Prolog
Dublin, 1865
Gdy zbliżał się koniec, była taka spokojna... Jej dłu
gie, kasztanowate włosy rozsypały się po poduszce,
a ona, wycieńczona gorączką, niknęła w fałdach bia
łej płóciennej koszuli wśród otaczającej ją pościeli.
Mąż siedział przy jej łóżku, trzymał ją za rękę, od
garniał jej z czoła wilgotne włosy. Przez cały rok Ma
ry zmagała się ze śmiertelną chorobą. Teraz była już
zmęczona, gotowa się poddać. Ale Devon Avondale
nie zamierzał na to pozwolić. Nie wyobrażał sobie,
że Mary mogłaby go opuścić. Miałaby umrzeć, a on
żyć nadal? To było nie do pomyślenia!
Głaskał delikatną skórę jej ramienia i z pochyloną
głową modlił się o cud.
Zdławiony, słaby głos Mary wyrwał go z niemej za
dumy.
- Nie bądź taki smutny, Devon.
Powstrzymał łzy cisnące się do oczu. Mary była o ty
le dzielniejsza od niego! Nie chciał, by dowiedziała się,
jakim jest tchórzem, jak straszliwie boi się, że ją utraci.
- Wszystko będzie dobrze, Mary. Nastąpi przesile
nie, gorączka opadnie...
Spieczone usta rozchyliły się w lekkim uśmiechu.
- Nie, Devon. To już długo nie potrwa.
Pochylił się ku Mary, ukrył głowę na jej piersi. Gła-
5
skała go po włosach. Oddychała z coraz większym
trudem. Objął ją ramionami i przytulił tak mocno,
jak tylko się odważył. Żar ciała Mary przenikał w je
go ciało. Tak jej potrzebował! Nie pozwoli jej odejść!
Jeśli Mary umrze, on także nie chce żyć.
- Popatrz na mnie, Devon.
Podniósł głowę.
- Mój pamiętnik... - Wskazała wychudzonym pal
cem niewielki, oprawny w skórę tomik leżący na noc
nym stoliku. - Kiedy mnie już nie będzie...
Potrząsnął głową. Nie mógł znieść, jak o tym mó
wiła.
W jej głosie brzmiała determinacja, która go zasko
czyła.
- Pisałam go z myślą o tobie, kochany. Dzięki nie
mu będziesz miał cel w życiu... I znów odnajdziesz
miłość.
Z jękiem przycisnął do warg jej kruchą rękę. A po
tem, gdy Mary wydawała ostatnie tchnienie, ucałował
ją w usta.
Był taki piękny, wiosenny poranek... a Mary O'Roar-
ke Avondale leżała martwa w swoim łóżku, w swoim
domu pod numerem drugim na Fontjoy Square.
1
Dublin, 1870
Ferghus, majordomus łady Dolly Baltmore -
a ostatnio raczej stajenny, kucharz i pomywaczka
w jednej osobie - stał w drzwiach, wycierając ręce
w przód wytłuszczonego fartucha.
- Ktoś się dobija jak opętany do drzwi frontowych,
pszepani.
Jakby Dolly sama tego nie słyszała!
Druty zastygły w ręku łady Baltmore. Podniosła
wzrok znad wełnianej pończochy, której piętę uzu
pełniała. Zmrużyła zielone, łzawiące oczy. Było już
późne popołudnie i słońce, wpadając przez okno jej
salonu, nie dodawało pomieszczeniu wiele światła.
Położony w północnej części Dublina dom lady Balt
more rozpadał się w szybkim tempie. Nie była w sta
nie uporać się z jego naprawą jak z reperacją trzyma
nej w ręku pończochy.
Pokój wydal się jej nagłe tak mroczny, że musiała
zamrugać oczyma, by dostrzec wyraźnie swego jedy
nego już sługę. Można by, oczywiście, zapalić lampę,
ale nafta była luksusem, a oświetlenie gazowe tym
bardziej. Niesłychanie kosztowne woskowe świece
zapalano tylko przy gościach, stwarzając pozory za
możności - niezbędne w życiu Dolly jak powietrze,
którym oddychała. Musi przenieść się z robótką pod
7
samo okno, póki drobniutki ścieg nie stanie się cał
kiem niewidoczny.
Kiedy zaś ściemni się do tego stopnia, że żadna ro
bota na drutach (choćby najgrubszych!) nie będzie
już możliwa, Dolly położy się do łóżka i spędzi ko
lejny wlokący się nieznośnie wieczór, obmyślając ze
mstę na Dicku Creevym. Na człowieku, który zamor
dował jej męża, lorda Boyle'a Baltmore'a, a ją skazał
na koszmarną egzystencję!
Gdyby jednak nazajutrz wpadła na popołudniową
herbatkę ta okropna snobka, jej szwagierka, Dolly
i Ferghus potrafiliby jej zaimponować. Pojawiłyby się
na ogromnej tacy kanapki z rzeżuchą, biszkopty, go
rące bułeczki. Otrzymawszy zaś zaproszenie do czy
jejś wiejskiej rezydencji, przed powrotem do domu
Dolly zakradłaby się do spiżarni gospodarzy i napeł
niła swój kuferek słoiczkami konfitur i pieczywem do
mowego wyrobu. Gdyby zaś Dolly chciała za wszel
ką cenę zadać szyku za ostatnie grosze, udałaby się
wynajętym powozem na przejażdżkę do St. Stephen's
Green albo po Grafton Street. Uśmiechałaby się bez
trosko do przechodniów i machała znajomym dłonią
w pracowicie pocerowanej koronkowej rękawiczce.
W ciągu ostatniego roku po śmierci męża życie
Dolly stało się jednym przerażającym pasmem fałszu
i dwulicowości.
Ktoś nadal walił ciężką, mosiężną, wypolerowaną
dla większego efektu kołatką w drzwi frontowe. I to
tak, że krokwie się trzęsły.
Ferghus przestąpił z nogi na nogę i odchrząknął.
- Jak żem już mówił, ktoś się do nas dobija, psze-
pani.
Palce Dolly zaczęły się znów rytmicznie poruszać.
8
Spytała z pozornym spokojem, gdyż nie wypadało
okazywać strachu w obecności służby:
- Myślisz, że to egzekutor?
- Może być, pszepani. Tyle że w masce.
- Słucham? - Druty utknęły nieporadnie w stopie
pończochy. - Powiedziałeś, że jest w masce?
- A jakże, w czarnej! Wybrał się jak na bal prze
bierańców, elegancik! I po mojemu za porządnie
ubrany jak na egzekutora. Portki z dobrej serży, gra
natowy długi surdut, cylinder... nawet gołąbkowe rę
kawiczki! Można by go wziąć za prawdziwego pana!
- Ferghus pogładził się po podbródku. - I trzyma
w garści jakąś kopertę, pszepani. Grubą, kremową,
taką urzędową, z wielgachną czerwoną pieczęcią
z wosku. Ani chybi rachunek.
Albo coś jeszcze gorszego! pomyślała Dolly. Nie
bawem któryś z wierzycieli powoła ją przed sąd za
uchylanie się od zapłaty.
- Jakim cudem dostrzegłeś to wszystko, Ferghusie,
bez otwierania drzwi?!
- Mam go na oku już od pól godziny, pszepani. Zo
baczyłem gościa z okna na piętrze. Nie wiem, komu
chce zamydlić oczy, ale starego Ferghusa nie okpi!
Przyjechał powozem, jak się patrzy, tylko zostawił go
dalej, za rogiem ulicy. Przed domem O'Toole'a. Stam
tąd ruszył pieszo, pewnie nie chciał rzucać się nam
w oczy. A jak skręcił na nasz podjazd, zakrył gębę ma
ską. Słyszane rzeczy?! Nie zdążyłem mu się przyjrzeć.
- Ale po co egzekutor miałby wkładać maskę?! -
zdumiała się Dolly.
- Może nie chce, żeby porządni ludzie wiedzieli,
w jakim fachu pracuje. - Ferghus sapnął z oburzenia.
- A teraz, słyszy pani? Wali w drzwi jak wariat!
9
- No cóż... z początku stukał całkiem delikatnie -
zauważyła Dolly posępnym tonem.
Istotnie, zamaskowany mężczyzna początkowo
stukał zbyt dyskretnie, by zwrócić uwagę Dolly czy
skłonić Ferghusa do otwarcia drzwi. Im częściej wie
rzyciele zjawiali się na ich progu, tym mniejsze wra
żenie robiło ich przybycie. Tajemniczy mężczyzna
z rzucającą się w oczy kopertą stukał od dwudziestu
minut, nim Ferghus porzucił swe zajęcia i zszedł pię
tro niżej, do salonu.
- Może w końcu mu się to sprzykrzy i zostawi nas
w spokoju, Ferghusie.
Jakby w odpowiedzi stukanie przybrało jeszcze na
sile. Tym razem było tak potężne, że zaczęły grzecho
tać porcelanowe bibeloty na kominku. Lady Dolly
odłożyła robótkę i zatkała sobie uszy. Jej nerwy były
w nie lepszym stanie niż naprawiane właśnie pończo
chy. Obawiała się, że nie zdoła dłużej skrywać przed
jedynym pozostałym służącym dręczącego ją strachu.
Była naprawdę przerażona! Cienka maska brawury
nie zdoła jej ocalić od nędzy, która zaglądała jej w oczy.
Rzeźnik odmówił dalszego kredytu. Ferghus nie będzie
wiecznie pracował za darmo. To już tylko kwestia cza
su: wierzyciele zaciągną ją do sądu, a bank położy łapę
na domu. Była zupełnie sama, nie mogła liczyć na ni
kogo. Zostanie bez dachu nad głową, bez łyżki strawy.
Oto jaki spadek przypadł jej po śmierci męża!
Niech diabli porwą Dicka Creevy'ego!
Coś nagle w niej pękło. Zerwała się na równe no
gi, przebiegła przez pokój i wyminąwszy zdumione
go Ferghusa, wypadła z salonu. Pędziła po schodach
gnana wściekłością i trwogą. Jeśli ten natarczywy eg
zekutor chce z nią koniecznie mówić, to ona już mu
10
powie, co o nim myśli! Nie będzie dłużej siedziała jak
mysz pod miotłą! Ma już dość tego wiecznego stra
chu, tej bezradności!
- Niech się pani opamięta! Lady Dolly! - Ferghus
następował jej na pięty.
Zanim służący zdołał ją powstrzymać, Dolly
otwarła drzwi na oścież. I zastygła w szoku na widok
mężczyzny w masce, który się w nią wpatrywał.
Nieznajomy zdjął z kołatki rękę w gołąbkowej rę
kawiczce. Dolly nie mogła zobaczyć jego twarzy,
osłoniętej maską i rondem zsuniętego na czoło cylin
dra. Spostrzegła jednak, że był to dobrze zbudowany,
elegancko ubrany mężczyzna. Mimo że słońce już za
szło, mrok nie przesłonił całkiem szczegółów jego
stroju. Surdut miał nienagannie dopasowany, choć
może zbyt surowy w kroju. Postawę pełną godności.
Zza otworów maski połyskiwały błękitne oczy, peł
ne rezerwy, ale i dobroci.
- Kim pan jest? - zdołała wreszcie wykrztusić Dolly.
- Przepraszam... nie chciałem pani wystraszyć.
Głos nieznajomego wprawił ją w jeszcze większy
niepokój, gdyż był łagodny i kulturalny, ona zaś samot
na i zalękniona. Dolly zapanowała jednak nad swymi
emocjami i hardo uniosła głowę. Nie wolno okazać
bezradności! Nie wolno zdradzić się ze słabością!
- No to czemu rozbija mi pan drzwi frontowe?
Wyciągnął ku niej kopertę.
Dolly z wahaniem spojrzała mu w oczy. Nie do
strzegła w nich triumfalnego uśmieszku egzekutora,
któremu udał się podstęp. Bez pośpiechu wzięła do
ręki kopertę i odwróciła ją. Ujrzała własne nazwisko,
wypisane bardzo czytelnie. Nigdzie jednak nie do
strzegła nazwiska nadawcy.
11
Dolly złamała woskową pieczęć i wyjęła z koper
ty arkusz mięsistego, kremowego papieru. Przebiegła
go wzrokiem. Po długiej chwili przeczytała po raz
drugi, wolniej. I jeszcze raz. Doznała kolejnego szo
ku. Krew roztętniła się w jej żyłach, ukryte pod znisz
czoną muślinową spódnicą kolana ugięły się.
- Co to takiego? - spytał Ferghus, wpatrując się w list.
- To cud - odparła szeptem Dolly.
Podniosła zamglone łzami oczy na tajemniczego
mężczyznę w masce, który jej wręczył tę kopertę. Set
ki pytań cisnęły się na usta Dolly. Może ten list tra
fił do niej przez pomyłkę? To chyba niemożliwe, by
los uśmiechnął się wreszcie do lady Dolly Baltmore!
Ale tajemniczego mężczyzny już nie było.
Zniknął bez śladu.
Za zakrętem ulicy odjeżdżał właśnie z turkotem
lśniący powóz.
Dolly stała w progu, ściskając w rękach kopertę
i arkusz mięsistego papieru. Czuła, jak łagodny wie
trzyk porusza jej spływające na szyję loki. Nagle
ogarnęła ją fala optymizmu. Może naprawdę życie
zmieni się na lepsze? mówiła sobie Dolly. Może kło
poty się skończyły?
Odwracając się, powiedziała do służącego:
- Pakuj rzeczy, Ferghus! Wynosimy się stąd.
- Mamy się pakować, pszepani? - Stary sługa po
drapał się po brodzie. - A więc to tak! Wyrzucają nas
ci dranie? No, jakoś tam będzie, pszepani. Poradzimy
sobie jak zawsze. Może nie?
Dolly cicho zamknęła drzwi i skinęła głową.
- Przenosimy się na drugą stronę rzeki. W okolice
Merrion Street i Ely Place. Zamieszkamy przy Font-
joy Square, pod numerem drugim.
!
12
Ferghus uniósł brwi.
- Jak już bankrutować, to z szykiem!
- Sama nie wiem, jak to się stało, ale ktoś dowie
dział się o moich kłopotach i postanowił mi pomóc.
Ten dobroczyńca woli pozostać anonimowy.
- To nic dziwnego, że włożył maskę.
- Mężczyzna w masce to tylko posłaniec. Tak przy
najmniej stoi w liście. W każdym razie dżentelmen,
który jest moim dobroczyńcą... Uważam go za dżen
telmena i nie zmienię zdania... chyba że przekonam
się, iż jest całkiem inaczej! A zatem ten dżentelmen
zaoferował mi w swej dobroci dach nad głową. Pod
jednym warunkiem.
- Co to, to nie! Nie pozwolę, żeby pani zeszła na psy!
- Uspokój się, nie chodzi o nic zdrożnego! - Dolly
raz jeszcze spojrzała na list, nim wetknęła go do kie
szeni spódnicy. - Mój dobroczyńca życzy sobie, żebym
zamieszkała na Fontjoy Square, ale muszę zadbać o re
nowację budynku i zająć się ogrodem pośrodku skwe
ru. I nie wolno mi nikomu zdradzić, jak weszłam w po
siadanie tego domu. Ten dżentelmen będzie pokrywał
wszelkie koszta remontu... a po roku, jeśli uzna moje
starania za zadowalające, dom przejdzie w moje ręce -
za darmo i bez żadnych obciążeń.
Ferghus wypiął dumnie pierś.
- Nie ma obawy, pszepani. Jak się zabiorę na całe
go do roboty, to nasz dom na Fontjoy Square będzie
tak wyglądał, że niech się schowa Mansion House!*
- Dobrze wiesz, Ferghusie, że nie musisz jechać ze
mną. Nie mam przecież z czego płacić ci pensji.
*Rezydencja Lorda Mayora Londynu (przyp. tłum.).
13
-Nie pozbędzie się mnie pani tak łatwo, lady Dol
ly! Jak się zbierze trochę grosza, to mi pani zapłaci.
Dolly uścisnęła go za ramię.
-Możesz być tego pewien! - Ruszyła w kierunku
schodów. No to zabierajmy się do pakowania! W li-
ście napisano, że mamy przybyć niezwłocznie. Nie mo-
gę się już doczekać, żeby zobaczyć, jaki interes ubiłam!
Ferghus przytaknął skinieniem głowy i uśmiechnął się.
-Nie mamy wiele do pakowania, pszepani. Wszyst
ko sprzedane prócz tego, co zostało w salonie, jadalni
i paninej sypialni. Do rana uporam się z całą robotą.
Dolly zmusiła się do uśmiechu, choć ogarnął ją na
gły niepokój. Jak mogła być tak naiwna, tak lekko
myślna, by przyjmować ofertę nieznajomego człowie
ka? Przecież to bardzo ryzykowny krok dla młodej
wdowy: porzucić własny dom i przenieść się na dru
gą stronę miasta, do jakiegoś budynku, którego nie wi
działa dotąd na oczy!
Tak, to było zachowanie w najwyższym stopniu nie
dorzeczne i nieodpowiedzialne. Doskonale o tym wie
działa. Tajemniczy dobroczyńca mógł okazać się ło
trem, zbrodniarzem, nawet mordercą! A propozycja
dachu nad głową pod warunkiem zadbania o urządze
nie wnętrza mogła być tylko niegodziwym podstępem.
Ale cóż ten człowiek mógłby na tym zyskać? Dolly
straciła już wszystko prócz osobistej godności. Gdyby
zaś pozostała dłużej w tym nieogrzewanym, ogołoco
nym z mebli domu, godność także poszłaby w strzępy!
Dolly zatrzymała się na schodach i spojrzała na
Ferghusa.
- Pewnie uważasz mnie za okropnie głupią!
Nieprzyzwyczajony do tak osobistych wynurzeń
chlebodawczyni służący zaczerwienił się po uszy.
14
- Życie nieźle dało pani po głowie, lady Dolly! Ma
ło kto umiałby to wszystko znieść. Ma pani w sobie
więcej ikry niż niejeden żołnierz. Jestem dumny, że
tu służę, pszepani.
- Dziękuję ci, Ferghus. - Dolly nie pierwszy raz
słyszała podobne słowa. Już na pensji w Szwajcarii
rówieśniczki nazywały ją „nieustraszoną". W głębi
serca jednak Dolly wiedziała, że brak jej prawdziwej
odwagi. Zawsze obawiała się zrzucić maskę brawury,
pod którą się kryła. Była pewna, że ludzie przestali
by ją lubić, gdyby się dowiedzieli, jaka jest napraw
dę. Jej niezłomna postawa była najczęściej tylko ak
torskim popisem.
Nie zawahała się jednak przed podjęciem przeło
mowej decyzji.
- Rozumiem, że oddanie się pod opiekę zupełnie
nieznanego mężczyzny może się wydawać szaleń
stwem. Nie istnieje zresztą żadna pewność, że ten
człowiek dotrzyma słowa. Ale w tej chwili nie mam
innego wyjścia... zresztą gdybym miała, mogłabym
trafić znacznie gorzej.
Ferghus, wyraźnie zażenowany nieoczekiwanymi
wynurzeniami lady Dolly, skinął głową.
- Przeprowadzka na Fontjoy Square uchroni nas
od śmierci głodowej, przynajmniej na razie... A jeśli
wyniesiemy się stąd szybko i bez hałasu, to nasi wie
rzyciele...
- Na pewno nas nie znajdą, jeśli czmychniemy już
jutro.
- Lepiej jeszcze dziś, Ferghusie! - Dolly westchnę
ła i ruszyła schodami na górę. Na pierwszym pode
ście rzuciła mu przez ramię: - Ferghus! Starczy nam
pieniędzy na krytą dorożkę?
15
- Jeszcze starczy, psze pani.
- No to ją sprowadź! Spakuję kufer w pół godzi
ny. Chcę się stąd wynieść jak najprędzej. Nie wytrzy
mam ani jednej nocy dłużej w tym domu, Ferghusie!
Rozumiesz?
W odpowiedzi służący ruszył do drzwi, by sprowa
dzić powóz. Lady Dolly podkasała spódnicę, wbiegła
po schodach na samą górę i wpadła do swej sypialni.
Wrzucając na oślep suknie, buciki i bieliznę do stare
go skórzanego kufra, biła się z myślami. Czy popeł
nia szaleństwo?
Może naprawdę straciła rozum. Ale miała już po
uszy życia w ciągłym strachu i niepewności. Zresztą
kto wie, czy przenosiny na Fontjoy Square okażą się
życiową pomyłką? Kiedy dotrze na miejsce, sama się
o tym przekona.
Dick Creevy nie schodził jej z myśli.
Nawet gdy wynajęta dorożka przejeżdżała z turko
tem przez Ha'Penny Bridge*, Dolly dumała o swym
wrogu. Myśl o zabójcy męża towarzyszyła jej nie
ustannie; była przedmiotem niekończących się roz
ważań i niewyczerpanym źródłem bólu i goryczy.
Dolly niewiele wiedziała o tym człowieku - tyle
tylko, co wyczytała w gazetach. Creevy był sławny,
ale trzymał się na uboczu. Jego zadziwiająca dystynk
cja, erudycja i elegancja były ogólnie znane. Wyższe
sfery nie bratały się zazwyczaj z bokserami, a jednak
Creevy'emu jadłyby z ręki, gdyby tylko zechciał.
*Nazwa: „Półpensowy Most" wskazuje na to, że pobierano na
nim zapewne rogatkowe (przyp. tłum.).
Prawdę mówiąc, to on nie życzył sobie przyjaźni z ary
stokracją. Ten niepokonany na ringu przeciwnik
w świecie cywilizowanym był tajemniczym odludkiem.
Obsesja na punkcie Creevy'ego była niebezpiecz
na; Dolly doskonale o tym wiedziała. Nie mogła jed
nak wyrzec się nadziei na to, że stanie kiedyś oko
w oko ze słynnym pięściarzem, który powalił lorda
Boyle'a Baltmore'a. Chciała koniecznie dowiedzieć
się, czemu jej mąż stracił życie. Musiało dojść do kon
frontacji z między nią a człowiekiem, który jednym
brutalnym ciosem zabił Boyle'a, a ją pozbawił spo
kojnego życia, strącając w otchłań nędzy.
Wynajęta dorożka zatrzymała się z łoskotem. Lo
dowata mgiełka przesłaniała Fontjoy Square; przypo
minał teraz nieco zamazaną akwarelę. Kiedy Ferghus
wręczał zapłatę woźnicy, Dolly stała na brukowanej
kocimi łbami ulicy, spoglądając ciekawie na zarysy
pięciu domów. Wszystkie wychodziły na ogród zaj
mujący środek skweru.
Nie widziała zresztą wyraźnie ani domów, ani
ogrodu. O zmroku spowijały wszystko fiołkowe cie
nie, niesamowite, ale niestraszne.
Nagle przeszył ją dreszcz podniecenia. Ciekawe, kim
byli jej nowi sąsiedzi? Po przeciwnej stronie ulicy, na
wprost jej domu, stały dwa budynki z czerwonej cegły,
połączone wspólnym tarasem. Północną część skweru
zajmowała wspaniała rezydencja w stylu neoklasycz-
nym. W południowej części Fontjoy Square stał uro
czy zabytek architektury georgiańskiej*: dom pokryty
beżowym stiukiem, z białymi balkonami i kolumnadą.
*Czyli z lat 1714-1830; jest to okres panowania czterech pierw
szych królów Anglii o imieniu Jerzy (George) (przyp. tłum.).
17
Dorożka odjechała i Ferghus, uginając się pod ba
gażem, pchnął furtkę w ogrodzeniu okalającym nie
wielką posesję pod numerem drugim. Przejmujący
zgrzyt zardzewiałego żelaza wyrwał Dolly z zadumy.
- Mamy klucz od domu, pszepani?
- W liście napisano, że drzwi nie będą zamknięte. -
Nie patrząc nawet na służącego, Dolly wyczula jego
powątpiewanie. Stanęła pod portykiem wyprostowa
na jak struna, z płonącymi policzkami. Nie winiła Fer-
ghusa za brak zaufania. Wstyd jej było tylko, że słu
żący jest świadkiem jej karygodnej lekkomyślności.
W końcu cała ta historia z tajemniczym dobroczyńcą,
zamaskowanym posłańcem i czekającą na jej przyby
cie, niezamkniętą rezydencją w eleganckiej dzielnicy
Dublina wyglądała na bajkę. Co ją opętało, że uwie
rzyła w taki uśmiech losu?
Latarnie gazowe rozbłysły na pokrytym stiukiem
belkowaniu po obu stronach głównego wejścia. Dol
ly po raz pierwszy uświadomiła sobie, że rezydencja
nie jest w najlepszym stanie. Lakier, pokrywający
drzwi frontowe czarną, lśniącą warstwą, wyraźnie się
łuszczył. W półokrągłym okienku nad drzwiami pra
wie wszystkie szybki były pęknięte. Na widok okna
Dolly przypomniała sobie widzianego w dzieciństwie
ducha z głową z wydrążonej dyni; jego uśmiechnięte
usta miały identyczny kształt jak to okno, tylko że
ono było umieszczone „do góry nogami". Mosiężnej
kołatki od dawna nikt nie czyścił. Z jednego z okien
na drugim piętrze zwisała krzywo okiennica. Cegla
na fasada domu była zarośnięta bluszczem.
Kiedy Ferghus pchnął drzwi frontowe, otwarły się
i z wnętrza buchnęło wilgocią i pleśnią.
- Nie powiem, żeby to było najweselsze mieszkan-
18
ko, pszepani - powiedział służący, zapalając lampę
w przedsionku.
Dolly przeszła przez próg i dech jej zaparło na wi
dok wnętrza. Na czarno-białej szachownicy posadzki
widniały głębokie ślady zadrapań. Nad całym wnę
trzem jak przytłaczająca, spłowiała kotara unosił się
zapach stęchlizny. Na półokrągłym stoliku pod ścianą
piętrzyła się sterta pożółkłych biletów wizytowych.
W tym domu panowała niepokojąca, nieziemska at
mosfera: wyczuwało się obecność jakiejś nieuchwytnej
istoty, nastrój jakiejś niemożności, jakichś niezrealizo
wanych zamierzeń.
- Ten dom zbyt długo był zaniedbywany, Ferghu-
sie - powiedziała Dolly. - Stęsknił się pewnie za czu
łą opieką. Właśnie po to się zjawiliśmy. Zostaliśmy
wybrani na jego opiekunów.
- Rany boskie! Mówi pani tak, jakby chciała poga
dać z duchami! - Stary sługa prychnął pogardliwie
i zamknął drzwi frontowe.
- Wcale nie liczę na taką pogawędkę - odparła Dol
ly. Serce biło jej jak szalone, chłonęła wszystkimi zmy
słami nagłą zmianę swej sytuacji życiowej. Było tego
zbyt wiele, nie mogła ogarnąć wszystkiego od razu.
Potrzebowała samotności, by spędzić noc na cichych
rozmyślaniach. Potrzebowała czasu, by dotarło do
niej w pełni znaczenie tajemniczego legatu. Musiała
zaplanować swe nowe życie.
Pragnęła zostać sam na sam ze swoim nowym domem.
Ruszyła schodami na górę, mówiąc do służącego:
- Przynieś mi mój kufer, Ferghusie. Pora już późna,
a ja jestem strasznie zmęczona. Jak tylko znajdę sypial
nię dla siebie, natychmiast się kładę. Jutro będzie dość
czasu na obejrzenie reszty domu i dziedzińca.
19
- No i ogrodu - burknął Ferghus, idąc za swą pa
nią. - Trza i o tym pamiętać.
- I ogrodu, oczywiście.
W największej sypialni było trochę duszno, jakby
od dłuższego czasu nikt jej nie otwierał. Nie okazała
się jednak ani zapleśniała, ani tak posępna, jak się te
go obawiała Dolly. Nie było tu na szczęście wilgoci,
panoszącej się na dole. Na podłodze leżały dywany
z Axminster - puszyste, suchutkie i czyste.
Dolly ostrożnie obeszła cały pokój. Należał nie
wątpliwie do kobiety. Świadczyła o tym dobitnie
ozdobna kapa na łóżko, stojący na kominku zegar
z brązu, tapeta w chińskie wzory. Na toaletce leżały
równiutko poukładane: szczotka do włosów w opra
wie z czystego srebra, rafreszyser* i ręczne lusterko
w oprawie z kości słoniowej. Mnóstwo książek,
przede wszystkim podróżniczych oraz poezji, tłoczy
ło się na górnych półkach sekretarzyka z czasów kró
lowej Anny. Poprzednia użytkowniczka tej sypialni
była osobą wytworną, o szerokich zainteresowaniach.
Kobieta, która stworzyła to wnętrze, wybrała ten
a nie inny parawan, kupiła właśnie taki wazon z Wa-
terford, wyszydełkowała koronkową serwetkę, była
osobą, którą Dolly z pewnością by polubiła.
Dolly rzuciła swój czepek na szezlong z łukowa
tym oparciem; próbowała otrząsnąć się z wrażenia,
że wtargnęła do intymnego świata innej kobiety. Ten
dom należał teraz do niej! Z niezrozumiałych powo
dów (może po prostu ze współczucia dla jej ubóstwa
*Tak nazywano w XIX wieku rozpylacz do perfum z gumową
gruszką (przyp. tłum.).
20
i niedoli?) tajemniczy dobroczyńca postanowił, że
właśnie ona, Dolly, zamieszka tu.
- Wszystko w porządku, pszepani? - Zrzuciwszy
z ramion kufer Dolly, Ferghus zamierzał wycofać się
z jej sypialni. - Bo jeśli tak, to poszukam pomiesz
czeń dla służby. Uwiję sobie gniazdko, że tak po
wiem. Jak się gdzieś natknę na herbatę, to zaparzę
i przyniosę pani filiżaneczkę jeszcze przed spaniem.
Dolly skinęła potakująco głową i zaczęła się zapo
znawać z ważnymi udogodnieniami w swej nowej sie
dzibie. Ktoś niezbyt dawno zmodernizował budynek
Z epoki georgiańskiej, wprowadzając pożądane dodat
ki: oświetlenie gazowe i nowoczesny system wodocią
gów i kanalizacji. Obszerna łazienka, przylegająca do
sypialni, mogła się poszczycić ciemną drewnianą bo
azerią, kaflową podłogą, okrągłym witrażowym
okienkiem i wanną na szponiastych łapkach - tak
wielką, że można by w niej pływać! Z kurków pocie
kła najpierw jakaś rdzawa ciecz, ale zaraz potem po
płynęła rurami czysta, gorąca woda.
Z rosnącym uczuciem ulgi Dolly wsypała do wo
dy zawartość lawendowej saszetki, którą pożyczyła
sobie przed tygodniem w damskiej toalecie hotelu
Shelbourne. Podczas gdy wanna się napełniała, Dol
ly ściągnęła ubranie, rozmyślając o tym, jak dalece jej
nowa siedziba przewyższa poprzednią, położoną na
przeciwległym brzegu rzeki Liffey. Nawet w obec
nym stanie podniszczony budynek pod numerem
drugim przy Fontjoy Square był czymś więcej niż ku
pą cegieł, połączonych zaprawą i pobielonych
z wierzchu. Był to prawdziwy dom, który chciał być
kochany. Potrzebował ludzi, którzy by w nim żyli.
21
Zanurzając się w kąpieli, Dolly pomyślała, że w do
mu Boyle'a Baltmore'a nigdy nie czuła się swobodnie.
Ani razu nie przyznała się do tego w czasie trwania
ich małżeństwa. Być może nie uświadamiała sobie te
go aż do śmierci męża. Kiedy jednak Boyle'a już nie
było i zaczęło się to straszliwe zamieszanie z powo
du jego długów, Dolly ujrzała w prawdziwym świe
tle swoje małżeństwo.
Było jak domek z kart; gdy się zaczęło rozpadać, sta
rała się tego nie dostrzegać. Jeszcze trudniej było ukryć
to przed innymi. Ciągłe udawanie, że wszystko jest
w najlepszym porządku, kiedy działo się wręcz odwrot
nie, przytłaczało Dolly nieznośnym ciężarem. Ów
ciężar wrył się tak głęboko w jej ciało - aż do szpiku ko
ści - i w jej duszę, że zatraciła chyba raz na zawsze praw
dziwy obraz swego związku z lordem Baltmore'em.
Czy całe ich wspólne życie było tylko lichą kome
dią? Czy ustawiczne zapewnienia Boyle'a, jak bardzo
jest mu potrzebna, były tylko sztuczką cyrkowego
magika, łudzeniem naiwnego serca i oczu?
Jak bardzo chciała się tego dowiedzieć... Musiała się
dowiedzieć!
Dowie się, i już.
Na razie jednak zadowoli się przyjaznym powita
niem, jakie zgotował jej nowy dom. W tej chwili ona
- kobieta, która wzdrygała się na myśl o jałmużnie
czy choćby litości - gotowa była zaakceptować
wsparcie ze strony nowego domu, jego poprzedniej
mieszkanki i tajemniczego dobroczyńcy.
Poczuła, jak ogarnia ją fala ciepła, odpędzając lo
dowaty strach, głód i rozpacz. Była bezpieczna w tym
domu, opuszczonym tak samo jak ona. Kobieta, któ
ra kąpała się niegdyś w tej samej wannie, stąpała po
22
tym samym dywanie, czytała wiersze, których w sy
pialni były pełne półki, odeszła stąd, pozostawiając
po sobie pustkę. Dom potrzebował kogoś, kto by tę
pustkę zapełnił. Dom potrzebował jej, Dolly!
Zamknęła oczy i uśmiechnęła się. Jej ciało odprę
żyło się, obawy znikły.
Ferghus się nie mylił. Naprawdę nie miała nic prze
ciwko temu, by spotkać tu ducha. Gdyby się pojawił,
Dolly była pewna, że okazałby się jej sprzymierzeńcem.
Raz jeszcze wróciła myślą do Dicka Creevy'ego.
Wszelkie wygody rezydencji przy Fontjoy Square by
ły Dolly mile, ale nie zmiękczyły jej serca. Nie zamie
rzała zrezygnować ze swych planów. Spotka się
z człowiekiem, który zabił jej męża!
2
Szynk nad brzegiem rzeki, na wprost Akademii
Sztuki Pięściarskiej Creevy'ego, był o trzeciej po po
łudniu niemal pusty. Ciężko pracujący mieszkańcy
zachodniego Dublina harowali jeszcze w swoich fa
brykach albo na łodziach rybackich, a „piękności no
cy" od kilku godzin korzystały w samotności z do
brze zasłużonego snu.
Niebawem knajpa ożyje, będzie znów tętnić ży
ciem i muzyką. Na razie jednak była według Dermot-
ta O'Callahana, doświadczonego menedżera i trenera
bokserskiego, idealnym miejscem na prywatną roz
mowę z podopiecznym w drażliwej kwestii.
- Nie musisz walczyć z „Wikingiem", Dick! Aż tak
nie potrzeba nam forsy!
- Nie chodzi o forsę, Cal. Wziąłem się do boksu
nie dla pieniędzy.
- No to dlaczego robisz takie głupstwo!
Mięśnie na szyi Dicka Creevy'ego naprężyły się.
Ujrzał przed sobą bułowatą gębę „Wikinga" i potęż
ne ciało pięściarza, górującego nad nim wagą i wzro
stem. Przypomniał sobie twarde jak głaz muskuły
Erica. Serce zabiło mu gwałtownie. Musi stoczyć wal
kę z tym olbrzymem! Nie bardzo wiedział, czemu tak
jest, ale nie mógł oprzeć się pokusie. Zmierzy się
z tym najostrzejszym bokserem w całym Dublinie!
Choć zazwyczaj Dick pijał najlepsze roczniki Bor-
24
deaux, w tej chwili zwykłe piwo wydało mu się wy
jątkowo smaczne.
- To szansa jakich mało, Cal. Powiedz agentowi
Erica, że się zgadzam.
- Nie powinienem ci w ogóle wspominać, że ten
osiłek cię wyzwał! Dureń ze mnie! Skończony idiota!
- Jesteś najlepszym agentem i trenerem, o jakim
bokser może marzyć - odparł Dick. - Po co bym ina
czej męczył się z tobą od piętnastu lat?
- Bo od piętnastu lat dbam o to, żeby cię nie utłu
kli, ot co! Ale teraz chyba mi się nie uda. Nie rób te
go głupstwa, Dick! Eric „Wiking" to krwiożerczy
brutal. Jego rajcuje mokra robota! Dla niego boks to
żaden sport, to możliwość bezkarnego mordowania!
Dick Creevy znów pociągnął długi łyk piwa.
- Nie ma o czym gadać, Cal. To już postanowio
ne. Prawdę mówiąc, liczyłem na to, że się ucieszysz.
Zebraliśmy już kupę forsy, a z tą wygraną starczy dla
nas obu do końca życia.
- Jeśli wygrasz, mój chłopcze! Jeśli wygrasz! Ale je
śli Eric rąbnie cię z całej siły w skroń, to wywiozą cię
z ringu karawanem jak lorda Baltmore'a.
Dick ścisnął nasadę nosa, starając się przemóc ośle
piający ból, który odzywał się w nim zawsze na
wzmiankę o śmierci lorda Baltmore'a.
Na twarzy O'Callahana odbiła się skrucha.
- Wybacz. Nie powinien odgrzewać starych dziejów.
- Nic nie szkodzi. I tak nie schodzi mi to z myśli, od
kąd zjawił się ten gość z Londynu od Lloyda i zaczął sy
pać pytaniami. To była dziwna sprawa, mówię ci... Stuk
nąłem ledwo-ledwo lorda Baltmore'a w bok głowy, a ten
się wali i leży martwy jak głaz. A w ogóle to nie idę na
rzeź, Cal. Mam zamiar zwyciężyć „Wikinga".
25
- Widzisz... już pora, żebyś się wycofał. Skończysz
z mordobiciem i zaczniesz używać życia, ile wlezie.
- Może i masz rację - roześmiał się Dick. - Ale chy
ba bym nie potrafił żyć bez boksu.
- Czemu nie? Znajdź sobie miłą kobitkę, ustatkuj
się. Może nawet dorobisz się dzieciaka, albo i dwóch.
- Obawiam się, że na to już za późno.
Ramiona O'Callahana obwisły, zaczerwienione
oczy zaczęły biegać nerwowo po sali. Przez chwilę
milczał, bębniąc nerwowo palcami w kufel. Potem
wciągnął głęboko powietrze i zwrócił załzawione
oczy na przyjaciela.
- No, dobra. Powiem ci to prosto z mostu. „Wiking"
podobno przysiągł, że cię wykończy. Zbyt długo szczę
ście ci sprzyjało, Dick. Niektórym chłopakom nie
w smak twoje pańskie maniery; uważają, że zadzierasz
nosa. Zwłaszcza takie nieokrzesane prostaki jak Eric.
Stań tylko z nim na ringu, a sam sobie wykopiesz grób!
To czyste szaleństwo, ot co! Nie przyłożę ręki...
- Chcesz się ze mną rozstać, Cal?
- Jasne, że nie!
- Więc zwalniam cię od wszelkiej odpowiedzialno
ści. Od tej pory zajmujesz się tylko liczeniem pienię
dzy. Boks zostaw mnie, Cal, i nie zaprzątaj sobie
ślicznej główki takimi sprawami.
- Boję się o ciebie, psiakrew! Jesteś na to za stary!
- Trzydzieści sześć lat to jeszcze nie starość.
- Ale Eric ma dwadzieścia trzy!
Gniew wziął górę nad Dickiem. Trzasnął kuflem
w stół, aż piwo chlusnęło.
- Nigdy nie byłem w lepszej formie, Cal! Dobrze
o tym wiesz!
- Ależ z ciebie uparty kozioł! - O'Callahan ze
26
skrzywioną gębą wyglądał tak, jakby w najgorszy
upał zawędrował do kostnicy. - Obaj dobrze wiemy,
że trzydzieści sześć lat to dla boksera koniec zabawy!
- Mój prawy sierpowy jest lepszy niż dawniej - od
parł spokojnie Dick.
O'Callahan spuścił głowę i spod krzaczastych brwi
zerknął na przyjaciela.
- Ty to za bardzo lubisz, chłopie. Mówię o walce.
Zupełnie jakby ci zależało na bólu. To jakieś chore.
Dick popijał piwo. Nie starczyło mu odwagi, by
wyjawić prawdę. Nie lubił się bić. Po prostu musiał.
Musiał jakoś wyładować rozpierającą go energię. A je
go mózg łaknął odrętwienia, które następowało po
zażartej walce.
- On cię wykończy, Dick. Popamiętasz moje sło
wa! „Wiking" albo cię zatłucze, albo okaleczy. Ośle
pi cię. Pogruchocze każdą kostkę w twoim ciele.
- Nie zrobi mi nic złego, Cal.
Nic, co mogłoby się równać z bólem, jakiego do
znałem w przeszłości. Z winy Kitty Desmond. Z wi
ny Rafe'a O'Shea. Z własnej winy.
Dick wypił resztę piwa, odstawił ze stukiem kufel
i wstał.
- Zobaczysz, że wygram ten mecz. A teraz musimy
już wracać. Mam nowego ucznia, zjawi się dziś po po
łudniu. Nie chcę się spóźnić.
Dermott podniósł się ociężale; na jego twarzy malo
wała się gorycz porażki. Odezwał się z westchnieniem:
- Nowy uczeń? Nie przypominam sobie, żebym ci
zaznaczył w grafiku jakiś trening na dziś.
- Bo nie miałeś o tym pojęcia. To zgłoszenie nie
dotarło do mnie zwykłym kanałem.
Obaj mężczyźni rzucili na stolik garść monet, kiw-
27
nęli głową dziewczynie za szynkwasem i opuścili lo
kal. Przeszli na drugą stronę Lower Bridge Street,
bliższą nabrzeża, i weszli do budynku z pruskiego
muru, w stylu Tudorów, który stał pomiędzy innym
szynkiem (było ich wiele w tej okolicy) a garkuchnią
o brudnych oknach.
- Nazywa się Dahl Mohr - ciągnął dalej Dick. -
Przysłał mi dziś rano liścik przez posłańca, prosząc
o niezwłoczne spotkanie. Pisze, że chce poznać tajni
ki sztuki bokserskiej. Przyznaje, że z niego słabeusz:
niewyrośnięty, dużo chorował w dzieciństwie.
Weszli do frontowego hallu Akademii Sztuki Pię
ściarskiej. Z boku znajdowała się kasa, a pod przeciw
ległą ścianą długi, mahoniowy bufet. Gdy przed laty
zmieniano wystrój budynku, poświęcono historycz
ny styl na rzecz współczesnej użyteczności. Jego cen
tralną część stanowiła teraz wielka sala gimnastycz
na, gdzie odbywały się codzienne rozgrzewki i walki
sparringowe, a niekiedy i mecze.
Kiedy w Akademii Creevy'ego miał się odbyć mecz,
przynoszono ze składziku drewniane ławy i ustawiano
je wokół ringu. Na ścianach widniały drukowane afi
sze, świadectwo słynnych walk, które stoczono w tych
murach. W nozdrza bił mocny, gryzący zapach garbo
wanej skóry i męskiego potu. Przez długie, prostokąt
ne okna, umieszczone bardzo wysoko, wpadało popo
łudniowe słońce. Tańczyły w nim drobinki kurzu.
- Pewnie go poturbował jakiś osiłek. Ani chybi,
chłopak umizgiwał się do jego dziewczyny! No cóż,
jeśli ktoś potrafi zrobić z mięczaka prawdziwego
mężczyznę, to tylko ty, Dick. - O'Callahan, idąc po
obrzeżu sali, obserwował samotnego sportowca, któ
ry walił w zwisający z sufitu czerwony worek trenin-
28
Cindy Harris Smak zemsty
Prolog Dublin, 1865 Gdy zbliżał się koniec, była taka spokojna... Jej dłu gie, kasztanowate włosy rozsypały się po poduszce, a ona, wycieńczona gorączką, niknęła w fałdach bia łej płóciennej koszuli wśród otaczającej ją pościeli. Mąż siedział przy jej łóżku, trzymał ją za rękę, od garniał jej z czoła wilgotne włosy. Przez cały rok Ma ry zmagała się ze śmiertelną chorobą. Teraz była już zmęczona, gotowa się poddać. Ale Devon Avondale nie zamierzał na to pozwolić. Nie wyobrażał sobie, że Mary mogłaby go opuścić. Miałaby umrzeć, a on żyć nadal? To było nie do pomyślenia! Głaskał delikatną skórę jej ramienia i z pochyloną głową modlił się o cud. Zdławiony, słaby głos Mary wyrwał go z niemej za dumy. - Nie bądź taki smutny, Devon. Powstrzymał łzy cisnące się do oczu. Mary była o ty le dzielniejsza od niego! Nie chciał, by dowiedziała się, jakim jest tchórzem, jak straszliwie boi się, że ją utraci. - Wszystko będzie dobrze, Mary. Nastąpi przesile nie, gorączka opadnie... Spieczone usta rozchyliły się w lekkim uśmiechu. - Nie, Devon. To już długo nie potrwa. Pochylił się ku Mary, ukrył głowę na jej piersi. Gła- 5
skała go po włosach. Oddychała z coraz większym trudem. Objął ją ramionami i przytulił tak mocno, jak tylko się odważył. Żar ciała Mary przenikał w je go ciało. Tak jej potrzebował! Nie pozwoli jej odejść! Jeśli Mary umrze, on także nie chce żyć. - Popatrz na mnie, Devon. Podniósł głowę. - Mój pamiętnik... - Wskazała wychudzonym pal cem niewielki, oprawny w skórę tomik leżący na noc nym stoliku. - Kiedy mnie już nie będzie... Potrząsnął głową. Nie mógł znieść, jak o tym mó wiła. W jej głosie brzmiała determinacja, która go zasko czyła. - Pisałam go z myślą o tobie, kochany. Dzięki nie mu będziesz miał cel w życiu... I znów odnajdziesz miłość. Z jękiem przycisnął do warg jej kruchą rękę. A po tem, gdy Mary wydawała ostatnie tchnienie, ucałował ją w usta. Był taki piękny, wiosenny poranek... a Mary O'Roar- ke Avondale leżała martwa w swoim łóżku, w swoim domu pod numerem drugim na Fontjoy Square.
1 Dublin, 1870 Ferghus, majordomus łady Dolly Baltmore - a ostatnio raczej stajenny, kucharz i pomywaczka w jednej osobie - stał w drzwiach, wycierając ręce w przód wytłuszczonego fartucha. - Ktoś się dobija jak opętany do drzwi frontowych, pszepani. Jakby Dolly sama tego nie słyszała! Druty zastygły w ręku łady Baltmore. Podniosła wzrok znad wełnianej pończochy, której piętę uzu pełniała. Zmrużyła zielone, łzawiące oczy. Było już późne popołudnie i słońce, wpadając przez okno jej salonu, nie dodawało pomieszczeniu wiele światła. Położony w północnej części Dublina dom lady Balt more rozpadał się w szybkim tempie. Nie była w sta nie uporać się z jego naprawą jak z reperacją trzyma nej w ręku pończochy. Pokój wydal się jej nagłe tak mroczny, że musiała zamrugać oczyma, by dostrzec wyraźnie swego jedy nego już sługę. Można by, oczywiście, zapalić lampę, ale nafta była luksusem, a oświetlenie gazowe tym bardziej. Niesłychanie kosztowne woskowe świece zapalano tylko przy gościach, stwarzając pozory za możności - niezbędne w życiu Dolly jak powietrze, którym oddychała. Musi przenieść się z robótką pod 7
samo okno, póki drobniutki ścieg nie stanie się cał kiem niewidoczny. Kiedy zaś ściemni się do tego stopnia, że żadna ro bota na drutach (choćby najgrubszych!) nie będzie już możliwa, Dolly położy się do łóżka i spędzi ko lejny wlokący się nieznośnie wieczór, obmyślając ze mstę na Dicku Creevym. Na człowieku, który zamor dował jej męża, lorda Boyle'a Baltmore'a, a ją skazał na koszmarną egzystencję! Gdyby jednak nazajutrz wpadła na popołudniową herbatkę ta okropna snobka, jej szwagierka, Dolly i Ferghus potrafiliby jej zaimponować. Pojawiłyby się na ogromnej tacy kanapki z rzeżuchą, biszkopty, go rące bułeczki. Otrzymawszy zaś zaproszenie do czy jejś wiejskiej rezydencji, przed powrotem do domu Dolly zakradłaby się do spiżarni gospodarzy i napeł niła swój kuferek słoiczkami konfitur i pieczywem do mowego wyrobu. Gdyby zaś Dolly chciała za wszel ką cenę zadać szyku za ostatnie grosze, udałaby się wynajętym powozem na przejażdżkę do St. Stephen's Green albo po Grafton Street. Uśmiechałaby się bez trosko do przechodniów i machała znajomym dłonią w pracowicie pocerowanej koronkowej rękawiczce. W ciągu ostatniego roku po śmierci męża życie Dolly stało się jednym przerażającym pasmem fałszu i dwulicowości. Ktoś nadal walił ciężką, mosiężną, wypolerowaną dla większego efektu kołatką w drzwi frontowe. I to tak, że krokwie się trzęsły. Ferghus przestąpił z nogi na nogę i odchrząknął. - Jak żem już mówił, ktoś się do nas dobija, psze- pani. Palce Dolly zaczęły się znów rytmicznie poruszać. 8
Spytała z pozornym spokojem, gdyż nie wypadało okazywać strachu w obecności służby: - Myślisz, że to egzekutor? - Może być, pszepani. Tyle że w masce. - Słucham? - Druty utknęły nieporadnie w stopie pończochy. - Powiedziałeś, że jest w masce? - A jakże, w czarnej! Wybrał się jak na bal prze bierańców, elegancik! I po mojemu za porządnie ubrany jak na egzekutora. Portki z dobrej serży, gra natowy długi surdut, cylinder... nawet gołąbkowe rę kawiczki! Można by go wziąć za prawdziwego pana! - Ferghus pogładził się po podbródku. - I trzyma w garści jakąś kopertę, pszepani. Grubą, kremową, taką urzędową, z wielgachną czerwoną pieczęcią z wosku. Ani chybi rachunek. Albo coś jeszcze gorszego! pomyślała Dolly. Nie bawem któryś z wierzycieli powoła ją przed sąd za uchylanie się od zapłaty. - Jakim cudem dostrzegłeś to wszystko, Ferghusie, bez otwierania drzwi?! - Mam go na oku już od pól godziny, pszepani. Zo baczyłem gościa z okna na piętrze. Nie wiem, komu chce zamydlić oczy, ale starego Ferghusa nie okpi! Przyjechał powozem, jak się patrzy, tylko zostawił go dalej, za rogiem ulicy. Przed domem O'Toole'a. Stam tąd ruszył pieszo, pewnie nie chciał rzucać się nam w oczy. A jak skręcił na nasz podjazd, zakrył gębę ma ską. Słyszane rzeczy?! Nie zdążyłem mu się przyjrzeć. - Ale po co egzekutor miałby wkładać maskę?! - zdumiała się Dolly. - Może nie chce, żeby porządni ludzie wiedzieli, w jakim fachu pracuje. - Ferghus sapnął z oburzenia. - A teraz, słyszy pani? Wali w drzwi jak wariat! 9
- No cóż... z początku stukał całkiem delikatnie - zauważyła Dolly posępnym tonem. Istotnie, zamaskowany mężczyzna początkowo stukał zbyt dyskretnie, by zwrócić uwagę Dolly czy skłonić Ferghusa do otwarcia drzwi. Im częściej wie rzyciele zjawiali się na ich progu, tym mniejsze wra żenie robiło ich przybycie. Tajemniczy mężczyzna z rzucającą się w oczy kopertą stukał od dwudziestu minut, nim Ferghus porzucił swe zajęcia i zszedł pię tro niżej, do salonu. - Może w końcu mu się to sprzykrzy i zostawi nas w spokoju, Ferghusie. Jakby w odpowiedzi stukanie przybrało jeszcze na sile. Tym razem było tak potężne, że zaczęły grzecho tać porcelanowe bibeloty na kominku. Lady Dolly odłożyła robótkę i zatkała sobie uszy. Jej nerwy były w nie lepszym stanie niż naprawiane właśnie pończo chy. Obawiała się, że nie zdoła dłużej skrywać przed jedynym pozostałym służącym dręczącego ją strachu. Była naprawdę przerażona! Cienka maska brawury nie zdoła jej ocalić od nędzy, która zaglądała jej w oczy. Rzeźnik odmówił dalszego kredytu. Ferghus nie będzie wiecznie pracował za darmo. To już tylko kwestia cza su: wierzyciele zaciągną ją do sądu, a bank położy łapę na domu. Była zupełnie sama, nie mogła liczyć na ni kogo. Zostanie bez dachu nad głową, bez łyżki strawy. Oto jaki spadek przypadł jej po śmierci męża! Niech diabli porwą Dicka Creevy'ego! Coś nagle w niej pękło. Zerwała się na równe no gi, przebiegła przez pokój i wyminąwszy zdumione go Ferghusa, wypadła z salonu. Pędziła po schodach gnana wściekłością i trwogą. Jeśli ten natarczywy eg zekutor chce z nią koniecznie mówić, to ona już mu 10
powie, co o nim myśli! Nie będzie dłużej siedziała jak mysz pod miotłą! Ma już dość tego wiecznego stra chu, tej bezradności! - Niech się pani opamięta! Lady Dolly! - Ferghus następował jej na pięty. Zanim służący zdołał ją powstrzymać, Dolly otwarła drzwi na oścież. I zastygła w szoku na widok mężczyzny w masce, który się w nią wpatrywał. Nieznajomy zdjął z kołatki rękę w gołąbkowej rę kawiczce. Dolly nie mogła zobaczyć jego twarzy, osłoniętej maską i rondem zsuniętego na czoło cylin dra. Spostrzegła jednak, że był to dobrze zbudowany, elegancko ubrany mężczyzna. Mimo że słońce już za szło, mrok nie przesłonił całkiem szczegółów jego stroju. Surdut miał nienagannie dopasowany, choć może zbyt surowy w kroju. Postawę pełną godności. Zza otworów maski połyskiwały błękitne oczy, peł ne rezerwy, ale i dobroci. - Kim pan jest? - zdołała wreszcie wykrztusić Dolly. - Przepraszam... nie chciałem pani wystraszyć. Głos nieznajomego wprawił ją w jeszcze większy niepokój, gdyż był łagodny i kulturalny, ona zaś samot na i zalękniona. Dolly zapanowała jednak nad swymi emocjami i hardo uniosła głowę. Nie wolno okazać bezradności! Nie wolno zdradzić się ze słabością! - No to czemu rozbija mi pan drzwi frontowe? Wyciągnął ku niej kopertę. Dolly z wahaniem spojrzała mu w oczy. Nie do strzegła w nich triumfalnego uśmieszku egzekutora, któremu udał się podstęp. Bez pośpiechu wzięła do ręki kopertę i odwróciła ją. Ujrzała własne nazwisko, wypisane bardzo czytelnie. Nigdzie jednak nie do strzegła nazwiska nadawcy. 11
Dolly złamała woskową pieczęć i wyjęła z koper ty arkusz mięsistego, kremowego papieru. Przebiegła go wzrokiem. Po długiej chwili przeczytała po raz drugi, wolniej. I jeszcze raz. Doznała kolejnego szo ku. Krew roztętniła się w jej żyłach, ukryte pod znisz czoną muślinową spódnicą kolana ugięły się. - Co to takiego? - spytał Ferghus, wpatrując się w list. - To cud - odparła szeptem Dolly. Podniosła zamglone łzami oczy na tajemniczego mężczyznę w masce, który jej wręczył tę kopertę. Set ki pytań cisnęły się na usta Dolly. Może ten list tra fił do niej przez pomyłkę? To chyba niemożliwe, by los uśmiechnął się wreszcie do lady Dolly Baltmore! Ale tajemniczego mężczyzny już nie było. Zniknął bez śladu. Za zakrętem ulicy odjeżdżał właśnie z turkotem lśniący powóz. Dolly stała w progu, ściskając w rękach kopertę i arkusz mięsistego papieru. Czuła, jak łagodny wie trzyk porusza jej spływające na szyję loki. Nagle ogarnęła ją fala optymizmu. Może naprawdę życie zmieni się na lepsze? mówiła sobie Dolly. Może kło poty się skończyły? Odwracając się, powiedziała do służącego: - Pakuj rzeczy, Ferghus! Wynosimy się stąd. - Mamy się pakować, pszepani? - Stary sługa po drapał się po brodzie. - A więc to tak! Wyrzucają nas ci dranie? No, jakoś tam będzie, pszepani. Poradzimy sobie jak zawsze. Może nie? Dolly cicho zamknęła drzwi i skinęła głową. - Przenosimy się na drugą stronę rzeki. W okolice Merrion Street i Ely Place. Zamieszkamy przy Font- joy Square, pod numerem drugim. ! 12
Ferghus uniósł brwi. - Jak już bankrutować, to z szykiem! - Sama nie wiem, jak to się stało, ale ktoś dowie dział się o moich kłopotach i postanowił mi pomóc. Ten dobroczyńca woli pozostać anonimowy. - To nic dziwnego, że włożył maskę. - Mężczyzna w masce to tylko posłaniec. Tak przy najmniej stoi w liście. W każdym razie dżentelmen, który jest moim dobroczyńcą... Uważam go za dżen telmena i nie zmienię zdania... chyba że przekonam się, iż jest całkiem inaczej! A zatem ten dżentelmen zaoferował mi w swej dobroci dach nad głową. Pod jednym warunkiem. - Co to, to nie! Nie pozwolę, żeby pani zeszła na psy! - Uspokój się, nie chodzi o nic zdrożnego! - Dolly raz jeszcze spojrzała na list, nim wetknęła go do kie szeni spódnicy. - Mój dobroczyńca życzy sobie, żebym zamieszkała na Fontjoy Square, ale muszę zadbać o re nowację budynku i zająć się ogrodem pośrodku skwe ru. I nie wolno mi nikomu zdradzić, jak weszłam w po siadanie tego domu. Ten dżentelmen będzie pokrywał wszelkie koszta remontu... a po roku, jeśli uzna moje starania za zadowalające, dom przejdzie w moje ręce - za darmo i bez żadnych obciążeń. Ferghus wypiął dumnie pierś. - Nie ma obawy, pszepani. Jak się zabiorę na całe go do roboty, to nasz dom na Fontjoy Square będzie tak wyglądał, że niech się schowa Mansion House!* - Dobrze wiesz, Ferghusie, że nie musisz jechać ze mną. Nie mam przecież z czego płacić ci pensji. *Rezydencja Lorda Mayora Londynu (przyp. tłum.). 13
-Nie pozbędzie się mnie pani tak łatwo, lady Dol ly! Jak się zbierze trochę grosza, to mi pani zapłaci. Dolly uścisnęła go za ramię. -Możesz być tego pewien! - Ruszyła w kierunku schodów. No to zabierajmy się do pakowania! W li- ście napisano, że mamy przybyć niezwłocznie. Nie mo- gę się już doczekać, żeby zobaczyć, jaki interes ubiłam! Ferghus przytaknął skinieniem głowy i uśmiechnął się. -Nie mamy wiele do pakowania, pszepani. Wszyst ko sprzedane prócz tego, co zostało w salonie, jadalni i paninej sypialni. Do rana uporam się z całą robotą. Dolly zmusiła się do uśmiechu, choć ogarnął ją na gły niepokój. Jak mogła być tak naiwna, tak lekko myślna, by przyjmować ofertę nieznajomego człowie ka? Przecież to bardzo ryzykowny krok dla młodej wdowy: porzucić własny dom i przenieść się na dru gą stronę miasta, do jakiegoś budynku, którego nie wi działa dotąd na oczy! Tak, to było zachowanie w najwyższym stopniu nie dorzeczne i nieodpowiedzialne. Doskonale o tym wie działa. Tajemniczy dobroczyńca mógł okazać się ło trem, zbrodniarzem, nawet mordercą! A propozycja dachu nad głową pod warunkiem zadbania o urządze nie wnętrza mogła być tylko niegodziwym podstępem. Ale cóż ten człowiek mógłby na tym zyskać? Dolly straciła już wszystko prócz osobistej godności. Gdyby zaś pozostała dłużej w tym nieogrzewanym, ogołoco nym z mebli domu, godność także poszłaby w strzępy! Dolly zatrzymała się na schodach i spojrzała na Ferghusa. - Pewnie uważasz mnie za okropnie głupią! Nieprzyzwyczajony do tak osobistych wynurzeń chlebodawczyni służący zaczerwienił się po uszy. 14
- Życie nieźle dało pani po głowie, lady Dolly! Ma ło kto umiałby to wszystko znieść. Ma pani w sobie więcej ikry niż niejeden żołnierz. Jestem dumny, że tu służę, pszepani. - Dziękuję ci, Ferghus. - Dolly nie pierwszy raz słyszała podobne słowa. Już na pensji w Szwajcarii rówieśniczki nazywały ją „nieustraszoną". W głębi serca jednak Dolly wiedziała, że brak jej prawdziwej odwagi. Zawsze obawiała się zrzucić maskę brawury, pod którą się kryła. Była pewna, że ludzie przestali by ją lubić, gdyby się dowiedzieli, jaka jest napraw dę. Jej niezłomna postawa była najczęściej tylko ak torskim popisem. Nie zawahała się jednak przed podjęciem przeło mowej decyzji. - Rozumiem, że oddanie się pod opiekę zupełnie nieznanego mężczyzny może się wydawać szaleń stwem. Nie istnieje zresztą żadna pewność, że ten człowiek dotrzyma słowa. Ale w tej chwili nie mam innego wyjścia... zresztą gdybym miała, mogłabym trafić znacznie gorzej. Ferghus, wyraźnie zażenowany nieoczekiwanymi wynurzeniami lady Dolly, skinął głową. - Przeprowadzka na Fontjoy Square uchroni nas od śmierci głodowej, przynajmniej na razie... A jeśli wyniesiemy się stąd szybko i bez hałasu, to nasi wie rzyciele... - Na pewno nas nie znajdą, jeśli czmychniemy już jutro. - Lepiej jeszcze dziś, Ferghusie! - Dolly westchnę ła i ruszyła schodami na górę. Na pierwszym pode ście rzuciła mu przez ramię: - Ferghus! Starczy nam pieniędzy na krytą dorożkę? 15
- Jeszcze starczy, psze pani. - No to ją sprowadź! Spakuję kufer w pół godzi ny. Chcę się stąd wynieść jak najprędzej. Nie wytrzy mam ani jednej nocy dłużej w tym domu, Ferghusie! Rozumiesz? W odpowiedzi służący ruszył do drzwi, by sprowa dzić powóz. Lady Dolly podkasała spódnicę, wbiegła po schodach na samą górę i wpadła do swej sypialni. Wrzucając na oślep suknie, buciki i bieliznę do stare go skórzanego kufra, biła się z myślami. Czy popeł nia szaleństwo? Może naprawdę straciła rozum. Ale miała już po uszy życia w ciągłym strachu i niepewności. Zresztą kto wie, czy przenosiny na Fontjoy Square okażą się życiową pomyłką? Kiedy dotrze na miejsce, sama się o tym przekona. Dick Creevy nie schodził jej z myśli. Nawet gdy wynajęta dorożka przejeżdżała z turko tem przez Ha'Penny Bridge*, Dolly dumała o swym wrogu. Myśl o zabójcy męża towarzyszyła jej nie ustannie; była przedmiotem niekończących się roz ważań i niewyczerpanym źródłem bólu i goryczy. Dolly niewiele wiedziała o tym człowieku - tyle tylko, co wyczytała w gazetach. Creevy był sławny, ale trzymał się na uboczu. Jego zadziwiająca dystynk cja, erudycja i elegancja były ogólnie znane. Wyższe sfery nie bratały się zazwyczaj z bokserami, a jednak Creevy'emu jadłyby z ręki, gdyby tylko zechciał. *Nazwa: „Półpensowy Most" wskazuje na to, że pobierano na nim zapewne rogatkowe (przyp. tłum.).
Prawdę mówiąc, to on nie życzył sobie przyjaźni z ary stokracją. Ten niepokonany na ringu przeciwnik w świecie cywilizowanym był tajemniczym odludkiem. Obsesja na punkcie Creevy'ego była niebezpiecz na; Dolly doskonale o tym wiedziała. Nie mogła jed nak wyrzec się nadziei na to, że stanie kiedyś oko w oko ze słynnym pięściarzem, który powalił lorda Boyle'a Baltmore'a. Chciała koniecznie dowiedzieć się, czemu jej mąż stracił życie. Musiało dojść do kon frontacji z między nią a człowiekiem, który jednym brutalnym ciosem zabił Boyle'a, a ją pozbawił spo kojnego życia, strącając w otchłań nędzy. Wynajęta dorożka zatrzymała się z łoskotem. Lo dowata mgiełka przesłaniała Fontjoy Square; przypo minał teraz nieco zamazaną akwarelę. Kiedy Ferghus wręczał zapłatę woźnicy, Dolly stała na brukowanej kocimi łbami ulicy, spoglądając ciekawie na zarysy pięciu domów. Wszystkie wychodziły na ogród zaj mujący środek skweru. Nie widziała zresztą wyraźnie ani domów, ani ogrodu. O zmroku spowijały wszystko fiołkowe cie nie, niesamowite, ale niestraszne. Nagle przeszył ją dreszcz podniecenia. Ciekawe, kim byli jej nowi sąsiedzi? Po przeciwnej stronie ulicy, na wprost jej domu, stały dwa budynki z czerwonej cegły, połączone wspólnym tarasem. Północną część skweru zajmowała wspaniała rezydencja w stylu neoklasycz- nym. W południowej części Fontjoy Square stał uro czy zabytek architektury georgiańskiej*: dom pokryty beżowym stiukiem, z białymi balkonami i kolumnadą. *Czyli z lat 1714-1830; jest to okres panowania czterech pierw szych królów Anglii o imieniu Jerzy (George) (przyp. tłum.). 17
Dorożka odjechała i Ferghus, uginając się pod ba gażem, pchnął furtkę w ogrodzeniu okalającym nie wielką posesję pod numerem drugim. Przejmujący zgrzyt zardzewiałego żelaza wyrwał Dolly z zadumy. - Mamy klucz od domu, pszepani? - W liście napisano, że drzwi nie będą zamknięte. - Nie patrząc nawet na służącego, Dolly wyczula jego powątpiewanie. Stanęła pod portykiem wyprostowa na jak struna, z płonącymi policzkami. Nie winiła Fer- ghusa za brak zaufania. Wstyd jej było tylko, że słu żący jest świadkiem jej karygodnej lekkomyślności. W końcu cała ta historia z tajemniczym dobroczyńcą, zamaskowanym posłańcem i czekającą na jej przyby cie, niezamkniętą rezydencją w eleganckiej dzielnicy Dublina wyglądała na bajkę. Co ją opętało, że uwie rzyła w taki uśmiech losu? Latarnie gazowe rozbłysły na pokrytym stiukiem belkowaniu po obu stronach głównego wejścia. Dol ly po raz pierwszy uświadomiła sobie, że rezydencja nie jest w najlepszym stanie. Lakier, pokrywający drzwi frontowe czarną, lśniącą warstwą, wyraźnie się łuszczył. W półokrągłym okienku nad drzwiami pra wie wszystkie szybki były pęknięte. Na widok okna Dolly przypomniała sobie widzianego w dzieciństwie ducha z głową z wydrążonej dyni; jego uśmiechnięte usta miały identyczny kształt jak to okno, tylko że ono było umieszczone „do góry nogami". Mosiężnej kołatki od dawna nikt nie czyścił. Z jednego z okien na drugim piętrze zwisała krzywo okiennica. Cegla na fasada domu była zarośnięta bluszczem. Kiedy Ferghus pchnął drzwi frontowe, otwarły się i z wnętrza buchnęło wilgocią i pleśnią. - Nie powiem, żeby to było najweselsze mieszkan- 18
ko, pszepani - powiedział służący, zapalając lampę w przedsionku. Dolly przeszła przez próg i dech jej zaparło na wi dok wnętrza. Na czarno-białej szachownicy posadzki widniały głębokie ślady zadrapań. Nad całym wnę trzem jak przytłaczająca, spłowiała kotara unosił się zapach stęchlizny. Na półokrągłym stoliku pod ścianą piętrzyła się sterta pożółkłych biletów wizytowych. W tym domu panowała niepokojąca, nieziemska at mosfera: wyczuwało się obecność jakiejś nieuchwytnej istoty, nastrój jakiejś niemożności, jakichś niezrealizo wanych zamierzeń. - Ten dom zbyt długo był zaniedbywany, Ferghu- sie - powiedziała Dolly. - Stęsknił się pewnie za czu łą opieką. Właśnie po to się zjawiliśmy. Zostaliśmy wybrani na jego opiekunów. - Rany boskie! Mówi pani tak, jakby chciała poga dać z duchami! - Stary sługa prychnął pogardliwie i zamknął drzwi frontowe. - Wcale nie liczę na taką pogawędkę - odparła Dol ly. Serce biło jej jak szalone, chłonęła wszystkimi zmy słami nagłą zmianę swej sytuacji życiowej. Było tego zbyt wiele, nie mogła ogarnąć wszystkiego od razu. Potrzebowała samotności, by spędzić noc na cichych rozmyślaniach. Potrzebowała czasu, by dotarło do niej w pełni znaczenie tajemniczego legatu. Musiała zaplanować swe nowe życie. Pragnęła zostać sam na sam ze swoim nowym domem. Ruszyła schodami na górę, mówiąc do służącego: - Przynieś mi mój kufer, Ferghusie. Pora już późna, a ja jestem strasznie zmęczona. Jak tylko znajdę sypial nię dla siebie, natychmiast się kładę. Jutro będzie dość czasu na obejrzenie reszty domu i dziedzińca. 19
- No i ogrodu - burknął Ferghus, idąc za swą pa nią. - Trza i o tym pamiętać. - I ogrodu, oczywiście. W największej sypialni było trochę duszno, jakby od dłuższego czasu nikt jej nie otwierał. Nie okazała się jednak ani zapleśniała, ani tak posępna, jak się te go obawiała Dolly. Nie było tu na szczęście wilgoci, panoszącej się na dole. Na podłodze leżały dywany z Axminster - puszyste, suchutkie i czyste. Dolly ostrożnie obeszła cały pokój. Należał nie wątpliwie do kobiety. Świadczyła o tym dobitnie ozdobna kapa na łóżko, stojący na kominku zegar z brązu, tapeta w chińskie wzory. Na toaletce leżały równiutko poukładane: szczotka do włosów w opra wie z czystego srebra, rafreszyser* i ręczne lusterko w oprawie z kości słoniowej. Mnóstwo książek, przede wszystkim podróżniczych oraz poezji, tłoczy ło się na górnych półkach sekretarzyka z czasów kró lowej Anny. Poprzednia użytkowniczka tej sypialni była osobą wytworną, o szerokich zainteresowaniach. Kobieta, która stworzyła to wnętrze, wybrała ten a nie inny parawan, kupiła właśnie taki wazon z Wa- terford, wyszydełkowała koronkową serwetkę, była osobą, którą Dolly z pewnością by polubiła. Dolly rzuciła swój czepek na szezlong z łukowa tym oparciem; próbowała otrząsnąć się z wrażenia, że wtargnęła do intymnego świata innej kobiety. Ten dom należał teraz do niej! Z niezrozumiałych powo dów (może po prostu ze współczucia dla jej ubóstwa *Tak nazywano w XIX wieku rozpylacz do perfum z gumową gruszką (przyp. tłum.). 20
i niedoli?) tajemniczy dobroczyńca postanowił, że właśnie ona, Dolly, zamieszka tu. - Wszystko w porządku, pszepani? - Zrzuciwszy z ramion kufer Dolly, Ferghus zamierzał wycofać się z jej sypialni. - Bo jeśli tak, to poszukam pomiesz czeń dla służby. Uwiję sobie gniazdko, że tak po wiem. Jak się gdzieś natknę na herbatę, to zaparzę i przyniosę pani filiżaneczkę jeszcze przed spaniem. Dolly skinęła potakująco głową i zaczęła się zapo znawać z ważnymi udogodnieniami w swej nowej sie dzibie. Ktoś niezbyt dawno zmodernizował budynek Z epoki georgiańskiej, wprowadzając pożądane dodat ki: oświetlenie gazowe i nowoczesny system wodocią gów i kanalizacji. Obszerna łazienka, przylegająca do sypialni, mogła się poszczycić ciemną drewnianą bo azerią, kaflową podłogą, okrągłym witrażowym okienkiem i wanną na szponiastych łapkach - tak wielką, że można by w niej pływać! Z kurków pocie kła najpierw jakaś rdzawa ciecz, ale zaraz potem po płynęła rurami czysta, gorąca woda. Z rosnącym uczuciem ulgi Dolly wsypała do wo dy zawartość lawendowej saszetki, którą pożyczyła sobie przed tygodniem w damskiej toalecie hotelu Shelbourne. Podczas gdy wanna się napełniała, Dol ly ściągnęła ubranie, rozmyślając o tym, jak dalece jej nowa siedziba przewyższa poprzednią, położoną na przeciwległym brzegu rzeki Liffey. Nawet w obec nym stanie podniszczony budynek pod numerem drugim przy Fontjoy Square był czymś więcej niż ku pą cegieł, połączonych zaprawą i pobielonych z wierzchu. Był to prawdziwy dom, który chciał być kochany. Potrzebował ludzi, którzy by w nim żyli. 21
Zanurzając się w kąpieli, Dolly pomyślała, że w do mu Boyle'a Baltmore'a nigdy nie czuła się swobodnie. Ani razu nie przyznała się do tego w czasie trwania ich małżeństwa. Być może nie uświadamiała sobie te go aż do śmierci męża. Kiedy jednak Boyle'a już nie było i zaczęło się to straszliwe zamieszanie z powo du jego długów, Dolly ujrzała w prawdziwym świe tle swoje małżeństwo. Było jak domek z kart; gdy się zaczęło rozpadać, sta rała się tego nie dostrzegać. Jeszcze trudniej było ukryć to przed innymi. Ciągłe udawanie, że wszystko jest w najlepszym porządku, kiedy działo się wręcz odwrot nie, przytłaczało Dolly nieznośnym ciężarem. Ów ciężar wrył się tak głęboko w jej ciało - aż do szpiku ko ści - i w jej duszę, że zatraciła chyba raz na zawsze praw dziwy obraz swego związku z lordem Baltmore'em. Czy całe ich wspólne życie było tylko lichą kome dią? Czy ustawiczne zapewnienia Boyle'a, jak bardzo jest mu potrzebna, były tylko sztuczką cyrkowego magika, łudzeniem naiwnego serca i oczu? Jak bardzo chciała się tego dowiedzieć... Musiała się dowiedzieć! Dowie się, i już. Na razie jednak zadowoli się przyjaznym powita niem, jakie zgotował jej nowy dom. W tej chwili ona - kobieta, która wzdrygała się na myśl o jałmużnie czy choćby litości - gotowa była zaakceptować wsparcie ze strony nowego domu, jego poprzedniej mieszkanki i tajemniczego dobroczyńcy. Poczuła, jak ogarnia ją fala ciepła, odpędzając lo dowaty strach, głód i rozpacz. Była bezpieczna w tym domu, opuszczonym tak samo jak ona. Kobieta, któ ra kąpała się niegdyś w tej samej wannie, stąpała po 22
tym samym dywanie, czytała wiersze, których w sy pialni były pełne półki, odeszła stąd, pozostawiając po sobie pustkę. Dom potrzebował kogoś, kto by tę pustkę zapełnił. Dom potrzebował jej, Dolly! Zamknęła oczy i uśmiechnęła się. Jej ciało odprę żyło się, obawy znikły. Ferghus się nie mylił. Naprawdę nie miała nic prze ciwko temu, by spotkać tu ducha. Gdyby się pojawił, Dolly była pewna, że okazałby się jej sprzymierzeńcem. Raz jeszcze wróciła myślą do Dicka Creevy'ego. Wszelkie wygody rezydencji przy Fontjoy Square by ły Dolly mile, ale nie zmiękczyły jej serca. Nie zamie rzała zrezygnować ze swych planów. Spotka się z człowiekiem, który zabił jej męża!
2 Szynk nad brzegiem rzeki, na wprost Akademii Sztuki Pięściarskiej Creevy'ego, był o trzeciej po po łudniu niemal pusty. Ciężko pracujący mieszkańcy zachodniego Dublina harowali jeszcze w swoich fa brykach albo na łodziach rybackich, a „piękności no cy" od kilku godzin korzystały w samotności z do brze zasłużonego snu. Niebawem knajpa ożyje, będzie znów tętnić ży ciem i muzyką. Na razie jednak była według Dermot- ta O'Callahana, doświadczonego menedżera i trenera bokserskiego, idealnym miejscem na prywatną roz mowę z podopiecznym w drażliwej kwestii. - Nie musisz walczyć z „Wikingiem", Dick! Aż tak nie potrzeba nam forsy! - Nie chodzi o forsę, Cal. Wziąłem się do boksu nie dla pieniędzy. - No to dlaczego robisz takie głupstwo! Mięśnie na szyi Dicka Creevy'ego naprężyły się. Ujrzał przed sobą bułowatą gębę „Wikinga" i potęż ne ciało pięściarza, górującego nad nim wagą i wzro stem. Przypomniał sobie twarde jak głaz muskuły Erica. Serce zabiło mu gwałtownie. Musi stoczyć wal kę z tym olbrzymem! Nie bardzo wiedział, czemu tak jest, ale nie mógł oprzeć się pokusie. Zmierzy się z tym najostrzejszym bokserem w całym Dublinie! Choć zazwyczaj Dick pijał najlepsze roczniki Bor- 24
deaux, w tej chwili zwykłe piwo wydało mu się wy jątkowo smaczne. - To szansa jakich mało, Cal. Powiedz agentowi Erica, że się zgadzam. - Nie powinienem ci w ogóle wspominać, że ten osiłek cię wyzwał! Dureń ze mnie! Skończony idiota! - Jesteś najlepszym agentem i trenerem, o jakim bokser może marzyć - odparł Dick. - Po co bym ina czej męczył się z tobą od piętnastu lat? - Bo od piętnastu lat dbam o to, żeby cię nie utłu kli, ot co! Ale teraz chyba mi się nie uda. Nie rób te go głupstwa, Dick! Eric „Wiking" to krwiożerczy brutal. Jego rajcuje mokra robota! Dla niego boks to żaden sport, to możliwość bezkarnego mordowania! Dick Creevy znów pociągnął długi łyk piwa. - Nie ma o czym gadać, Cal. To już postanowio ne. Prawdę mówiąc, liczyłem na to, że się ucieszysz. Zebraliśmy już kupę forsy, a z tą wygraną starczy dla nas obu do końca życia. - Jeśli wygrasz, mój chłopcze! Jeśli wygrasz! Ale je śli Eric rąbnie cię z całej siły w skroń, to wywiozą cię z ringu karawanem jak lorda Baltmore'a. Dick ścisnął nasadę nosa, starając się przemóc ośle piający ból, który odzywał się w nim zawsze na wzmiankę o śmierci lorda Baltmore'a. Na twarzy O'Callahana odbiła się skrucha. - Wybacz. Nie powinien odgrzewać starych dziejów. - Nic nie szkodzi. I tak nie schodzi mi to z myśli, od kąd zjawił się ten gość z Londynu od Lloyda i zaczął sy pać pytaniami. To była dziwna sprawa, mówię ci... Stuk nąłem ledwo-ledwo lorda Baltmore'a w bok głowy, a ten się wali i leży martwy jak głaz. A w ogóle to nie idę na rzeź, Cal. Mam zamiar zwyciężyć „Wikinga". 25
- Widzisz... już pora, żebyś się wycofał. Skończysz z mordobiciem i zaczniesz używać życia, ile wlezie. - Może i masz rację - roześmiał się Dick. - Ale chy ba bym nie potrafił żyć bez boksu. - Czemu nie? Znajdź sobie miłą kobitkę, ustatkuj się. Może nawet dorobisz się dzieciaka, albo i dwóch. - Obawiam się, że na to już za późno. Ramiona O'Callahana obwisły, zaczerwienione oczy zaczęły biegać nerwowo po sali. Przez chwilę milczał, bębniąc nerwowo palcami w kufel. Potem wciągnął głęboko powietrze i zwrócił załzawione oczy na przyjaciela. - No, dobra. Powiem ci to prosto z mostu. „Wiking" podobno przysiągł, że cię wykończy. Zbyt długo szczę ście ci sprzyjało, Dick. Niektórym chłopakom nie w smak twoje pańskie maniery; uważają, że zadzierasz nosa. Zwłaszcza takie nieokrzesane prostaki jak Eric. Stań tylko z nim na ringu, a sam sobie wykopiesz grób! To czyste szaleństwo, ot co! Nie przyłożę ręki... - Chcesz się ze mną rozstać, Cal? - Jasne, że nie! - Więc zwalniam cię od wszelkiej odpowiedzialno ści. Od tej pory zajmujesz się tylko liczeniem pienię dzy. Boks zostaw mnie, Cal, i nie zaprzątaj sobie ślicznej główki takimi sprawami. - Boję się o ciebie, psiakrew! Jesteś na to za stary! - Trzydzieści sześć lat to jeszcze nie starość. - Ale Eric ma dwadzieścia trzy! Gniew wziął górę nad Dickiem. Trzasnął kuflem w stół, aż piwo chlusnęło. - Nigdy nie byłem w lepszej formie, Cal! Dobrze o tym wiesz! - Ależ z ciebie uparty kozioł! - O'Callahan ze 26
skrzywioną gębą wyglądał tak, jakby w najgorszy upał zawędrował do kostnicy. - Obaj dobrze wiemy, że trzydzieści sześć lat to dla boksera koniec zabawy! - Mój prawy sierpowy jest lepszy niż dawniej - od parł spokojnie Dick. O'Callahan spuścił głowę i spod krzaczastych brwi zerknął na przyjaciela. - Ty to za bardzo lubisz, chłopie. Mówię o walce. Zupełnie jakby ci zależało na bólu. To jakieś chore. Dick popijał piwo. Nie starczyło mu odwagi, by wyjawić prawdę. Nie lubił się bić. Po prostu musiał. Musiał jakoś wyładować rozpierającą go energię. A je go mózg łaknął odrętwienia, które następowało po zażartej walce. - On cię wykończy, Dick. Popamiętasz moje sło wa! „Wiking" albo cię zatłucze, albo okaleczy. Ośle pi cię. Pogruchocze każdą kostkę w twoim ciele. - Nie zrobi mi nic złego, Cal. Nic, co mogłoby się równać z bólem, jakiego do znałem w przeszłości. Z winy Kitty Desmond. Z wi ny Rafe'a O'Shea. Z własnej winy. Dick wypił resztę piwa, odstawił ze stukiem kufel i wstał. - Zobaczysz, że wygram ten mecz. A teraz musimy już wracać. Mam nowego ucznia, zjawi się dziś po po łudniu. Nie chcę się spóźnić. Dermott podniósł się ociężale; na jego twarzy malo wała się gorycz porażki. Odezwał się z westchnieniem: - Nowy uczeń? Nie przypominam sobie, żebym ci zaznaczył w grafiku jakiś trening na dziś. - Bo nie miałeś o tym pojęcia. To zgłoszenie nie dotarło do mnie zwykłym kanałem. Obaj mężczyźni rzucili na stolik garść monet, kiw- 27
nęli głową dziewczynie za szynkwasem i opuścili lo kal. Przeszli na drugą stronę Lower Bridge Street, bliższą nabrzeża, i weszli do budynku z pruskiego muru, w stylu Tudorów, który stał pomiędzy innym szynkiem (było ich wiele w tej okolicy) a garkuchnią o brudnych oknach. - Nazywa się Dahl Mohr - ciągnął dalej Dick. - Przysłał mi dziś rano liścik przez posłańca, prosząc o niezwłoczne spotkanie. Pisze, że chce poznać tajni ki sztuki bokserskiej. Przyznaje, że z niego słabeusz: niewyrośnięty, dużo chorował w dzieciństwie. Weszli do frontowego hallu Akademii Sztuki Pię ściarskiej. Z boku znajdowała się kasa, a pod przeciw ległą ścianą długi, mahoniowy bufet. Gdy przed laty zmieniano wystrój budynku, poświęcono historycz ny styl na rzecz współczesnej użyteczności. Jego cen tralną część stanowiła teraz wielka sala gimnastycz na, gdzie odbywały się codzienne rozgrzewki i walki sparringowe, a niekiedy i mecze. Kiedy w Akademii Creevy'ego miał się odbyć mecz, przynoszono ze składziku drewniane ławy i ustawiano je wokół ringu. Na ścianach widniały drukowane afi sze, świadectwo słynnych walk, które stoczono w tych murach. W nozdrza bił mocny, gryzący zapach garbo wanej skóry i męskiego potu. Przez długie, prostokąt ne okna, umieszczone bardzo wysoko, wpadało popo łudniowe słońce. Tańczyły w nim drobinki kurzu. - Pewnie go poturbował jakiś osiłek. Ani chybi, chłopak umizgiwał się do jego dziewczyny! No cóż, jeśli ktoś potrafi zrobić z mięczaka prawdziwego mężczyznę, to tylko ty, Dick. - O'Callahan, idąc po obrzeżu sali, obserwował samotnego sportowca, któ ry walił w zwisający z sufitu czerwony worek trenin- 28