckiej, nie miał jednak pojęcia, co właściwie ta tajemnicza organizacja ma wspólnego z wolnością. Chyba że chodziło o to, że jej członkom wszystko było wolno, rzecz jasna. Nawet wykorzystywać cesarskie armie dla pomnożenia osobistych bogactw. – Atri-predo? – Słucham, nadzorco. – Czy Awle stawiają jakiś opór? Nie taki jak dzisiaj. Czy dokonują wypadów na