Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 040 853
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań642 619

Hawksley Elizabeth - Testament

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :964.9 KB
Rozszerzenie:pdf

Hawksley Elizabeth - Testament.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse H
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 238 osób, 131 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 85 stron)

1 Elizabeth Hawksley TESTAMENT 1 Dyliżans zaskrzypiał i zachwiał się na nierównym bruku głównej ulicy. Co najmniej dwoje spośród jego pasaże- rów musiało podtrzymać się nawzajem, by nie uderzyć w okno pojazdu. Dyliżans zajechał na podwórze przed go- spodą i zatrzymał się. - Piętnaście minut, panie i panowie! - krzyknął woźnica. - Za piętnaście minut ruszamy w dalszą drogę. Z bocznych drzwi gospody wyszedł stajenny i jego młody pomocnik, po chwili zajęli się spoconymi końmi. Ktoś rozłożył schodki przy drzwiach powozu, by pasażerowie mogli wyjść na zewnątrz. - Cirencester, panie i panowie. Kawy? Herbaty? Zapraszam do środka. Stajenny spojrzał na dwie damy odziane w czerń. Starsza była blada i wyglądała na ciężko chorą, młodsza, prawdopodobnie jej córka, rozglądała się dokoła z zainteresowaniem. Stary wyga nie musiał przyglądać im się długo, by zrozumieć, że stać je ledwie na filiżankę kawy, i że nie należy spodziewać się po nich sutego napiwku. Odwrócił się do nich plecami, zupełnie tracąc zainteresowanie tą parą. Tymczasem młodsza dama wysiadła z powozu. - No to jesteśmy na miejscu, mamo - powiedziała i zwróciła się do bagażowego. - Proszę zająć się łaskawie na- szymi bagażami. To te dwie walizy, tam wyżej. - Wskazała na dwa mocno już podniszczone skórzane kufry na dachu dyliżansu. Mężczyzna odwrócił się, splunął na drogę i przywołał służącego, który stał w drzwiach gospody. - Joe, chodź no tutaj. Zabierz bagaże tych pań. - Chodźmy, mamo - radośnie zawołała dziewczyna i ruszyła śladem służącego do wnętrza gospody. Młody słu- żący ocenił możliwości finansowe dwóch dam tak samo trafnie jak jego zwierzchnik, ale był uprzejmym młodzień- cem i szczerze współczuł starszej pani, która wyglądała na chorą i zmęczoną. Po krótkiej wędrówce otworzył łok- ciem drzwi do niewielkiego pokoju z kominkiem, w którym wesoło trzaskał ogień. - Nikt nie będzie tutaj paniom przeszkadzał. Czy zechcą panie napić się kawy? Starsza dama zaczęła kręcić głową, ale jej córka oświadczyła stanowczym tonem. - Tak, proszę przynieść nam kawę. Mamo, usiądź sobie wygodnie, wyglądasz na kompletnie wyczerpaną. Starsza dama opadła z westchnieniem na fotel, zakasłała boleśnie, przykładając chusteczkę do ust, i oznajmiła słabym głosem: - Nazywam się Hartfield. Zostałyśmy tu wezwane. - Zaraz dowiem się, czy nie ma dla pani jakiejś wiadomości - odparł Joe i wyszedł z pokoju. Zapadła cisza. Starsza dama ściągnęła czepek i po chwili grzała szczupłe dłonie przy ogniu. Zaczął się już wrze- sień i choć nie był szczególnie zimny, pani Hartfield wyglądała na zmarzniętą. Pani Jonathan Hartfield miała czter- dzieści pięć lat. Była wdową, drobną i delikatną - łatwo można było się domyślić, że kiedyś była bardzo ładna. Jej ciepłe, brązowe oczy - teraz zapadnięte i podkrążone - były duże i kształtne. Cierpienie wyżłobiło na jej czole kilka zmarszczek, ale usta wciąż zachowały śliczny kształt, zaś dłoni i stóp mogła jej pozazdrościć każda młoda pięk- ność, Córka pani Hartfield, Merab, miała osiemnaście lat, była wyższa od matki i nieco za szczupła, gdyż przez ostat- nie dwa lata rosła zbyt szybko, a jej ciało nie zaokrągliło się jeszcze odpowiednio we właściwych miejscach. Jej włosy stanowiły ciemną, gęstą i pokręconą masę, którą Merab bezskutecznie próbowała ujarzmić, splatając grube warkocze. Odziedziczyła również po matce ciemne lśniące oczy, które były chyba najładniejszym elementem jej urody. Czarna suknia, niezbyt zręcznie przedłużona, nie pasowała do niej ani trochę. Ta zazwyczaj wesoła i ener- giczna dziewczyna, teraz była zdenerwowana, gdyż to właśnie ona czuła się odpowiedzialna za tę podróż. Nie mia- ła jednak innego wyboru. Pani Hartfield zawsze była delikatnego zdrowia, a po śmierci męża - co wydarzyło się przed kilkoma miesiąca- mi - stan jej zaczął się pogarszać w zastraszającym tempie. Jonathan Hartfield zostawił im zaledwie tysiąc funtów, co dawało pięćdziesiąt funtów na rok. Jak mogły z tego wyżyć, skoro wydatki na leczenie wiąż rosły i rosły? Może poradziłyby sobie jakoś, gdyby pani Hartfield bardziej dopisywało zdrowie, gdyż przed zamążpójściem była na- uczycielką śpiewu i zapewne mogłaby znaleźć sobie kilka uczennic. Merab dopiero niedawno skończyła naukę, a szkoła panny Goodison była ciekawym miejscem, w którym każda dziewczyna mogła zdobyć wiele wiadomości i umiejętności przydatnych w życiu dorosłej kobiety. Merab jednak doskonale zdawała sobie sprawę, że tego rodzaju wykształcenie pozwalało jej jedynie na pracę w charakterze guwernantki. Zresztą, nawet gdyby zdołała znaleźć jakąś posadę - sądziła, że mogłaby ewentualnie zająć się uczeniem małych dzieci - co stałoby się wówczas z jej matką? Po śmierci męża pani Hartfield, czyniąc zadość dobrym obyczajom, napisała do swego teścia, którego nigdy nie poznała osobiście. Otrzymała uprzejmą, lecz chłodną w tonie odpowiedź. Nie oczekiwała zresztą niczego ponad to. Jak powiedziała kiedyś do Merab: „Kiedy się pobraliśmy pan Hartfield poprzysiągł, że nie da twojemu tacie zła- manego grosza. I dotrzymał słowa. Nie skontaktował się nawet z twoim tatą, kiedy jego brat zginął na polowaniu. I choć mój drogi Jonathan nie przepadał zbytnio za Edmundem, który w istocie był człowiekiem bardzo nieprzyjem- nym, możesz sobie wyobrazić, co przeżył, kiedy dowiedział się o jego śmierci z gazet. To był dla niego prawdziwy

2 szok!” Szczęśliwie ojciec chrzestny zostawił Jonathanowi tysiąc funtów, toteż mógł zapisać je swej żonie. Dodatkowe kilkaset funtów, które pani Hartfield uzyskała ze sprzedaży drobnych pamiątek i mebli po mężu, pokryły koszty kształcenia Merab. Jonathan nigdy nie żałował decyzji, którą podjął przed laty, opuszczając surowego, autokra- tycznego ojca oraz despotycznego starszego brata, i żeniąc się ze śliczną Abigail Cooper. Poznał ją na przyjęciu, które uświetniała swym śpiewem. Niestety, teraz sprawy przybrały zły obrót. Płuca pani Hartfield zawsze były bardzo delikatne. „Za długo wy- stawałam w przeciągach, w tych zimnych holach”, mawiała często. „A w młodości byłam bardzo nierozsądna. Śpiewaczka powinna dbać o swoje gardło, ale ja byłam nierozważna i często zapominałam szalika”. Wreszcie, któregoś dnia lekarz wziął Merab na stronę i oznajmił bez ogródek: - Przykro mi, panno Hartfield. Prawe płuco pani matki jest poważnie zainfekowane. Musi prowadzić bardzo ustabilizowany tryb życia. Merab przełknęła ciężko i po chwili milczenia odparła: - Rozumiem. Z przerażeniem myślała o przyszłości. Jej matka potrzebowała najlepszej opieki. Skąd jednak miały wziąć pie- niądze na cotygodniową wypłatę dla lekarza? Pochłonęłoby to wszystkie ich oszczędności. Tego wieczora Merab napisała do swojego dziadka, którego nawet nie znała. Nie było to łatwe. Skoro ten czło- wiek nie pogodził się z jej ojcem, który po śmierci wuja Edmunda był jego jedynym żyjącym synem, i skoro nie zaofiarował pomocy jej matce, kiedy ta została sama, trudno było liczyć na to, by zechciał pomóc im teraz. Była to bardzo nikła nadzieja, jednak Merab wiedziała, że musi spróbować. Ku swemu zdumieniu dwa tygodnie później otrzymała odpowiedź. Nie były to wyrazy radosnego powitania, a pan Hartfield nie przysłał im żadnych pieniędzy, jednak zapraszał je do swego majątku, zwanego Hartfield Hall, i zgodził się je utrzymywać w zamian za pięćdziesiąt funtów rocznie i pomoc Merab przy utrzymaniu domu. Poin- formował ją, jak dojechać dyliżansem do przystanku Cirencester, gdzie obie panie miały się znaleźć po południu, trzeciego września 1809 roku, i skąd miał je zabrać służący pana Hartfielda. W drzwiach pokoju ukazał się Joe; przyniósł na tacy filiżankę kawy i mały talerzyk z ciasteczkami. Postawił to wszystko na stoliku obok pani Hartfield. - Mam dla pani wiadomość - oświadczył. - Farmer Willet podwiezie panią do Hartfield Hall, kiedy będzie wra- cał z targu. Przyjedzie tu za jakąś godzinę. Może wcześniej, jeśli sprzeda świnie. Panna Hartfield z trudem stłumiła chichot. Wizja podróżowania na jednym wozie ze świniami miała w sobie pewien urok, Merab była już jednak dość dorosła, by zrozumieć, jak gruboskórnie zachował się jej dziadek, skazu- jąc chorą kobietę na takie niewygody. Kiedy jednak pan Willet przybył już na miejsce, okazało się, że nie czekają ich aż tak spartańskie warunki, jak się obawiały. Ławeczka woźnicy była obita miękką tkaniną, wszystkie świnie na szczęście zostały sprzedane, a pani Hartfield i Merab mogły siedzieć obok pana Willeta w całkiem przyzwoitych warunkach i ogrzewać nogi ciepłym kocem, który zostawiła tam zapobiegliwa pani Willet. Sam farmer Willet był uprzejmym mężczyzną około pięćdziesiątki; miał wesołą, czerwoną twarz. Merab poczuła, że powoli wraca jej naturalny optymizm. Być może wszystko ułoży się znacznie lepiej, niż przypuszczały. Merab nie wiedziała o tym, że jej list przybył do Hartfield Hal! w wyjątkowym momencie, gdyż tego samego dnia pan Hartfield otrzymał zawiadomienie o śmierci swego kuzyna, Marka Sandiforda, który zgodnie z jego za- mierzeniami miał zostać dziedzicem fortuny Hartfieldów. Pan Sandiford skończył niedawno sześćdziesiąt dziewięć lat i już od dłuższego czasu miał poważne kłopoty ze zdrowiem, jednak pan Hartfield, rześki siedemdziesięcio- siedmiolatek, nie przejmował się zbytnio chorobą swego kuzyna. Dlatego też wiadomość o śmierci Marka spadła na niego jak grom z jasnego nieba. Pan Sandiford, cioteczny kuzyn, był jedynym krewnym, dla którego Julian Hartfield, czuł odrobinę sympatii. Kiedyś, dawno temu, dziesięcioletni Julian uratował tonącego dwulatka, Marka, i od tego czasu czuł się, w pew- nym sensie, jego właścicielem i opiekunem. Marek, jako dorosły już człowiek, podtrzymywał ten kontakt, nie oka- zując w żaden sposób, że chciałby zawłaszczyć siedzibę Hartfieldów. W rzeczywistości uważał po prostu, że wy- dziedziczenie Jonathana Hartfielda było zwyczajnym blefem, i że kuzyn Julian w końcu uczyni to, co uczynić po- winien, to znaczy zostawi Hartfield swojemu jedynemu żyjącemu synowi. Jednak Marek umarł, a to oznaczało spore kłopoty. Problem polegał na tym, że syn pana Sandiforda, dwudzie- stoletni Rowland, student Oksfordu, zajął się czymś, czego Julian Hartfield absolutnie nie aprobował. Nie chodziło tu o kobiety czy hazard (pan Hartfield uważałby to za normalne, choć godne pożałowania słabostki młodego czło- wieka), lecz o politykę. Rowland miał głowę nabitą ideami, które w żaden sposób nie licowały z jego statusem społecznym, i zaraził się tymi bzdurami o powszechnym prawie do głosowania i podobnymi nonsensami. Kiedy ten zarozumiały szczeniak pojawił się ostatnim razem w Hartfield Hall, miał czelność zaproponować kuzynowi Julianowi, by założył w wiosce szkołę! Równie dobrze mógłby go namawiać do wzniecenia rewolucji! „Zacznie się od szkoły, a potem będą bunty i radykalne pamflety. Nie pozwolę, by takie rzeczy kiedykolwiek zdarzyły się w

3 Hartfield. Ucząc niższe klasy czytania i pisania, tylko zachęca się je do narzekań i wybujałych żądań”. Teraz Marek nie żył, a Rowland stał się następnym dziedzicem Hartfield - chyba że Julian Hartfield zmieniłby nagle zdanie. Gdy więc otworzył list od Merab, nie wyrzucił go natychmiast do kosza na śmieci, co zrobiłby za- pewne zaledwie kilka dni wcześniej. Wciąż planował uczynić Rowlanda spadkobiercą (Julian szczycił się tym, że nigdy nie zmienia zdania), ale doszedł do wniosku, że należy utrzeć mu nieco nosa i pokazać, że są inni, bliżsi krewni, którym może zostawić majątek, jeśli tylko zechce. Tak więc pani Hartfield - bo chyba tak, niestety, musiał ją nazywać - i jej córka mogły przyjechać do jego po- siadłości. Dziewczyna mogła się nawet okazać całkiem przydatna. Dotychczasowa gospodyni, pani Barden, była już dosyć stara i coraz częściej mówiła o wyjeździe do swojej córki. Gotów był więc pozwolić, by jego synowa i ta Merab - cóż to za imię! - przejęły obowiązki gospodyni i zarobiły na swoje utrzymanie. Wszystko wskazywało na to, że pani Hartfield nie pociągnie już długo, jednak jej teść miał nadzieję, że Row- land i tak zdąży się przekonać, jak wielkie zagrożenie stanowi ona i jej córka. Pan Hartfield wyprostował się i pociągnął za dzwonek. Pani Barden nie mogła się wprost doczekać, kiedy znów wróci do kuchni. Gdyby nie spora tusza i wrodzona godność, zapewne pobiegłaby tam co sił w nogach. - Pomyśl tylko! Przyjeżdża żona pana Jonathana i jego dziecko! - zawołała, gdy tylko stanęła w drzwiach. - Och, to był taki miły chłopiec. Zawsze miał dla nas dobre słowo. Poprawiła niesforny kosmyk siwych włosów i położyła dłoń na falujących gwałtownie piersiach. Pan Tilling, ogrodnik, który przyniósł właśnie świeże warzywa, spojrzał na nią ze zdumieniem. - Ciekawe, dlaczego to zrobił - powiedział, drapiąc się w głowę. - Przecież nie chciał mu przebaczyć nawet po tym, jak zginął pan Edmund. To nie ma sensu. - Teraz też nie wita ich z otwartymi rękami - odparła pani Barden. - Kazał mi przygotować wschodni pokój i tę małą klitkę obok. Farmer Willet skręcił z głównej drogi i wjechał w bogato zdobioną żelazną bramę. - Jesteśmy na miejscu, drogie panie. To jest właśnie Hartfield Hall. - Wygląda na nieco zaniedbane - zauważyła Merab, rozglądając się dokoła. Brama opleciona była bluszczem, a budka dla służby wymagała natychmiastowego remontu. Ogród porastała wysoka trawa i chwasty; kilka okien było zabitych deskami. - Pan Hartfield nie jest zbyt rozrzutny, jeśli rozumie pani, co chcę przez to powiedzieć. Trzeba jednak przyznać, że ziemia nie leży odłogiem, a pan Hartfield nie skąpi na nią grosza. Wszystkie potrzebne prace zawsze zrobione są na czas. Ale poza tym nie robi już nic więcej. Pan Willet zamilkł nagle, przypomniawszy sobie, że mówi do wnuczki pana Hartfielda. Kiedy wyjechali zza zakrętu, ujrzeli dom w całej okazałości. Był to skromny budynek z szarego kamienia, wzniesiony jeszcze w poprzednim stuleciu. Jego projektanci starali się zachować idealną symetrię; po obu stronach wysuniętego do przodu portyku znajdowały się trzy okna. Do drzwi frontowych prowadziły niewysokie kamienne stopnie, zabezpieczone półkolistą balustradą. Merab zauważyła, że trawnik przed wejściem jest starannie przy- strzyżony. Choć trudno jej było znaleźć jakieś jaskrawe przykłady zaniedbania, miała wrażenie, że nikt się o ten dom nie troszczy. Być może dlatego, że w pobliżu nie rósł ani jeden krzak róży, ani jedno kłącze winorośli nie mąciło szarej monotonii surowych kamiennych ścian. Pan Willet zatrzymał wóz, zeskoczył na ziemię i zapukał do drzwi. Potem pomógł obu damom zsiąść z wozu i zdjął ich bagaże. Drzwi frontowe otworzyły się gwałtownie i na kamiennych schodkach ukazała się pani Barden. Merab i pani Hartfield wymieniły zdumione spojrzenia. Kim jest ta kobieta? I dlaczego pan Hartfield nie wyszedł się z nimi przywitać? - Jestem Abigail Hartfield - oświadczyła starsza dama z godnością. - A to moja córka. Mam nadzieję, że ktoś nas tu oczekuje. Pani Barden dygnęła z szacunkiem. - Nazywam się Barden, proszę pani. Jestem tutaj gospodynią. Pana Hartfielda nie ma w tej chwili w domu i wróci późno. Proszę wejść. Odwróciła się do Merab, która przyglądała jej się z zainteresowaniem. Gospodyni nie miała wątpliwości, że ta dziewczyna jest córką wdowy po Jonathanie. - Panno Hartfield, zapraszam do środka - powiedziała. - Wszyscy tu bardzośmy lubili pana Jonathana, a pani jest do niego taka podobna... - Pan Jonathan też był w młodości tak uroczo niezgrabny, pomyślała. Merab rozpromieniła się. - Mój ojciec był bardzo przystojny - oznajmiła ze śmiechem. - Wątpię, czy kiedykolwiek mu dorównam. - Kiedy miał mniej więcej tyle lat, co pani, był wysoki i chudy; sama skóra i kości, jak źrebak - powiedziała pa- ni Barden, pozwalając sobie na lekki uśmieszek.

4 - W takim razie jest jeszcze dla mnie jakaś nadzieja - odparła Merab. - Biedna Mama całkiem się już poddała. Myślała, że będę szczupła, delikatna i drobna tak jak ona, a zamiast tego dochowała się takiej żyrafy. - Nonsens, moja droga. - Tym razem uśmiechnęła się pani Hartfield. - Jestem bardzo dumna z mojej wysokiej córki. Dziękujemy pani za miłe powitanie, pani Barden. Jestem pewna, że nie zrozumie mnie pani źle, jeśli po- wiem, że nie wiedziałyśmy, czego się spodziewać. Pani Barden zaprowadziła obie damy na górę i pokazała im pokoje. Nim się pożegnała, zapewniła panią Hart- field, że jedna ze służących przyniesie jej kolację na tacy i butelkę z ciepłą wodą do ogrzania łóżka. - Bo widzę, że jest pani już porządnie zmęczona i pewnie z chęcią położyłaby się pani do łóżka. - Potem pani Barden odwróciła się do Merab i oświadczyła już mniej radosnym tonem: - Pan Hartfield prosił, by zjadła pani z nim dzisiaj kolację, panno Merab. Zazwyczaj jada o wpół do siódmej, więc przyjdę tutaj i zaprowadzę panią na dół jeszcze przed gongiem. - Dzię...dziękuję pani, pani Barden - wyjąkała Merab. - Biedne dziecko - powiedziała pani Barden do pana Tillinga, kiedy powróciła już do kuchni. Ogrodnik został tu wezwany, by pomóc przy wnoszeniu bagaży obu dam na górę. - Powiadam ci, zbladła jak ściana. I wcale się jej nie dziwię. Tymczasem Merab pomogła matce rozpakować bagaże, a kiedy już podała jej krople i była pewna, że niczego jej nie brakuje, przeszła do swego pokoju. Obejrzawszy szybko niewielkie pomieszczenie, podeszła do małej toa- letki, by przejrzeć się w lustrze. To, co ujrzała, wcale nie napełniło jej odwagą. Wyglądała blado, miała ciemne kręgi pod oczami i - o zgrozo! - krostkę na samy środku brody. Sukienka była pomięta i przykurzona po podróży, a pończochy ochlapane błotem. Przynajmniej temu ostatniemu mogła zaradzić. Pogrzebała w kufrze ze swoimi ubraniami i odszukała parę czys- tych pończoch, pantofle na wieczór, czysty kołnierzyk i parę mankietów. W kącie pokoju na żelaznej podstawce stała miednica, w której służąca zostawiła trochę wody. Merab umyła dłonie i twarz. Woda była zimna, lecz przy- jemna i dziewczyna poczuła się nieco pewniej. Potem przyczesała niesforne włosy i zrobiła wszystko, co w jej mocy, by wyglądać schludnie i elegancko. Niestety, nie mogła poradzić nic na tę przeklętą krostkę. Nie zdawała sobie sprawy, że jej szczupła twarz zdradzała nieprzeciętną inteligencję, a wielkie ciemne oczy stanowiły obietnicę przyszłej piękności. Zostało jeszcze dziesięć minut do kolacji, więc Merab przysiadła na skraju łóżka i rozejrzała się dokoła. Nie miała złudzeń co do tego, że traktuje się je tutaj jak ubogie krewne. Co prawda łóżko wyglądało całkiem przyzwo- icie - Merab stwierdziła, że jest dość miękkie i równe - lecz wszystko inne przypominało przypadkową zbieraninę starych mebli, które dopiero co ściągnięto ze strychu - i tak było w istocie. Toaletka, na przykład, z pewnością dni największej świetności miała już za sobą. Mahoniowa komoda o zaokrąglonych kształtach musiała być niedawno wypolerowana, gdyż dziewczyna czuła jeszcze zapach wosku, jednak zaledwie kilka uchwytów pasowało do cało- ści. Zasłony z pewnością szyte były na całkiem inne okno, a zniszczony dywan został nieudolnie załatany w jed- nym z rogów. Z drugiej strony, tłumaczyła sobie Merab, pani Barden traktowała je bardzo uprzejmie, a dopóki matka miała odpowiednią opiekę, nie było większych powodów do narzekań. Wspominanie tego, co było, albo tego, co mogło być, nie miało najmniejszego sensu. Dokonała najlepszego z możliwych wyborów, a teraz musiała to jak najlepiej wykorzystać, na dobre czy na złe. Jak to mawiała panna Goodison w szkole? „Trzeba być ponad to, dziewczęta!” No cóż, spróbuje być ponad to. Tuż przed wpół do siódmej pani Barden zapukała do drzwi. - Zaprowadzę panią na dół, panno Merab - powiedziała. Spojrzała z aprobatą na dziewczynę. Zauważyła, że umyła się, wyczyściła ubranie i zrobiła wszystko, co w jej mocy, by przypodobać się swemu dziadkowi. Nie daj Boże, by pan Hartfield miał jeden z tych swoich okropnych humorów. - Pan Hartfield czeka w bibliotece. Kiedy Merab weszła do biblioteki, ujrzała wysokiego siwego mężczyznę ubranego w skórzane bryczesy. Sta- rzec nosił przypudrowaną perukę z zeszłego wieku, jego twarz była szczupła i pomarszczona, a pod krzaczastymi brwiami lśniły zimne szare oczy. Cała twarz była sztywna i ponura, jakby nigdy nie padał na nią blask słońca. Jako dziecko Merab uwielbiała słuchać opowieści ojca z czasów jego młodości. Ze szczególną przyjemnością, zmieszaną jednak z odrobiną strachu, wsłuchiwała się w historie o atakach strasznego, zimnego gniewu, w jaki wpadał jej dziadek, Wydawał jej się wtedy straszniejszy od trolli, gdyż nie można go było przechytrzyć. Teraz przekonała się, że jej ojciec ani odrobinę nie przesadzał. Merab poczuła nagle, że opuszcza ją wszelka odwaga, jej dłonie stały się zimne i niezręczne. Wzięła głęboki oddech, podeszła bliżej i dygnęła grzecznie. - Dobry wieczór, sir. Zimne oczy zmierzyły ją od góry do dołu. Jeśli niezwykłe podobieństwo do nieżyjącego syna wzruszyło starca, nie okazał tego w żaden sposób. - Merab. Cudzoziemskie imię. Merab wyprostowała się. - To imię biblijne - odparła, urażona. - Merab była księżniczką, córką króla Saula. Zostałam tak nazwana na cześć siostry mojej mamy, która umarła bardzo młodo. Dziewczyna podniosła dumnie głowę. Postanowiła już wcześniej, że będzie uprzejma i miła, by dziadek nie

5 mógł zarzucić niczego jej manierom. Nie znaczyło to jednak, by miała pozwolić się zastraszyć i upokorzyć. Pan Hartfield rzucił jej gniewne spojrzenie, nie powiedział już jednak nic, tylko wskazał, by jako pierwsza we- szła do jadalni. Ta kolacja była jednym z najdziwniejszych posiłków, jakie Merab kiedykolwiek spożyła. Dziadek siedział w absolutnej ciszy i ani razu nie poczęstował jej winem, choć sam obficie się nim raczył. Sama jadalnia była bardzo dużym pomieszczeniem, a przy wielkim stole mogły zasiąść co najmniej dwa tuziny ludzi. Srebrna zastawa opa- trzona była herbem Hartfieldów, a porcelana była o wiele ładniejsza i lepsza od naczyń, z których Merab jadała w domu. Większa część pokoju ginęła w ciemnościach, gdyż pan Hartfield najwyraźniej nie zamierzał marnować świeczek. Używał tylko dwóch świeczników, z których jeden stał przed Merab, drogi zaś przed nim samym, po drugiej stronie stołu. Pod koniec posiłku pan Hartfield pociągnął za dzwonek; po chwili w jadalni ukazała się pani Barden. - Pani Barden, od dzisiaj panna Hartfield będzie jadać na górze, razem ze swoją matką. Mogę się doskonale obejść bez jej towarzystwa. Obie panie mogą korzystać ze starego salonu mojej żony. - Starzec odwrócił się do Merab i rzekł: - A ty, wymoczku, lepiej nie wchodź mi w drogę. Bohaterki romantycznych powieści w podobnych sytuacjach podbijają swym wrodzonym wdziękiem i czarem serca najbardziej nawet antypatycznych i gburowatych krewnych; jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki w pobliżu pojawiają się młodzi mężczyźni, a utraceni niegdyś krewni wracają nagle do kraju i obsypują pieniędzmi ubogą kuzynkę. Nic podobnego nie przydarzyło się Merab. Jej matka umarła cichutko niecały rok później. Merab zajęła w koń- cu miejsce pani Barden i przy pomocy pana Camberwella, prawnika rodziny Hartfieldów, zdołała wynegocjować roczne wynagrodzenie w wysokości dwudziestu funtów - połowę tego, co jej dziadek płacił pani Barden. Przez pierwsze osiemnaście lat swego życia Merab była uwielbianym przez rodziców, rozpieszczanym dziec- kiem. Teraz nagle musiała radzić sobie zupełnie sama. Osoba o słabszym charakterze mogła zupełnie stracić ducha, mając przed sobą wizję zamknięcia w wielkim wiejskim domu, w towarzystwie swarliwego starca. Merab posta- nowiła jednak - czym dowiodła, że jest nieodrodną córką swego ojca - że pomimo niechęci dziadka sama stworzy sobie warunki, które pozwolą jej prowadzić satysfakcjonujący żywot. Wciągnęła w swój plan ogrodnika. - Panie Tilling - powiedziała pewnego dnia, wkrótce po tym, jak pani Barden zrezygnowała z posady i wyjecha- ła do swej córki. - Chciałabym hodować kury. Mam nadzieję, że będzie mi pan służył radą. Tilling pokręcił głową. - Pan Hartfield nie pozwoli na to. - Nie zamierzam prosić go o pozwolenie - odparowała Merab. - Wie pan równie dobrze jak ja, że on nie zgo- dziłby się na nic, co mogłoby mi dać choć odrobinę pieniędzy. Postanowiła, że jeśli już musi zostać gospodynią, będzie zawsze stać po stronie służby, a to z zasady wyklucza- ło ślepe posłuszeństwo i lojalność względem dziadka. Lojalność, w pojęciu Merab, była czymś, na co każdy musi sobie zasłużyć. Tilling spojrzał na nią z respektem. - Stara pani Hartfield trzymała kury - przyznał wreszcie. - Za ogrodem od strony kuchni. - Może mi pan pokazać to miejsce? Po drodze Merab wyjawiła ogrodnikowi swój plan. - Wioska znajduje się w opłakanym stanie. Jest tylko jedna studnia. Niektóre chaty są okropnie zawilgocone i nie ma tu żadnej szkoły. Coś trzeba z tym zrobić, ale zdaję sobie sprawę, że dziadek nie ruszy nawet palcem. Jed- nak gdybym zdołała zarobić trochę grosza dzięki tym kurom, mogłabym kupić choćby podstawowe lekarstwa. - Powinna pani porozmawiać z farmerem Willetem - podsunął Tilling. - On jeździ co tydzień na targ i na pewno zgodziłby się wziąć dodatkowy koszyk jajek czy nawet warzyw. Ogrodnik mrugnął porozumiewawczo, bo warzywa należały przecież do pana Hartfielda. Merab uśmiechnęła się w odpowiedzi. Zamierzała rozszerzyć swą działalność na tyle, na ile tylko było to moż- liwe, toteż świadomość, że Tilling stoi po jej stronie, napawała ją otuchą. Dwa tygodnie później, kiedy kurnik został już zreperowany, Merab rozpoczęła hodowlę kur i po jakimś czasie zdołała zapewnić sobie stały dochód ze sprzedaży jaj. Wszystkie pieniądze przeznaczała na potrzeby wioski, szyb- ko jednak odkryła, że wymaga to sporej pomysłowości, gdyż jej dziadek, który uważał takie postępowanie za nie- dopuszczalne „rozpieszczanie wieśniaków”, gdyby się o tym dowiedział, na pewno stanowczo zabroniłby jej roz- dawać pożywne zupy i lekarstwa chorym mieszkańcom wioski. Na szczęście oni także byli w pełni świadomi, że jej działalność musi pozostać w ukryciu, i pan Hartfield nigdy nawet nie podejrzewał, co dzieje się pod jego bo- kiem. Dziadek Merab żył jeszcze przez siedem lat i do samej śmierci był zimny i nieustępliwy. Przez pierwsze pięć lat, kiedy wciąż mógł się ruszać, wyjeżdżał od czasu do czasu do Londynu, gdzie spotykał się na lunchu w swoim klubie z młodym kuzynem Rowlandem, wzywanym specjalnie na tę okazję ze swojej posiadłości w Wiltshire.

6 Te spotkania nie sprawiały jednak panu Hartfieldowi większej przyjemności. Co prawda Rowland nie był już tak radykalny w swych poglądach jak kilka lat wcześniej - a przynajmniej miał na tyle taktu, by nie okazywać tego zbyt ostentacyjnie - pozostał jednak ma tyle zuchwały, że zbudował szkołę w swojej wiosce i wciąż chciał kandy- dować do parlamentu z listy partii reformatorów. - Przeklęty głupiec! - powiedział pan Hartfield do Merab, kiedy wrócił już do domu. - Na szczęście nie zajdzie zbyt daleko. Posiadłość Merryn Park nie jest w stanie dać więcej niż tysiąc pięćset funtów zysku rocznie, pomimo tych wszystkich nowomodnych metod upraw, a wejście do parlamentu będzie go kosztowało co najmniej kilka tysięcy. Po śmierci Abigail, pan Hartfield, choć niechętnie, pozwolił Merab dołączyć do grona dorosłych i co jakiś czas jadał z nią wspólnie kolację. Merab zauważyła, że nigdy nie był specjalnie zadowolony z jej towarzystwa, jednak tylko ona mogła spełniać rolę publiczności, której skarżył się na bezeceństwa Rowlanda, a przy tym mógł droczyć się z nią, wspominając co jakiś czas o dziedzicu posiadłości Hartfield. - Może znajdzie jakiegoś mecenasa - zauważyła rozsądnie Merab. Wysłuchiwała opowieści o niegodziwościach Rowlanda od dnia, gdy zaczęła jadać przy jednym stole z dziadkiem, i żywiła pewną sympatię dla swego nieznane- go kuzyna. - Nie będzie robił tego za moje pieniądze - warknął dziadek. - I nie myśl sobie, że to znaczy, że zostawię je to- bie, wymoczku. Oddam wszystko na cele dobroczynne. Merab milczała. Słyszała to już wiele razy, a poza tym nie do końca mu wierzyła. Choć starzec ciskał pioruny gniewu na swego kuzyna, przy okazji następnej podróży do Londynu znów się z nim spotykał. Merab odważyła się kiedyś zauważyć, że chętnie poznałaby swego kuzyna, jednak pan Hartfield nigdy nie zapraszał Rowlanda do sie- bie, zapewne z czystej złośliwości względem wnuczki. Jedną z jaśniejszych stron życia Merab była znajomość ze szkolną przyjaciółką Amelią, która poślubiła sir Thomasa Wincantona i mieszkała teraz w Bath. Od czasu do czasu Merab mogła ją odwiedzać dzięki uprzejmości sir Thomasa, który przysyłał po nią powóz. Kiedy Merab po raz pierwszy wybierała się do Bath, pan Hartfield ostro się temu sprzeciwiał. - Masz tutaj pracę, moja panno, nie zapominaj o tym - grzmiał. - Wycieczka do Bath, jeszcze czego! Nie, nie ma mowy! - Lady Wincanton często namawiała mnie, bym u niej zamieszkała, sir - odparła Merab. - Teraz, gdy mama już nie żyje, może wolałby pan, bym się tam przeniosła? Było to dość ryzykowne posunięcie ze strony Merab. Choć bardzo kochała Amelię, nie chciałaby wykorzysty- wać jej dobrego serca, a wiedziała, że sir Thomas na pewno nie zgodziłby się przyjmować od niej jakichkolwiek pieniędzy. Dziadek z kolei wolał się dobrze namyślić, nim dobrowolnie pozbawił się pięćdziesięciu funtów rocznie i dobrej gospodyni, której płacił zaledwie dwadzieścia funtów. Po chwili odburknął więc tylko: - Zgoda, możesz jechać. Po powrocie Merab dowiedziała się, że dziadek obniżył jej płacę. Niechęć pana Hartfielda do wnuczki nie słabła ani drobinę - prawdopodobnie wzmagał ją jeszcze fakt, że zaw- sze gdy objeżdżał swoją posiadłość, zewsząd słyszał pochwały na cześć Merab. - Jak się czuje panna Merab? - pytali chłopi. Pewna stara kobieta, która od dawna narzekała na cieknący dach, powiedziała do pana Hartfielda: - Mam nadzieję, że panna Merab miewa się dobrze, sir. Kiedy przychodzi tutaj, to tak, jakby samo słońce wchodziło pod mój dach. Starzec ignorował wszystkie te pochwały. Po powrocie do domu powiedział do wnuczki: - Nie pozwolę, żebyś rozpieszczała wieśniaków, moja panno. To banda nierobów. Co robiłaś u starej pani Lane, hę? - Czytałam jej Biblię, sir - odparła Merab. Przyniosła także staruszce owoce z sadu pana Hartfielda i lekarstwo na reumatyzm, o tym jednak nie wspomniała. Życie na wsi służyło jej dobrze przynajmniej pod jednym względem. Kiedy przyjechała do Hartfield Hall, była chudą, kościstą dziewczyną, której twarz pokrywały często młodzieńcze pryszcze. W miarę upływu lat jej figura stała się pełniejsza. Dzięki długim spacerom po okolicy poruszała się lekko i elegancko, a czyste powietrze oczy- ściło jej cerę. - Taka z niej ładna dziewczyna - mówiła pani Barden do Tillinga. - Ma cudowną skórę i piękne oczy. Ale kto ją tutaj widzi? Kiedy Merab miała dwadzieścia sześć lat, los sam odpowiedział na to pytanie. Kilka lat wcześniej pan Hartfield miał wylew, i Merab przy pomocy prawnika rodziny Hartfieldów, pana Camberwella, stopniowo przejmowała coraz więcej obowiązków związanych z utrzymaniem posiadłości. Dziadek wcale nie polubił jej przez to bardziej, ale chcąc nie chcąc musiał uznać, że robi to dobrze. Dzięki temu Merab mogła przynajmniej wpłynąć bardziej na poprawę sytuacji mieszkańców wioski. Niestety, oznaczało to także, że nie mogła odwiedzać Amelii w Bath. Wreszcie szóstego grudnia 1816 roku po drugim wylewie i tygodniu bezsennych nocy dla Merab, Julian Hart- field zmarł, nie kochany i nie opłakiwany przez nikogo.

7 Kiedy już było po wszystkim, Merab stała obok łóżka i patrzyła na nieruchome ciało, na twarz, która była rów- nie zimna i bezduszna po śmierci, jak i za życia. Jestem wolna, pomyślała Merab. Ale te słowa nic teraz dla niej nie znaczyły. Czuła jedynie ogromne zmęczenie i znużenie. Pan Camberwell przyjechał do Hartfield Hall jeszcze tej samej nocy i dopilnował, by zamieszczono wiadomość o śmierci pana Hartfielda w gazetach, a sam napisał do Rowlanda Sandiforda, informując go o dacie pogrzebu. Merab z zainteresowaniem oczekiwała przybycia Rowlanda. Jego młodzieńczy zapał zawsze jej się podobał i zakładała, że człowiek, który tak bardzo dba o edukację mieszkańców swej wioski i o prawa biednych ludzi, sam także musi być sympatyczny. Kiedy usłyszała nadjeżdżający powóz, podekscytowana wybiegła na zewnątrz, by przywitać tak długo oczekiwanego gościa. Z karety wyszedł wysoki, elegancki mężczyzna w wieku około dwudziestu dziewięciu lat. Serce Merab zabiło nagle mocniej, gdyż ku swemu zdumieniu ujrzała, że młody mężczyzna ma takie same ciemne kręcone włosy jak ona. Potem Rowland odwrócił głowę w jej stronę, a wtedy ciepłe słowa powitania zamarły na ustach Merab - poza włosami pan Sandiford był uderzająco podobny do jej dziadka, miał taki sam wąski nos i zimne oczy. Spojrzał na nią obojętnie i spytał: - A kimże pani jest? - M... Merab Hartfield - wykrztusiła. - Nie wiedziałem, że Julian miał jakieś nieślubne dzieci. Merab zaczerwieniła się. - Jestem córką Jonathana Hartfielda, sir, a nie żadnym bękartem. Chyba słyszał pan o mnie? Rowland zmierzył ją zimnym spojrzeniem. - Nigdy. Widziała, jak zacisnął pięści, aż zbielały mu kostki. Nie czekając na odpowiedź, odwrócił się i wszedł do domu. Merab, urażona i rozczarowana, powoli ruszyła w jego ślady. Przez cały dzień sytuacja nie zmieniła się. Rowland traktował ją z lodowatą uprzejmością i nie pozwalał sobie niczego wytłumaczyć. Nim nadszedł czas pogrzebu, Merab była wyczerpana. Ponieważ damy nie chodziły na pogrzeby, Merab została w domu. Przygotowała herbatę i ciastka w jadalni i czekała, aż pan Camberwell i jej kuzyn wrócą z cmentarza, by oficjalnie odczytać testament. Merab starała się nie martwić zbytnio, ale oczywiście nie mogła przestać myśleć o tym, co stanie się z jej pięć- dziesięcioma funtami. W chwilach optymizmu łudziła się nadzieją na jakiś drobny spadek. Kuzyn Rowland natu- ralnie odziedziczy całą posiadłość, ale czy ona nie dostanie też jakiejś drobnej sumy? Tysiąc funtów zmieniłoby nieustanną walkę o utrzymanie się na powierzchni w wygodne i bezpieczne życie. Dziadek powiedział kiedyś w przypływie słabości: „Dopilnuję, żebyś miała z czego żyć”, i uśmiechnął się posępnie. Merab nie ośmieliła się nig- dy zapytać, co miał na myśli. Z oddali dobiegł turkot kół powracającej karety. Merab zaczęła zapalać świece, gdyż krótki grudniowy dzień zbliżał się już do końca. Służąca poszła otworzyć drzwi. Po chwili do pokoju wszedł pan Camberwell z walizeczką w dłoni. Tuż za nim szedł Rowland. Prawnik powiedział kilka słów o pogrzebie, ale Rowland milczał. Nieco onie- śmielona Merab poprosiła, by obaj panowie usiedli, i zadzwoniła po herbatę. Kiedy w drzwiach pojawiła się służąca z tacą, Merab zapytała: - Herbaty, panie Camberwell? Panie Sandiford? - Nie ośmieliła się mówić do niego „kuzynie Rowlandzie”. - Dziękuję, panno Hartfield - odparł pan Camberwell, nadaremnie czekając, aż młodszy mężczyzna przemówi pierwszy. - Z przyjemnością wypiję filiżankę gorącej herbaty. Kiedy opróżnili już filiżanki i zjedli kilka owocowych ciasteczek, pan Camberwell powiedział: - Pani pozwoli, panno Hartfield, że przejdę teraz do odczytania testamentu. - Na miłość boską, miejmy to już za sobą - odezwał się Rowland chrapliwym głosem. Merab spojrzała na niego ze zdumieniem. Przecież chyba wiedział, że to on ma dziedziczyć? Pan Camberwell poczekał, aż służąca sprzątnie ze stołu, potem wyjął jakieś papiery, założył okulary, odchrząk- nął i oznajmił: - Muszę państwa zapewnić, że pan Hartfield sporządził ten testament wbrew moim radom. Jednak jest on cał- kowicie zgodny z prawem i ważny. Nagle w pokoju zrobiło się bardzo zimno. „O mój Boże - pomyślała Merab - więc on naprawdę zapisał wszyst- ko na cele dobroczynne”. Dokument datowany był na zeszły rok, dokładnie kilka dni po tym, jak pan Hartfield przeszedł pierwszy wylew. Pierwsza strona dotyczyła rutynowych spraw związanych z odprawą służących oraz emeryturą dla pana Tillinga i pani Barden. Niewielka kwota została przeznaczona na kościół parafialny, a miejscowy pastor i jego żona dostali po dziesięć gwinei każde. Tysiąc funtów Merab zostało oddane do jej pełnej dyspozycji. Merab przymknęła oczy, dziękując Bogu. Potem pan Camberwell odchrząknął i przeczytał: - Przekazuję mój cały majątek i cały kapitał mojemu kuzynowi Rowlandowi Sandifordowi z Merryn Park w

8 hrabstwie Wiltshire pod warunkiem, że w przeciągu sześciu miesięcy od daty mej śmierci poślubi moją wnuczkę, pannę Merab Elizę Hartfield z Hartfield Hall, hrabstwo Gloucestershire. Jeśli którakolwiek ze stron nie zgodzi się na tenże warunek, cały mój majątek ma być podzielony pomiędzy Towarzystwo Wspierania Wdów i Sierot oraz Fundusz Królowej Charlotte dla Biednych Marynarzy. Merab czuła, jak krew odpływa jej z twarzy. - Czy mój dziadek oszalał? - spytała cicho. - Przecież to jest... to jest skandaliczne! Rowland podniósł się z krzesła. - Bardzo ładnie - uśmiechnął się szyderczo. - Widzę, że to pani sprawka. Nie tylko pilnowała pani dla siebie majątku, ale przy okazji chciała sobie upolować męża! - Zmierzył ją pogardliwym spojrzeniem, jakby jej pocero- wana czarna sukienka, niemodna fryzura i blada cera budziły w nim odrazę. - Jak pan śmie! - Panie Sandiford... - zaczął pan Camberwell, skonsternowany. - Naprawdę, nie mogę pozwolić na to, by... Rowland przerwał mu gniewnym głosem: - Och, mam dość odwagi, by mówić prawdę, kiedy jest tak oczywista. - Zwrócił się do Merab. - Proszę spojrzeć na siebie - zaniedbane bezguście pod trzydziestkę. Jak inaczej mogłaby pani zdobyć męża? To wszystko pani sprawka! Merab była tak wściekła, że jej głos drżał lekko, gdy przemówiła: - Gdyby zastanowił się pan choć przez moment, choć nie wiem, czy jest pan w stanie zrobić cokolwiek, co wy- maga myślenia - mówiła lodowatym tonem - przypomniałby pan sobie z pewnością, że przez całe życie mój dzia- dek nie uczynił nic prócz tego, co sam chciał robić. Nie tylko więc po raz pierwszy słyszę o tym niedorzecznym pomyśle, ale powiem panu od razu, że nie chcę mieć nic wspólnego z tak wstrętnym spiskiem! - Odwróciła się do pana Camberwella. - Myślę, że może pan powiadomić obie wymienione instytucje o niespodziewanej darowiźnie, jaką otrzymały od mojego dziadka. To powiedziawszy wstała, odwróciła się na pięcie i wyszła z pokoju. 2 Panna Kitty Parminster, jedyna córka sir Johna i lady Parminster z Parminster Hall w hrabstwie Wiltshire, któ- rej błękitne oczy i rude loczki doprowadzały do szaleństwa wszystkich młodych mężczyzn w promieniu dwudzie- stu pięciu mil, wypiła łyk porannej kawy i powiedziała: - Papo, przez cały ranek milczysz jak zaklęty! Co takiego ciekawego widzisz w tej okropnej gazecie? Sir John złożył gazetę i podał ją córce. - Tutaj, panno ciekawska. Stary Julian Hartfield nie żyje. Panna Parminster szeroko otworzyła swe błękitne oczy. - Stary kuzyn Rowlanda? Ten, który ma mu zostawić majątek? - Ten sam. - Pan Parminster zmierzył swą córkę surowym spojrzeniem. - Posłuchaj, Kitty, wiem, że ten chłopak ci się podoba, a on sam dał już dość wyraźnie do zrozumienia, czego chce, ale dopóki nie dowiemy się, jak brzmi testament, nie pozwolę, by sprawy posunęły się choć o drobinę dalej. Majątek Parminsterów graniczył z Merryn Park, a sir John znał Rowlanda od czasu, gdy ten był dzieckiem, i bardzo go lubił. Jednak Sandifordowie nie byli dla niego dość bogaci, gdyż dziadek Rowlanda zostawił majątek obciążony sporymi długami. Kitty wydęła usta. - Ależ, papo, ja mam swoje pieniądze, wiesz o tym. - Zrozum, nie mam nic przeciwko Rowlandowi, chociaż jego poglądy polityczne to stek bzdur, ale z twoim po- sagiem, z dziesięcioma tysiącami funtów, możesz sięgać znacznie wyżej niż Sandiford. Jego majątek nie daje wię- cej dochodu niż tysiąc pięćset funtów rocznie. - Ale ja go kocham! - W oczach Kitty natychmiast pojawiły się łzy, które zawisły na końcach rzęs. - To całkiem możliwe. Ale ty, Kitty, jesteś rozrzutną pieszczoszką, a gdybyś została żoną Rowlanda Sandiforda, nie mogłabyś żyć dalej w ten sposób. Kitty podniosła dumnie głowę. - Rowland nie odmówiłby mi niczego! - Jeśli nie chciałby wylądować na ulicy, musiałby powiedzieć „nie” - odparł sir John stanowczo. - Być może mogłabyś sobie pozwolić na miesięczne wakacje w mieście, ale nie stać by cię było na te wszystkie kosztowne drobiazgi, które wyciągasz z mojej kieszeni, moja droga. Kitty uśmiechnęła się lekko. Mogła sobie owinąć wokół palca każdego mężczyznę, wiedziała o tym. Zawsze postępowała tak ze swoim drogim papą i nie widziała powodu, dla którego nie miałaby zrobić tego samego z mę- żem. - Jeśli majątek starego Hartfielda zostanie wyceniony na jakieś dwadzieścia tysięcy funtów i przejdzie w ręce Rowlanda, to co innego - mówił dalej sir John. - Oczywiście, połowę musi przepisać na ciebie, a resztę może zużyć na poprawianie swojej własnej posiadłości. Zawsze mówił przecież, ile to pieniędzy trzeba włożyć w Merryn Park. Osobiście uważam, że pobiera o wiele za niskie opłaty za dzierżawę. Powinien wycisnąć więcej pieniędzy z tych

9 prostaczków, takie jest moje zdanie. Poza tym, chciał się zająć polityką, to kosztuje. Oczywiście będzie musiał z tego zrezygnować. No cóż, przekonamy się wkrótce. Na razie nie będę się z niczym spieszył. Kitty zmarszczyła swe śliczne czoło i pochyliła się nad filiżanką z kawą. Tato potrafił czasem być taki niemą- dry. Przecież ona nigdy nie pokocha kogoś innego. Rowland był taki przystojny; uwielbiała jego ciemne, kręcone i niesforne włosy, uwielbiała gdy patrzył na nią czule tymi swoimi szarymi oczami, a ze szczególną przyjemnością wspominała te dwa czy trzy pocałunki, które wydarł jej ukradkiem (naturalnie papa o niczym nie wiedział). Przez chwilę lub dwie łzy znów napływały jej do oczu, ale potem poweselała. Jechała dzisiaj na herbatkę do swojej przy- jaciółki, Lavinii Heslop, która miała naprawdę wspaniałego brata i który to brat był właśnie na przepustce z woj- ska. Kiedy spotkała go ostatnio, porucznik Heslop był najwyraźniej pod wrażeniem i Kitty wprost płonęła z cieka- wości, czy i tym razem jego reakcja będzie podobna. Nalała sobie jeszcze trochę kawy i uśmiechnęła się do swych wspomnień. Tymczasem w pobliskiej parafii wielebny George Heslop także dostrzegł wiadomość o śmierci pana Hartfielda i pokazał ją swej żonie. - Przypuszczam, że Sandiford wkrótce ogłosi swoje zaręczyny z Kitty - zauważył. Jego żona parsknęła lekceważąco. - Przyznam, że nie mogę pojąć, co on w niej widzi - powiedziała. - Na pewno Kitty jest śliczniutka, ale zawsze uważałam Sandiforda za rozsądnego człowieka. - Sandiford nie będzie pierwszym mężczyzną, który poślubi ładną, ale zupełnie nieodpowiednią dla siebie ko- bietę. Popatrz tylko na Delilah. - Delilah! - Powtórzyła jego żona z pogardą. - Wszyscy wiemy, że Rowland ma polityczne ambicje, a Kitty by wszystko zepsuła! Wątpię, czy ona odróżnia jedną partię polityczną od drugiej. Ma zupełnie pusto w głowie i po kilku latach doprowadziłaby go do ruiny. Lavinia, myślała z wdzięcznością żona pastora, na pewno nie jest taka ładna, ale ma też znacznie milsze uspo- sobienie. - Może małżeństwo z Sandifordem pozwoli jej się ustatkować - odparł pastor łagodnie. Pani Heslop zauważyła ze złością, że choć takie poglądy bardzo dobrze świadczą o jego chrześcijańskiej miło- ści do bliźniego, to w jej opinii niewiele mają wspólnego ze zdrowym rozsądkiem. Pan Heslop rzucił jej zagadko- we spojrzenie znad okularów i powrócił do lektury gazety. Po odczytaniu ostatniej woli pana Hartfielda, Rowland spędził nieprzyjemny wieczór w jego bibliotece, starając się przekonać samego siebie, że zaniedbana kuzynka „czyha na męża”. Jednak im dłużej to robił, tym bardziej oczywistym stawał się dla niego fakt, że popełnił niewybaczalną gafę i zachował się w sposób, jaki nie przystoi żadnemu dżentelmenowi - zachował się wręcz skandalicznie. Julian jakby wciąż był obecny w swej bibliotece. Rowland kilkakrotnie już przyłapał się na tym, że rozgląda się nerwowo dokoła, gdy w kominku obsuwa się kawałek węgla lub gdy zaskrzypi drewno. Książki ciągnęły się od podłogi do samego sufitu, zakurzone stare tomiska w twardych, popękanych oprawach. Nad kominkiem wisiał portret jego kuzyna, namalowany jakieś dwadzieścia lat temu, a Rowland miał wrażenie, że znajome oblicze Julia- na uśmiecha się posępnie, jakby chciało powiedzieć: „Zrobisz to, co ja zechcę”. Rowland zacisnął pięści w napa- dzie gniewu i wymierzył potężnego kopniaka kracie, zamykającej palenisko. Fontanna iskier opadła na zniszczony perski dywan. Klnąc pod nosem, Rowland zadeptał ogniki i nalał sobie kolejny kieliszek brandy. A niech go... po- myślał po raz kolejny. A niech go... Przed przyjazdem do Hartfield Hall Rowland nie wiedział nawet o istnieniu Merab. Co prawda kilka lat temu jego kuzyn wspominał coś o bliskich krewnych, mieszkających pod jego dachem, ale Rowland nigdy nie wierzył do końca w ich istnienie - przypuszczał, że starzec chce go trochę postraszyć i wymusić na nim zmianę poglądów politycznych. Później, kiedy spotykał się ze swym starszym kuzynem w mieście, ten już nigdy nie poruszał tematu „bliskich krewnych”, pan Sandiford założył więc, że albo Julian zrezygnował z tego planu, albo jeśli jacyś krewni rzeczywiście istnieli, dawno już opuścili Hartfield Hall. Dlatego też obecność Merab w posiadłości Hartfielda była dla niego sporym i niezbyt przyjemnym szokiem. Wnuczka, dziecko Jonathana, które mieszkało tam od ośmiu lat! Rowland nie był chciwym człowiekiem, ale zaw- sze dawano mu do zrozumienia, że to właśnie on we właściwym czasie stanie się właścicielem Hartfield Hall - a tu nagle pojawia się to stworzenie, wątpliwego pochodzenia, i wkrada się w łaski starca. Kiedy wysiadł kilka godzin temu z powozu, ujrzał wysoką szczupłą - kobietę w niemodnej, nieco już przybla- kłej sukni, o gęstych czarnych włosach, nieumiejętnie ściągniętych do tyłu. Oczy - chyba najładniejszy fragment jej urody - były niepokojąco ciemne i lśniące. Przypominały mu pewną włoską hrabinę, która zostawiła go kiedyś dla bogatszego kochanka. Rowland nie mógł pozbyć się przekonania, że Merab jest oszustką. Dlaczego kuzyn nigdy o niej nie mówił? W jaki sposób ona go opętała? Pod tym wszystkim krył się niepokój związany z Kitty. Skoro nie odziedziczył Hartfield Hall, może się już po- żegnać z wszystkimi nadziejami na poślubienie Kitty. Nawet gdyby jej ojciec wyraził na to zgodę, jak on sam

10 mógłby ożenić się z kobietą, której życzeń nie byłby w stanie spełnić? Prawdę powiedziawszy doskonale zdawał sobie sprawę, że Kitty nie nadaje się na żonę członka parlamentu, wmawiał sobie jednak, że małżeństwo na pewno by ją zmieniło. Kochała go i naturalnie wszystko, co było ważne dla niego, stałoby się ważne także dla niej. Rankiem następnego dnia po nieszczęsnym odczytaniu testamentu Merab nie pojawiła się w jadalni na śniada- niu. Obraziła się, pomyślał Rowland. Wciąż było mu trochę głupio i czuł, że wczoraj zachował się nieodpowiednio. Być może rzeczywiście ostatnia wola Juliana była dla niej równie wielkim zaskoczeniem. Nie wyglądała przecież jak ukochana wnuczka dziadka, nie w tej sukni. I bez wątpienia miała rację, kiedy zauważyła, że Julian Hartfield nigdy nie ulegał wpływom innych ludzi. Nie podobała mu się jego nowa kuzynka, lecz, choć niechętnie, musiał przyznać, że winien jest jej przeprosiny. Na pewno nie przyniosłoby mu to ujmy, a razem może byliby w stanie zrobić coś z tym okropnym testamentem. Może uda się go obalić? Może spróbują na przykład udowodnić, że Julian Hartfield był obłąkany? Musi z nią po- rozmawiać. Pociągnął za dzwonek; po chwili w drzwiach ukazała się Mary. - Proszę przesłać moje pozdrowienia pannie Hartfield - powiedział. - I proszę ją spytać, czy byłaby tak dobra i poświęciła mi kilka chwil. - Panna Merab wyjechała, proszę pana - odparła Mary, nie bez satysfakcji. Plotki rozeszły się po całym majątku lotem błyskawicy, a Mery i Jenny uznały, że panna Merab została potraktowana w sposób zasługujący na słowa najwyższego potępienia. Biedactwo! - Wyjechała? Jak to, wyjechała? Dokąd? - Nie wiem, proszę pana. - Mary uniosła wyżej głowę. - Czy skończył pan już śniadanie, sir? - To nieważne. Gdy wróci panna Merab, proszę jej przekazać wiadomość ode mnie. - Ona wyjechała, proszę pana - powtórzyła Mery z prawdziwą satysfakcją. - Wczoraj wieczorem zapakowała swój kufer, a dziś przed szóstą zabrał ją stąd farmer Willet. Sir Thomas i Amelia, lady Wincanton, mieszkali przy Pulteney Street, dostatecznie daleko od głośnego centrum Bath, a jednocześnie na tyle blisko, by można było dojść tam w dziesięć minut. Pradziadek sir Thomasa dorobił się fortuny, kiedy w Bath zdarzył się pierwszy boom budowlany. Jeszcze sześć lat temu sir Thomas mieszkał przy Queen’s Square, w domu, który kupił jego pradziadek. Jednak Queen’s Square nie było już tak modnym placem jak niegdyś i sir Thomas postanowił przed ślubem, że Pulteney Street stanowi znacznie przyjemniejsze miejsce dla nowo założonej rodziny. Ożenił się dość późno, z kobietą młodszą od niego o dobre dwadzieścia lat. Był łagodnym, miłym człowiekiem, nieco konserwatywnym w swych przekonaniach. Wciąż nie mógł się nacieszyć swą młodą, ładną żoną i lubił po- błażać jej różnym zachciankom. Jednak lady Wincanton doskonale zdawała sobie sprawę, że ta pobłażliwość ma swoje granice, i że - choć nigdy nie ośmieliłaby się powiedzieć tego głośno - jej mąż odziedziczył po swym pra- dziadku, handlarzu bydłem, nie tylko fortunę, ale również sporo ciasnych, drobnomieszczańskich poglądów. Było zimne grudniowe popołudnie, pora herbaty. Amelia Wincanton, energiczna dama o rudawych włosach, które kręciły się ładnie nad jej czołem, pomagała opiekunce przekonać młodego panicza Charlesa Wincantona, by zjadł kawałek chleba z masłem. Jednocześnie lady Amelia nie spuszczała oka ze starszego syna, Tommy’ego. - No już, Charlie, spójrz tylko, jakie smakołyki. Jedz, proszę. No, aaam... - Mamo, ząb mi się rusza - oznajmił z dumą Tommy. - Popatrz! - Proszę nie mówić z pełnymi ustami, paniczu Tommy - upomniała go opiekunka surowym tonem. - Przepraszam panią, lady Wincanton. - Jedna ze służących zajrzała do pokoju dziecinnego. - Właśnie przybyła panna Hartfield. Amelia wyprostowała się powoli, jedną dłoń trzymając przyciśniętą z tym głowy. Merab tutaj? - zdziwiła się. Ciekawe, co się stało? - Proszę jej powiedzieć, że zaraz zejdę. - Tak, proszę pani. Panna Hartfield jest w salonie z sir Thomasem. O Boże, pomyślała Amelia w popłochu, sir Thomas na pewno nie będzie tym zachwycony. Miała nadzieję, że jej mąż nie ma właśnie jednego z tych swoich humorów, kiedy to odnosi się do wszystkich z lodowatą wręcz uprzejmością. Szybko przeszła do swego pokoju, zdjęła fartuszek, który chronił jej suknię przed poplamieniem herbatą przez dzieci, i podniosła z toaletki list od Merab. List napisany został jakiś tydzień wcześniej i właściwie był tylko krótkim zawiadomieniem o śmierci jej dziadka. Amelia natychmiast odpisała swej przyjaciółce, błagając ją, by przyjechała do Bath i zamieszkała u niej. „Musisz tylko powiadomić nas, kiedy byłoby Ci najwygodniej przyjechać”, pisała Amelia. „Sir Thomas wyśle po Ciebie powóz. Wiesz, że przyjmiemy Cię tutaj z radością”. Spodziewała się, że Merab odpowie jej po kilku dniach, kiedy minie już zamieszanie związane z pogrzebem pa- na Hartfielda. Wielokrotnie rozmawiała o tym ze swoim mężem i żadne z nich nie mogło do końca uwierzyć w opowieści o skąpstwie i podłościach Juliana Hartfielda. - W końcu to jego jedyna wnuczka - mówił sir Thomas. - Jestem pewien, że zapewni jej godziwe życie. Amelia ostatni raz rzuciła okiem na swe odbicie w lustrze, w zamyśleniu pogładziła brzuch i zeszła do salonu.

11 Gdy tylko spojrzała na swego męża, wiedziała, że jest raczej w pogodnym i przychylnym nastroju. - Merab! - Och, Amelio! - Merab podniosła się z fotela i uściskała przyjaciółkę. - Wybacz mi, proszę. Musiałam przyje- chać! Sir Thomas, człowiek bardzo taktowny, wstał ze swego miejsca. - Jestem pewien, że macie sobie wiele do powiedzenia, kochanie. Zobaczymy się przy kolacji. - Ukłonił się grzecznie Merab i wyszedł. Kiedy Amelia usłyszała opowieść o testamencie, była zupełnie zszokowana. - To takie niedelikatne! - krzyknęła. - Takie niesmaczne. Skoro nie chciał oddawać ci majątku, mógł przynajm- niej zostawić jakąś przyzwoitą sumkę. Czy nie mówiłaś mi, że sama płacisz za swoje utrzymanie? - Tak, przynajmniej tak myślałam. Ale pan Camberwell powiedział mi wczoraj, że przekonał dziadka, by od- kładał dla mnie te pieniądze, skoro przejęłam prowadzenie majątku po pani Barden. To znaczy, że teraz mam tro- chę ponad tysiąc czterysta funtów. To jedyna pociecha. - Phi! Co to jest? Siedemdziesiąt funtów na rok. Drobniaki! Nie możesz z tego wyżyć. - No cóż, to i tak trochę lepiej niż pięćdziesiąt funtów rocznie - odparła Merab. Amelia spojrzała na nią z ukosa i powiedziała: - Powiedz mi coś o panu Sandifordzie. - Jest niegrzeczny, apodyktyczny i nieznośnie protekcjonalny - odparła Merab oględnie. - Och, kochana - roześmiała się Amelia. - Ale czy przystojny? Merab zastanawiała się przez chwilę. - Przypuszczam, że tak - burknęła z niechęcią. - Wysoki, ciemne włosy i wąski nos - Przerwała na moment, gdyż z jakiegoś powodu nie mogła mówić o tej krótkiej, miłej chwili, gdy ujrzała, że jego włosy są równie kręcone i niesforne jak jej. Zbyt mocno przypominało jej to o późniejszym rozczarowaniu. - Niewychowany. Przyjechał na dwa dni przed pogrzebem i nie odezwał się do mnie prawie ani jednym słowem. Jedliśmy wszystkie posiłki w kompletnej ciszy. Do złudzenia przypominał mi dziadka. Po przeczytaniu testamentu nie miałam już wątpliwości, że to taki sam typ. - Skrzywiła się odruchowo, przypominając sobie upokorzenie, jakiego doznała, gdy mierzył ją z pogardą swymi zimnymi szarymi oczyma. Przez ostatnie osiem lat Merab nie nabrała ani trochę pewności siebie i czuła się równie niezdarna i niezgrabna jak wtedy, gdy była chudą, nazbyt wyrośniętą dziewczyną. Fakt, że uroda Rowlanda wywarła także spore wrażenie na dwóch pokojówkach z Hartfield Hall, rozchichotanej Mary i wiecznie zarumienionej Jenny, które walczyły ze sobą o to, która zaniesie mu rano wodę do golenia, w niczym nie zmniej- szał wstydu i smutku Merab. Postanowiła raz na zawsze zapomnieć o swym przystojnym kuzynie i nie powiedziała Amelii już nic więcej. - Szkoda - westchnęła Amelia. - Oczywiście, testament twojego dziadka jest niewybaczalnie wręcz grubiański i żadna przyzwoita kobieta nie mogłaby się na to zgodzić. Z drugiej jednak strony byłoby to całkiem rozsądne roz- wiązanie. - Nic, ale to nic nie zmusi mnie do poślubienia Rowlanda Sandiforda - zawołała Merab. - Czy chciałabyś wyjść za kogoś, kto powiedział, że nie masz za grosz gustu, oskarżył cię o to, że próbujesz schwytać go w pułapkę i przymusić do małżeństwa? - Podejrzewam, że nie zrobiłabym tego - przyznała Amelia. Nie rozmawiały już więcej na ten temat, a konwersacja zeszła na zupełnie inne tory. Lady Wincanton mówiła o swoich synkach i różnych drobnych kłopotach związanych z wychowywaniem dzieci. Uśmiechnęła się, widząc, jak Merab - patrzy pytająco na jej lekko zaokrąglony brzuch i przyznała, że latem nadejdzie kolejny szczęśliwy mo- ment w jej życiu. Jednak później, w odosobnieniu małżeńskiej sypialni, Amelia nie była tak powściągliwa. - Co wiesz o Rowlandzie Sandifordzie? - spytała męża, opowiedziawszy mu historię Merab. - Miły chłopak. Spotkałem go raz czy dwa w moim klubie, w mieście. Krążyły słuchy, że kiedy studiował na Oksfordzie, nabił sobie głowę ideami radykałów, ale podejrzewam, że od tego czasu zmądrzał już nieco. Wiem jeszcze tylko tyle, że chce się dostać do parlamentu i że jest po uszy zakochany w córce Parminstera. - Kitty Parminster! - Tak, w tej właśnie. Amelia zamyśliła się na chwilę. - Czy ja go w takim razie już kiedyś nie poznałam? Tak, zdaje się, że tak, jakiś rok temu. Czy jego matka nie mieszka czasem w Bath? - Chyba tak. Amelia usiadła przed lustrem i zaczęła rozczesywać włosy grzebieniem z kości słoniowej. Teraz przypominała sobie już pana Sandiforda, miłego, inteligentnego mężczyznę. Może był nieco szorstki w obejściu, ale na pewno nie był gburem. I cokolwiek mówiłaby o nim Merab, na pewno był dość przystojny, by podobać się większości kobiet. Więc zakochał się w śliczniutkiej, głupiutkiej Kitty Parminster? Dlaczego mężczyźni zawsze tracą głowę dla takich bezmyślnych i nudnych lalek? Każdy, kto patrzył na świat trzeźwym okiem, od razu widział, że panna

12 Parminster to jeden wielki wydatek. Narobi mu kłopotów, doprowadzi do ruiny, a po niecałym roku zanudzi na śmierć. Lepiej, by było, gdyby ożenił się z Merab. Sir Thomas patrzył na jej odbicie w lustrze i uśmiechał się lekko. - Czytam w twoich myślach jak w otwartej książce - powiedział. - Nie mieszaj się do tego, Amelio, proszę. - Ja miałabym się mieszać? - krzyknęła zdumiona i obrzuciła męża powłóczystym spojrzeniem. - Trzpiotka! - parsknął sir Thomas z uznaniem. - Chodź do łóżka. Rowland miał mnóstwo czasu na przemyślenia i na spóźnione żale. Szczególnie duże wrażenie wywarło na nim spotkanie z prawnikiem Hartfieldów. Pan Camberwell, szczupły, drobny mężczyzna o niewielkiej łysinie i ledwo uchwytnym szkockim akcencie - pozostałości po latach dzieciństwa spędzonych w Edynburgu - darzył Merab sympatią i ogromnym szacunkiem. Podziwiał cierpliwość i pogodę ducha, z jaką znosiła złośliwości i prowokacyj- ne zachowania dziadka, sam zaś robił wszystko, co w jego mocy, by poprawić jej niewesołą sytuację. Wybuch gniewu Rowlanda, którego świadkiem był poprzedniego wieczora, uważał nie tylko za coś obrzydliwego, ale i wielce niesprawiedliwego, o czym zresztą nie omieszkał poinformować samego zainteresowanego. Oświadczył także z pewną posępną satysfakcją, że choć pan Hartfield mógł uchodzić za dziwaka, z pewnością nie był jednak szalony. - Dlaczego więc wymyślił taki testament? - gorączkował się Rowland. - Jeśli chciał, mógł przecież zostawić ca- ły majątek pannie Hartfield, w końcu to jego wnuczka. To byłoby zupełnie zrozumiałe. Ale proponować małżeń- stwo dwojgu zupełnie sobie obcym ludziom to po prostu coś niesłychanego. - Pan Hartfield nigdy nie okazywał żadnych ciepłych uczuć pannie Merab - zaczął pan Camberwell ostrożnie. - Sądzę jednak, że szanował ją za to, jak sobie radziła z utrzymaniem majątku. Podjęła się tego ciężkiego zadania po jego pierwszym wylewie, i choć pan Hartfield nigdy się do tego nie przyznał, musiało mu to ogromnie zaimpono- wać. - Więc dlaczego nie zostawił jej całego majątku? - Zapewne dlatego, że rozbudził już pańskie nadzieje. A może uważał, że panna Hartfield będzie miała zba- wienny wpływ na pańskie poglądy polityczne. - Pan Camberwell pozwolił sobie na lekki uśmieszek. Współczuł Rowlandowi, który rzeczywiście znalazł się w sytuacji nie do pozazdroszczenia, z drugiej jednak strony uważał, że nie zaszkodzi utrzeć mu trochę nosa. Rowland podniósł przycisk do papieru z biurka pana Camberwella i przez chwilę przyglądał mu się uważnie. Wreszcie powiedział: - Zabiegałem o względy pewnej młodej damy, panny Parminster, i wątpię, czy jej ojciec będzie z tego powodu zachwycony. Nie mogę go za to winić. Panna Parminster warta jest znacznie więcej, niż ja mogę jej teraz zaofero- wać. - Przykro mi to słyszeć. - Pan Camberwell spojrzał na niego znad okularów i tym razem w spojrzeniu tym kryło się znacznie więcej współczucia. - Rzeczywiście, odczuje pan to dość dotkliwie. Niemniej jednak, zgodnie z ostat- nią wolą pana Hartfielda, musimy odczekać jeszcze sześć miesięcy, nim podejmiemy jakiekolwiek inne kroki. - Co będzie działo się z majątkiem w tym czasie? Pan Camberwell wzruszył ramionami. - Nie wiem. Może znajdziemy jakiegoś tymczasowego zarządcę. Miałem nadzieję, że panna Hartfield pozosta- nie tutaj przez ten okres. Przynajmniej mogłem dopilnować, by uczciwie jej zapłacono. - Czy wie pan, gdzie ona jest teraz? - Wiem. - A gdybym tak postanowił, że to małżeństwo jest jednak możliwe? - W takim razie - zaczął pan Camberwell uprzejmym, lecz chłodnym tonem - oczywiście powiadomię pannę Hartfield o pańskiej decyzji. Muszę jednak przypomnieć, że jest pan tylko jedną ze stron, a z tego, co powiedziała mi panna Hartfield, wnoszę, iż nie zmieni ona zdania, nawet jeśli pan zdecyduje się na ten krok. Rowland zagryzł wargę. Wyjechał z Hartfield tego samego popołudnia i wrócił do Wiltshire w nastroju wyniosłej urazy, które to uczucie wywołane zostało przez pana Camberwella. Starszy pan dał Rowlandowi wyraźnie do zrozumienia, że jest zdegu- stowany jego zachowaniem w stosunku do Merab. Teraz Rowland starał się zlekceważyć i wymazać z myśli szy- dercze spojrzenia prawnika. Panna Hartfield miałaby mu odmówić? Niemożliwe! Jego posiadłość nie była może zbyt pokaźna, ale on sam był już tak często nagabywany przez troskliwe mamusie, które szukały przyszłych mę- żów dla swoich córek, że doskonale zdawał sobie sprawę, iż stanowi całkiem niezłą partię. Poza tym spotykał się z przedstawicielkami płci pięknej w bardziej intymnych warunkach już wiele razy, i wiedział, że jest atrakcyjnym mężczyzną. Panna Hartfield, wysoka, chuda i niezrównoważona, byłaby z pewnością uradowana, gdyby tylko ze- chciał okazać jej swe względy. Kilka dni później Rowland siedział w bibliotece sir Johna Parminstera. Właściwie pomieszczenie to było biblio- teką tylko z nazwy, gdyż mieściło w sobie zaledwie kilka książek. Na ścianach było jednak sporo trofeów myśliw-

13 skich - lisie pyski i kilka rycin o tematyce myśliwskiej, zaś w jednym rogu leżał porzucony bicz do jazdy konnej sir Johna. Pan Parminster przywitał Rowlanda całkiem uprzejmie, poczęstował go brandy, wypowiedział kilka jowial- nych uwag na temat polowania, które ominęło Rowlanda. Jednak gdy chodziło o sprawę ewentualnego małżeń- stwa, był niewzruszony. - Przykro mi, chłopcze, że tak to wyszło. Naprawdę diabelnie mi przykro, że stary Hartfield tak cię rozczarował. To było zagranie niegodne dżentelmena. Powinien był zostawić ci Hartfield Hall, co zawsze obiecywał, a dla two- jej kuzynki przeznaczyć część corocznego dochodu z majątku. Albo dać jej kilka tysięcy. Wnuczka, powiadasz, hę? Nie wygląda to dobrze. - Bardziej żal mi Kitty - powiedział Rowland, wpatrując się tępo w kieliszek. - Tak, tak - odparł sir John łagodnym tonem. - Ale teraz to zupełnie nie wchodzi w rachubę. Musisz się z tym pogodzić. - Spojrzał na przygnębione oblicze Rowlanda i dodał: - Może w tej chwili myślisz zupełnie inaczej, ale Kitty to nie jest żona dla ciebie. Wierz mi, ona nie odróżnia jednej partii politycznej od drugiej. A przy tym jest rozrzutna. Ktokolwiek poślubi Kitty, musi być przygotowany na to, że ona zupełnie nie liczy się z pieniędzmi! - Roześmiał się głośno. Rowland zdobył się na smutny uśmiech. - Kitty zasługuje na wszystko, co najlepsze - powiedział. - Nie mógłbym jej odmówić niczego. Miałem jednak nadzieję, że jako moja żona dzieliłaby moje zainteresowania i być może... - Bzdura! - Przerwał mu sir John gwałtownie. - Kitty to mała samolubna pieszczoszka i zapewniam cię, że nie widziałaby najmniejszego powodu, dla którego miałaby sobie kupować mniej sukienek i świecidełek niż dotych- czas. Mężczyźni zawsze myślą, niech ich Bóg wspomoże, że kobiety można zmienić. To nonsens. Tak samo zresz- tą jak w przypadku kobiet, które myślą, że mogą zmienić mężczyznę, kiedy go poślubią. Nie mogą. Trzeba zaak- ceptować partnera takim, jaki jest. Kompromis, to właśnie jest istota małżeństwa. Kompromis i dostosowanie. Rowland uśmiechnął się smutno. - Nigdy nie przychodziło mi łatwo zaakceptować rzeczy takimi, jakie były. Zawsze chciałem zmieniać świat. Merab była zdumiona efektem, jaki wywarło na niej zaledwie kilka dni wolnych od uciążliwych obowiązków w Hartfield Hall. Przez pierwszy tydzień pobytu u Wincantonów właściwie tylko spała. Łóżko z baldachimem, wy- konanym z ufryzowanego perkalu w kwiatki i wygodny materac wydawały się jej niezwykłym luksusem, którego nie miała okazji zaznać nigdy dotąd. Co rano po przebudzeniu z przyjemnością odkrywała je na nowo. Wiedziała, że nie wolno jej tu zostać dłużej niż kilka miesięcy, a posępna przyszłość groziła jej palcem niczym jakaś przeraża- jąca nauczycielka lub guwernantka, jednak na razie mogła się jeszcze cieszyć wszystkim, co ofiarowywał jej upo- rządkowany, ciepły dom Wincantonów. Amelia kilkakrotnie znalazła ją śpiącą na kozetce w salonie, z otwartą książką przy boku. - Nie wiem, co się ze mną dzieje! - wykrzyknęła Merab, przebudziwszy się gwałtownie, gdy do pokoju wszedł lokaj z herbatą. - Po prostu jesteś zmęczona i niewyspana, to wszystko - powiedziała Amelia. - Przez tyle lat musiałaś się zaj- mować tym starym zrzędą, nie wspominając już o pracy w majątku. Jestem pewna, że nigdy nie przyszło mu do głowy, że ty też możesz potrzebować odpoczynku. Masz sporo do nadrobienia. Napijesz się herbaty? Merab usiadła prosto i wzięła filiżankę. - To dziwne. Kiedy jeszcze żyła mama, też miałam mnóstwo pracy i zmartwień, ale przynajmniej dostawałam coś w zamian. Rozmawiałyśmy o starych dobrych czasach. Mama chciała wiedzieć, jak sobie radzę z kwiatkami, które posadził dla mnie Tom Tilling, i jeszcze mnóstwo innych rzeczy. Z dziadkiem to zupełnie co innego. Nie pamiętam, by kiedykolwiek odezwał się do mnie z własnej woli. Zupełnie nie obchodziło go to, co robię i co my- ślę. To właśnie ten chłód, ta obojętność były takie przygnębiające. Często zastanawiałam się, czym sobie na to zasłużyłam. Starałam się robić wszystko jak najlepiej, naprawdę Amelio, starałam się jak mogłam. Nawet pod sam koniec... - Merab uczyniła bezradny gest i umilkła. Po chwili Amelia powiedziała: - Słyszałam to i owo o panu Sandifordzie. - Na przykład? - spytała ostrożnie Merab. - Jest po uszy zakochany w pewnej głupiutkiej gąsce, niejakiej Kitty Parminster. Oczywiście, teraz to się skoń- czy, jak sądzę. Nie wyobrażam sobie, by jej papa zgodził się na ten związek w obecnych warunkach. - Nie miałam o tym pojęcia. - Merab pociągnęła łyk herbaty. Być może to właśnie było przyczyną jego gniewu. „Zaniedbane bezguście”, „pod trzydziestkę”, „poluje na męża” - wszystkie lata biedy i, ciężkiej pracy pozostawiły swój ślad, i kąśliwe słowa Rowlanda raniły Merab głęboko. - Jaka ona jest? - Kitty Parminster? Ma dziewiętnaście lat, jest piękna, samolubna, leniwa, bezustannie trwoni pieniądze. W ze- szłym roku była gwiazdą sezonu. - Rozumiem, że nawet nie mam się co porównywać z panną Kitty Parminster - powiedziała Merab, uśmiechając się słabo.

14 - I całe szczęście! - odparła Amelia. Przez następnych kilka dni po spotkaniu z sir Johnem Rowland próbował odpędzić smutne myśli, rzucając się w wir pracy przy swoim majątku. Kilkakrotnie spotykał się z zarządcą, odwiedził farmera, który miał kłopoty z prze- ciekającym dachem, nadrabiał zaległą korespondencję. W ciągu kilku lat, jakie upłynęły od śmierci jego ojca, Rowland zdołał powoli wyciągnąć majątek z długów, a obecny rok miał po raz pierwszy przynieść skromny zysk. W innych okolicznościach byłby z tego ogromnie zadowolony, jednak teraz wszystko wydawało mu się bezsen- sowne. Kitty nigdy nie będzie jego żoną, a plany poprawy sytuacji na wsi - które, jak mniemał, byłyby dla Kitty równie interesujące jak dla niego - stały się raczej nieznośnym ciężarem, a nie fascynującym przedsięwzięciem. Sir John powiedział, że spotkanie z Kitty tylko wytrąciłoby ją z równowagi, a Rowland nie miał innego wyjścia, jak zgodzić się z tą opinią. Kitty jednak miała całkiem odmienne zdanie w tej kwestii. Po niedzielnej mszy rozchi- chotana służąca Kitty wsunęła mu w dłoń mały, pachnący liścik. Teraz właśnie Rowland czekał na nią w ich se- kretnym miejscu, małym zagajniku na granicy posiadłości Parminsterów i Sandifordów. Na wiosnę cały ten zaką- tek pokryty był błękitną mgiełką dzwonków, jednak teraz tylko czerwone owoce ostrokrzewu ożywiały chłodny zimowy poranek. Poprzednia noc była bardzo mroźna i nawet w tej chwili, gdy zbliżało się południe, nagie gałęzie leszczyny błyszczały od szronu. Rowland zsiadł z konia i przywiązał go do jakiegoś młodego drzewka. Zaczynał marznąć w stopy. Upłynęło jeszcze dobrych dwadzieścia minut, nim pojawiła się Kitty, galopując na pięknym koniu. Rowland wstrzymał oddech. Kitty miała na sobie błękitny komplet do jazdy konnej, który idealnie pasował do błękitu jej oczu. Błyszczące kasztanowe włosy upięte były pod kapeluszem ze strusimi piórami. Rowland natychmiast zapo- mniał o przemarzniętych stopach i pomógł jej zsiąść z konia. Kitty nie była w najlepszym nastroju. - No cóż, drogi panie. Słyszałam, że postanowił się pan ode mnie uwolnić. - Kitty, kochanie! Jakże mógłbym spierać się z twoim ojcem, skoro on robi wszystko tylko dla twojego dobra? Najprawdopodobniej nie będę ani trochę bogatszy niż jestem teraz - przynajmniej przez kilka następnych lat. - Myślisz, że chodzi mi tylko o to? - Kitty odwróciła od Rowlanda swą śliczną główkę. - Mam przecież własne pieniądze. - Najdroższa, wiesz, że to nie jest możliwe. Nie utrudniaj mi tego jeszcze bardziej. - Nie utrudniać ci! A co ze mną? Zdaje się, że nikt w całym tym zamieszaniu nie liczy się z moimi uczuciami. Czy ktokolwiek spytał mnie o zdanie? - Kitty próbowała już odegrać przy śniadaniu małą scenę rozpaczy i gniewu, jednak rodzice pokrzyżowali jej szyki; ojciec natychmiast uciekł do biblioteki, a matka rozkazała stanowczym to- nem „Nie bądź głupiutka kochanie” i przestała zwracać na nią uwagę. Kitty jechała na spotkanie z przyjemną świadomością, że może wyładować swoją złość na ukochanym. - Najdroższa Kitty, proszę, nie płacz. - Rowland bezradnie rozejrzał się dokoła. - Na pewno nie chciałabyś być żoną biedaka, prawda? Skąd wzięłabyś pieniądze na te modne sukienki każdego lata? - Papa płaciłby za nie! - Nie, nie płaciłby! Nie mógłbym zgodzić się na to, by moja żona była utrzymywana przez swego ojca. - Dlaczego? Tata nie jest skąpcem. Gdybyś nie chciał sprzedać jednej z tych swoich cennych krów czy czegoś tam, wtedy oczywiście papa zapłaciłby za wszystko. Przez moment Rowland czuł wszechogarniającą irytację, jednak szybko się opanował. Kitty miała przecież za- ledwie dziewiętnaście lat i była wychowywana przez troskliwych rodziców, którzy dbali o to, by nigdy niczego jej nie brakowało. Każde dziecko byłoby w podobnych warunkach trochę rozpieszczone i zepsute. - Kitty... - zaczął Rowland. Cofnęła się o krok. - To niczego nie zmienia, prawda? - powiedziała obrażonym tonem. - Tak czy inaczej, nie możemy się pobrać, prawda? Uważam, że to wszystko twoja wina! Powinieneś był przypochlebić się jakoś temu twojemu kuzynowi i zrobić coś, żebyś to ty wszystko odziedziczył. No cóż, muszę już jechać. Cóż cię to obchodzi, że mam złamane serce! - Chyba nie myślisz tak naprawdę, Kitty! Panna Parminster podeszła do swego konia i pochwyciła cugle. - Czy mógłby mi pan pomóc? - spytała oziębłym tonem. Rowland w milczeniu pomógł jej wsiąść na konia. Choć część jego umysłu zdawała sobie sprawę, że Kitty za- chowuje się jak rozpieszczony bachor, druga przepełniona była rozpaczą po utracie ukochanej - bez wątpienia w takim właśnie nastroju chciała go widzieć Kitty, której smutna twarz miała wyrażać rozczarowanie tak bezduszną postawą Rowlanda. Na pożegnanie panna Parminster odwróciła się jeszcze i powiedziała: - Ja wyszłabym za ciebie bez względu na okoliczności. Pamiętaj o tym! Rowland patrzył na nią, aż całkiem zniknęła mu z oczu, jednak Kitty nie odwróciła się ani razu. Tego wieczora przy herbacie i tostach Kitty opowiedziała o wszystkim swojej przyjaciółce, Lavinii Heslop. Rowland byłby zapewne niepomiernie zdziwiony jej wersją wydarzeń, w której on sam był małodusznym tchó-

15 rzem, a Kitty nieustraszoną amazonką, i w której jej ostatnia uwaga urosła jakimś cudownym sposobem do rozmia- rów sporego przemówienia w obronie zniszczonej miłości. Lavinia, szczupła dziewczynka o mądrych szarych oczach i drobnej twarzyczce, słuchała tej opowieści w niemym podziwie. Zachęcona tak wspaniałą reakcją przyja- ciółki, Kitty zjadła jeszcze kilkanaście tostów z dżemem, a potem obie panienki dyskutowały z ożywieniem o nad- chodzącym balu i o tym, w jakich sukienkach zamierzają się tam pokazać. Tymczasem Rowland odwiązał konia i powoli wracał do Merryn Park. Kiedy znalazł się w końcu na miejscu, własny dom wydawał mu się wyjątkowo pusty i niegościnny. Jego kroki odbijały się zimnym echem od marmuro- wej podłogi, a z portretu spoglądało na niego szyderczo oblicze dziadka. Gdyby stary Peter Sandiford, którego pamiętał tylko jako wysokiego mężczyznę o czerwonej twarzy i chorej nodze, nie wydał wszystkich pieniędzy na hazard i nie doprowadził majątku na skraj upadku, wtedy on, Rowland, znajdowałby się teraz w zupełnie innej sytuacji. Za życia jego dziadka majątek przynosił 5 000 funtów zysku rocznie, a stajnie należały do najlepszych w hrabstwie. Teraz zostało zaledwie kilka koni do polowań i do pracy przy gospodarstwie. Rozejrzał się dokoła i westchnął. To miejsce potrzebowało kobiecej - ręki. Kiedyś miał nadzieję, że to właśnie Kitty wniesie odrobinę kobiecego ciepła do tego domu, że będzie zostawiać książki na kanapach, wstawi kwiaty do wazonów, wypełniać ciche popołudnia muzyką pianina... Lavinia mogłaby mu powiedzieć, że Kitty rzadko czytała cokolwiek poza „Magazynem Mody Dla Pań”, i że ćwiczyła grę na pianinie tylko wtedy, gdy zmusili ją do tego rodzice, jednak na razie Rowland pozostawał w słodkiej nieświadomości i nadal żywił się mrzonkami. Matka Rowlanda rozstała się w przyjaźni ze swoim mężem, kiedy wyjechał do Eton. Stwierdziła, że ze względu na delikatne zdrowie nie może żyć w tak surowych warunkach. Musiała wyjechać do Bath, by uwolnić się od do- kuczliwych chorób. Nie doszło jednak do oficjalnej separacji. Pani Sandiford przyjeżdżała do posiadłości męża latem, kiedy Row- land miał wakacje. Pan Sandiford odwiedzał żonę co roku w styczniu, kiedy nie miał zbyt wiele pracy w majątku. Taki układ całkowicie zadowalał oboje małżonków. - Jestem szczerze oddana twemu ojcu - wielokrotnie mówiła do syna pani Sandiford. - Ale nie żyło nam się ze sobą dobrze. Znacznie lepiej jest nam teraz. Cieszymy się z naszych spotkań i jesteśmy zadowoleni z tego, że każ- de z nas ma swoje oddzielne życie. Szczerze mówiąc, nie dobraliśmy się zbyt szczęśliwie. Mimo to pani Sandiford pisała do męża długie czułe listy, w których opowiadała o swoim życiu w Bath. On wysyłał jej krótkie, zwięzłe sprawozdania o zbiorach zbóż i stanie majątku. Rowland dorastał w takiej sytuacji, którą zresztą akceptował bez zastrzeżeń, jednak właśnie dlatego miał zupełnie nierealistyczne pojęcie o kobietach, o czym pani Heslop często wspominała swemu mężowi. - Zawsze uważałam Elizabeth Sandiford za rozsądną kobietę - mówiła. - Gdyby była tutaj, od razu zrozumiała- by, co knuje ta głupiutka Kitty i mogłaby skierować uczucia Rowlanda w bardziej odpowiednim kierunku. Pani Heslop westchnęła z rezygnacją. Miała nadzieję, że kiedyś Rowland spojrzy łaskawym okiem na Lavinię, ale ponieważ jej posag był niewielki, a uroda w porównaniu z Kitty zaledwie przeciętna, wydawało się to niezbyt prawdopodobne. Pani Heslop nie była jedyną osobą, która myślała o panu Sandifordzie. Rowland nigdy nie wzdragał się przed wypełnieniem nieprzyjemnych obowiązków, toteż natychmiast po przyjeździe z Hartfield Hall napisał do matki i wyjawił jej swą obecną sytuację. Teraz, gdy spędził smutny samotny wieczór przed kominkiem, wypił o kilka kie- liszków za dużo porto i nie mógł przestać myśleć o Kitty, postanowił napisać do matki jeszcze raz i poprosić ją, by zechciała przyjechać do niego chociaż na miesiąc. Albo by pozwoliła mu przyjechać do siebie. Sądził, że nie bę- dzie zbytnio zdumiona tym wołaniem o pomoc. Dziwnym trafem nazajutrz rano Rowland otrzymał od matki list o wielce zaskakującej treści. Matka nie wspo- minała mu o tym wcześniej, ale w listopadzie jej przyjaciel, Samuel Bridges, poprosił ją o rękę, a ona się zgodziła. Zaledwie dwa tygodnie temu wzięli cichy ślub, a wczoraj wrócili z podróży poślubnej z Weymouth. W domu cze- kał już na nich list od Rowlanda. Pani Bridges pisała, jak przykro jej z powodu rozczarowania, które przeżył syn, i pytała, czy nie zechciałby ich odwiedzić, by choć na jakiś czas oderwać się od swoich problemów. Pod listem od matki widniała także krótka notka skreślona ręką pana Bridgesa, który pisał, iż żywi nadzieję, że Rowland wybaczy mu tak dziwne i tajemnicze postępowanie, ale ponieważ, jak dobrze wie, jego matka zawsze stara się unikać roz- głosu, on tylko uczynił zadość jej życzeniom. Rowland rzeczywiście dobrze znał charakter swojej matki i po początkowym zaskoczeniu gotów był nawet po- chwalić jej postępowanie. Lubił pana Bridgesa, emerytowanego prawnika z całkiem przyzwoitym majątkiem, który przez wiele lat był wiernym adoratorem pani Sandiford. Nie był tylko całkiem pewien, czy chce jechać tam zaled- wie kilkanaście dni po ich ślubie. Nie mógł też jednak zostać w Merryn Park. Minął już miesiąc od śmierci pana Hartfielda i tych kilka tygodni spokojnego snu, dobrego jedzenia i odpo- czynku wywarło zadziwiający na ogólny stan Merab. Babette, francuska służąca Amelii, podzieliła się tym spo- strzeżeniem ze swoją panią: - Włosy panienki Merab są teraz w o wiele lepszym stanie - powiedziała któregoś ranka, upinając loki Amelii. - Bardziej lśniące. Gdyby tylko panienka pozwoliła mi się nimi zająć...

16 Babette wzruszyła ramionami. Merab nie chciała korzystać z usług służby Amelii, gdyż po pierwsze była na to zbyt dumna, a po drugie wstydziła się swych pocerowanych sukien, które w porównaniu z kreacjami Amelii wy- glądały rzeczywiście dość skromnie. - Cera też jej się poprawiła - zauważyła pani Wincanton. - Znacznie czystsza. Wyglądała strasznie kiepsko, kie- dy tu przyjechała, biedaczka. Merab także była zadowolona ze zmian w swoim wyglądzie, choć nie popadała w zachwyt. Ponieważ pogoda była dość przyjemna, Merab chodziła z Amelią na spacery do Ogrodów Sydney, dzięki czemu jej policzki nabrały nieco żywszych kolorów. Obie panie dyskutowały pewnego razu nad kwestią żałoby. Właściwy czas żałoby po dziadku wynosił sześć miesięcy, jednak Amelia uważała, że Merab wcale nie musi przestrzegać tego zwyczaju. Panna Hartfield bywała już wcześniej w Bath i wszyscy dobrze znali jej sytuację. - Pan Hartfield traktował cię okropnie - powiedziała Amelia. - Jeśli będziesz zachowywać się tak, jakbyś była w ciężkiej żałobie, ludzie mogą wziąć to za hipokryzję. Uważam, że coś na kształt pełzałoby będzie w zupełności wystarczające. Szarości, fiolety, coś w tym rodzaju. Oczywiście nie ma mowy o kolorowych klejnotach. - Wszystko, o czym mówisz, Amelio, i tak nie ma nic wspólnego z rzeczywistością - odrzekła lekko poirytowa- na Merab. - Nie mam pieniędzy na nowe ubrania. A jeśli chodzi o biżuterię, to mam tylko klejnoty po mojej ma- mie. Kilka godzin później, wieczorem, Amelia rozmawiała na ten temat ze swoim mężem. Babette skończyła splatać jej włosy w warkocz i wyszła, a sir Thomas wrócił właśnie ze swej garderoby. Amelia zapraszającym gestem po- klepała łóżko przy swoim boku i po chwili podzieliła się z mężem nurtującą ją troską. - Merab zgodzi się, bym kupiła jej jakiś drobny prezent, szal czy coś w tym rodzaju, ale nigdy nie pozwoli, bym sprawiła jej suknię. Och, jakież to wszystko skomplikowane! Sir Thomas pocałował ją w policzek. - Jesteś bardzo dobrą przyjaciółką - powiedział - ale w tej sytuacji można tylko podziwiać ducha niezależności panny Hartfield i przyklasnąć jej poczynaniom. - Ale gdyby tylko... - zaczęła Amelia. - Znam cię doskonale - przerwał jej łagodnie sir Thomas - i wiem, że chciałabyś wydać ją za mąż. Musisz jed- nak pamiętać, że ona ma dwadzieścia sześć lat i posag, o którym nie warto nawet wspominać. - Nie chodzi mi o to, żeby ją wydawać za byle kogo - odparła Amelia. - Myślę o wydaniu jej za Rowlanda San- diforda. A co więcej, słyszałam dziś rano w Pijalni, że on przyjeżdża tutaj w odwiedziny do swej matki. Rozumiesz teraz, dlaczego ubranie Merab jest takie ważne? Na chwilę w pokoju zapadła cisza. - Nigdy ci się to nie uda - powiedział wreszcie sir Thomas. - Po pierwsze, Rowland jest zakochany w tej lalecz- ce Parminsterów. Po drugie, twoja przyjaciółka, choć przemiła, nie jest żadną pięknością. A po trzecie, panna Hart- field wydaje się być młodą damą o nieugiętym charakterze. Nie przypuszczam, by zgodziła się wyjść za człowieka, który obraził ją w sposób, o jakim mi mówiłaś. Amelia spojrzała nań z czułym politowaniem dla jego męskiej naiwności. - Zobaczymy - powiedziała tylko i zapadła w sen. Rowland pozostał w Merryn Park nieco dłużej, niż przewidywał i niżby tego chciał ze względu na pewne naglą- ce problemy związane z majątkiem. Dwaj mężczyźni, którzy wędrowali pieszo do Londynu, nieumyślnie podpalili stóg siana, w którym spędzili noc, a powstały w ten sposób pożar zagroził pobliskiej stajni. Na szczęście wiatr zmienił kierunek i przy pomocy mieszkańców wioski, którzy pospieszyli na ratunek z wiadrami i grabiami, udało się zażegnać niebezpieczeństwo. Jednak później należało się zająć sporządzeniem wykazu strat i podobnymi for- malnościami. Lady Parminster oczywiście nic o tym nie wiedziała. Nigdy nie przejmowała się zbytnio ewentualnym małżeń- stwem swej córki i Rowlanda Sandiforda - Kitty mogła przecież znaleźć znacznie lepszego męża niż właściciel niezbyt dochodowego majątku. Lady Parminster była pełna nadziei, że nadchodzące lato spędzone w Londynie przyniesie jej córce zabezpieczenie na przyszłe lata w postaci męża z jakiegoś znakomitego i bogatego rodu. Z drugiej jednak strony, nie było żadnych wątpliwości co do tego, że Rowland jest dość atrakcyjnym mężczy- zną, a co więcej, niemal do szaleństwa kocha jej córkę. Lady Parminster przypuszczała, że Rowland wyjedzie z Merryn Park najszybciej, jak będzie mógł. Tymczasem on z niezrozumiałych względów wciąż pozostawał na miej- scu, blady i ponury. Gdy pojawiał się w kościele, Kitty chlipała w swoją książeczkę do nabożeństwa i rzucała mu spojrzenia pełne udręki. Skoro Rowland nie chciał wyjechać - cóż za męczący człowiek! - musiała to zrobić Kitty. Do lata wciąż było jeszcze bardzo daleko, a lady Parminster nie chciała patrzeć, jak córka usycha na jej oczach. Nie dostrzegała tego, co widział sir John - że Kitty w cudowny sposób zapomina o swej rozpaczy gdy tylko w pobliżu zjawia się młody porucznik Heslop, i że tak naprawdę ów smutny nastrój widać tylko w kościele. Kiedy sir John wyjawił swe spo- strzeżenia, żona była przerażona. - W takim razie sprawa jest przesądzona - powiedziała. - Małżeństwo z Rowlandem nie wchodzi w grę, a He-

17 slop jest biedny jak mysz kościelna. Proponuję wysłać Kitty do jej matki chrzestnej, do Bath. Posiedzi tam spokoj- nie aż do lata. - Co? Do Bath? Przecież młody Sandiford też może pojechać do Bath. Mieszka tam jego matka. - Nie sądzę - odparła lady Parminster po chwili namysłu. - Z tego, co widzę, Sandiford chce tylko wałęsać się w ponurym nastroju po swoim majątku. Gdyby chciał odwiedzić swoją matkę, zrobiłby to chyba znacznie wcześniej, prawda? - Czy to nie będzie zbyt wielki kłopot dla pani Banstead? Może nie chce się zajmować młodą dziewczyną, która nie usiedzi ani chwili na miejscu, i która w dodatku wszędzie potrzebuje przyzwoitki. - Nonsens, pani Banstead będzie zachwycona. - Lady Parminster machnięciem ręki zbyła wszelki wątpliwości swego męża. Pani Banstead, prócz tego, że była matką chrzestną Kitty - co bardzo odpowiadało jej rodzicom - uchodziła także za damę niezwykle obytą w towarzystwie, która bardzo sobie chwaliła życie w Bath i rozrywki, jakie oferowało jej to miasto. Lady Parminster przypuszczała więc, że szacowana dama z radością przyjmie do siebie Kitty. - Dobrze byłoby, gdyby Lavinia Heslop też tam pojechała - powiedziała matka Kitty po zastanowieniu. - W ten sposób obie panny mogą być dla siebie przyzwoitkami przez cały dzień. W odpowiedzi na propozycje lady Parminster pani Banstead napisała, że z radością będzie gościć obie panienki. Sir John nie sprzeciwiał się już więcej, a nawet dał Kitty dziesięć gwinei. - Kup sobie parę drobiazgów, kotku. Trzy dni później powóz Parminsterów z Kitty, Lavinia i pokojówką wyruszył do Bath. 3 Amelia siedziała w swym porannym pokoju i ozdabiała haftem dziecięce ubranka. Była już w czwartym miesią- cu ciąży i miała nadzieję, że tym razem doczeka się wreszcie upragnionej córeczki. Oczywiście, kochała swoich synów, ale dała już mężowi dwóch dziedziców i uważała, że ma prawo prosić teraz Boga o dziewczynkę. Jednak ta ciąża nie należała do najłatwiejszych; na szczęście przyjazd Merab okazał się miłą odmianą, która pozwoliła ode- rwać się na moment od własnych kłopotów. Amelia zaczęła się już czuć lepiej, nawet na tyle dobrze, że mogła wybierać się z Merab na krótkie spacery do Ogrodów Sydney i regularnie odwiedzać Pijalnię, gdzie piła wody lecznicze zalecone jej przez doktora. Merab siedziała w fotelu naprzeciwko i przerzucała stronice jakiegoś magazynu dla pań. Widać było wyraźnie, że myślami jest bardzo daleko od tego miejsca. Wreszcie westchnęła, odłożyła książkę i powiedziała: - Amelio, jestem tutaj już od sześciu tygodni i muszę się wreszcie poważnie zastanowić nad moją przyszłością. Powinnam zacząć szukać jakiejś posady. Amelia przeszyła jeszcze dwa ściegi, nim odpowiedziała. Rozmawiały już raz na ten temat i zaczęła się tym poważnie martwić. Nie chciała, by Merab wyjechała i zrobiła jakieś głupstwo, zanim ona przekona się, czy nie jest w stanie skierować jej życia na inne, lepsze tory. Wiedziała, że musi postępować bardzo ostrożnie. Merab nie chciała nawet słyszeć o tym, by szukać sobie kandydata na męża, Amelia z kolei nie chciała na siłę popychać jej do jakiegoś działania. - Mówisz o pracy w jakiejś szkole dla dziewcząt? - spytała. - Wiesz, że bardzo chętnie zrobię dla ciebie, co w mojej mocy, ale czy naprawdę dobrze się nad tym zastanowiłaś? One tak harują, biedaczki. I to wszystko za dwa- dzieścia funtów rocznie. - Muszę coś robić - oświadczyła Merab stanowczo, po czym odwróciła oczy od ognia trzaskającego wesoło na kominku i wpatrzyła się w mroźną, styczniową scenerię za oknem. - Choć może i masz rację, jeśli chodzi o posadę nauczycielki. Wątpię, czy jakakolwiek szkoła dla panienek w Bath byłaby zachwycona moimi umiejętnościami zdobytymi na stancji panny Goodison! Może powinnam zostać gospodynią? Mam przecież sporą praktykę, a go- spodynie są znacznie lepiej opłacane. - Nigdy! - krzyknęła Amelia, prostując się w fotelu i zrzucając na podłogę dziecięce ubranko. - Gospodyni! Po- chodzisz przecież ze szlacheckiego rodu. - Zdaje się, że moje dobre urodzenie w niczym mi tutaj nie pomoże - odparła Merab cierpko. - Teraz już nie wyjdę za mąż, a na pewno łatwiej mi będzie żyć jako gospodyni, która dostaje czterdzieści funtów rocznie, niż jako dobrze urodzona guwernantka za połowę tej sumy. - Miałam nadzieję, że zostaniesz tutaj - powiedziała Amelia smutno. - Przynajmniej do czasu, gdy urodzę dziecko. Nawet nie masz pojęcia jak dobrze na mnie działasz. Dopóki nie przyjechałaś, ciągle przeżywałam jakieś okropne depresje. Tak czy inaczej, po prostu musisz zostać do przyjazdu królowej! Wszyscy mówią, że będzie tu w czerwcu, a na pewno nie chciałabyś przegapić takiej okazji. Merab miała dość sceptyczną minę. Amelia przerwała na chwilę szycie, poprawiła się i dodała: - Merab, wiesz, że jesteś dla mnie jak rodzona siostra. Jakże mogłabym ci pozwolić wyjechać i uczyć w jakiejś okropnej szkole? Gdybyś tylko pozwoliła kupić sobie trochę ładnych ubrań i czasem wyszła ze mną tu i ówdzie. Merab przyjrzała jej się podejrzliwie. - Rozumiem! Chcesz mnie wydać za mąż. Znam cię. - Ależ Merab, masz dwadzieścia sześć lat, a nie poznałaś jeszcze nikogo poza tym okropnym Rowlandem San-

18 difordem. Chciałabyś chyba mieć jakichś przyjaciół? I nie zapominaj - dodała chytrze - że możesz poznać jakąś odpowiednią osobę, która będzie szukać guwernantki. Twoje szansę znacznie się zwiększą, kiedy będziesz porząd- nie ubrana. Pierwsze wrażenie jest najważniejsze, wiesz o tym przecież. Merab spojrzała na nią sceptycznie. - Swatanie - powtórzyła z uporem. Gdy Amelia później w samotności myślała o tej rozmowie, wzdychała głośno. Nie była dość delikatna i teraz Merab wydawała się jeszcze bardziej niż dotąd zdecydowana szukać jakiejś okropnej posady. Nawet w tej chwili siedziała z pewnością w swoim pokoju i pisała do pani Goodison list, w którym prosiła o odpowiednie referencje. Jednak los, który dotąd traktował Merab dość okrutnie, jakby chciał ją skazać na ponury i beznadziejny żywot, z właściwą sobie zmiennością postanowił podarować jej niewielki prezent. Nazajutrz rano, przy śniadaniu, Merab otrzymała list. - Jeśli to od panny Goodison, nie chcę nic o tym wiedzieć - zawołała Amelia ze złością. - To od pana Camberwella - powiedziała Merab, szczerze zdumiona. - Załączył też weksel na trzydzieści fun- tów! - Cudownie! Ale skąd on wziął te pieniądze? - Zdołał przekonać innych egzekutorów, że należy mi się trzydzieści funtów za moją pracę w majątku po pierw- szym wylewie dziadka. - No i najwyższy czas, stary sknera... - burknęła Amelia. - Ale czy to oznacza, że...? - Tak, będę rozsądna i kupię sobie jakieś ubrania. Amelia wyprostowała się gwałtownie w krześle. - Doskonale. Zaraz sporządzimy listę. - Wstrzymaj się na minutkę, Amelio - poprosiła Merab. - Nie zamierzam stroić się w piękne fatałaszki i szukać męża, to byłoby absurdalne. Chcę kupić jakieś porządne, ciepłe ubrania, buty na zimę i tym podobne rzeczy. Nie wydam ani pensa ponad te trzydzieści funtów. - O nic nie musisz się martwić - zawołała Amelia. - Zostaw to mnie. Była druga w nocy. Merab kucała na macie przed kominkiem w swej sypialni i próbowała rozniecić ogień w wygasłych już węglach. Wrzuciła do kominka dwa papierowe papiloty i zaczęła delikatnie dmuchać. Wreszcie po chwili pojawiła się wąska smużka dymu, a potem maleńki płomyk. Ogień szybko ogarnął drugi papierek i drobne szczepionki, które służąca zostawiła na podpałkę. Kiedy Merab była już pewna, że płomień nie zgaśnie, usiadła spokojnie i przycisnęła do piersi swą starą, pocerowaną sukienkę. Przed chwilą przebudziła się z nocnego koszmaru i próbowała strząsnąć z siebie nieprzyjemne uczucie, jakie pozostawił okropny sen. Zapaliła jeszcze kilka świec, ustawiła je na kominku i z powrotem usiadła na macie. Śniło jej się, że była ubrana w najbardziej niedorzeczną, wymyślną, cudzoziemską sukienkę, o nieprzyzwoicie dużym dekolcie, i próbowała wydostać się z Pijalni. Wszyscy gapili się na nią, damy chichotały za swoimi wachlarzami, a co najgorsze, był tam też Rowland Sandiford, który otwarcie z niej szydził. Wyglądała jak prawdziwy cudak, a kiedy się obudziła, jej policzki wciąż płonęły wstydem. Przycisnęła mocniej starą sukienkę i zamyśliła się. Nietrudno było odgadnąć, co wywołało ten sen. Dlaczego jednak aż tak bardzo przejmuje się nowymi ubraniami? Ustaliła już z Amelią listę najpotrzebniejszych rzeczy i nie rozumiała, co niepokojącego może być w wygodnym płaszczu i kilku sukienkach dziennych. Choć trzydzieści funtów w zupełności wystarczało na kupno podstawowej garderoby, na pewno nie pokryłoby kosztów zakupu choćby jednej ekstrawaganckiej kreacji. Dlaczego więc tak mocno to przeżywała? Być może bała się, że w końcu przestanie być niewidzialna, anoni- mowa. Nie sprawiła sobie żadnej nowej sukni od czasu, gdy zamieszkała w Hartfield Hall; wciąż donaszała te, które kupiła jeszcze za życia ojca. Po śmierci matki przerabiała jej stare ubrania, podłużając suknie doszytymi pa- sami innego materiału. Pomyślała ze smutkiem, że z dorastającej panienki stała się od razu starą panną. W jej życiu nigdy nie było okresu, w którym czułaby się dobrze ubrana, młoda i ładna. Nigdy nie obracała się w towarzystwie, a jedynymi dżentelmenami, jakich spotykała regularnie, byli jej dziadek, pan Camberwell i pastor. Czasami w kościele widy- wała jakichś obcych młodych mężczyzn, gości którejś z sąsiadujących rodzin. Jednak oni nigdy nie zwracali na nią uwagi, jakby była powietrzem. A kuzyn Rowland dał jej jasno do zrozumienia, że jako kobieta w ogóle dla niego nie istnieje. I o to właśnie chodziło. Merab siedziała nieruchomo, wpatrując się w ogień, i wiedziała już, co ją dręczy. Nie wiedziała dlaczego, bo przecież nienawidziła go i pogardzała nim, ale gdy tylko przeczytała list od pana Cambe- rwella, pomyślała „Teraz mu pokażę!”: Jednak zamiast rzucić Rowlanda na kolana - a potem odwrócić się od niego wyniośle - we śnie to ona stała się obiektem jego szyderstw. Merab wstała i odszukała małe, oprawne w skorupę żółwia lusterko, które niegdyś należało do jej matki. Przyj- rzała się uważnie swemu odbiciu. Oto niesforne włosy, z których wypadały już następne papiloty - cóż mogła z nimi zrobić? Były o wiele za grube, kręciły się zupełnie nie tak jak powinny, a wszelkie starania, by ułożyć je w

19 regularne loczki, nie przynosiły żadnych efektów. Poza tym była za blada. Jej skóra, choć pozbawiona już mło- dzieńczych wyprysków i czysta jak kość słoniowa, była aż nazbyt biała. Nigdy nie będzie miała białoróżowej cery, jaką szczycą się prawdziwe piękności. Z lusterka patrzyły na nią wielkie, ciemnobrązowe oczy, które nagle, zupeł- nie nieoczekiwanie, napełniły się łzami. Major Bendick, który zmuszony był niedawno opuścić swój regiment, lecz który wciąż szczycił się swą woj- skową postawą i powodzeniem u dam, stał przed kominkiem i z przyjemnością przyglądał się bibliotece należącej teraz wyłącznie do niego. Jego ojciec niedawno umarł, więc major Bendick odziedziczył spory majątek, wydał siostrę za dżentelmena, który siedział właśnie obok i popijał jego porto, i przekonał matkę, że powinna wyjechać do swej owdowiałej siostry w Devonshire i zamieszkać tam na dłużej. Wszystko to zostało zaplanowane z iście wojskową precyzją. Major miał nadzieję, że wciąż pozostaje kochają- cym i posłusznym synem, jednak kiedy sześć miesięcy temu powrócił do Bath po śmierci ojca, szybko zrozumiał, że synowska miłość ma swoje granice. Jego matka miała duszę romantyczki, toteż owinęła się w grubą warstwę czarnej krepy i z upodobaniem odgrywała rolę niepocieszonej wdowy. Siostra, która kończyła właśnie dwadzieścia cztery lata, niepokojąco zbliżyła się do ewangelicyzmu. Major postanowił, że dla spokoju ducha musi coś z tym wszystkim zrobić. Krótkie rozeznanie w sytuacji upewniło go, że wielebny Clement Hartcourt jest najlepszym kandydatem na mę- ża jego siostry, i że gdyby sprzedał kolekcję czternastowiecznych książek ojca - których i tak nigdy by nie przeczy- tał, i które wcale go nie interesowały - zarobiłby kilka dodatkowych tysięcy funtów. W ten sposób powiększyłby posag Elizy i zachęcił nieco opornego pastora do poczynienia kroków w odpowiednim kierunku. Pan Hartcourt wkrótce poślubił pannę Bendick, a major mógł zająć się matką. Na początku wydawało się, że nigdy nie ulegnie jego namowom - wdowa nie żyła ze swoim mężem w idealnej zgodzie i od wielu już lat z utęsknieniem czekała na chwilę, gdy będzie mogła prowadzić dom zgodnie ze swoimi własnymi, lepszymi, jak mniemała, poglądami. Ma- jor, po dokładnym przebadaniu pola bitwy, zdecydował się na terapię wstrząsową. Zaprosił do siebie pół tuzina rozbrykanych przyjaciół z armii i urządził kilka hucznych popijaw połączonych z grą w karty. W następnej kolej- ności sprowadził do domu damę o wątpliwej reputacji, której włosy miały tak nieprawdopodobny odcień blond, że pani Bendick obrzuciła je tylko jednym pełnym przerażenia spojrzeniem, po czym bez wahania wyraziła chęć wy- jazdu do swej siostry, Augusty. Wówczas major wielkodusznie dorzucił jeszcze jedną setkę do czterystu fantów, jakie rocznie otrzymywała je- go matka. Major Bendick gotów był teraz wcielić w życie swój kolejny plan. Już trzydzieści pięć lat cieszył się różnymi przyjemnościami kawalerskiego życia i uznał wreszcie, że potrzebuje żony. To właśnie powiedział swojemu szwa- growi. - Mam już trzydzieści pięć lat i najwyższy czas, żebym się ustatkował. Potrzebuję synów, najlepiej trzech, dla bezpieczeństwa. Jeden jako dziedzic, drugi do pomocy, a trzeci na wszelki wypadek. Myślę, że to by wystarczyło. Najstarszy oczywiście zostanie tutaj i będzie zarządzał majątkiem, drugi może iść do wojska... albo do marynarki - dodał wspaniałomyślnie. - Nie Jestem kapryśny. A trzeci może robić karierę w Kościele. Pan Hartcourt zamrugał z niedowierzaniem. - A jeśli będziesz miał córki? - spytał łagodnie. Major zbył to nonsensowne przypuszczenie machnięciem ręki. - Oczywiście, wybiorę sobie odpowiednią kobietę. To musi być ktoś rozsądny. Nie interesują mnie te kapryśne panienki prosto ze szkoły. Więcej włosów niż rozumu. - Jak zamierzasz się do tego zabrać? - spytał pastor z ciekawością. Major był wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną i nosił się prosto, jak na żołnierza przystało. Miał krótko przystrzyżone proste, ciemne włosy, kawaleryjski wąsik i równe białe zęby. Takie atrybuty zapewne podobałyby się damom, choć żona pastora nie miała o swym bracie najlepszego zdania i nazywała go „zarozumiałym bydla- kiem”. W Pijalni znajdowała się lista gości i każdy, kto się tam wpisywał, mógł oczekiwać, że wcześniej czy później złoży mu wizytę jeden z dwóch Mistrzów Ceremonii z Bath. Major zamierzał przejrzeć tę księgę i wybrać stamtąd kandydatki na przyszła panią Bendick. - Jutro pójdę do Pijalni i zrobię listę - powiedział. - Listę! - powtórzył jak echo pan Hartcourt. - Tak. Nazwisko, wiek, status. Nie mam nic przeciwko wdowie, choć jeśli będzie miała jakieś bachory, wyślę je do szkoły, gdzieś daleko stąd. Przydałby się też jakiś porządny posag, ale nie jestem chciwy. Dwa albo trzy tysiące wystarczą. Pastor wpatrywał się w swój kieliszek z porto. Nigdy nie przepadał specjalnie za swoim szwagrem, ale teraz wręcz pragnął szczerze - co zupełnie nie szło w parze z chrześcijańską miłością bliźniego - by major dostał porząd- ną nauczkę. - Coś jeszcze? - spytał.

20 - No cóż, musi być jeszcze dość ładna. I chociaż chciałbym, żeby była rozmowna, to znaczy, żeby interesowała się tym co ja, to na pewno nie chcę jakiejś intelektualistki. Uważam, że kobieca inteligencja najlepiej sprawdza się w domu i przy dzieciach. - A co z miłością? - Miłość? - Major roześmiał się. - To sentymentalna bzdura. Nie wierzę w nią. Nazajutrz rano Pijalnia nie była specjalnie zatłoczona - być może nienajlepsza pogoda odstraszyła część bywal- ców. Pani Bridges przechadzała się pod rękę ze swym nowym mężem i zatrzymywała się co chwila, by porozma- wiać ze znajomymi. Grupa rozchichotanych dziewcząt znajdowała się pod baczną obserwacją swoich mam - major spojrzał na nie obojętnie i poszedł dalej. Była tam także ładniutka lady Wincanton, która coraz wyraźniej nabierała tak przyjemnych dla oka kształtów. Major lubił patrzeć na ciężarne kobiety, a szczególnie lubił panią Wincanton, która nie tylko była ładna, ale także wypełniła swój obowiązek, dając mężowie dwójkę zdrowych synów, a teraz przygotowywała zapewne trzeciego, zapasowego. Lady Wincanton spacerowała z bardzo atrakcyjną damą, której major nie widział nigdy dotąd. Była wysoka, szczupła i poruszała się elegancko, co z aprobatą odnotował major Bendick. Ubrana była w jasno- szarą suknię, najwyraźniej uszytą przez dobrą i drogą modystkę. Suknia była prosta, bez żadnych zbędnych ozdó- bek, jednak talia została lekko obniżona, a rękawy poszerzone w stosunku do tych, jakie noszono w Anglii. Major, który w czasie swej kariery przebywał wraz z armią w Paryżu, od razu rozpoznał francuski krój. Nieznajoma dama odwróciła się w jego kierunku i major dojrzał Jasną, kremową skórę, ładne wargi i wielkie, brązowe oczy. Krótko przycięte włosy młodej kobiety kręciły się w niesfornych lokach. Kim ona jest? Musi się dowiedzieć. Pigmalion nie mógł być chyba bardziej zadowolony z przemiany swej Galatei, niż Amelia z transformacji, jaka dokonała się w wyglądzie Merab. Gdy tylko Merab odeszła do stołu z listem pana Camberwella, Amelia, zapo- mniawszy o wszelkich dolegliwościach, wezwała powóz, wynalazła jakąś książkę z biblioteki, którą natychmiast musiała wymienić na inną, i pojechała prosto do salonu mody przy South Parade. Madame Regnier, która była jego właścicielką, kilka lat wcześniej przeszła na emeryturę, jednak pracowała od czasu do czasu dla kilku ulubionych klientek, do których z przyjemnością zaliczała lady Wincanton (była bogata, szybko płaciła i ufała bez zastrzeżeń wyborowi i gustowi madame Regnier). W drodze do salonu umysł Amelii pracował bez wytchnienia. Była przeko- nana, że madame Regnier z przyjemnością obsłuży tak dobrą klientkę jak ona. Była też pewna, że ta inteligentna dama natychmiast zauważy, iż pod okropnymi ubraniami i fryzurą Merab kryje się prawdziwy styl i elegancja. Postanowiła wtajemniczyć madame Regnier w swój plan. Merab nie dowie się o rzeczywistych kosztach stro- jów, gdyby przekroczyły trzydzieści funtów, a wszelkie dodatkowe opłaty zostaną pokryte przez sir Thomasa. To było doskonałe rozwiązanie. Tego samego wieczora, kiedy ubierała się do kolacji, powiedziała o wszystkim Ba- bette. - Mademoiselle musi ściąć włosy, naturellement - zawołała Babette, która w chwilach wzruszenia jakby zapo- minała o angielskim i wracała do swego ojczystego języka. Gestykulując energicznie, mówiła dalej: - W Paryżu teraz, pisze moja kuzynka, włosy są krótkie, krótkie, krótkie. I całe pokręcone. Panienka Merab będzie piękna. Ja ją ostrzygę, zobaczy pani. Dżentelmeni będą za nią szaleć. - Na miłość boską, nie mów jej tego! - przeraziła się Amelia która nie miała przed Babette prawie żadnych se- kretów. - Proszę się nie obawiać, miladi - odparła Babette konspiracyjnym szeptem. - Panienka nic nie będzie podejrze- wać. Kiedy kilka dni później nadeszły nowe ubrania, a włosy mademoiselle zostały przycięte mimo jej gwałtownych protestów, Merab była jednocześnie oszołomiona, zadowolona i zaniepokojona zmianami, jakie zaszły w jej wy- glądzie. Tego wieczora Babette pomogła jej ubrać się do kolacji. Przycięte elegancko loki zostały zręcznie podwią- zane aksamitką, a fioletowa sukienka podkreślała delikatny, kremowy odcień jej cery i ogromne, brązowe oczy. - Proszę bardzo, mademoiselle - zawołała Babette i cofnęła się o krok, by podziwiać dzieło swych rąk. - Tak właśnie powinna panienka wyglądać! Miladi będzie bardzo zadowolona, a sir Thomas po prostu bouleverse. - Nie chcę, żeby sir Thomas był bouleverse - odparła Merab z lekkim przestrachem. Babette uśmiechnęła się. - Sir Thomas będzie bouleverse w najlepszym tego słowa znaczeniu. Merab roześmiała się głośno. - Po prostu czarująca - powiedział sir Thomas, kiedy wieczorem Merab zeszła do salonu. Merab spojrzała niepewnie na Amelię, która stała obok z uśmiechem zadowolenia na twarzy. - Nie uważasz, że ta sukienka jest trochę...hm za śmiała jak na guwernantkę? - spytała, zerkając na dekolt, który wydawał jej się przerażająco duży. - Nonsens, panno Hartfield - powiedział sir Thomas, wyręczając swoją żonę i potwierdzając to, o czym wcze- śniej mówiła Babette. - Wygląda pani teraz jak prawdziwa dama, czyli wreszcie jest pani sobą, i wydaje mi się, że nie ma tu żadnych wątpliwości.

21 Spojrzał na żonę, która uniosła lekko brew w niemym pytaniu. Sir Thomas nieznacznie skinął głową, wyrażając w ten sposób swą aprobatę. Pomyślał, że Amelia miała rację. Panna Hartfield była bardzo atrakcyjną młodą kobie- tą. Nie była może klasyczną pięknością, jej nos był na to nieco za wąski, a ona sama o cal lub dwa za wysoka. Z pewnością jednak mogła narobić zamieszania w męskim towarzystwie w Bath, a może nawet - pomimo marnego posagu - znaleźć sobie męża. Postanowił jednak przestrzec Amelię, by nie robiła sobie za wielkich nadziei. Głośno wyrażany podziw sir Thomasa, a także pochwały Amelii i Babette sprawiły, że następnego ranka Merab odważyła się pójść ze swą przyjaciółką na spacer do Pijalni. Amelia chodziła tam, by pić wody lecznicze przepisa- ne przez jej doktora, jednak tym razem zależało jej przede wszystkim na tym, by ktoś zauważył Merab. Skończyła właśnie pić swoją porcję i rozejrzała się dokoła. Ach! Idealny kandydat. - Ach, major Bendick! Miło pana widzieć. Major skwapliwie podszedł do lady Wincanton, ukłonił się i pocałował jej dłoń. - Lady Wincanton. Chyba nie chce mi pani powiedzieć, że przychodzi tutaj pić tę wodę. Amelia zrobiła kwaśną minę. - Muszę. Ale, ale, Merab, pozwól, że przedstawię ci majora Bendicka. Majorze, to moja przyjaciółka, panna Hartfield. Uczyłyśmy się razem w szkole. - Panno Hartfield - major ukłonił się głęboko. Do diabła, z bliska wydawała się jeszcze ładniejsza. Co za oczy! - Czy zamierza pani zostać tutaj na długo? - Miesiąc, może troszkę dłużej. - Merab podziwiała jego białe zęby, jak tego zapewne chciał sam major, a po- tem spojrzała z rezygnacją na Amelię. - Mam nadzieję, że znacznie dłużej - powiedziała lady Wincanton. - Ja też mam taką nadzieję - uśmiechnął się major. - Czy mogę paniom towarzyszyć, jeśli zechcą panie pospace- rować jeszcze kilka chwil? Amelia nagle odkryła, że jest bardzo zmęczona i opadła na jedno ze złoconych krzeseł, ustawionych pod ścia- nami pomieszczenia. Była jednak pewna, że Merab ma ochotę na dłuższy spacer. Major oświadczył, że będzie zachwycony, mogąc jej towarzyszyć. Żyjąc w Hartfield Hall niemal jak w zamknięciu, Merab nie miała okazji być obiektem męskiej galanterii. Dla- tego też na początku była po prostu oszołomiona komplementami, jakie bez ustanku prawił jej major. Co właściwie miała mu na to odpowiedzieć? Po chwili doszła do wniosku, że major Bendick jest z siebie bardzo zadowolony, o wiele za bardzo. Pod wygładzoną i ugrzecznioną powierzchownością krył się mężczyzna, który postrzegał damy tylko jako lalki lub anioły, i nie dopuszczał do siebie myśli, by mogło istnieć coś pomiędzy tymi skrajnościami. Major spacerował powoli, kłaniając się na lewo i prawo różnym znajomym, jakby chciał pochwalić się wszystkim swoją zdobyczą. - Widzę, że moje komplementy nie robią na pani wrażenia - powiedział, kiedy doszli do końca sali, a Merab nie odezwała się ani słowem. - Panie majorze - przemówiła w końcu oszołomiona dziewczyna. - Ostanie osiem lat spędziłam na wsi w domu mojego dziadka. Nieczęsto miałam okazję wysłuchiwać komplementów. - Ze smutkiem przypomniała sobie, że dziadek obdarzał ją jedynie epitetami w rodzaju „głupi wymoczek” i prędzej odgryzłby sobie język, niż powiedział jej z własnej woli coś miłego. Cudownie, pomyślał major. Jaka świeżość. No i stąd ta półżałoba. - Ale teraz, kiedy jest pani w Bath, musi pani poznać wszystkie przyjemności, jakie oferuje nam to miasto. Na przykład muzyka. Jestem pewien, że lubi pani muzykę. W Bawialni co środę odbywają się koncerty. To oczywiście nic ważnego, bo przede wszystkim staramy się zadowolić nasze młode damy. Merab spojrzała na niego ze zdumieniem. - Czy damy nie mogą lubić poważnej muzyki? Wychowywano ją w ogromnym poszanowaniu dla muzyki i zawsze traktowała ją poważnie. Jednym z jej pierwszych wspomnień było słuchanie matki, która ćwiczyła gamy. - Moja droga panno Hartfield! - Major roześmiał się głośno. - Chyba nie chce mi pani powiedzieć, że jest inte- lektualistką? - Rzeczywiście, nie. - Merab pomyślała przelotnie o pannie Goodison, dla której idealny model kobiecej eduka- cji zawierał w sobie niezbyt głęboką analizę jednego z esejów Addsona, naukę kaligrafii, z mniejszym naciskiem na ortografię, i nie kończącą się naukę szycia. - Miło mi to słyszeć! Najwspanialszy talent damy to czarujące maniery, którymi potrafi tak łatwo podbić serce każdego mężczyzny. Merab uśmiechnęła się uprzejmie. - Majorze, ta rozmowa do niczego nie prowadzi. Mogę tylko powtórzyć, że nie przywykłam do komplementów. Szkoła, w której wraz z lady Wincanton spędziłam kilka cudownych lat, nie zachęcała kobiet do intelektualnego wysiłku. Uczono nas za to, że prawdziwym damom przystoi powściągliwość i małomówność. Teraz więc poproszę pana, by odprowadził mnie do lady Wincanton. Zachwycająca skromność, pomyślał major. W dodatku uwagi panny Hartfield były całkiem inteligentne - jak na

22 kobietę. Major był ciekaw, jaki posag ma ta dama. - Jak mogłaś! - zawołała Merab, kiedy major, wypowiedziawszy jeszcze kilka pochlebnych uwag, oddalił się od obu pań. Amelia roześmiała się. - Biedak tak bardzo chciał z tobą porozmawiać, że musiałam mu dać po temu okazję, to wszystko. Czy to było aż takie straszne? On jest bardzo przystojny, chyba zauważyłaś? - Tak, podejrzewam, że tak. - Nagle przypomniała sobie zimne, szare oczy Rowlanda. - Przynajmniej jest lepiej wychowany. - Lepiej wychowany niż kto? - spytała Amelia. Zanim jednak mogła otrzymać odpowiedź na to pytanie, została przywołana przez panią Tiverton, która rozmawiała z jakimiś przyjaciółmi przy oknie. Amelia i Merab ruszyły w jej stronę. - Moja kochana Amelia! - Pani Tiverton ucałowała ją gorąco i przedstawiła swoim przyjaciołom, panu i pani Bridges. Merab także została przedstawiona trójce nieznajomych i znalazła się nagle obok pani Bridges, miłej ko- biety około pięćdziesiątki z siwiejącymi włosami związanymi w elegancki kok i parą uśmiechniętych orzechowych oczu. Wydawała jej się dziwnie znajoma, ale ponieważ pani Bridges nie wspominała o tym ani słowem, Merab pomyślała, że musi się mylić. Bo właściwie kiedy mogły się poznać? Na pewno nie w ciągu ostatnich ośmiu lat. Rozmowa już po raz drugi tego dnia dotyczyła muzyki. - Muszę wyznać, że moja wielka miłość to Mozart - mówiła pani Bridges. - Oczywiście, to już trochę niemodne, ale... - Nie uważam, by wielka muzyka naprawdę podlegała kaprysom mody - powiedziała Merab z naciskiem. - Ach, więc zgadza się pani ze mną? - Całkowicie. Moja matka, która śpiewała naprawdę pięknie, uwielbiała Mozarta. Zawsze mnie uczyła, że mu- zyk i śpiewak są po to, by prezentować dzieła kompozytora, a nie po to by się popisywać. „Mozart jest większy od nas wszystkich” powtarzała. I miała rację. - Więc w pierwszej kolejności czci pani Mozarta - powiedziała pani Bridges z uśmiechem. - Mam nadzieję, że będzie pani mogła uczynić nam tę przyjemność i wybrać się z nami na Jakiś koncert. Merab przyjęła tę propozycję ze znacznie większą przyjemnością niż pożegnalne słowa majora Bendicka, w których ten wyrażał nadzieję na kolejne spotkanie. Doszła do wniosku, że lubi panią Bridges - była to miła, nie- afektowana kobieta. Chętnie pozna ją trochę lepiej. A jej mąż wydawał się bardzo uprzejmy. Przynajmniej nie bę- dzie musiała znosić tego nudnego majora. Amelia powróciła do domu bardzo zadowolona z tej niewielkiej wyprawy. Merab zaczęła swe życie towarzy- skie bardzo efektownie. Major był bez wątpienia pod jej urokiem. Pani Bridges należała do najpopularniejszych osób w Bath, a już po cichu pogratulowała Amelii jej „czarującej przyjaciółki”. Państwo Bridges byli bardzo miła parą, a znajomość z nimi z pewnością pozwoli Merab poznać wielu ciekawych ludzi. Reakcja pani Bridges zdumiałaby zarówno Amelię, jak i Merab, gdyby któraś z nich mogła ją słyszeć. - Więc to była Merab Hartfield - powiedziała do swego męża, kiedy powolnym spacerem wracali do domu. - Przyznam, że spodziewałam się czegoś zupełnie innego. Rowland wyrażał się o niej niezbyt pochlebnie. - Bardzo miła młoda kobieta - zgodził się jej mąż. - Inteligentna i atrakcyjna. - Najwyraźniej nie miała bladego pojęcia, kim jestem - powiedziała pani Bridges, marszcząc lekko czoło. - Powiesz jej? Pani Bridges zastanawiała się przez chwilę. - Nie, nie sądzę. Przynajmniej jeszcze nie teraz. Chciałabym, żebyśmy poznały się lepiej bez żadnych uprze- dzeń. Lavinia Heslop przyjęła propozycję wyjazdu w towarzystwie Kitty do Bath z wdzięcznością graniczącą z za- chwytem. Pani Heslop była niemal równie zadowolona. Pastor i jego rodzina żyli bardzo skromnie i nie byli w stanie wysłać córki na całe lato do Londynu. Czterech synów pani Heslop musiało znaleźć sobie miejsce w świecie, a to sporo kosztowało, więc potrzeby Laivinii musiały zaczekać. Lecz choć pani Heslop godziła się z tą konieczno- ścią, nie chciała, by Lavinia została starą panną tylko z powodu braku okazji. Tak więc nie mogła zmarnować szan- sy wysłania córki na kilka miesięcy do Bath, nawet jeśli nie do końca pochwalała fanaberie Kitty. Kareta Parminsterów, wioząca Kitty, Lavinię i służącą Kitty, zajechała przed dom pani Banstead pewnego zim- nego popołudnia w połowie lutego. Dziewczynki zostały uprzejmie powitane przez panią Banstead, która zachwy- cała się głośno urodą Kitty i zapewniała, że wokół pięknej panienki będzie aż tłoczno od adoratorów. Potem obie przyjaciółki zostały zaprowadzone do ładnej sypialni wybitej tapetą o delikatnym, zielonym wzorze i kilkoma fi- gurkami pastuszków na kominku. Dwaj służący wnieśli ich bagaże, pokojówka przyniosła ciepłą wodę, i pani Ban- stead wreszcie je opuściła, mówiąc na odchodnym: - Najdroższa Kitty, zabiorę cię jutro do mojej modystki! Wróciła właśnie z Paryża i wie wszystko o najnowszej modzie. Jestem pewna, że będziesz nią zachwycona. Pani też, panno Heslop - dodała po namyśle. Wszelkie obawy pani Parminster o stan ducha jej córki okazały się bezpodstawne. Kitty na początku rzeczywi-

23 ście próbowała przybrać udręczoną pozę i wzbudzić w ten sposób zainteresowanie otoczenia już pierwszego wie- czora w Bawialni, jednak widok innych dziewcząt, roztańczonych i spoglądających na nią ze współczuciem, spra- wił, że szybko zapomniała o swym postanowieniu. Pani Banstead oczywiście znała wielu ciekawych ludzi, toteż Kitty i Lavinia zostały przedstawione towarzystwu i przy następnym tańcu obie panny miały już partnerów. Major Bendick także tam był, wciąż uzupełniając swoją listę. Nazwisko Merab zostało tam już zapisane, jej przyjaźń z lady Wincanton była wystarczającym świadectwem dobrej reputacji, Jednak niepokój majora budziło wciąż puste miejsce przy rubryce „posag”. Przy nazwisku Parminster miejsce to zostało już wypełnione. Pani Ban- stead dyskretnie powiadomiła majora o rychłym przyjeździe swej chrześnicy, a ten wpisał kwotę 10 000 funtów. Lavinia w ogóle nie znalazła się na tej liście. Major świadom był swoich atutów i doskonale rozumiał się z panią Banstead. Wysoki, przystojny mężczyzna, którego stan posiadania nie wzbudzał żadnych wątpliwości, obdarzony pewną nieuchwytną aurą męskości właści- wą tylko żołnierzom, zawsze spotykał się z akceptacją dam. Pani Banstead z uśmiechem pozwoliła, by ich wspólny przyjaciel przedstawił go pannie Parminster. Choć pierwsza reakcja Kitty, wyrażająca pełne uznanie dla jego zalet, bardzo mu pochlebiała, major nie był do końca przekonany. - Czy będzie pani chodzić na koncerty, panno Parminster? - Spytał, kiedy zajęli miejsce w szeregu innych par. - Koncerty? - Powtórzyła Kitty z przerażeniem. - Tak, koncerty. Odbywają się w każdą środę. Czy lubi pani muzykę? Kitty roześmiała się perliście. - Muszę wyznać, że choć śpiewam jedną czy dwie piosenki, jak to musi robić każda młoda dama, na samą myśl o siedzeniu w jednym miejscu przez cały koncert chce mi się spać. - Widząc posępną minę majora, spytała; - A czy pan, w takim razie, lubi muzykę? - Naturalnie. Pod warunkiem, że jest naprawdę melodyjna. Nie przepadam za tymi nowoczesnymi wymysłami. Beethoven na przykład w ogóle nie jest melodyjny. Duch przekory owładnął nagle panną Parminster. Uśmiechnęła się najpiękniej, jak potrafiła, do swego partnera. - A ja uważam, że muzyka Beethovena jest naprawdę cudowna. Brwi majora jak na rozkaz zbiegły się razem. - Jestem starszy od pani, panno Parminster. Musi pani uznać, że mam rację. - Och, a to dlaczego? - spytała Kitty, otwierając szeroko oczy. Później, w karecie odwożącej trójkę dam do domu, pani Banstead zapytała: - Czym wprawiłaś majora w takie zdenerwowanie, Kitty? Panna wzruszyła tylko ramionami. - To bardzo dobra partia - przypomniała jej pani Banstead. - Poza całkiem przyzwoitym majątkiem ma co naj- mniej cztery tysiące rocznego dochodu. Kitty nie odpowiedziała. Później, kiedy obie dziewczynki kładły się spać, powiedziała do Lavinii: - Myślał, że musi tylko powiedzieć mi, co jemu się podoba, a ja natychmiast się z tym zgodzę. Rzuciła się ze złością na łóżko. Przywykła do tego, że to mężczyźni ulegali jej, a nie ona mężczyznom. Row- land zawsze podporządkowywał się jej życzeniom. Lavinia uważnie splotła warkocz i powiedziała: - Ale zrobiłaś na nim ogromne wrażenie, Kitty. Ciągle prosił cię o następny taniec. Mówiła o tym ze smutkiem, gdyż major był jednym z najprzystojniejszych mężczyzn, jakich w życiu widziała, a on nawet na nią nie spojrzał. - Rzeczywiście, chyba tak było, prawda? - spytała Kitty z zadowoleniem. W miarę upływu dni Kitty miała coraz więcej powodów do samozadowolenia. Co prawda major odsunął się od niej, lecz Kitty miała teraz już całe kółko adoratorów, a najważniejszym z nich był wicehrabia Claydon, mężczy- zna, którego Kitty skłonna była traktować całkiem poważnie. Lavinia przyjechała do Bath, spodziewając się samych przyjemności, szybko jednak odkryła, że życie w mie- ście wcale nie wygląda tak różowo. W domu, gdzie krąg ich znajomych ograniczał się do kilku dobrze im znanych osób, nie miała poczucia rywalizacji. Zawsze była pokorną wielbicielką Kitty i była wdzięczna za każdy okruszek, który spadł z jej stołu. Co więcej, wszyscy wiedzieli, że jej posag jest bardzo skromny, i dlatego też nikt nie kwapił się, by ją adorować. Tutaj, w Bath, wzbudzała całkiem spore zainteresowanie, które w opinii Kitty należało się tylko jej. - Nie rozumiem, dlaczego pan Corbett tańczył z tobą aż dwa razy - powiedziała któregoś wieczora w drodze powrotnej do domu. Pan Corbett był przystojnym młodym mężczyzną, o którym mówiono, że zostanie spadkobier- cą majątku starego pana Fincha, swojego ojca chrzestnego, zaś ten oceniano na co najmniej 5 000 funtów rocznego zysku. Czego on mógł chcieć od tej biednej Lavinii z jej dwoma marnymi tysiącami? Lavinia, która siedziała na przednim siedzeniu, spostrzegła, że pani Banstead patrzy na nią z dezaprobatą i szybko odrzekła: - Szczerze mówiąc, nie wiem. Na pewno chciał przede wszystkim rozmawiać o tobie.

24 Nie było to całkiem zgodne z prawdą, ale Kitty uśmiechnęła się ze zrozumieniem, a pani Banstead najwyraźniej się uspokoiła. Lavinia odwróciła głowę do okna i patrzyła na płomienie gazowych latarni, które rzucały pomarań- czowy blask na chodnik i rozpraszały ciemności zimowej nocy. Po raz pierwszy w życiu zaczęła odczuwać niechęć do swej przyjaciółki. Czy ona, Lavinia, nie mogła mieć swoich adoratorów? Nagle zatęskniła do swej przytulnej sypialni w domu rodzinnym i do towarzystwa mamy. Rowland przyjechał do Bath dopiero pod koniec lutego. Złożył kurtuazyjną wizytę swej matce i jej nowemu mężowi, jednak stanowczo odmówił, gdy poprosili, by zamieszkał w ich domu. - Nie, naprawdę dziękuję, mamo - mówił. - Zatrzymam się w hotelu. Nie wiem jeszcze, jak długo tutaj zostanę i nie chciałbym wam robić kłopotu. Jego matka, widząc, że nic nie wskóra, nie namawiała go dłużej. Wiedziała, że jej powtórne małżeństwo była dla Rowlanda pewnym szokiem, choć od wielu lat znał i lubił jej obecnego męża. Jednak choć mógł bez zastrzeżeń tolerować Samuela jako jej cichego wielbiciela, nie potrafił od razu w pełni zaakceptować go jako jej małżonka. Lady Bridges zdawała sobie sprawę, że damy w jej wieku - miała pięćdziesiąt sześć lat - nie powinny zajmować się rzeczami odpowiednimi raczej dla ludzi młodych. Zrozumiawszy, że na razie nie osiągnie nic więcej, powiedziała tylko: - Mam nadzieję, że zostaniesz przynajmniej na kolację. Mamy dzisiaj dziczyznę. Brat Samuela przysłał nam spory kawałek. - Dziękuję, z przyjemnością. Rowland oczywiście słyszał wcześniej, że Kitty jest w Bath. Wiedział bardzo dobrze, że prawdziwemu dżen- telmenowi nie przystoi w takiej sytuacji wybierać się do damy i igrać z jej uczuciami. Z drugiej jednak strony bar- dzo chciał ją zobaczyć i być może liczył po cichu na jakiś cud. Wyobrażał sobie, jak rodzina na siłę wyciągają do Bawialni. Czyż nie widział wtedy, w niedzielę, jak płakała rozpaczliwie w swoją koronkową chusteczkę? W końcu przekonał sam siebie, że uprzejmość wymaga, by złożył wizytę swej matce i osobiście złożył jej gra- tulacje z okazji ślubu. Potem zobaczy, co dalej. Po krótkim namyśle postanowił, że zostanie w Bath jeszcze kilka tygodni. Będzie próbował zachowywać się w stosunku do Kitty przyjaźnie, lecz z chłodną uprzejmością. Gdyby tylko mógł liczyć na to, że ona jeszcze poczeka... Ale nie, musi to zrozumieć. Musi pogodzić się z faktem, że jego plany życiowe uległy nieodwracalnej zmianie. Musi zdać sobie wreszcie sprawę, że nie dostanie Kitty ani też ma- jątku Hartfieldów. Rowland jeszcze wielokrotnie myślał o kłótni z Merab i doszedł do satysfakcjonującego wniosku, że ma to już za sobą. Co!? Miał się ożenić z takim kocmołuchem, zaniedbaną starą panną bez ogłady, i w dodatku niezbyt ład- ną? Pewnie do tego wszystkiego była okropną jędzą. Gdyby miała jakiekolwiek zalety, to czy kuzyn Julian już dawno nie poznałby ich ze sobą? Wybuch gniewu wywołany był szokiem, jakiego doznał po odczytaniu testamen- tu - nikt nie byłby w stanie powstrzymać się w takich okolicznościach i nikt nie mógł go winić za to, co się stało. Następnego wieczora wybrał się do Bawialni. Był poniedziałek i odbywał się właśnie bal. Rowland postanowił udzielać się towarzysko. Mistrz Ceremonii z pewnością przedstawi go wielu atrakcyjnym damom, a on spróbuje się zrelaksować i zabawić. Dotarł na miejsce dosyć późno i kiedy szedł przez salę, by złożyć swoje uszanowanie Mistrzowi Ceremonii, znalazł się nagle twarzą w twarz z... Kim ona była? Przecież na pewno skądś ją znał! Rowland wpatrywał się osłupiały w wysoką, szczupła kobietę o pięknych, ciemnych włosach, które delikatnymi loczkami okalały czarującą twarz. Jej skóra miała bardzo jasny, oliwkowy odcień, który pokrywał się właśnie deli- katnym rumieńcem, kiedy i ona patrzyła na niego. Oczy miała ciemnobrązowe, wielkie i lśniące. Nieznajoma nosi- ła elegancką, jedwabną suknię wieczorową w kolorze głębokiego fioletu, który cudownie podkreślał jej wspaniałą kremową karnację. Serce Rowlanda podskoczyło gwałtownie. Kto to jest? Nieznajoma dama była poruszona równie głęboko jak on. - Pan... pan Sandiford... - Panna Hartfield! - Rowland poczuł, jak ogarnia go wielki gniew. - Co, u diabła, pani tutaj robi? 4 Towarzystwo w Bath nie było tak ekskluzywne i zamknięte jak modny świat Londynu. Chorych i rekonwale- scentów, którzy przyjeżdżali tutaj się leczyć, łączyła prawdziwa sympatia. Nowo przybyli pacjenci szybko odkry- wali, że towarzysze ich niedoli chętnie dzielą się wszelkimi wiadomościami na temat najlepszych lekarzy i sposo- bów terapii. Ta przyjacielska atmosfera ogarniała także Pijalnię i Bawialnię. Dama, która w londyńskim towarzy- stwie nie znalazłaby nigdy miejsca, była ciepło przyjmowana w Bath, pod warunkiem, że była dość miła i dość bogata, by pozwolić sobie na pobyt w tym mieście. Dlatego też wiele osób wydawało spore sumy na wizyty w Bath, w nadziei, że właśnie w ten sposób uda im się wejść do towarzystwa. Nikt nie był w tych wysiłkach równie wytrwały jak pani Dinah Hamson, bogata wdowa tuż po pięćdziesiątce. Towarzyszył jej syn, Joseph. Pani Hamson była dość korpulentną osobą o ciemnych włosach, teraz lekko już przyprószonych siwizną, ciem-

25 nych oczach i niezbyt miłym charakterze. Była wdową po pastorze z bogatej parafii, i jako żona pastora przywykła do tego, by traktowano ją z uległością i należnym szacunkiem. Zaproszenie na herbatkę do pani Harrison było prawdziwym zaszczytem, niemal królewskim rozkazem. Niestety, jej władcze zapędy i sztywne maniery nie po- zwoliły jej znaleźć swego miejsca w nieco bardziej wyszukanym towarzystwie. Życie w Bath było bardzo upublicznione: nowy gość przyjeżdżał do miasta, wpisywał się do księgi wyłożonej w Pijalni, przyjmował wizytę dwóch Mistrzów Ceremonii, a potem, jeśli był w stanie opłacić wcale niemałą skład- kę za wstęp do Bawialni i różnych modnych miejsc, w których pokazywał się „wielki świat”, wtedy dopiero zosta- wał dopuszczony do towarzystwa. Co działo się potem, zależało już od samego zainteresowanego. Pani Harrison była w towarzystwie tolerowana, ale tylko tolerowana. Lady Mandersby i czcigodna pani Tiverton, dwie seniorki societe Bath, kłaniały jej się uprzejmie, gdy zdarzyło im się spotkać w przejściu, jednak pani Harrison nigdy nie została oficjalnie przedstawiona ich znajomym i nie należała do ich kręgu. Joseph był krępym, młodym mężczyzną o starannie pokręconych i wypomadowanych włosach. Był równie uparty jak jego matka, a w dodatku dość ograniczony. Z zawodu był prawnikiem i pracował głównie dla pewnego kupca w Bristolu, a ponieważ świetnie znał najdrobniejsze tajniki handlu, doskonale nadawał się do tego rodzaju profesji. „Nikt jeszcze nie przechytrzył Josepha Hamsona”, mawiał z upodobaniem do swoich kolegów. On także nie mógł pogodzić się z tym, że wciąż nie należy do towarzystwa w Bath. Rozumiał doskonale, że ożenek z kobietą z wyższych sfer znacznie powiększyłby jego szansę na zasobną przyszłość. Gdy jego zaloty do córki zwierzchnika zostały pogardliwie odrzucone, przyjechał do Bath, by tutaj popróbować szczęścia. Był częścią zewnętrznego kręgu satelitów, otaczających pannę Parminster. - Zobacz tylko, tutaj jest na co popatrzeć - powiedział do matki, kiedy oboje siedzieli w sali balowej Bawialni, czekając na muzykę. Głową wskazał na Kitty. - Tak, a przy tym na pewno warta jest niezłą fortunkę - dodała pani Harrison, wydymając usta. - Uważam jed- nak, że jej sukienka jest po prostu nieprzyzwoita. Prawie zupełnie przezroczysta. Można niemal bez trudu zobaczyć jej... kończyny. - Pani Harrison chciała właściwie powiedzieć „nogi”, ale uznała, że to byłoby zbyt niedelikatne. Joseph spojrzał na Kitty z uznaniem. Szukała męża, bez wątpienia, a obcisła suknia jeszcze podkreślała jej wdzięki. Po ślubie naturalnie nosiłaby coś znacznie skromniejszego. Joseph nie miał zamiaru pozwalać, by jego żona była obiektem zalotnych spojrzeń wszystkich mężczyzn. W końcu doczekał się na swój taniec z Kitty i pochlebiał sobie, że udało mu się zrobić na niej pewne wrażenie. Właśnie zamierzał spróbować swego szczęścia po raz drugi i poprosić ją o do tańca, kiedy dojrzał, że jego matka wykonuje jakieś dziwne, energiczne gesty. - Cóż takiego się stało, mamo? - spytał z irytacją, kiedy stanął u jej boku. - Widzisz tę damę z lady Wincanton? - syknęła pani Harrison. Joseph spojrzał; wysoka elegancka kobieta, przy tym całkiem atrakcyjna. - Tak, no i co? - Słyszałam, jak lady Wincanton mówiła do niej „Merab”! - No i co z tego? - Moja siostra nazywała się Merab. - Moja droga matko, czy przywołałaś mnie tutaj tylko po to, by mi to powiedzieć? - Joseph zaczął już oddalać się od matki. - Joseph! Czy ty nic nie rozumiesz? Być może ona jest córką Abby! - Abby? - Abby, ty tępaku. Mojej zniesławionej siostry, tancerki operowej. Mówiła, że wychodzi za jakiegoś arystokratę. Nie mogę przypomnieć sobie jego nazwiska, jakiś Hartshom czy coś takiego. Oczywiście, wszyscy wiedzieliśmy, o co naprawdę jej chodzi. Wyszła za mąż, na pewno! Czy to było w ogóle możliwe? Joseph znów spojrzał na nieznajomą kobietę. Prowadziła ożywioną rozmowę z lady Wincanton i majorem Ben- dickiem. Dobrze ubrana, pewna siebie... pieniądze. Jego myśli biegły znów tym samym, dobrze mu znanym torem. Zmrużył oczy. - Chcesz powiedzieć... - Oczywiście. Jeśli rzeczywiście ona jest córką Abby, to właściwie nie trzeba nam już niczego więcej. Spójrz tylko na nią. To jasne, że nie brakuje jej pieniędzy. I obraca się w odpowiednim towarzystwie. - Tak jak Abby, pomyślała ze złością. Zajęła się tylko sobą i nawet nie pomyślała o siostrze. Przez te wszystkie lata nie dostali od niej żadnej wiadomości. - Ale myślałem, że ona już nie należy do rodziny - powiedział Joseph. - Oczywiście, że wyrzekliśmy się jej, kiedy została śpiewaczką operową. Pokazywała na scenie nogi, zresztą pewna jestem, że i znacznie więcej też. I nigdy, ani przez chwilę, nie wierzyłam w to jej „małżeństwo”. Jeśli jed- nak rzeczywiście udało jej się do tego doprowadzić, to jej obowiązkiem było poinformować o tym swoją siostrę. - Pani Harrison nie zastanawiała się nad dziwaczną logiką tego rozumowania. Parsknęła tylko gniewnie i spojrzała ze złością na Merab. - Może ona wcale nie będzie chciała nas poznać - powiedział Joseph, udowadniając, że nie na darmo skończył