ROZDZIAŁ
1
- Bardzo wygodny. Jakby dla mnie zrobiony.
Cal Markam z uśmiechem satysfakcji rozparł się w głę
bokim, skórzanym fotelu. Położył nogi na blacie mahonio
wego biurka i zastanawiał się, czy nie sięgnąć po jedno
z ojcowskich cygar. Wyciągnął już rękę w stronę szuflady,
ale zmienił zamiar. To mogłoby zostać odczytane przez
ojca jako ostentacja. Zostawmy na razie inicjatywę drogie
mu staruszkowi. Zapewne ma jakiś powód, dla którego
wezwał go do Filadelfii. Było publiczną tajemnicą, że wiel
ki J.C. Markam, prezes Funduszu Inwestycyjnego Marka-
ma, zamierza przejść na emeryturę i ustąpić miejsca swemu
synowi. Swemu jedynemu synowi, Johnowi Calvinowi
Markamowi IV.
Cal wysunął przegub z rękawa modnej skórzanej kurtki,
by spojrzeć na zegarek. Rolexa jednak nie było. Czyżby
zapodział się w łazience hotelowej w Malibu? A może na
jachcie? Mógł go jeszcze zostawić w Beverly Hills, w szat
ni sportowej. Trudno. Kupi sobie nowego.
Wspomnienia z ostatnich kilku dni, które spędził w Ka-
6
liliMiill, wywołały na jego twarzy wyraz rozbawienia. Te
niekończące się przyjęcia, tłumy nowo poznanych ludzi,
hektolitry szampana. Kiedy wylatywał z Los Angeles,
w głowie ciągle mu szumiało po nie przespanej nocy.
Nagle drzwi gabinetu otwarły się i stanął w nich szczu
pły, wyprostowany, energiczny starszy mężczyzna.
- Bądź uprzejmy zdjąć nogi z mego biurka, dobrze?
- Jak się masz, tato.
J.C. przypatrywał się synowi spod przymrużonych
powiek.
- Wyglądasz jak kot, którego wyciągnęli z beczki
śmiechu.
Cal skrzywił się. Ojciec zawsze miał talent do zabaw
nych porównań. Oto właśnie jedno z nich. Wstał z ojco
wskiego fotela, ustępując mu miejsca.
- Kiedy się ostatnio goliłeś?
- Wszystko w swoim czasie, tato - odparł Cal. - Dzi
siaj rano przyleciałem.
- Nie zapominaj, że jesteś w statecznej Filadelfii. To nie
szalone Miasto Aniołów. Choć ostatnio mało się tu prakty
kuje miłości bliźniego. Nasze miasto robi się brutalne.
Cal przysiadł na wiktoriańskim krześle przy oknie
i spojrzał na ojca, nie kryjąc tym razem zmęczenia.
- Chyba nie wezwałeś mnie, aby o tym dyskutować.
- Istotnie, nie po to. Pewne sprawy wymagają omówie
nia. Widzisz, mam dopiero sześćdziesiąt pięć lat, jestem
więc mężczyzną w sile wieku, ale twoja matka upiera się,
że powinienem przejść na emeryturę.
- Obiły mi się o uszy jakieś plotki.
- To już nie są plotki, lecz fakty. Tej zimy zamierza
przenieść się na Florydę, czy będę tego chciał, czy nie, i już
7
nawet poczyniła wstępne kroki, by kupić apartament
w Palm Beach.
Cal skinął głową ze zrozumieniem. Uśmiechnął się pod
nosem. Nie było dla niego tajemnicą, że potężny J.C. Mar-
kam siedział pod pantoflem drobnej, eterycznej Sarah
Markam.
- Więc przejdę na tę emeryturę. Rozumiesz chyba, dla
czego tu jesteś.
- Kazałeś mi się stawić, więc jestem.
J.C. nie wyglądał na przekonanego manifestacją syno
wskiego posłuszeństwa.
- Nie zawsze przyjeżdżałeś, gdy cię o to prosiłem. Tym
razem okoliczności są szczególne.
Cal zdawał sobie sprawę z powagi sytuacji. Oto zbliżał
się moment przekazania rodzinnego imperium we władanie
młodszemu przedstawicielowi klanu Markamów, Johnowi
Calvinowi Markamowi IV.
Senior rodu miał jednak niewyraźną minę. Głęboko za
myślony, z pochyloną głową, bawił się drogim piórem, le
żącym na biurku. W pewnym momencie uniósł wzrok i po
patrzył na syna.
- Powiem prosto z mostu, jak to mam w zwyczaju. We
zwałem cię, bo, jak wiesz, chciałbym, żebyś przejął po
mnie firmę. Zawsze tak to planowaliśmy, ale...
Cal zastygł w napięciu.
- Ale co? Jakie znowu ale?
- No cóż, synu. Sam nie jestem zadowolony. To wszy
stko przez tych cholernych członków zarządu.
- Członków zarządu?
- Tak. I ciotkę Dee.
A więc o to chodzi. Cal westchnął zrezygnowany. Ciote-
8
tka Dee , rodzona siostra Markama seniora, nigdy nie była
wielbicielką bratanka.
Zarówno ona , jak i inni członkowie zarządu woleliby,
żeby moim następcą został twój kuzyn.
Glen? Cal prychnął z niedowierzaniem. Ten syna-
lek ciotki Dee, wymoczek o szczurzej twarzy, który
w przesadnie gorliwy sposób zabiegał o względy J.C.? -
Rany boskie, tato. Przecież on nie ma nic do zaproponowa
nia, żadnych pomysłów. Jest całkowicie pozbawiony inwe
ncji i wyobraźni, brak mu oryginalności i zdolności twór
czych. On doprowadziłby Fundusz Inwestycyjny Markama
do ruiny. On...
- Nie musisz mi tego mówić - przerwał mu J.C. -
Wiesz dobrze, że za nim nie przepadam. Zauważ jednak:
zdobył odpowiednie wykształcenie, od lat pracuje w fir
mie, co więcej, na wielu ludziach zrobił dobre wrażenie.
Gdy ty fruwasz z kwiatka na kwiatek, on haruje jak wół dla
przedsiębiorstwa.
Ojciec mówił to z przekąsem, ale tym razem Calowi nie
było do śmiechu.
- Wiem, że byłeś rozczarowany, gdy od razu po zakoń
czeniu nauki nie podjąłem pracy w firmie. Chciałem jednak
zdobyć nie tylko wiedzę książkową, ale i praktykę. Sam
mnie przecież zachęcałeś, żebym rozejrzał się trochę
w świecie, i w ogóle.
- Tak bardzo nie musiałem cię zachęcać, Cal. Chciałeś
pożyć na własny rachunek, więc żyłeś. Nie mówiąc o tym,
że zawsze byłeś uparty jak osioł.
- Niedaleko pada jabłko od jabłoni - odciął się Cal.
- Chodziło mi o to, żeby zdobyć nieco życiowego doświad
czenia, zanim obejmę rodzinne przedsiębiorstwo.
TYLKO NIE BLIŹNIĘTA! • 9
- Czy zdobywasz je, wałęsając się w towarzystwie
playboyów i aktoreczek na plaży w Malibu?
- Bez przesady. Przez te sześć lat postawiłem na nogi
firmę produkującą deski surfingowe, a i sieć pralni Bikini
Kleen prosperuje znakomicie. Zaczynałem od zera. Zrobi
łem dużo więcej niż ten potakiwacz Glen.
- Zarząd wie o twoich sukcesach w Kalifornii. Nieste
ty, czytelnicy tych wszystkich brukowców jeszcze więcej -
wiedzą o twoim bogatym życiu osobistym i uczuciowym.
Cal wzruszył ramionami i skrzywił się z pogardą.
- W tym właśnie rzecz, synu. Masz na swoim koncie
sukces, nie przeczę. Udało ci się zarobić pieniądze, ale nie
cieszysz się opinią poważnego biznesmena. Przynajmniej
w oczach zarządu.
- Chyba liczą się realne osiągnięcia, a nie czyjeś opinie,
prawda? - wybuchnął Cal.
- Chciałbym, aby tak było. - J.C. wykrzywił usta w iro
nicznym grymasie. - Faktem jest, że sprawa twojej reputa
cji nabiera szczególnego znaczenia tutaj, w Filadelfii, gdzie
ciotka Dee ma rozlegle kontakty towarzyskie i jest ulubie
nicą salonów.
- Nigdy bym jej o to nie podejrzewał - burknął Cal.
- Nie zapominaj-ciągnął Markam senior - że przynaj
mniej połowa członków zarządu to jej ludzie. Łatwo ich
przekonała, że twój styl życia kłóci się z wizerunkiem, na
który tyle lat pracowała firma.
Cal zdobył się tylko na pomruk niechęci.
- Jej obiekcji nie można lekceważyć. Argumentacja, że
fundusz przez twoją beztroskę może stracić wieloletnich
i poważnych wierzycieli, brzmi bardzo przekonująco.
- Moją beztroskę! To następny mit. Jak można kiero-
1 0
wać się tym, co wyolbrzymiają popołudniówki szukające
sensacji za wszelką cenę?
- Wyolbrzymiają? - J.C. odchylił się w fotelu i popa
trzył synowi prosto w oczy. - A te przyjęcia, te kobiety...
- Markam senior skrzywił się z niechęcią.
- To nie ma nic wspólnego z tym, czy jestem w stanie
kierować firmą - nie ustępował Cal.
- Tak czy owak, nie masz najlepszej opinii. - J.C. roz
łożył ręce. - Jedyne, co możemy zrobić, to uratować dla
ciebie z tego rozdania tyle, ile będzie możliwe. Mogę oczy
wiście próbować wpłynąć na członków zarządu, ale wszy
stkich nie uda mi się przekonać.
- Niech to diabli! - zaklął pod nosem Cal. Zaczął cho
dzić po gabinecie, tam i z powrotem. Przyzwyczaił się już
do myśli, że obejmie rodzinną firmę, gdy ojciec zdecyduje
się przejść na emeryturę. Budował na tym całą swoją przy
szłość. Dotychczasowe studia, dyplom szkoły handlowej,
zajęcia, kontakty, jakie ponawiązywał - wszystko służyło
jednemu celowi: by wreszcie stanąć na czele funduszu.
- Może wyjazd do Kalifornii to nie był dobry pomysł.
- J.C. zmarszczył brwi. - Mało komu w Filadelfii windsur
fing kojarzy się z biznesem.
Cal spojrzał na ojca ze zniecierpliwieniem.
- Ci ludzie są w błędzie. Kupiłem podupadającą wy
twórnię, która dziś jest w świetnej kondycji.
- A ta historia z „surfing jest seksowny" i wyczyny
twoich zawodników?
- To była bardzo udana kampania reklamowa. Zarówno
sprzętu, jak i kostiumów kąpielowych i wyposażenia.
Sponsorowałem dwie ekipy: męską i żeńską.
- Ale te dziewczyny były nadzwyczaj skąpo odziane!
1 1
- Więc tylko tyle zauważyli? A tego, że firma stała się
potentatem, już nie? - żachnął się Cal. - Nasze wyroby
sprzedają się wszędzie: na wschodnim i zachodnim wy
brzeżu, w Australii, na Hawajach...
- No dobrze. Może to przedsięwzięcie należy do uda
nych, ale twój następny pomysł to była katastrofa...
- Katastrofa? Zarobiłem krocie na Bikini Kleen.
J.C. syknął z niesmakiem.
- Nazwa jest nieco ekstrawagancka i może ci się nie
podobać, ale bardzo chwyciła.
- Cal, możesz sobie myśleć co chcesz, ale czy tobie się
wydaje, że członkowie zarządu zaaprobują jako prezesa
kogoś, kto fotografuje się z bandą golasów?
Tym razem Cal nie mógł powstrzymać się od śmiechu.
- Tato, kupiłem sieć pralni, które splajtowały, przy
jąłem do pracy energicznych, pełnych zapału młodych
ludzi, początkujących aktorów i aktorki, którzy dobrze
wyglądali w kostiumach kąpielowych. Rozreklamowali
przedsięwzięcie.
- W bikini?
- Teraz firma przynosi gigantyczny dochód. Oni zresztą
nigdy nie występowali nago. Odwiedzali klientów w stro
jach kąpielowych i tyle. Pewnie, że mężczyźni byli przy
stojni, a dziewczyny zgrabne, ale co z tego? Dobrze, sprze
dam tę firmę, jeżeli to ma w czymś pomóc.
- A co z windsurfingiem?
- Przedsiębiorstwo przejmuje mój wspólnik, Rick
Johnson. Odwalił kawał dobrej roboty. Ja będę mu co naj
wyżej doradzał.
J.C. obrócił się w fotelu. Słuchał tych zapewnień z wy
raźnym sceptycyzmem.
12 • TYLKO NIE BLIŹNIĘTA!
- Dlaczego się nie weźmiesz do handlu nieruchomo
ściami albo cytrusami? Pomarańcze kalifornijskie są znane
i poszukiwane.
- Dlaczego? Wiesz dobrze dlaczego. Cytrusy to nie
moja specjalność. Mnie interesują kobiety. Więcej, lubię
kobiety.
- Ach, tak, kobiety. Z przykrością muszę powiedzieć,
że zarząd był informowany o twoich poczynaniach od dnia,
w którym po raz pierwszy postawiłeś stopę na plaży w Ka
lifornii. Jak już wspominałem, tutaj, w Filadelfii, tego typu
zamiłowania nie cieszą się poważaniem.
- To ja nie cieszę się poważaniem.
- Ty to powiedziałeś. Ciotka Dee miała ostatnio okazję
do podzielenia się z członkami zarządu opiniami na temat
twoich zainteresowań kobietami. Nie sprawiło jej to wiel
kiego kłopotu. Posłużyła się gazetami, które ostatnio dużo
o tym pisały.
- Zupełnie niepotrzebnie wsadza nos w nie swoje spra
wy. Wybór przyjaciół to moja rzecz. Mam prawo przeby
wać w takim towarzystwie, jakie mi odpowiada.
- Do czasu. Do chwili gdy staniesz na czele firmy.
Wówczas twoje życie prywatne będzie miało wpływ na
publiczny wizerunek Funduszu Inwestycyjnego. Powinie
neś o tym wiedzieć i brać to pod uwagę. Sądzę, że ciotka
nie może sobie wyobrazić, by prezes tak poważnej firmy
otaczał się ludźmi pokroju twoich dotychczasowych zna
jomych.
Cal wytrzymał karcące ojcowskie spojrzenie.
- Moi przyjaciele są lojalni wobec mnie i ja nie zamie
rzam nagle zachowywać się inaczej wobec nich. Co pora
dzę, że akurat większość z nich pracuje w filmie czy show-
1 3
-biznesie? To zupełnie inni ludzie niż ci, którzy w Filadelfii
zbierają się na dobroczynnych kwestach czy podwie
czorkach.
- Ale nie zapominaj, że to właśnie z bywalców takich
spotkań rekrutuje się większość naszych klientów - powie
dział J.C. już bardziej pojednawczym tonem. - Powierzyli
nam swoje pieniądze i chcieliby być pewni, że mają
do czynienia z odpowiedzialną firmą. Jeśli chcesz nią za
rządzać, musisz szanować ich samych i ich przyzwyczaje
nia, Cal.
Cal ugryzł się w język, aby nie powiedzieć głośno, co
o tym myśli. Gdy zastanawiał się nad przyszłością rodzin
nej firmy, doszedł do wniosku, że przede wszystkim powin
no się zdobyć nowych klientów i rozszerzyć działalność
funduszu, zanim ci wszyscy jego szacowni członkowie
powymierają. Otwierało się tak wielkie pole do działania!
- Glen z tym sobie nigdy nie poradzi - rzekł zniechęco
nym głosem.
- Z czym?
- On nie wprowadzi firmy w XXI wiek! Potrzeba nieco
zmian, a dopóki ja się tym nie zajmę, nikt inny z zarządu
tego nie zrobi. Niedługo Fundusz Inwestycyjny przestanie
być konkurencyjny, i to będzie jego koniec.
Podszedł do obszernego i wygodnego fotela stojącego
naprzeciw ojcowskiego biurka i usiadł na nim ciężko. Wi
ktoriańskie meble w gabinecie były tak trwałe i solidne jak
cała firma. Tyle że nieco przestarzałe.
J.C. sięgnął do biurka i wyciągnął z niego pudełko cy
gar. Zanim zapalił, starannie odciął czubek cygara i ugniótł
je palcami.
- Zapalisz? - Spojrzał na syna.
14
Nie, dziękuję.
Wiem, że potrzebne są zmiany. Trzeba przejść na
nowoczesny system księgowania, zdobyć inne rynki, zna
le/ć nowych klientów. Też bym szedł w tym kierunku,
gdyby nie to, że wybieram się na emeryturę. Choć może to
już nie ja powinienem się tym zajmować. A nawet na pew
no... To twoja rola.
Cal poczuł, że jego serce zaczyna bić mocniej.
- Trzeba jednak przekonać o tym członków zarządu,
a to nie będzie łatwe.
- Wiem.
- Czy jesteś przygotowany na konfrontację?
- Chcę objąć to stanowisko - odparł Cal, wzruszając
ramionami.
- Bez względu na warunki, jakie ci postawią? - J.C.
popatrzył badawczo na syna.
Cal wytrzymał jego wzrok.
- Chyba tak. Powiedz mi coś więcej, jeżeli możesz.
Chciałbym wiedzieć, co mnie czeka, i przygotować się.
- Zarząd zamierza się z tobą spotkać za dwa miesiące,
jeszcze przed świętem Dziękczynienia. - J.C. odłożył cyga
ro na masywną, srebrną popielniczkę. - Masz więc niedużo
czasu, by zapracować na lepszą opinię.
- Och, nie. Tato, nie będę robił z siebie wariata.
W odpowiedzi J.C. wstał raptownie zza biurka i wypro
stował się na całą wysokość.
- Pozwól, że coś ci powiem, Cal. Mam dosyć czyta
nia o podbojach miłosnych i awanturach. O panienkach,
kolejnych narzeczonych i tych wszystkich imprezach,
rozumiesz?
Cal przygryzł wargi.
TYLKO NIE BLIŹNIĘTA! • 15
- Tato, przypomnij sobie, co ty robiłeś po skończeniu
studiów i uzyskaniu dyplomu. Tak jak i ja spędziłeś kilka
lat na poznawaniu życia. Wróciłem do domu i jestem go
tów pracować jak wół.
- Cóż za wspaniała wiadomość - stwierdził sarkastycz
nie J.C. - Nawiasem mówiąc, dostrzegam zasadniczą róż
nicę pomiędzy tym, jak ja niegdyś się zachowywałem,
a tym, co ty wyprawiasz. Owszem, ja i moi przyjaciele
robiliśmy różne głupstwa, ale nigdy przy otwartej kurtynie!
Nie afiszowaliśmy się z tym przed dziennikarzami popo-
łudniówek. Zachowywaliśmy się jak na dżentelmenów
przystało!
Cal kiwał głową, pozwalając ojcu wylać wszystkie żale.
- Mam dosyć wysłuchiwania narzekań ciotki Dee, któ
ra zaczyna dzień od przytaczania barwnych opisów twoich
coraz bardziej zwariowanych eskapad czy kolejnych narze
czonych. Dlaczego nie mogę wziąć do ręki „New York
Timesa" albo „Wall Street Journal" i przeczytać o swoim
synu jak o godnym poszanowania biznesmenie, który wziął
udział w balu dobroczynnym albo w aukcji antyków! Dla
czego zawsze muszę oglądać twoje zdjęcia z jakąś wcze
pioną w ciebie blondyneczką!
- No, czasami trafiają się brunetki albo rude - par
sknął Cal.
- Nie masz się z czego śmiać - warknął J.C, opadając
na fotel. - W ciągu ostatnich sześciu lat podobno dwukrot
nie zostałeś ojcem!
- Chyba nie wierzysz w te bzdury. - Cal z niesmakiem
odwrócił się w stronę okna.
- Chciałbym, żeby to były bzdury. Ale, jak to mówią,
nie ma dymu bez ognia.
16
Cal zacisnął zęby, aż mięśnie zadrgały mu pod skórą.
- No dobrze. Zostawmy to. Sprawa dobiegła końca
i nie widzę powodu, żeby do niej wracać.
- Boję się, że twoja ciotka ma ten temat odmienne
zdanie - westchnął J.C. - Zrozum, Cal, trzeba zasadniczo
odmienić twój wizerunek. I to ty musisz zrobić. Inaczej
moje rozmowy z członkami zarządu nie zdadzą się na nic.
Masz na to zaledwie dwa miesiące.
- Powiedziałem: spróbuję - odparł z naciskiem Cal.
- Pamiętaj, to nie ma być jakaś mała korekta. Chodzi
o radykalną zmianę! - powiedział J.C. Wysunął szufladę,
wyjął z niej wizytówkę i wręczył Calowi.
Cal spojrzał na kartonik.
- Bert Canelli, konsultant i specjalista od... No nie,
nie...
- Tak, synu. Canelli jest najlepszym fachowcem od
publicznego wizerunku ludzi, instytucji i czego tam
chcesz!
- Sam sobie dam radę. Już widzę ciotkę Dee, jak rozpo
wiada dookoła: Cal musiał wynająć cały sztab ludzi, żeby
pomogli mu zmienić opłakaną opinię, na jaką sobie zapra
cował tak dzielnie, bez niczyjej pomocy...
- Myślisz, że się nad tym wszystkim nie zastanawia
łem? Owszem, myślałem o tym. Rozmawiałem już z Ca-
nellim. Uważa, że wszystko da się załatwić dyskretnie i bez
hałasu. Słuchaj: jest tu, w Filadelfii pewna kobieta, nie
znana ogółowi i podobno świetna w swoim zawodzie.
Cal znieruchomiał w fotelu.
- Kobieta?
- Owszem. Możesz ją zrobić swoją asystenką czy se-
TYLKO NIE BLIŹNIĘTA! • 17
kretarką, jak tam sobie chcesz. Poza nami nikt o tym nie
będzie wiedział. Nawet matka.
- Ktoś ma się wtrącać do mojego życia, dawać mi wska
zówki? To mi się zupełnie nie podoba. Powiedziałem ci,
tato, poradzę sobie bez niczyjej pomocy.
J.C. był nieugięty.
- Nie ma mowy. Zrobimy tak, jak ci powiedziałem,
albo ze wszystkiego się wycofuję i koniec. Przesłałem już
jej furę wycinków prasowych na twój temat. Można powie
dzieć, że ma pełne dossier i jest doskonale zorientowana
w twoich miłosnych aferach i tak dalej.
- Daj spokój!
- A więc od dziś staraj się, żebyś znowu nie trafił na
łamy popołudniówek. Sam sobie z tym nie radzisz, więc
potrzebujemy kogoś, kto ci pomoże. - J.C. uśmiechnął się
nieznacznie i zgasił cygaro w popielniczce. - Masz z nią
spotkanie za pół godziny - dodał, spoglądając na zegarek.
ROZDZIAŁ
2
Na miasto runęła ulewa. Annie Valentine utknęła
w ogromnym korku. Siedziała bezradna w samochodzie,
w strugach deszczu, dwie przecznice od biura, a już była
spóźniona.
Postanowiła jednak ruszyć. Przepchnęła się przed cięża
rówkę, nie zważając na dobiegające z szoferki przekleń
stwa. Wyprzedziła jeszcze jedną, by dostać się na prawy
pas. Wolała nie rozglądać się na boki. Lawirowała, udając,
że nie słyszy klaksonów. Uparcie przedzierała się do przo
du. Cal Markam czekał już od dziesięciu minut.
Skręciła na podziemny parking i zatrzymała się na swo
im stałym miejscu. Przez chwilę siedziała w samochodzie,
starając się zebrać myśli. Co za dzień! Na tym nie koniec.
Najgorsze przed nią.
Kiedy Bert Canelli opowiedział Annie o kłopotach Cala
Markama, w pierwszej chwili przyszło jej do głowy, że to
wymarzona robota dla niej. Zrzedła jej mina, gdy zaczął
mówić o technicznej stronie przedsięwzięcia. Miała pozo
stać w cieniu, pracować anonimowo. To jej się wcale nie
TYLKO NIE BLIŹNIĘTA! • 19
uśmiechało. Annie lubiła rozgłos, zwłaszcza jeżeli nań so
bie zasłużyła.
Bert o tym wiedział, dlatego nie tylko zaproponował
wyższą stawkę, ale i obiecał, że powetuje to Annie przy
następnym zleceniu - jeżeli, oczywiście, wyciągnie Cala
z tarapatów i J.C. będzie usatysfakcjonowany.
A co będzie, jak jej się nie uda? Nie powinna nawet brać
pod uwagę takiej ewentualności, zganiła się w myślach. Na
razie miała na swoim koncie wyłącznie sukcesy, dlatego
zresztą pracowała w agencji Canellego. Wiedziała o tym
dobrze.
Po raz ostatni rzuciła okiem w lusterko i poprawiła fry
zurę. Ktoś nadjechał i zaparkował tuż obok, na miejscu
zarezerwowanym dla Berta. To jednak nie był on. Z samo
chodu wysiadł mężczyzna w modnej skórzanej kurtce, po
dobnej do tych, jakie nosili lotnicy. Co to za facet? To
szczęście, że Berta nie ma akurat w mieście. Otworzyła
drzwiczki i spoglądając na intruza bez sympatii, ruszyła
w stronę windy.
Annie wybiegła, gdy tylko rozsunęły się drzwi windy,
i szybkim krokiem ruszyła do sekretariatu. Nie spostrzegła
gościa.
- Jeszcze go nie ma - usłyszała głos recepcjonistki.
Westchnęła z ulgą i skierowała się w stronę swego gabi
netu. Zdąży jeszcze zadzwonić w kilka miejsc. Usiadła za
biurkiem, przejrzała pozostawione dla niej wiadomości
i właśnie sięgała po słuchawkę, kiedy zaterkotał telefon.
- Pan Markam już jest - zawiadomiła recepcjonistka.
Annie wstała, strzepnęła niewidoczny pyłek ze spodni
i zapięła guzik czarnego, jedwabnego żakietu, pod którym
20 • TYLKO NIE BLIŹNIĘTA!
nosiła zieloną bluzkę. Weź się w garść, upomniała się w du
chu, przecież napięcie zawsze cię mobilizowało. To po
prostu jeszcze jeden klient.
Była jednak podenerwowana. Zdawała sobie doskonale
sprawę, ile zależy od tego, czy zadanie, którego się podjęła,
zakończy się sukcesem. Wzięła głęboki oddech i otworzyła
drzwi po to, by ujrzeć tuż przed sobą mężczyznę, którego
po raz pierwszy zobaczyła w podziemnym parkingu i który
nie wzbudził jej sympatii. Tak, to był właśnie on. Piekielnie
przystojny, najprawdopodobniej bardzo pewny siebie,
przemknęło jej przez głowę.
- To pan - powiedziała i zaraz zrobiło jej się głupio. Co
za idiotyczny początek rozmowy.
- Tak... Facet z parkingu. Przyglądałem się, kiedy szła
pani w kierunku windy. To ciekawe, że rudowłose kobiety
poruszają się w szczególny, a nawet specyficzny sposób.
Powiedziałbym, że chodzą krokiem rudych.
Annie postanowiła zbyć tę uwagę milczeniem.
- Annie Valentine - przedstawiła się, wyciągając rękę.
Ujął ją w obie dłonie z uśmiechem.
- John Calvin Markam IV stawia się na wyznaczone
spotkanie.
Lekko uścisnął końce palców Annie, ale nie puścił jej
dłoni.
- Nieco spóźniony. - Zmusiła się do uśmiechu, oswo-
badzając dłoń i unikając spojrzenia wesołych, niebieskich
oczu. - Proszę, niech pan wejdzie.
Wysoki, barczysty mężczyzna kilkoma 'krokami poko
nał odległość od drzwi do jej biurka, przed którym stał
fotel. Zdjął kurtkę i rzucił ją niedbale na oparcie. Stał teraz
przed nią w dżinsach i podkoszulku, na którym blondynka
TYLKO NIE BLIŹNIĘTA! • 21
wsparta o deskę surfingową prężyła swoje wdzięki. Annie
nie zwróciła specjalnej uwagi na niezwykły nadruk, ponie
waż myślała o opalonym szerokim torsie, jaki musiała
skrywać bawełniana koszulka. Zmitygowała się i uznała
w duchu, że ten strój trzeba będzie zmienić, a tego kalifor
nijskiego długowłosego przystojniaka posłać do fryzjera.
Przeszła za biurko i usiadła, zapraszając go gestem, by
zajął miejsce. Gość rozparł się wygodnie w fotelu, zakłada
jąc niedbale nogę na nogę. Miał na nich mocno już sfatygo
wane adidasy.
- Więc to pani jest tą cudowną bronią Canellego.
- Skończyłam Uniwersytet w Pittsburghu, w Harrisbur-
gu prowadziłam firmę podobną do tej, w której teraz pracu
ję. A więc, panie Markam...
- Proszę mi mówić Cal - przerwał jej. - Ja też będę się
zwracał per Annie, zgoda? - Błysnął w uśmiechu białymi
zębami.
- Zgoda, Cal - powiedziała, ale bez entuzjazmu. Aby
poprawić to niezbyt korzystne wrażenie, znowu przymusiła
się do uśmiechu. - A zatem, do rzeczy. - Zamaszystym
ruchem wzięła kartkę czystego papieru i położyła na niej
długopis.
- Cieszę się, że to ty, a nie Bert.
- A znasz go?
- Nie, ale zaręczam ci, że jesteś dużo bardziej atrakcyj
na niż on.
A więc ma przed sobą jednego z tych mężczyzn, którzy
posługują się sprawdzonymi metodami - zniewalające u-
śmiechy, komplementy, czułe słówka. Tym razem przekona
się, że trafił na nietypową przedstawicielkę słabej płci.
Nieraz zdarzało się, że klienci próbowali z nią flirtować,
22 • TYLKO NIE BLIŹNIĘTA!
zawsze jednak udawało się jej zręcznie wybrnąć z kłopotli
wej sytuacji. Faktem jest, że ten klient różnił się od pozo
stałych. Był zdecydowanie najprzystojniejszy z nich.
- Panie Markam...
-Cal...
- Dobrze, Cal, ale pod warunkiem, że nie będziesz
utrudniał mi pracy.
Skinął potakująco głową.
- Czy to znaczy, że już zaczynamy? Sądziłem, że naj
pierw nieco lepiej się poznamy.
- Przecież właśnie się poznaliśmy. Przypominam, że
dysponujemy zaledwie dwoma miesiącami - dodała z na
ciskiem. - W tym czasie musimy przekonać wszystkich, że
jesteś kimś zupełnie innym niż Cal Markam, o którym tak
chętnie rozpisywały się popołudniówki. Znam się, co pra
wda, na tym, co robię, i to podobno nie najgorzej, ale nie
jestem cudotwórczynią. Musisz ze mną współpracować.
- Więc jest ze mną aż tak źle? - spytał rozbawionym
tonem.
Annie otworzyła biurko i wyciągnęła stamtąd dossier
Cala.
- To ta makulatura, którą podesłał ci mój ojciec?
- Nie - roześmiała się Annie. - Mam ją, oczywiście,
pod ręką i przestudiowałam dokładnie. To są informacje,
które sama zebrałam.
- Ach, tak? Widzę, że nie tracisz ani chwili. Rozumiem,
że Markam senior zlecił ci tę robótkę już jakiś czas temu
- powiedział z przekąsem.
- Ależ skąd. Bert rozmawiał ze mną całkiem niedawno,
kilka dni temu.
- Rzeczywiście jesteś niezła.
2 3
- Hm... No cóż, pomówmy raczej o tobie. Skoro zwró
ciłeś uwagę na wycinki prasowe, zacznijmy od nich. Ostat
nio dość często i chętnie o tobie pisano.
- Zdaje się, że nie jesteś zachwycona dowodami mojej
popularności?
- Daj spokój. Rozumiesz chyba, jakie znaczenie dla
firmy może mieć taki wizerunek jej szefa?
- Nie bardzo. Może ty mnie oświecisz?
Annie puściła tę sarkastyczną uwagę mimo uszu. Udała
też, że nie zauważyła przekornego błysku w niebieskich
oczach.
- Ktoś, kto wierzy wyłącznie w to, co przeczyta o tobie,
uzna cię za klasycznego playboya, a nawet - przepraszam
za to, co teraz powiem - bohatera miłosnych afer, który
wykorzystuje kobiety.
- Wolnego! Rozumiem, że niektórym wydam się play
boyem. Nie ukrywam i nigdy nie ukrywałem, że lubię życie
towarzyskie. Z całą pewnością jednak nigdy nie wykorzy
stywałem kobiet i nie jestem bohaterem, jak to ty nazwałaś,
„afer".
Annie obrzuciła wymownym spojrzeniem koszulkę
z podobizną skąpo ubranej piękności.
- A sprawa Bikini Kleen? - nie dała za wygraną.
- I ty też! To po prostu akcja promocyjna usług pralni
czych. A przy okazji dałem pracę grupce bezrobotnych
aktorów.
- Raczej grupce młodych, bezrobotnych aktorek, ze
świetnymi predyspozycjami zawodowymi... - uśmiechnę
ła się Annie.
Cal również się uśmiechnął.
- Żebyś wiedziała! Dwie czy trzy z nich zostały zauwa-
24 • TYLKO NIE BLIŹNIĘTA!
żone. Otrzymały propozycje z filmu i zostały aktorkami,
a jedna z nich, Charley, zrobiła karierę jako supermodelka.
Można nawet powiedzieć, że to ja ją odkryłem. Pewnie
natknęłaś się w prasie na jej zdjęcia. Odegrała poważną rolę
w naszej kampanii reklamowej.
Annie przypomniała sobie, że wysoką, atrakcyjną blon
dynkę o tym imieniu często widziała u boku Cala na zdję
ciach prasowych.
- To najlepszy dowód, jakie możliwości stwarzam lu
dziom, którzy dla mnie pracują. Zaczęła w Bikini Kleen,
a teraz jest gwiazdą w świecie mody.
- Tak. Lubiła się z tobą afiszować.
- Dziewczyna zdaje sobie sprawę, co to znaczy mieć
kontakty, szczególnie ze mną. - Roześmiał się, widząc peł
ną dezaprobaty minę Annie.
- Spotykaliście się?
Zdała sobie sprawę, że przeholowała. Cal jednak nie
sprawiał wrażenia zakłopotanego.
- Spotykałem się z nią, ale najczęściej był z nami jesz
cze Rick. To mój wspólnik, teraz przejmie interesy- dodał.
Ponieważ Annie popatrywała powątpiewająco, dorzucił:
- W trójkę przeżyliśmy kilka miłych chwil. Raz, pamię
tam...
- Myślę, że będziesz musiał zrezygnować z tego sposo
bu spędzania wolnego czasu - przerwała chłodno Annie.
- Mam dla ciebie inne propozycje: podróż balonem
w Afryce, spływ rzeką Kolorado, trochę wspinaczki w chi
lijskich Andach... Co ty na to?
- Jeśli dzięki temu osiągnę właściwy efekt, to czemu
nie? - wzruszył ramionami. - To mi się nawet podoba.
Życie jest krótkie i trzeba z niego czerpać garściami.
TYLKO NIE BLIŹNIĘTA! • 25
- W tej dziedzinie stałeś się ekspertem - powiedziała
sucho Annie. - Przynajmniej część twoich eskapad spró
bujmy przedstawić jako wyczyny poszukiwacza przygód
i - powiedzmy - miłośnika dzikiej przyrody.
Cal parsknął śmiechem, ale zaraz spoważniał.
- Nie jestem ani jednym, ani drugim - pokręcił głową.
- Nie zaszkodzi, jeśli zaprezentujesz się w roli orędow
nika ochrony środowiska.
- Orędować jakiejś sprawie, to znaczy wygłaszać od
czyty, brać udział w spotkaniach, konferencjach. To masz
na myśli?
- To właśnie jest część mojego planu.
- Hm. Pod warunkiem, że od czasu do czasu wspomnę
coś o ochronie naszego intymnego środowiska i interesów
płci, z której rekrutuje się rzesza najlepszych przyjaciółek
człowieka.
Annie skrzywiła się wymownie.
- To jest właśnie rodzaj żartów, których powinieneś się
wystrzegać. Chyba że chcesz zostać oskarżony o seksizm.
Cal przechylił się przez biurko w jej stronę i spojrzał na
nią przeciągle z błyskiem w oku. Annie mimowolnie odsu
nęła się, opierając plecami o fotel. Odniosła wrażenie, że
Cal wtargnął na jej terytorium. Biła od niego siła. Nie było
wątpliwości, że to godny przedstawiciel klanu Markamów,
równie władczy jak jego ojciec, i tak jak on lubiący kontro
lować sytuację.
- No cóż, Annie. Wiem, że bez trudu mogę zarządzać
Funduszem Markama, choćby od zaraz. Ojciec i ciotka też
zdają sobie z tego sprawę. Skoro członkowie zarządu mu
szą zostać usatysfakcjonowani, niech tak się stanie. Podej
muję grę.
26 • TYLKO NIE BLIŹNIĘTA!
- A więc jesteś zdecydowany współpracować ze mną,
Cal?
- Przede wszystkim z tobą, Annie.
- Och, przestań. Wydaje mi się, że lekceważysz trudno
ści. To nie będą zmiany kosmetyczne, Cal.
- Nie przesadzaj. Uznaję twój profesjonalizm i znajo
mość tematu, ale przecież nie sposób stać się w dwa miesią
ce inną osobą!
- No cóż, mam w tej sprawie swoje zdanie oparte na
dotychczasowym doświadczeniu. W każdym z nas drzemią
pewne możliwości. Wystarczy je ujawnić i rozbudzić. Od
tego ja jestem - stwierdziła autorytatywnie Annie. - Robi
łam już takie rzeczy wiele razy. To mój zawód.
- Może twoi klienci potrafili się maskować i oszukiwali
cię? Nie przyszło ci to do głowy?
- A może po prostu im naprawdę zależało na tym, że
by się zmienić? - Annie spojrzała na Cala ze zniecierpli
wieniem.
- Może - uśmiechnął się ironicznie i obrócił z fotelem.
- Ja nie chcę. Jesteś mi potrzebna tylko po to, by przekonać
zarząd. Czy potrafisz to zrobić, panno Valentine?
- Zrobię wszystko co w mojej mocy. Być może myśli-
my o różnych środkach i sposobach, ale cel, do którego
dążymy, mamy chyba wspólny?
- Jeśli rozumiesz przez to nakłonienie zarządu, by opo
wiedział się za moją kandydaturą, to owszem, mamy
wspólny cel.
- A zatem pozwól, że wyjaśnię ci nieco dokładniej, co
zamierzam.
Mówiąc to, wstała zza biurka i skierowała się w stronę
szafy stojącej w rogu gabinetu. Otworzyła ją i z jednej
TYLKO NIE BLIŹNIĘTA! • 27
z półek wyciągnęła teczkę z papierami. Wertując je, wol
nym krokiem wróciła na miejsce.
Cal wodził za nią wzrokiem. Okazała się zupełnie inną
osobą, aniżeli to sobie wyobrażał, gdy spotkał ją na parkin
gu. Od razu rzuciło mu się w oczy, że jest atrakcyjną kobie
tą. Może nie aż tak olśniewającą pięknością jak niektóre
dziewczyny z Bikini Kleen, ale ładną i oryginalną. Miała
drobną, delikatną twarz, z prostym zgrabnym nosem, duże
pełne usta, brązowe oczy o złotym odcieniu, rude, gęste,
jak dla niego odrobinę zbyt krótko przycięte włosy, choć
podkreślały kształtną głowę. Była bardzo zgrabna i propor
cjonalnie zbudowana - to zauważył od razu, mimo że wi
dział jej sylwetkę tylko z tyłu. Teraz mógł stwierdzić, jak
kobiece ma biodra i wąską talię, jak obiecująco rysują się
pod jedwabiem żakietu piersi. Sprawiała wrażenie osoby
energicznej i zdecydowanej, wyraźnie zainteresowanej
swoją pracą. Ambitna profesjonalistka. Zupełnie jak on,
pomyślał.
Było w niej jednak coś, co nie wywoływało entuzjazmu
Cala: jakaś zasadniczość, która upodobniała ją do nauczy
cielki ze szkółki niedzielnej; a także pewna surowość, która
kojarzyła się Calowi z mundurem. Teraz też zachowywała
się dosyć sztywno i oficjalnie. Wydawała się pozbawiona
poczucia humoru - to akurat duży mankament, bo on lubił
wesołe i nie stroniące od flirtu dziewczyny. Dziewczyny
lekko zwariowane. Ciekawe, czy pod maską nienagannej
profesjonalistki kryje się kobieta czuła, sentymentalna, mo
że namiętna. Na razie trudno orzec, niestety, westchnął
z żalem.
- Starannie opracowałam strategię. Całą kampanię po-
28 • TYLKO NIE BLIŹNIĘTA!
dzieliłam na trzy etapy - odezwała się Annie. - Najpierw
zaatakujemy...
- Strategia, kampania, atak... To brzmi, jakbyś wypo
wiadała komuś wojnę - przerwał jej Cal.
- Bo to jest wojna - sucho zauważyła Annie - a ty
będziesz musiał walczyć, jak żołnierz w ataku, twarzą
w twarz z przeciwnikiem. Ale nie martw się, ostrzelamy
ich z pomocą prasy i mass mediów tak, że...
- Czy tu w okolicy jest jakaś restauracja? - znowu
wpadł jej w słowo.
- Co takiego? - Annie, pochłonięta wizją czekającej ich
konfrontacji, spojrzała na niego z roztargnieniem.
- Restauracja - powtórzył, z trudem zachowując po
wagę.
- Tak. W tym samym budynku na parterze. Co to ma do
rzeczy, Cal?
- Może zjedlibyśmy razem lunch?
- Nie, dziękuję. Ja...
- Annie, jestem tak głodny, że nie potrafię skupić uwagi
na tym, co do mnie mówisz. Ostatni raz jadłem wczoraj
wieczorem, nie licząc jakiegoś malutkiego śniadanka w sa
molocie. Miej litość, dziewczyno!
- A co z tymi wszystkimi dokumentami, które przygo
towałam?
- Skopiujesz je, jeżeli już tego nie zrobiłaś.
- Zrobiłam, ale...
- No to świetnie. Będziemy kontynuować rozmowę, ale
już przy stoliku. Jak umrę z głodu, i tak wszystko na nic.
Annie jadła sałatkę, popijała małymi łykami kawę i ob
serwowała, jak Cal pochłania trzydaniowy obiad. Kiedy
MADELINE HARPER TYLKO NIE BLIŹNIĘTA!
ROZDZIAŁ 1 - Bardzo wygodny. Jakby dla mnie zrobiony. Cal Markam z uśmiechem satysfakcji rozparł się w głę bokim, skórzanym fotelu. Położył nogi na blacie mahonio wego biurka i zastanawiał się, czy nie sięgnąć po jedno z ojcowskich cygar. Wyciągnął już rękę w stronę szuflady, ale zmienił zamiar. To mogłoby zostać odczytane przez ojca jako ostentacja. Zostawmy na razie inicjatywę drogie mu staruszkowi. Zapewne ma jakiś powód, dla którego wezwał go do Filadelfii. Było publiczną tajemnicą, że wiel ki J.C. Markam, prezes Funduszu Inwestycyjnego Marka- ma, zamierza przejść na emeryturę i ustąpić miejsca swemu synowi. Swemu jedynemu synowi, Johnowi Calvinowi Markamowi IV. Cal wysunął przegub z rękawa modnej skórzanej kurtki, by spojrzeć na zegarek. Rolexa jednak nie było. Czyżby zapodział się w łazience hotelowej w Malibu? A może na jachcie? Mógł go jeszcze zostawić w Beverly Hills, w szat ni sportowej. Trudno. Kupi sobie nowego. Wspomnienia z ostatnich kilku dni, które spędził w Ka-
6 liliMiill, wywołały na jego twarzy wyraz rozbawienia. Te niekończące się przyjęcia, tłumy nowo poznanych ludzi, hektolitry szampana. Kiedy wylatywał z Los Angeles, w głowie ciągle mu szumiało po nie przespanej nocy. Nagle drzwi gabinetu otwarły się i stanął w nich szczu pły, wyprostowany, energiczny starszy mężczyzna. - Bądź uprzejmy zdjąć nogi z mego biurka, dobrze? - Jak się masz, tato. J.C. przypatrywał się synowi spod przymrużonych powiek. - Wyglądasz jak kot, którego wyciągnęli z beczki śmiechu. Cal skrzywił się. Ojciec zawsze miał talent do zabaw nych porównań. Oto właśnie jedno z nich. Wstał z ojco wskiego fotela, ustępując mu miejsca. - Kiedy się ostatnio goliłeś? - Wszystko w swoim czasie, tato - odparł Cal. - Dzi siaj rano przyleciałem. - Nie zapominaj, że jesteś w statecznej Filadelfii. To nie szalone Miasto Aniołów. Choć ostatnio mało się tu prakty kuje miłości bliźniego. Nasze miasto robi się brutalne. Cal przysiadł na wiktoriańskim krześle przy oknie i spojrzał na ojca, nie kryjąc tym razem zmęczenia. - Chyba nie wezwałeś mnie, aby o tym dyskutować. - Istotnie, nie po to. Pewne sprawy wymagają omówie nia. Widzisz, mam dopiero sześćdziesiąt pięć lat, jestem więc mężczyzną w sile wieku, ale twoja matka upiera się, że powinienem przejść na emeryturę. - Obiły mi się o uszy jakieś plotki. - To już nie są plotki, lecz fakty. Tej zimy zamierza przenieść się na Florydę, czy będę tego chciał, czy nie, i już
7 nawet poczyniła wstępne kroki, by kupić apartament w Palm Beach. Cal skinął głową ze zrozumieniem. Uśmiechnął się pod nosem. Nie było dla niego tajemnicą, że potężny J.C. Mar- kam siedział pod pantoflem drobnej, eterycznej Sarah Markam. - Więc przejdę na tę emeryturę. Rozumiesz chyba, dla czego tu jesteś. - Kazałeś mi się stawić, więc jestem. J.C. nie wyglądał na przekonanego manifestacją syno wskiego posłuszeństwa. - Nie zawsze przyjeżdżałeś, gdy cię o to prosiłem. Tym razem okoliczności są szczególne. Cal zdawał sobie sprawę z powagi sytuacji. Oto zbliżał się moment przekazania rodzinnego imperium we władanie młodszemu przedstawicielowi klanu Markamów, Johnowi Calvinowi Markamowi IV. Senior rodu miał jednak niewyraźną minę. Głęboko za myślony, z pochyloną głową, bawił się drogim piórem, le żącym na biurku. W pewnym momencie uniósł wzrok i po patrzył na syna. - Powiem prosto z mostu, jak to mam w zwyczaju. We zwałem cię, bo, jak wiesz, chciałbym, żebyś przejął po mnie firmę. Zawsze tak to planowaliśmy, ale... Cal zastygł w napięciu. - Ale co? Jakie znowu ale? - No cóż, synu. Sam nie jestem zadowolony. To wszy stko przez tych cholernych członków zarządu. - Członków zarządu? - Tak. I ciotkę Dee. A więc o to chodzi. Cal westchnął zrezygnowany. Ciote-
8 tka Dee , rodzona siostra Markama seniora, nigdy nie była wielbicielką bratanka. Zarówno ona , jak i inni członkowie zarządu woleliby, żeby moim następcą został twój kuzyn. Glen? Cal prychnął z niedowierzaniem. Ten syna- lek ciotki Dee, wymoczek o szczurzej twarzy, który w przesadnie gorliwy sposób zabiegał o względy J.C.? - Rany boskie, tato. Przecież on nie ma nic do zaproponowa nia, żadnych pomysłów. Jest całkowicie pozbawiony inwe ncji i wyobraźni, brak mu oryginalności i zdolności twór czych. On doprowadziłby Fundusz Inwestycyjny Markama do ruiny. On... - Nie musisz mi tego mówić - przerwał mu J.C. - Wiesz dobrze, że za nim nie przepadam. Zauważ jednak: zdobył odpowiednie wykształcenie, od lat pracuje w fir mie, co więcej, na wielu ludziach zrobił dobre wrażenie. Gdy ty fruwasz z kwiatka na kwiatek, on haruje jak wół dla przedsiębiorstwa. Ojciec mówił to z przekąsem, ale tym razem Calowi nie było do śmiechu. - Wiem, że byłeś rozczarowany, gdy od razu po zakoń czeniu nauki nie podjąłem pracy w firmie. Chciałem jednak zdobyć nie tylko wiedzę książkową, ale i praktykę. Sam mnie przecież zachęcałeś, żebym rozejrzał się trochę w świecie, i w ogóle. - Tak bardzo nie musiałem cię zachęcać, Cal. Chciałeś pożyć na własny rachunek, więc żyłeś. Nie mówiąc o tym, że zawsze byłeś uparty jak osioł. - Niedaleko pada jabłko od jabłoni - odciął się Cal. - Chodziło mi o to, żeby zdobyć nieco życiowego doświad czenia, zanim obejmę rodzinne przedsiębiorstwo.
TYLKO NIE BLIŹNIĘTA! • 9 - Czy zdobywasz je, wałęsając się w towarzystwie playboyów i aktoreczek na plaży w Malibu? - Bez przesady. Przez te sześć lat postawiłem na nogi firmę produkującą deski surfingowe, a i sieć pralni Bikini Kleen prosperuje znakomicie. Zaczynałem od zera. Zrobi łem dużo więcej niż ten potakiwacz Glen. - Zarząd wie o twoich sukcesach w Kalifornii. Nieste ty, czytelnicy tych wszystkich brukowców jeszcze więcej - wiedzą o twoim bogatym życiu osobistym i uczuciowym. Cal wzruszył ramionami i skrzywił się z pogardą. - W tym właśnie rzecz, synu. Masz na swoim koncie sukces, nie przeczę. Udało ci się zarobić pieniądze, ale nie cieszysz się opinią poważnego biznesmena. Przynajmniej w oczach zarządu. - Chyba liczą się realne osiągnięcia, a nie czyjeś opinie, prawda? - wybuchnął Cal. - Chciałbym, aby tak było. - J.C. wykrzywił usta w iro nicznym grymasie. - Faktem jest, że sprawa twojej reputa cji nabiera szczególnego znaczenia tutaj, w Filadelfii, gdzie ciotka Dee ma rozlegle kontakty towarzyskie i jest ulubie nicą salonów. - Nigdy bym jej o to nie podejrzewał - burknął Cal. - Nie zapominaj-ciągnął Markam senior - że przynaj mniej połowa członków zarządu to jej ludzie. Łatwo ich przekonała, że twój styl życia kłóci się z wizerunkiem, na który tyle lat pracowała firma. Cal zdobył się tylko na pomruk niechęci. - Jej obiekcji nie można lekceważyć. Argumentacja, że fundusz przez twoją beztroskę może stracić wieloletnich i poważnych wierzycieli, brzmi bardzo przekonująco. - Moją beztroskę! To następny mit. Jak można kiero-
1 0 wać się tym, co wyolbrzymiają popołudniówki szukające sensacji za wszelką cenę? - Wyolbrzymiają? - J.C. odchylił się w fotelu i popa trzył synowi prosto w oczy. - A te przyjęcia, te kobiety... - Markam senior skrzywił się z niechęcią. - To nie ma nic wspólnego z tym, czy jestem w stanie kierować firmą - nie ustępował Cal. - Tak czy owak, nie masz najlepszej opinii. - J.C. roz łożył ręce. - Jedyne, co możemy zrobić, to uratować dla ciebie z tego rozdania tyle, ile będzie możliwe. Mogę oczy wiście próbować wpłynąć na członków zarządu, ale wszy stkich nie uda mi się przekonać. - Niech to diabli! - zaklął pod nosem Cal. Zaczął cho dzić po gabinecie, tam i z powrotem. Przyzwyczaił się już do myśli, że obejmie rodzinną firmę, gdy ojciec zdecyduje się przejść na emeryturę. Budował na tym całą swoją przy szłość. Dotychczasowe studia, dyplom szkoły handlowej, zajęcia, kontakty, jakie ponawiązywał - wszystko służyło jednemu celowi: by wreszcie stanąć na czele funduszu. - Może wyjazd do Kalifornii to nie był dobry pomysł. - J.C. zmarszczył brwi. - Mało komu w Filadelfii windsur fing kojarzy się z biznesem. Cal spojrzał na ojca ze zniecierpliwieniem. - Ci ludzie są w błędzie. Kupiłem podupadającą wy twórnię, która dziś jest w świetnej kondycji. - A ta historia z „surfing jest seksowny" i wyczyny twoich zawodników? - To była bardzo udana kampania reklamowa. Zarówno sprzętu, jak i kostiumów kąpielowych i wyposażenia. Sponsorowałem dwie ekipy: męską i żeńską. - Ale te dziewczyny były nadzwyczaj skąpo odziane!
1 1 - Więc tylko tyle zauważyli? A tego, że firma stała się potentatem, już nie? - żachnął się Cal. - Nasze wyroby sprzedają się wszędzie: na wschodnim i zachodnim wy brzeżu, w Australii, na Hawajach... - No dobrze. Może to przedsięwzięcie należy do uda nych, ale twój następny pomysł to była katastrofa... - Katastrofa? Zarobiłem krocie na Bikini Kleen. J.C. syknął z niesmakiem. - Nazwa jest nieco ekstrawagancka i może ci się nie podobać, ale bardzo chwyciła. - Cal, możesz sobie myśleć co chcesz, ale czy tobie się wydaje, że członkowie zarządu zaaprobują jako prezesa kogoś, kto fotografuje się z bandą golasów? Tym razem Cal nie mógł powstrzymać się od śmiechu. - Tato, kupiłem sieć pralni, które splajtowały, przy jąłem do pracy energicznych, pełnych zapału młodych ludzi, początkujących aktorów i aktorki, którzy dobrze wyglądali w kostiumach kąpielowych. Rozreklamowali przedsięwzięcie. - W bikini? - Teraz firma przynosi gigantyczny dochód. Oni zresztą nigdy nie występowali nago. Odwiedzali klientów w stro jach kąpielowych i tyle. Pewnie, że mężczyźni byli przy stojni, a dziewczyny zgrabne, ale co z tego? Dobrze, sprze dam tę firmę, jeżeli to ma w czymś pomóc. - A co z windsurfingiem? - Przedsiębiorstwo przejmuje mój wspólnik, Rick Johnson. Odwalił kawał dobrej roboty. Ja będę mu co naj wyżej doradzał. J.C. obrócił się w fotelu. Słuchał tych zapewnień z wy raźnym sceptycyzmem.
12 • TYLKO NIE BLIŹNIĘTA! - Dlaczego się nie weźmiesz do handlu nieruchomo ściami albo cytrusami? Pomarańcze kalifornijskie są znane i poszukiwane. - Dlaczego? Wiesz dobrze dlaczego. Cytrusy to nie moja specjalność. Mnie interesują kobiety. Więcej, lubię kobiety. - Ach, tak, kobiety. Z przykrością muszę powiedzieć, że zarząd był informowany o twoich poczynaniach od dnia, w którym po raz pierwszy postawiłeś stopę na plaży w Ka lifornii. Jak już wspominałem, tutaj, w Filadelfii, tego typu zamiłowania nie cieszą się poważaniem. - To ja nie cieszę się poważaniem. - Ty to powiedziałeś. Ciotka Dee miała ostatnio okazję do podzielenia się z członkami zarządu opiniami na temat twoich zainteresowań kobietami. Nie sprawiło jej to wiel kiego kłopotu. Posłużyła się gazetami, które ostatnio dużo o tym pisały. - Zupełnie niepotrzebnie wsadza nos w nie swoje spra wy. Wybór przyjaciół to moja rzecz. Mam prawo przeby wać w takim towarzystwie, jakie mi odpowiada. - Do czasu. Do chwili gdy staniesz na czele firmy. Wówczas twoje życie prywatne będzie miało wpływ na publiczny wizerunek Funduszu Inwestycyjnego. Powinie neś o tym wiedzieć i brać to pod uwagę. Sądzę, że ciotka nie może sobie wyobrazić, by prezes tak poważnej firmy otaczał się ludźmi pokroju twoich dotychczasowych zna jomych. Cal wytrzymał karcące ojcowskie spojrzenie. - Moi przyjaciele są lojalni wobec mnie i ja nie zamie rzam nagle zachowywać się inaczej wobec nich. Co pora dzę, że akurat większość z nich pracuje w filmie czy show-
1 3 -biznesie? To zupełnie inni ludzie niż ci, którzy w Filadelfii zbierają się na dobroczynnych kwestach czy podwie czorkach. - Ale nie zapominaj, że to właśnie z bywalców takich spotkań rekrutuje się większość naszych klientów - powie dział J.C. już bardziej pojednawczym tonem. - Powierzyli nam swoje pieniądze i chcieliby być pewni, że mają do czynienia z odpowiedzialną firmą. Jeśli chcesz nią za rządzać, musisz szanować ich samych i ich przyzwyczaje nia, Cal. Cal ugryzł się w język, aby nie powiedzieć głośno, co o tym myśli. Gdy zastanawiał się nad przyszłością rodzin nej firmy, doszedł do wniosku, że przede wszystkim powin no się zdobyć nowych klientów i rozszerzyć działalność funduszu, zanim ci wszyscy jego szacowni członkowie powymierają. Otwierało się tak wielkie pole do działania! - Glen z tym sobie nigdy nie poradzi - rzekł zniechęco nym głosem. - Z czym? - On nie wprowadzi firmy w XXI wiek! Potrzeba nieco zmian, a dopóki ja się tym nie zajmę, nikt inny z zarządu tego nie zrobi. Niedługo Fundusz Inwestycyjny przestanie być konkurencyjny, i to będzie jego koniec. Podszedł do obszernego i wygodnego fotela stojącego naprzeciw ojcowskiego biurka i usiadł na nim ciężko. Wi ktoriańskie meble w gabinecie były tak trwałe i solidne jak cała firma. Tyle że nieco przestarzałe. J.C. sięgnął do biurka i wyciągnął z niego pudełko cy gar. Zanim zapalił, starannie odciął czubek cygara i ugniótł je palcami. - Zapalisz? - Spojrzał na syna.
14 Nie, dziękuję. Wiem, że potrzebne są zmiany. Trzeba przejść na nowoczesny system księgowania, zdobyć inne rynki, zna le/ć nowych klientów. Też bym szedł w tym kierunku, gdyby nie to, że wybieram się na emeryturę. Choć może to już nie ja powinienem się tym zajmować. A nawet na pew no... To twoja rola. Cal poczuł, że jego serce zaczyna bić mocniej. - Trzeba jednak przekonać o tym członków zarządu, a to nie będzie łatwe. - Wiem. - Czy jesteś przygotowany na konfrontację? - Chcę objąć to stanowisko - odparł Cal, wzruszając ramionami. - Bez względu na warunki, jakie ci postawią? - J.C. popatrzył badawczo na syna. Cal wytrzymał jego wzrok. - Chyba tak. Powiedz mi coś więcej, jeżeli możesz. Chciałbym wiedzieć, co mnie czeka, i przygotować się. - Zarząd zamierza się z tobą spotkać za dwa miesiące, jeszcze przed świętem Dziękczynienia. - J.C. odłożył cyga ro na masywną, srebrną popielniczkę. - Masz więc niedużo czasu, by zapracować na lepszą opinię. - Och, nie. Tato, nie będę robił z siebie wariata. W odpowiedzi J.C. wstał raptownie zza biurka i wypro stował się na całą wysokość. - Pozwól, że coś ci powiem, Cal. Mam dosyć czyta nia o podbojach miłosnych i awanturach. O panienkach, kolejnych narzeczonych i tych wszystkich imprezach, rozumiesz? Cal przygryzł wargi.
TYLKO NIE BLIŹNIĘTA! • 15 - Tato, przypomnij sobie, co ty robiłeś po skończeniu studiów i uzyskaniu dyplomu. Tak jak i ja spędziłeś kilka lat na poznawaniu życia. Wróciłem do domu i jestem go tów pracować jak wół. - Cóż za wspaniała wiadomość - stwierdził sarkastycz nie J.C. - Nawiasem mówiąc, dostrzegam zasadniczą róż nicę pomiędzy tym, jak ja niegdyś się zachowywałem, a tym, co ty wyprawiasz. Owszem, ja i moi przyjaciele robiliśmy różne głupstwa, ale nigdy przy otwartej kurtynie! Nie afiszowaliśmy się z tym przed dziennikarzami popo- łudniówek. Zachowywaliśmy się jak na dżentelmenów przystało! Cal kiwał głową, pozwalając ojcu wylać wszystkie żale. - Mam dosyć wysłuchiwania narzekań ciotki Dee, któ ra zaczyna dzień od przytaczania barwnych opisów twoich coraz bardziej zwariowanych eskapad czy kolejnych narze czonych. Dlaczego nie mogę wziąć do ręki „New York Timesa" albo „Wall Street Journal" i przeczytać o swoim synu jak o godnym poszanowania biznesmenie, który wziął udział w balu dobroczynnym albo w aukcji antyków! Dla czego zawsze muszę oglądać twoje zdjęcia z jakąś wcze pioną w ciebie blondyneczką! - No, czasami trafiają się brunetki albo rude - par sknął Cal. - Nie masz się z czego śmiać - warknął J.C, opadając na fotel. - W ciągu ostatnich sześciu lat podobno dwukrot nie zostałeś ojcem! - Chyba nie wierzysz w te bzdury. - Cal z niesmakiem odwrócił się w stronę okna. - Chciałbym, żeby to były bzdury. Ale, jak to mówią, nie ma dymu bez ognia.
16 Cal zacisnął zęby, aż mięśnie zadrgały mu pod skórą. - No dobrze. Zostawmy to. Sprawa dobiegła końca i nie widzę powodu, żeby do niej wracać. - Boję się, że twoja ciotka ma ten temat odmienne zdanie - westchnął J.C. - Zrozum, Cal, trzeba zasadniczo odmienić twój wizerunek. I to ty musisz zrobić. Inaczej moje rozmowy z członkami zarządu nie zdadzą się na nic. Masz na to zaledwie dwa miesiące. - Powiedziałem: spróbuję - odparł z naciskiem Cal. - Pamiętaj, to nie ma być jakaś mała korekta. Chodzi o radykalną zmianę! - powiedział J.C. Wysunął szufladę, wyjął z niej wizytówkę i wręczył Calowi. Cal spojrzał na kartonik. - Bert Canelli, konsultant i specjalista od... No nie, nie... - Tak, synu. Canelli jest najlepszym fachowcem od publicznego wizerunku ludzi, instytucji i czego tam chcesz! - Sam sobie dam radę. Już widzę ciotkę Dee, jak rozpo wiada dookoła: Cal musiał wynająć cały sztab ludzi, żeby pomogli mu zmienić opłakaną opinię, na jaką sobie zapra cował tak dzielnie, bez niczyjej pomocy... - Myślisz, że się nad tym wszystkim nie zastanawia łem? Owszem, myślałem o tym. Rozmawiałem już z Ca- nellim. Uważa, że wszystko da się załatwić dyskretnie i bez hałasu. Słuchaj: jest tu, w Filadelfii pewna kobieta, nie znana ogółowi i podobno świetna w swoim zawodzie. Cal znieruchomiał w fotelu. - Kobieta? - Owszem. Możesz ją zrobić swoją asystenką czy se-
TYLKO NIE BLIŹNIĘTA! • 17 kretarką, jak tam sobie chcesz. Poza nami nikt o tym nie będzie wiedział. Nawet matka. - Ktoś ma się wtrącać do mojego życia, dawać mi wska zówki? To mi się zupełnie nie podoba. Powiedziałem ci, tato, poradzę sobie bez niczyjej pomocy. J.C. był nieugięty. - Nie ma mowy. Zrobimy tak, jak ci powiedziałem, albo ze wszystkiego się wycofuję i koniec. Przesłałem już jej furę wycinków prasowych na twój temat. Można powie dzieć, że ma pełne dossier i jest doskonale zorientowana w twoich miłosnych aferach i tak dalej. - Daj spokój! - A więc od dziś staraj się, żebyś znowu nie trafił na łamy popołudniówek. Sam sobie z tym nie radzisz, więc potrzebujemy kogoś, kto ci pomoże. - J.C. uśmiechnął się nieznacznie i zgasił cygaro w popielniczce. - Masz z nią spotkanie za pół godziny - dodał, spoglądając na zegarek.
ROZDZIAŁ 2 Na miasto runęła ulewa. Annie Valentine utknęła w ogromnym korku. Siedziała bezradna w samochodzie, w strugach deszczu, dwie przecznice od biura, a już była spóźniona. Postanowiła jednak ruszyć. Przepchnęła się przed cięża rówkę, nie zważając na dobiegające z szoferki przekleń stwa. Wyprzedziła jeszcze jedną, by dostać się na prawy pas. Wolała nie rozglądać się na boki. Lawirowała, udając, że nie słyszy klaksonów. Uparcie przedzierała się do przo du. Cal Markam czekał już od dziesięciu minut. Skręciła na podziemny parking i zatrzymała się na swo im stałym miejscu. Przez chwilę siedziała w samochodzie, starając się zebrać myśli. Co za dzień! Na tym nie koniec. Najgorsze przed nią. Kiedy Bert Canelli opowiedział Annie o kłopotach Cala Markama, w pierwszej chwili przyszło jej do głowy, że to wymarzona robota dla niej. Zrzedła jej mina, gdy zaczął mówić o technicznej stronie przedsięwzięcia. Miała pozo stać w cieniu, pracować anonimowo. To jej się wcale nie
TYLKO NIE BLIŹNIĘTA! • 19 uśmiechało. Annie lubiła rozgłos, zwłaszcza jeżeli nań so bie zasłużyła. Bert o tym wiedział, dlatego nie tylko zaproponował wyższą stawkę, ale i obiecał, że powetuje to Annie przy następnym zleceniu - jeżeli, oczywiście, wyciągnie Cala z tarapatów i J.C. będzie usatysfakcjonowany. A co będzie, jak jej się nie uda? Nie powinna nawet brać pod uwagę takiej ewentualności, zganiła się w myślach. Na razie miała na swoim koncie wyłącznie sukcesy, dlatego zresztą pracowała w agencji Canellego. Wiedziała o tym dobrze. Po raz ostatni rzuciła okiem w lusterko i poprawiła fry zurę. Ktoś nadjechał i zaparkował tuż obok, na miejscu zarezerwowanym dla Berta. To jednak nie był on. Z samo chodu wysiadł mężczyzna w modnej skórzanej kurtce, po dobnej do tych, jakie nosili lotnicy. Co to za facet? To szczęście, że Berta nie ma akurat w mieście. Otworzyła drzwiczki i spoglądając na intruza bez sympatii, ruszyła w stronę windy. Annie wybiegła, gdy tylko rozsunęły się drzwi windy, i szybkim krokiem ruszyła do sekretariatu. Nie spostrzegła gościa. - Jeszcze go nie ma - usłyszała głos recepcjonistki. Westchnęła z ulgą i skierowała się w stronę swego gabi netu. Zdąży jeszcze zadzwonić w kilka miejsc. Usiadła za biurkiem, przejrzała pozostawione dla niej wiadomości i właśnie sięgała po słuchawkę, kiedy zaterkotał telefon. - Pan Markam już jest - zawiadomiła recepcjonistka. Annie wstała, strzepnęła niewidoczny pyłek ze spodni i zapięła guzik czarnego, jedwabnego żakietu, pod którym
20 • TYLKO NIE BLIŹNIĘTA! nosiła zieloną bluzkę. Weź się w garść, upomniała się w du chu, przecież napięcie zawsze cię mobilizowało. To po prostu jeszcze jeden klient. Była jednak podenerwowana. Zdawała sobie doskonale sprawę, ile zależy od tego, czy zadanie, którego się podjęła, zakończy się sukcesem. Wzięła głęboki oddech i otworzyła drzwi po to, by ujrzeć tuż przed sobą mężczyznę, którego po raz pierwszy zobaczyła w podziemnym parkingu i który nie wzbudził jej sympatii. Tak, to był właśnie on. Piekielnie przystojny, najprawdopodobniej bardzo pewny siebie, przemknęło jej przez głowę. - To pan - powiedziała i zaraz zrobiło jej się głupio. Co za idiotyczny początek rozmowy. - Tak... Facet z parkingu. Przyglądałem się, kiedy szła pani w kierunku windy. To ciekawe, że rudowłose kobiety poruszają się w szczególny, a nawet specyficzny sposób. Powiedziałbym, że chodzą krokiem rudych. Annie postanowiła zbyć tę uwagę milczeniem. - Annie Valentine - przedstawiła się, wyciągając rękę. Ujął ją w obie dłonie z uśmiechem. - John Calvin Markam IV stawia się na wyznaczone spotkanie. Lekko uścisnął końce palców Annie, ale nie puścił jej dłoni. - Nieco spóźniony. - Zmusiła się do uśmiechu, oswo- badzając dłoń i unikając spojrzenia wesołych, niebieskich oczu. - Proszę, niech pan wejdzie. Wysoki, barczysty mężczyzna kilkoma 'krokami poko nał odległość od drzwi do jej biurka, przed którym stał fotel. Zdjął kurtkę i rzucił ją niedbale na oparcie. Stał teraz przed nią w dżinsach i podkoszulku, na którym blondynka
TYLKO NIE BLIŹNIĘTA! • 21 wsparta o deskę surfingową prężyła swoje wdzięki. Annie nie zwróciła specjalnej uwagi na niezwykły nadruk, ponie waż myślała o opalonym szerokim torsie, jaki musiała skrywać bawełniana koszulka. Zmitygowała się i uznała w duchu, że ten strój trzeba będzie zmienić, a tego kalifor nijskiego długowłosego przystojniaka posłać do fryzjera. Przeszła za biurko i usiadła, zapraszając go gestem, by zajął miejsce. Gość rozparł się wygodnie w fotelu, zakłada jąc niedbale nogę na nogę. Miał na nich mocno już sfatygo wane adidasy. - Więc to pani jest tą cudowną bronią Canellego. - Skończyłam Uniwersytet w Pittsburghu, w Harrisbur- gu prowadziłam firmę podobną do tej, w której teraz pracu ję. A więc, panie Markam... - Proszę mi mówić Cal - przerwał jej. - Ja też będę się zwracał per Annie, zgoda? - Błysnął w uśmiechu białymi zębami. - Zgoda, Cal - powiedziała, ale bez entuzjazmu. Aby poprawić to niezbyt korzystne wrażenie, znowu przymusiła się do uśmiechu. - A zatem, do rzeczy. - Zamaszystym ruchem wzięła kartkę czystego papieru i położyła na niej długopis. - Cieszę się, że to ty, a nie Bert. - A znasz go? - Nie, ale zaręczam ci, że jesteś dużo bardziej atrakcyj na niż on. A więc ma przed sobą jednego z tych mężczyzn, którzy posługują się sprawdzonymi metodami - zniewalające u- śmiechy, komplementy, czułe słówka. Tym razem przekona się, że trafił na nietypową przedstawicielkę słabej płci. Nieraz zdarzało się, że klienci próbowali z nią flirtować,
22 • TYLKO NIE BLIŹNIĘTA! zawsze jednak udawało się jej zręcznie wybrnąć z kłopotli wej sytuacji. Faktem jest, że ten klient różnił się od pozo stałych. Był zdecydowanie najprzystojniejszy z nich. - Panie Markam... -Cal... - Dobrze, Cal, ale pod warunkiem, że nie będziesz utrudniał mi pracy. Skinął potakująco głową. - Czy to znaczy, że już zaczynamy? Sądziłem, że naj pierw nieco lepiej się poznamy. - Przecież właśnie się poznaliśmy. Przypominam, że dysponujemy zaledwie dwoma miesiącami - dodała z na ciskiem. - W tym czasie musimy przekonać wszystkich, że jesteś kimś zupełnie innym niż Cal Markam, o którym tak chętnie rozpisywały się popołudniówki. Znam się, co pra wda, na tym, co robię, i to podobno nie najgorzej, ale nie jestem cudotwórczynią. Musisz ze mną współpracować. - Więc jest ze mną aż tak źle? - spytał rozbawionym tonem. Annie otworzyła biurko i wyciągnęła stamtąd dossier Cala. - To ta makulatura, którą podesłał ci mój ojciec? - Nie - roześmiała się Annie. - Mam ją, oczywiście, pod ręką i przestudiowałam dokładnie. To są informacje, które sama zebrałam. - Ach, tak? Widzę, że nie tracisz ani chwili. Rozumiem, że Markam senior zlecił ci tę robótkę już jakiś czas temu - powiedział z przekąsem. - Ależ skąd. Bert rozmawiał ze mną całkiem niedawno, kilka dni temu. - Rzeczywiście jesteś niezła.
2 3 - Hm... No cóż, pomówmy raczej o tobie. Skoro zwró ciłeś uwagę na wycinki prasowe, zacznijmy od nich. Ostat nio dość często i chętnie o tobie pisano. - Zdaje się, że nie jesteś zachwycona dowodami mojej popularności? - Daj spokój. Rozumiesz chyba, jakie znaczenie dla firmy może mieć taki wizerunek jej szefa? - Nie bardzo. Może ty mnie oświecisz? Annie puściła tę sarkastyczną uwagę mimo uszu. Udała też, że nie zauważyła przekornego błysku w niebieskich oczach. - Ktoś, kto wierzy wyłącznie w to, co przeczyta o tobie, uzna cię za klasycznego playboya, a nawet - przepraszam za to, co teraz powiem - bohatera miłosnych afer, który wykorzystuje kobiety. - Wolnego! Rozumiem, że niektórym wydam się play boyem. Nie ukrywam i nigdy nie ukrywałem, że lubię życie towarzyskie. Z całą pewnością jednak nigdy nie wykorzy stywałem kobiet i nie jestem bohaterem, jak to ty nazwałaś, „afer". Annie obrzuciła wymownym spojrzeniem koszulkę z podobizną skąpo ubranej piękności. - A sprawa Bikini Kleen? - nie dała za wygraną. - I ty też! To po prostu akcja promocyjna usług pralni czych. A przy okazji dałem pracę grupce bezrobotnych aktorów. - Raczej grupce młodych, bezrobotnych aktorek, ze świetnymi predyspozycjami zawodowymi... - uśmiechnę ła się Annie. Cal również się uśmiechnął. - Żebyś wiedziała! Dwie czy trzy z nich zostały zauwa-
24 • TYLKO NIE BLIŹNIĘTA! żone. Otrzymały propozycje z filmu i zostały aktorkami, a jedna z nich, Charley, zrobiła karierę jako supermodelka. Można nawet powiedzieć, że to ja ją odkryłem. Pewnie natknęłaś się w prasie na jej zdjęcia. Odegrała poważną rolę w naszej kampanii reklamowej. Annie przypomniała sobie, że wysoką, atrakcyjną blon dynkę o tym imieniu często widziała u boku Cala na zdję ciach prasowych. - To najlepszy dowód, jakie możliwości stwarzam lu dziom, którzy dla mnie pracują. Zaczęła w Bikini Kleen, a teraz jest gwiazdą w świecie mody. - Tak. Lubiła się z tobą afiszować. - Dziewczyna zdaje sobie sprawę, co to znaczy mieć kontakty, szczególnie ze mną. - Roześmiał się, widząc peł ną dezaprobaty minę Annie. - Spotykaliście się? Zdała sobie sprawę, że przeholowała. Cal jednak nie sprawiał wrażenia zakłopotanego. - Spotykałem się z nią, ale najczęściej był z nami jesz cze Rick. To mój wspólnik, teraz przejmie interesy- dodał. Ponieważ Annie popatrywała powątpiewająco, dorzucił: - W trójkę przeżyliśmy kilka miłych chwil. Raz, pamię tam... - Myślę, że będziesz musiał zrezygnować z tego sposo bu spędzania wolnego czasu - przerwała chłodno Annie. - Mam dla ciebie inne propozycje: podróż balonem w Afryce, spływ rzeką Kolorado, trochę wspinaczki w chi lijskich Andach... Co ty na to? - Jeśli dzięki temu osiągnę właściwy efekt, to czemu nie? - wzruszył ramionami. - To mi się nawet podoba. Życie jest krótkie i trzeba z niego czerpać garściami.
TYLKO NIE BLIŹNIĘTA! • 25 - W tej dziedzinie stałeś się ekspertem - powiedziała sucho Annie. - Przynajmniej część twoich eskapad spró bujmy przedstawić jako wyczyny poszukiwacza przygód i - powiedzmy - miłośnika dzikiej przyrody. Cal parsknął śmiechem, ale zaraz spoważniał. - Nie jestem ani jednym, ani drugim - pokręcił głową. - Nie zaszkodzi, jeśli zaprezentujesz się w roli orędow nika ochrony środowiska. - Orędować jakiejś sprawie, to znaczy wygłaszać od czyty, brać udział w spotkaniach, konferencjach. To masz na myśli? - To właśnie jest część mojego planu. - Hm. Pod warunkiem, że od czasu do czasu wspomnę coś o ochronie naszego intymnego środowiska i interesów płci, z której rekrutuje się rzesza najlepszych przyjaciółek człowieka. Annie skrzywiła się wymownie. - To jest właśnie rodzaj żartów, których powinieneś się wystrzegać. Chyba że chcesz zostać oskarżony o seksizm. Cal przechylił się przez biurko w jej stronę i spojrzał na nią przeciągle z błyskiem w oku. Annie mimowolnie odsu nęła się, opierając plecami o fotel. Odniosła wrażenie, że Cal wtargnął na jej terytorium. Biła od niego siła. Nie było wątpliwości, że to godny przedstawiciel klanu Markamów, równie władczy jak jego ojciec, i tak jak on lubiący kontro lować sytuację. - No cóż, Annie. Wiem, że bez trudu mogę zarządzać Funduszem Markama, choćby od zaraz. Ojciec i ciotka też zdają sobie z tego sprawę. Skoro członkowie zarządu mu szą zostać usatysfakcjonowani, niech tak się stanie. Podej muję grę.
26 • TYLKO NIE BLIŹNIĘTA! - A więc jesteś zdecydowany współpracować ze mną, Cal? - Przede wszystkim z tobą, Annie. - Och, przestań. Wydaje mi się, że lekceważysz trudno ści. To nie będą zmiany kosmetyczne, Cal. - Nie przesadzaj. Uznaję twój profesjonalizm i znajo mość tematu, ale przecież nie sposób stać się w dwa miesią ce inną osobą! - No cóż, mam w tej sprawie swoje zdanie oparte na dotychczasowym doświadczeniu. W każdym z nas drzemią pewne możliwości. Wystarczy je ujawnić i rozbudzić. Od tego ja jestem - stwierdziła autorytatywnie Annie. - Robi łam już takie rzeczy wiele razy. To mój zawód. - Może twoi klienci potrafili się maskować i oszukiwali cię? Nie przyszło ci to do głowy? - A może po prostu im naprawdę zależało na tym, że by się zmienić? - Annie spojrzała na Cala ze zniecierpli wieniem. - Może - uśmiechnął się ironicznie i obrócił z fotelem. - Ja nie chcę. Jesteś mi potrzebna tylko po to, by przekonać zarząd. Czy potrafisz to zrobić, panno Valentine? - Zrobię wszystko co w mojej mocy. Być może myśli- my o różnych środkach i sposobach, ale cel, do którego dążymy, mamy chyba wspólny? - Jeśli rozumiesz przez to nakłonienie zarządu, by opo wiedział się za moją kandydaturą, to owszem, mamy wspólny cel. - A zatem pozwól, że wyjaśnię ci nieco dokładniej, co zamierzam. Mówiąc to, wstała zza biurka i skierowała się w stronę szafy stojącej w rogu gabinetu. Otworzyła ją i z jednej
TYLKO NIE BLIŹNIĘTA! • 27 z półek wyciągnęła teczkę z papierami. Wertując je, wol nym krokiem wróciła na miejsce. Cal wodził za nią wzrokiem. Okazała się zupełnie inną osobą, aniżeli to sobie wyobrażał, gdy spotkał ją na parkin gu. Od razu rzuciło mu się w oczy, że jest atrakcyjną kobie tą. Może nie aż tak olśniewającą pięknością jak niektóre dziewczyny z Bikini Kleen, ale ładną i oryginalną. Miała drobną, delikatną twarz, z prostym zgrabnym nosem, duże pełne usta, brązowe oczy o złotym odcieniu, rude, gęste, jak dla niego odrobinę zbyt krótko przycięte włosy, choć podkreślały kształtną głowę. Była bardzo zgrabna i propor cjonalnie zbudowana - to zauważył od razu, mimo że wi dział jej sylwetkę tylko z tyłu. Teraz mógł stwierdzić, jak kobiece ma biodra i wąską talię, jak obiecująco rysują się pod jedwabiem żakietu piersi. Sprawiała wrażenie osoby energicznej i zdecydowanej, wyraźnie zainteresowanej swoją pracą. Ambitna profesjonalistka. Zupełnie jak on, pomyślał. Było w niej jednak coś, co nie wywoływało entuzjazmu Cala: jakaś zasadniczość, która upodobniała ją do nauczy cielki ze szkółki niedzielnej; a także pewna surowość, która kojarzyła się Calowi z mundurem. Teraz też zachowywała się dosyć sztywno i oficjalnie. Wydawała się pozbawiona poczucia humoru - to akurat duży mankament, bo on lubił wesołe i nie stroniące od flirtu dziewczyny. Dziewczyny lekko zwariowane. Ciekawe, czy pod maską nienagannej profesjonalistki kryje się kobieta czuła, sentymentalna, mo że namiętna. Na razie trudno orzec, niestety, westchnął z żalem. - Starannie opracowałam strategię. Całą kampanię po-
28 • TYLKO NIE BLIŹNIĘTA! dzieliłam na trzy etapy - odezwała się Annie. - Najpierw zaatakujemy... - Strategia, kampania, atak... To brzmi, jakbyś wypo wiadała komuś wojnę - przerwał jej Cal. - Bo to jest wojna - sucho zauważyła Annie - a ty będziesz musiał walczyć, jak żołnierz w ataku, twarzą w twarz z przeciwnikiem. Ale nie martw się, ostrzelamy ich z pomocą prasy i mass mediów tak, że... - Czy tu w okolicy jest jakaś restauracja? - znowu wpadł jej w słowo. - Co takiego? - Annie, pochłonięta wizją czekającej ich konfrontacji, spojrzała na niego z roztargnieniem. - Restauracja - powtórzył, z trudem zachowując po wagę. - Tak. W tym samym budynku na parterze. Co to ma do rzeczy, Cal? - Może zjedlibyśmy razem lunch? - Nie, dziękuję. Ja... - Annie, jestem tak głodny, że nie potrafię skupić uwagi na tym, co do mnie mówisz. Ostatni raz jadłem wczoraj wieczorem, nie licząc jakiegoś malutkiego śniadanka w sa molocie. Miej litość, dziewczyno! - A co z tymi wszystkimi dokumentami, które przygo towałam? - Skopiujesz je, jeżeli już tego nie zrobiłaś. - Zrobiłam, ale... - No to świetnie. Będziemy kontynuować rozmowę, ale już przy stoliku. Jak umrę z głodu, i tak wszystko na nic. Annie jadła sałatkę, popijała małymi łykami kawę i ob serwowała, jak Cal pochłania trzydaniowy obiad. Kiedy