1
Towarzystwo wprowadzone przez chmurnego kamerdynera do żółtego salonu w
domu sir Ryszarda Wyndhama przy St James Square składało się z dwóch dam i
jednego niezdecydowanego dżentelmena. Ów liczący sobie niewiele ponad trzydzieści
lat, niemniej nader okrągłych kształtów pan czuł najwyraźniej dezaprobatę służącego,
bo kiedy ten z dostojeństwem poinformował starszą z pań o nieobecności gospodarza,
spojrzał na niego z udręką - nie jak członek Izby Lordów na służącego, ale jak jeden
bezradny mężczyzna na drugiego - i uderzył w proszący ton:
- Hm, no cóż, czy uważa pani, lady Wyndham...? Ludwiko, czy nie lepiej
byłoby...? Najdroższa, przecież nie ma sensu wchodzić, czyż nie tak?
Ani żona, ani teściowa nie poświęciły tej tchórzliwej wypowiedzi krzty uwagi.
- Jeśli mój brat wyszedł, zaczekamy do jego powrotu - oświadczyła lekceważąco
Ludwika.
- Twój biedny tato zawsze znikał z domu, kiedy był potrzebny - powiedziała lady
Wyndham ze skargą w głosie. - Ileż zgryzot przysparza mi teraz Ryszard. Z każdym
dniem coraz bardziej przypomina swego ojca.
Te wyszeptane gasnącym głosem słowa wyrażały tyle boleści, jakby matka miała
rozpłynąć się we łzach na progu domu syna. Jerzy, lord Trevor, z niepokojem
zauważył, że teściowa mnie gorączkowo chusteczkę w wątłej dłoni, odzianej w
rękawiczkę, więc wstrzymał się od dalszych obiekcji i ruszył za damami.
Lady Trevor wymówiła się od jakiegokolwiek poczęstunku. Zawiodła rodzicielkę
do żółtego salonu, rozsiadła się wygodnie na obitej jedwabiem kanapie i oświadczyła,
że w razie konieczności nie ruszy się z St James Square przez cały dzień. Jerzy,
któremu współczucie do szwagra wyraźnie podpowiadało, jakiego wstrząsu dozna,
kiedy powróci do swej siedziby i zastanie ją we władaniu rodzinnej delegacji, jęknął
smętnie.
- Wiecie panie, to niewłaściwe, ze wszech miar niewłaściwe! Bynajmniej tego
nie pochwalam. Byłbym rad, gdybyście porzuciły wasze zamiary.
Zajęta zdejmowaniem skórkowych rękawiczek w lawendowym kolorze żona
spojrzała na męża wzrokiem pełnym wzgardliwego pobłażania.
- Mój drogi Jerzyku, może ty boisz się Ryszarda, ale ja na pewno nie!
- Bać się go?! Ależ skąd! Lecz weźcie pod uwagę, że mężczyzna
dwudziestodziewięcioletni nie lubi wtrącania się w jego sprawy. Poza tym jest
niezwykle prawdopodobne, że zacznie zachodzić w głowę, co ja mam z tym
wszystkim wspólnego, a przecież nie mogę mu tego powiedzieć! Byłbym rad, gdyby
się nie zjawił.
Ludwika zignorowała słowa męża uważając, że nie zasługują na komentarz. Sąd ten
był o tyle zgodny z prawdą, że ta ładna kobieta o wielce stanowczym wyrazie twarzy i
zjadliwym poczuciu humoru rządziła małżonkiem żelazną ręką. Jej strój może nie
spełniał najświeższych wymogów mody, która nakazywała, by tego lata muślinowe
szale odsłaniały każdy urokliwy zakątek kobiecego ciała, ale był ogromnie elegancki i
ze wszech miar przyzwoity. Ponieważ Ludwika miała znakomitą figurę, powszechna
moda na suknie z wysokim stanem, nisko wciętym stanikiem i małymi bufkami na
rękawach była dla niej bardzo korzystna; w istocie o wiele bardziej korzystna niż
pantalony i długie fraki dla jej męża.
Moda nie rozpieszczała Jerzego. Najlepiej prezentował się w bryczesach z cielęcej
skóry i w butach do konnej jazdy, ale przejawiał nieszczęsną słabość do dandyzmu i
napawał bólem przyjaciół i krewnych, adoptując każdy ekstrawagancki szczegół
ubioru, spędzając tyleż czasu na wiązaniu fontazia, co sam pan Brummell - wyrocznia
męskiej mody - i wbijając talię w ciasny gorset, który zazwyczaj pękał, kiedy jego
właściciel wykonał nierozważny ruch.
Trzeci gość, półleżąca na kanapie w omdlewającej pozie dama, determinacją
dorównywała córce, ale swe pragnienia realizowała dalece subtelniejszymi środkami.
Lady Wyndham, wdowa od lat dziesięciu, miała niezwykle delikatne zdrowie.
Najmniejsza oznaka sprzeciwu doprowadzała ją do rozstroju nerwowego i każdy
widząc tę chusteczkę i flakonik z solami trzeźwiącymi - rynsztunek, bez którego nie
ruszała się na krok - musiał być wyjątkowym głupcem lekceważąc złowróżbny sygnał,
jaki słał ten niewieści oręż. W młodości prawdziwa piękność, kiedy osiągnęła wiek
średni, wszystko w niej jakby zwiędło: włosy, policzki, oczy, nawet głos, który stał się
proszący i tak słaby, że cud, iż w ogóle dał się słyszeć. Podobnie jak córka, matka
ubierała się z wielkim smakiem, a ponieważ za sprawą łaskawego losu dostała bardzo
szczodre dożywocie, mogła folgować swym zachciankom, kupować najdroższe
fatałaszki, nie oszczędzając w niczym na innych wydatkach. Nie przeszkodziło to jej
uważać się za bardzo źle uposażoną i choć nie zaznała nigdy najmniejszego
niedostatku, wielokrotnie użalała się na nędzę, w jakiej przyszło jej żyć. Budziła
współczucie znajomych, rozwodząc się nad niesprawiedliwością testamentu świętej
pamięci małżonka, który uczynił męskiego potomka jedynym dziedzicem
niezmierzonej fortuny, stąd przyjaciółki żywiły poniekąd mniemanie, iż dożywocie tej
damy musi być bardzo ubogie.
Lady Wyndham, która zajmowała uroczy dom przy Clarges Street, nigdy nie mogła
przekroczyć progu rezydencji przy St James Square, nie doznawszy przelotnej chwili
udręki. Nie było to, jak można by sądzić po bolesnym wyrazie twarzy, z jakim
omiatała wzrokiem ściany, gniazdo rodzinne, gdyż rezydencję syn nabył zaledwie
kilka lat temu. Za życia sir Edwarda rodzina zajmowała o wiele większą i znacznie
bardziej niewygodną siedzibę przy Grosvenor Square. Po tym, jak sir Ryszard
oznajmił, iż zamierza postarać się o własny dach nad głową, dom sprzedano, tak że od
tej pory lady Wyndham mogła opłakiwać jego stratę, nie musząc cierpieć jego
niedogodności. Ale jak by nie lubiła własnych kątków przy Clarges Street, krew
burzyła się w niej na myśl, że syn zamieszkuje daleko większe pomieszczenia przy St
James Square, i kiedy wszelkie inne źródła zmartwienia zawodziły, zawsze wracała do
tego, by tak jak teraz oświadczyć znękanym głosem:
- Nie mogę pojąć, na co mu taka rezydencja!
Ludwika, która miała wspaniały dom, nie wspominając o wiejskiej posiadłości w
Bekshire, nie zazdrościła wcale bratu tego lokum.
- To nic nie znaczy, mamo - odrzekła. - Poza tym, że na pewno myślał o
żeniaczce, kiedy go kupował. Czyż nie sądzisz podobnie, Jerzyku?
Jerzemu pochlebiło zwrócenie na niego uwagi, ale był uczciwą, skrupulatną duszą i
nie potrafił przymusić się do stwierdzenia, że Ryszardowi kiedykolwiek zaświtała w
głowie myśl o ożenku, czy to przy kupnie domu, czy z innej okazji.
Ludwika była niezadowolona.
- No cóż, należy go zmusić, żeby zaczął o tym myśleć! - rzekła stanowczo.
Lady Wyndham opuściła flakonik z solami trzeźwiącymi, by wtrącić:
- Bóg wie, że nigdy nie skłaniałabym syna do uczynienia czegokolwiek wbrew
sobie, ale od lat rozumiało się samo przez się, że on i Melissa Brandon przypieczętują
węzłem małżeńskim długotrwałą przyjaźń między naszymi rodzinami.
Jerzy wybałuszył oczy na teściową i zapragnął znaleźć się daleko od St James
Square.
- Jeśli nie zamierza ożenić się z Melissa, to na pewno będę ostatnią osobą, która
by go tego zmuszała - oznajmiła Ludwika. - Ale najwyższy czas, żeby się z kimś
ożenił, i jeśli nie ma na oku innej stosownej młodej niewiasty, Melissa jest tu
najwłaściwsza.
- Nie mam pojęcia, jak spojrzeć w twarz lordowi Saarowi - rzekła strapiona lady
Wyndham, unosząc do nosa flakonik. - Czy też biednej, drogiej Emilii. Poza Melissą
musi wydać za mąż jeszcze trzy córki, a każda z nich jest ledwo do przyjęcia. Zofia
ma przecież pryszcze.
- Augusta nie jest wcale beznadziejna - przyznała Ludwika. - Amelia może też
zyska z wiekiem.
- Zez! - podrzucił Jerzy.
- Lekka wada jednego oka - sprostowała Ludwika.
- Jednakże nie musimy się tym zajmować. Melissa jest niezwykle powabnym
stworzeniem. Temu nikt nie zaprzeczy!
- I cóż za godny pożądania związek! - Lady Wyndham westchnęła. - Przecież to
jedna z najlepszych rodzin!
- Powiadają, że przy obecnym tempie Saar nie przetrzyma pięciu lat - rzekł Jerzy.
- Wszystko obłożone długami, a ten zapija się na umór!
Obie panie popatrzyły na niego z przyganą.
- Jerzyku, chyba nie chcesz powiedzieć, że Melissa ma pociąg do butelki? -
spytała jego żona.
- Och, nie, nie! Boże uchowaj, przez myśl mi to nie przeszło! To znamienita
młoda dama! Ale powiem ci, Ludwiko, że nie winię Ryszarda, jeśli jej nie chce! -
oświadczył buntowniczo Jerzy. - Sam już wolałbym mieć posąg za żonę!
- Po prawdzie jest nieco chłodna, co to, to tak. Ale sam przyznaj, jest w bardzo
niezręcznym położeniu. Od dzieciństwa nie było co do tego wątpliwości, że Ryszard i
ona będą małżeństwem, i Melissa wie o tym równie dobrze jak my! Tymczasem
Ryszard zachowuje się wyjątkowo haniebnie! Brak mi na to słów!
Jerzy bardzo lubił Ryszarda, ale wiedział, że obrona szwagra dowiodłaby tylko
braku roztropności, wiec schował język za zębami.
Lady Wyndham podjęła lament.
- Niech mnie Bóg broni, żebym miała zmuszać jedynego syna do małżeństwa
wbrew jego woli, ale nie odstępuje mnie straszliwy lęk przed tym, że wprowadzi do
domu jakąś okropną, zrodzoną w rynsztoku kreaturę oczekując, że przyjmę ją z
radością!
Jerzy przez moment wyobrażał sobie szwagra w tej roli; po chwili się odezwał, lecz
bez wielkiego przekonania:
- Doprawdy, pani, to do niego niepodobne.
- Jerzyk ma całkowicie rację - oznajmiła Ludwika. -Miałabym lepsze zdanie o
Ryszardzie, gdyby było inaczej. Widząc go tak nieczułego na kobiece wdzięki, jestem
doprawdy wstrząśnięta! Jego niechęć do płci przeciwnej świadczy o wielkiej głupocie,
ale jedna rzecz jest pewna: może nie lubić kobiet, lecz ma zobowiązania wobec swego
nazwiska i małżeństwo go nie minie! Dołożyłam wszelkich starań, by przedstawić mu
każdą młodą, wolną pannę z tego miasta, gdyż ani mi w głowie upierać się przy jego
związku z Melissa Brandon. No cóż! Na żadną nie spojrzał więcej niż raz, więc jeśli to
obrazuje jego nastawienie, Melissa będzie dlań idealną wybranką.
- Ryszard myśli, że one wszystkie dybią tylko na jego pieniądze - odważył się
wtrącić Jerzy.
- A nawet jeśli. Proszę cię, powiedz, cóż to ma za znaczenie? Chyba nie
twierdzisz, że Ryszard jest romantykiem?!
Tak, Jerzy musiał przyznać, że Ryszard nie jest romantykiem.
- Jeśli dotrwam chwili, w której ujrzę u jego boku odpowiednią małżonkę, umrę
szczęśliwa - powiedziała lady Wyndham, która miała wszelkie widoki przeżyć
następne trzydzieści lat. - Obecny styl życia Ryszarda napełnia serce jego biednej
matki trwogą i drżeniem!
- Ależ skąd, droga pani! Skąd! Ryszard jest niezdolny do podłości, do
najmniejszej w świecie podłości, przysięgam na honor! - odezwał się Jerzy, tchnięty
poczuciem lojalności.
- Zupełnie wyprowadza mnie z równowagi! - rzekła Ludwika. - Kocham go
gorąco i nie cierpię całym sercem! Tak, nie cierpię i nie obchodzi mnie, czy ktoś to
usłyszy! Dba tylko o węzeł swego fontazia, połysk swoich butów i dobrą mieszankę w
tabakierce!
- Jego konie! - wtrącił niezręcznie Jerzy.
- Och, jego konie! To mi dopiero! Wspaniale powozi! To musimy mu przyznać!
Pobił sir Jana Ladę w wyścigu do Brighton! Doprawdy, wielkie mi osiągnięcie!
- Wielce sprawny w walce na pięści! - stęknął Jerzy walcząc, choć grunt usuwał
mu się spod nóg.
- Ty możesz sobie podziwiać człowieka, który chadza do Jackson's Saloon i
Cribb's Parlour. Ja nigdy!
- Nie, najukochańsza - rzekł Jerzy. - Ależ skąd, najukochańsza!
- I niewątpliwie nie widzisz nic godnego potępienia w jego przywiązaniu do
zielonego stolika! Ale słyszałam od osoby godnej najwyższego zaufania, że za jednym
posiedzeniem stracił trzy tysiące funtów u Almacka!
Lady Wyndham wydała jęk i otarła chusteczką oczy.
- Cóż ja słyszę!
- Prawda, ale jest tak diabelnie bogaty, że nie ma to znaczenia! - powiedział
Jerzy.
- Małżeństwo położy kres takim wyskokom – orzekła Ludwika. Ponury obraz,
który wzbudziły te słowa, zamknął Jerzemu usta.
- Tylko matka mogłaby zrozumieć moje niepokoje - powiedziała lady Wyndham
głosem pełnym tajemniczości. - Jest w niebezpiecznym wieku i lęk przed tym, co go
może spotkać, nie odstępuje mnie nawet na chwilę.
Jerzy otworzył usta, napotkał wzrok małżonki, zamknął je i z nieszczęśliwą miną
poprawił fontaź.
Otwarły się drzwi. Na progu stanął lew salonowy i ironicznym spojrzeniem omiótł
rodzinę.
- Tysięczne przeprosiny - rzekł ze znudzeniem, nie mniej uprzejmie. - Twój
uniżony sługa, pani. Ludwiko, do usług. Mój biedny Jerzy...! Ale... czyżbyśmy byli
umówieni?
- Bynajmniej! - najeżyła się Ludwika.
- Nie, nie byliśmy. Rzecz w tym, że one wbiły to sobie do głowy. Nie mogłem
ich powstrzymać - zdobył się na heroizm Jerzy.
- Tak sobie myślałem - rzekł lew salonowy, zamykając drzwi. - Ale moja pamięć,
wiecie, ta moja nieszczęsna pamięć! Jerzy okiem znawcy objął ubiór szwagra i poczuł
ukłucie zazdrości.
- Na Boga, Ryszardzie, niezły! Diabelsko cudnie skrojony frak, na honor,
diabelsko! Kto go szył?
Sir Ryszard podniósł rękę i zerknął na mankiet.
- Weston, Jerzy, tylko Weston.
- Jerzyku! - wykrzyknęła ze zgrozą Ludwika.
Sir Ryszard uśmiechnął się nieznacznie, przeszedł przez salon i zatrzymał się przed
matką. Kiedy podała mu dłoń, pochylił się nad nią i z niedbałym wdziękiem musnął
ustami.
- Tysięczne przeprosiny, pani! - powtórzył. - Mam nadzieję, że służba zajęła się
wami... hmm... wami wszystkimi? - Ogarnął leniwym spojrzeniem pokój. - Cóż to!
Jerzy, jesteś najbliżej dzwonka, zrób mi tę grzeczność, mój drogi, i przywołaj służbę!
- Nie potrzebujemy żadnego poczęstunku, dziękujemy ci, Ryszardzie -
powiedziała Ludwika.
Lekki, słodki uśmiech brata sprawił to, co nigdy nie udało się wymówkom jej
małżonka. Zamilkła.
- Moja droga Ludwiko, mylisz się... zapewniam cię, że się mylisz! Jerzy ma
najgorętszą potrzebę... hmm... podniety. Tak, Jeffries, dzwoniłem. Madera... och, no i
ratafia, Jeffries, gdybyś był łaskaw!
- Ryszardzie, to najlepsza „kaskada", jaką widziały moje oczy! - wykrzyknął
Jerzy, z podziwem wpatrując się w skomplikowane wiązanie fontazia lwa salonowego.
- Pochlebiasz mi, Jerzy, obawiam się, że mi pochlebiasz.
- Phi! - skarciła mężczyzn Ludwika.
- Jak najbardziej, moja droga Ludwiko - zgodził się z nią sir Ryszard.
- Nie prowokuj mnie, Ryszardzie! - ostrzegła go siostra. - Przyznaję, że twój
wygląd jest odpowiedni... bez wątpienia godny podziwu!
- Staram się, jak mogę, biedaczysko - wymruczał sir Ryszard.
Jej pierś zafalowała.
- Ryszardzie, jeszcze chwila i cię palnę!
Uśmiechnął się szerzej, błyskając nieskazitelnie białymi zębami.
- Nie sądzę, żeby ci się to udało, moja droga.
Jerzy zapomniał się do tego stopnia, że wybuchnął śmiechem. Przygwoździło go
karcące spojrzenie żony.
- Jerzyku, ucisz się! - padło z jej ust.
- Muszę powiedzieć, że nikt... oczywiście oprócz pana Brummella, nie wygląda
tak dobrze jak ty, Ryszardzie - przyznała lady Wyndham, w której odezwały się
macierzyńskie uczucia.
Skłonił się, ale ta pochwała nie wbiła go w przesadną dumę. Niewykluczone, że
uznał komplement za zasłużony. Był iście wspaniałym lwem salonowym. Od fryzury
„w powiewie" (styl najtrudniejszy do realizacji) do czubków lśniących butów z
cholewkami był wzorem elegancji. Jego ramiona zdobił doskonały frak z
najdelikatniejszego materiału; fontaź, który wzbudził podziw Jerzego, został ułożony
ręką mistrza; jasnokremowe spodnie nie miały jednej zmarszczki, a buty z wesołymi
złotymi kutasikami nie tylko wyszły spod ręki Hoby'ego, ale zostały wypastowane, jak
podejrzewał Jerzy, czernidłem zmieszanym z szampanem. Z szyi opadał na
wstążeczce monokl; dewizka od zegarka wisiała na brzuchu; w ręce trzymał
tabakierkę z Sevres. Był nieznośnie znudzony, ale żaden szczegół ubioru, żadna
wystudiowana nonszalancja nie mogły ukryć muskularnych ud ani silnych ramion.
Wykrochmalone rogi kołnierzyka obejmowały zgaszoną, przystojną twarz, na której
gościł wyraz zniechęcenia. Ciężkie powieki opadały na szare inteligentne oczy, które
ograniczały się do obserwacji próżności tego świata; uśmiech, który przed chwilą
zagościł na stanowczych wargach, zdawał się drwić z bliźnich.
Jeffries wrócił do pokoju z tacką i postawił ją na stole. Ludwika ruchem ręki
odmówiła poczęstunku, ale lady Wyndham się skusiła, a i Jerzy, zachęcony słabością
teściowej, sięgnął po kieliszek madery.
- Przypuszczam, że zastanawiasz się, po co tu przyszliśmy - rzekła Ludwika.
- Nigdy nie tracę czasu na czcze spekulacje – łagodnie odparł Ryszard. - Jestem
pewien, że niebawem oświecicie mnie co do celu waszej wizyty.
- Mama i ja przyszłyśmy porozmawiać z tobą o małżeństwie - śmiało postawiła
sprawę Ludwika.
- A o czym zamierza ze mną rozmawiać Jerzy? - zainteresował się Ryszard.
- Oczywiście, również o tym!
- Nie, bynajmniej! - zaprzeczył pośpiesznie Jerzy. - Wiesz, że nie chcę mieć z
tym nic wspólnego! Nawet nie chciałem się tu zjawiać!
- Skosztuj jeszcze madery - uspokoił go szwagier.
- Hm, dziękuję ci, z przyjemnością. Ale nie myśl, że przyszedłem tu po to, aby
dręczyć cię sprawą, która mnie nie dotyczy! Jestem od tego jak najdalszy!
- Ryszardzie! - rzekła z uczuciem lady Wyndham.
- Dłużej nie śmiem patrzeć w twarz Saarowi!
- Już z nim tak źle? - zdziwił się jej syn. - Sam nie widziałem go od kilku
tygodni, ale wcale mnie to nie zaskakuje. Mam wrażenie, że słyszałem coś o tym od
kogoś... zapomniałem od kogo. Pociąg do kieliszka, czyż nie tak?
- Czasem wydajesz mi się całkowicie pozbawiony uczuć! - zgasiła go siostra.
- On tylko próbuje cię sprowokować, mamo. - Zwróciła się do brata: - Doskonale
wiesz, o czym mama mówi, Ryszardzie. Kiedy zamierzasz się oświadczyć o rękę
Melissy?
Na chwilę zapadła cisza. Ryszard odstawił pusty kieliszek i długim palcem
pogładził płatki kwiatów w wazonie na stole.
- W tym roku, w przyszłym, kiedyś. Albo nigdy, moja droga Ludwiko.
- Jestem całkowicie pewna, że ona uważa wasze małżeństwo za sprawę
przesądzoną.
Ryszard spoglądał na bukiet, lecz na te słowa szybko podniósł oczy ku siostrze i
przeszył ją dziwnie przenikliwym spojrzeniem.
- Czyżby?
- Jakże inaczej? Wiesz bardzo dobrze, że tato i lord Saar zaplanowali to lata
temu.
Powieki znów zakryły źrenice Ryszarda.
- Średniowiecze, istne średniowiecze. - Westchnął.
- Proszę cię, nie zrozum mnie źle! Jeśli Melissa ci się nie podoba, nie usłyszysz
więcej słowa na jej temat. Ale ona ci się naprawdę podoba, a jeśli nie, to w każdym
razie ja nigdy nic takiego od ciebie nie słyszałam! Mama i ja - i Jerzyk też - uważamy,
że nastał najwyższy czas, żebyś się ustatkował.
Zbolały wzrok padł na lorda Trevora.
- Et tu. Brute? - zapytał Ryszard.
- Przysięgam, że nigdy tego nie powiedziałem! - Jerzy zakrztusił się maderą. - To
wszystko zasługa Ludwiki. Mogę tylko rzec, że się z nią zgodziłem. Wiesz, jaka ona
jest, Ryszardzie!
- Wiem. - Ryszard westchnął. - Ty też, mamo?
- Och, Ryszardzie, żyję tylko po to, żeby ujrzeć cię szczęśliwie ożenionego i
otoczonego gromadką pociech! - powiedziała drżącym głosem lady Wyndham.
Lekki, acz wyraźny dreszcz przebiegł lwa salonowego.
- Otoczony gromadką pociech... Tak. Właśnie to, pani. Zechciej kontynuować.
- Winieneś to swemu nazwisku - ciągnęła matka. - Jesteś ostatnim z
Wyndhamów, gdyż trudno się spodziewać, by wuj Lucjan ożenił się w tak późnym
wieku. Jest Melissa, drogie dziewczę, idealna żona dla ciebie! Jakże powabna, jakże
szlachetna. Urodzenie, wychowanie, wszystko to w najwyższym stopniu godne
podziwu!
- Ach... wybacz pani, ale czy zamieszczasz w tej kategorii Saara i Cedryka, że nie
wspomnę Beverleya?
- Właśnie o to mi chodzi! - nagle zabrał głos Jerzy.
- Wszystko to bardzo piękne i jeśli jakiś mężczyzna chce wziąć za żonę górę
lodową, proszę bardzo, ale nie można nazwać Saara teściem godnym pożądania, na
litość, nie można! A co do drogich braciszków tej dziewczyny, to rzekłbym, że w rok
puszczą Ryszarda z torbami!
- Nonsens - powiedziała Ludwika. - Rozumie się, oczywiście, że Ryszard
poczyni hojne zapisy. Ale doprawdy trudno mi sobie wyobrazić, czym miałby się
powodować, poczuwając się do odpowiedzialności za długi Cedryka i Beverleya.
- Jesteś mi prawdziwą pociechą, Ludwiko - rzekł Ryszard.
Spojrzała na brata nie bez uczucia.
- No cóż, myślę, że czas na szczerość, Ryszardzie. Niedługo ludzie zaczną
mówić, że igrasz sobie z Melissą, gdyż musisz wiedzieć, że wasze porozumienie jest
publiczną tajemnicą. Gdybyś zdecydował się ożenić pięć, dziesięć lat temu, to całkiem
inna historia. Ale o ile się orientuję, nigdy nie byłeś zaangażowany uczuciowo i
proszę... Dobijasz trzydziestki, jesteś jakby po słowie z Melissą i nic nie jest
załatwione!
Chociaż lady Wyndham w pełni podzielała zdanie córki, w tym momencie ruszyła
w sukurs synowi przypomniawszy Ludwice, że Ryszard w gruncie rzeczy ma dopiero
dwadzieścia dziewięć lat.
- Mamo, Ryszard będzie miał trzydzieści za niecałe pół roku. Gdyż ja -
powiedziała rezolutnie Ludwika - kończę trzydzieści jeden.
- Ludwiko, wzruszasz mnie! - rzekł Ryszard. - Jestem przekonany, że tylko
najgłębsze siostrzane uczucia wymuszają na tobie podobne wyznanie.
Nie potrafiła powstrzymać się od uśmiechu, ale z całą powagą, na jaką było ją stać,
odparła:
- To nic zabawnego. Już nie jesteś pierwszej młodości i wiesz tak dobrze jak ja,
że twoim pierwszym obowiązkiem jest pomyśleć poważnie o małżeństwie.
- To dziwne, że nasze obowiązki niezmiennie muszą być tak nieprzyjemne -
zadumał się Ryszard.
- Rozumiem cię. - Jerzy westchnął. - Jakże to prawdziwe! Jakże to ze wszech
miar prawdziwe!
- Phi! Nonsens! Ileż zamieszania wokół prostej sprawy! - oburzyła się
Ludwika. - Gdybym przymuszała cię do poślubienia jakiejś romantycznej panny,
która domaga się od ciebie dowodów miłości i wypłakuje oczy za każdym razem,
kiedy szukasz towarzystwa za jej plecami, może miałbyś powód do narzekań. Ale
Melissa... Tak, to góra lodowa. Lecz Jerzyku, przyznaj sam, kim jest Ryszard?
Twierdzę, że Melissa nigdy nie będzie cię prześladowała w podobny sposób.
Oczy Ryszarda przez moment spoczęły badawczo na jej twarzy. Następnie podszedł
do stołu i nalał sobie kolejny kieliszek madery.
- No cóż, chyba nie chcesz, żeby wisiała ci na szyi, nieprawdaż? - zapytała
niepewnie Ludwika.
- Bynajmniej.
- I nie jesteś zakochany w żadnej innej kobiecie?
- Nie jestem.
- A więc doskonale! Oczywiście, gdybyś miał w zwyczaju zakochiwać się i
odkochiwać, byłaby to całkiem inna sprawa! Ale będę z tobą szczera: jesteś
najbardziej zimnokrwistym, obojętnym, samolubnym stworzeniem, jakie ziemia
nosiła, Ryszardzie, i znajdziesz w Melissie godną siebie partnerkę.
Jerzy wydał coś w rodzaju cmoknięcia, mającego zwiastować protest, na co
Ryszard wskazał butelkę.
- Nalej sobie, Jerzy, nalej sobie!
- Muszę stwierdzić, że to szkaradne z twojej strony mówić w ten sposób do brata
- rzekła lady Wyndham. - Choć nie chcę przez to powiedzieć, że nie jesteś
samolubem, Ryszardzie. Słyszałeś to ode mnie wystarczająco wiele razy. Ale
podobnie jest z większością ludzi! Gdzie się nie skierujemy, spotyka nas tylko
niewdzięczność!
- Jeśli zachowałam się niesprawiedliwie wobec Ryszarda, gorąco błagam go o
wybaczenie - wtrąciła Ludwika.
- Bardzo zgrabnie powiedziane, moja droga siostro. Nie byłaś wobec mnie
niesprawiedliwa. Jerzy, wolałbym, byś porzucił ten żal, jaki rysuje się na twym
obliczu. Zapewniam cię, że nań nie zasługuję. Powiedz mi, Ludwiko, czy masz jakiś
powód do przypuszczeń, że Melissa oczekuje ode mnie... hm... zalotów?
- Jak najbardziej. Spodziewa się ich od pięciu lat! Ryszard wyglądał na nieco
zbulwersowanego.
- Biedactwo! Moja tępota musi sięgać szczytów. Jego matka i siostra wymieniły
spojrzenia.
- Czy to oznacza, że myślisz poważnie o małżeństwie?
- zapytała Ludwika.
Spojrzał na nią z namysłem.
- Sądzę, że musi do tego dojść.
- No cóż, gdyby o mnie chodziło, rozejrzałbym się za jakąś znośniejszą
niewiastą! - powiedział Jerzy, stawiając czoło żonie. - Boże, jest ich na pęczki w
mieście! A nie wiem, ile chciało złapać cię za męża! Sam to widziałem. Były tam i
ślicznotki, ale ty nigdy ich nie zauważałeś, niewdzięczniku!
- A zauważałem, zauważałem - przyznał się Ryszard, obnażając w uśmiechu
zęby.
- Czy Jerzy musi być tak prostacki? - spytała tragicznym głosem lady Wyndham.
- Zamilknij, Jerzyku! A co do ciebie, Ryszardzie, to uważam, że twoje
stanowisko jest w najwyższym stopniu pozbawione zdrowego rozsądku. Nie ma co
zaprzeczać, jesteś największą gratką na małżeńskim rynku... tak, mamo, wiem, że to
również wulgarne, i proszę cię o wybaczenie... ale nie przypuszczam, byś był tak
niskiego zdania o sobie, aby sądzić, że fortuna to jedyna rzecz, za sprawą której jesteś
partią godną pożądania. Jesteś powszechnie uważany za przystojnego i nikt nie może
zaprzeczyć, że twa osoba jest ze wszech miar miła dla oka, a kiedy zdobędziesz się na
uprzejmość, nic w twym sposobie bycia nie obraża dobrych manier.
- Ten panegiryk, Ludwiko, nieomal rzuca mnie na kolana. - Ryszard był wielce
poruszony.
- Jestem zupełnie poważna. Muszę dodać, że często psujesz wszystko dziwnymi
humorami. Nie mam pojęcia, jak zamierzasz wzbudzić niewieście uczucia, skoro
nigdy nie okazałeś najmniejszego śladu zainteresowania żadną kobietą! Nie chcę
powiedzieć, że zbywa ci na grzeczności, ale w twoim sposobie bycia jest pewna
rezerwa, która musi wzbudzić odrazę wrażliwej niewiasty.
- Doprawdy, jestem beznadziejnym przypadkiem.
- Nie spodziewam się, byś chciał wiedzieć, co o tobie myślę, więc milcz i
słuchaj. Jesteś zepsuty, Ryszardzie. Masz za dużo pieniędzy, osiągnąłeś wszystko, co
chciałeś, zanim ukończyłeś dwadzieścia lat. Swatające mamusie starały się o twoje
uznanie, pochlebcy wynosili cię pod niebiosa, a reszta świata ci pobłażała. W
rezultacie tych wszystkich zabiegów jesteś śmiertelnie znudzony. Ot co! Tak myślę i
choć ci to zapewne nie w smak, musisz przyznać, że mam rację!
- Świętą rację - Ryszard przystał na wywód siostry. - Straszliwą rację, Ludwiko!
- No cóż, radzę ci się ożenić i przysiąść fałdów - powiedziała wstając. - Chodź,
mamo! Zrzuciłyśmy wszystko z serca i wiesz, że wracając do domu mamy złożyć
wizytę na Brook Street. Jerzyku, czy zamierzasz nam towarzyszyć?
- Nie - odparł Jerzy. - Nie na Brook Street. Obecnie zapewne udam się do
White'a.
- Jak sobie chcesz, najdroższy - oświadczyła Ludwika, wkładając rękawiczki.
Po odprowadzeniu pań do powozu Jerzy nie od razu wybrał się do klubu. Wrócił ze
szwagrem do domu. Póki nie znaleźli się poza zasięgiem uszu służby, zachowywał
pełne współczucia milczenie, lecz pochwyciwszy brzemienne treścią spojrzenie
Ryszarda, rzekł jedno słowo:
- Kobiety!
- Właśnie - odparł Ryszard.
- Wiesz, co zrobiłbym, gdybym był na twoim miejscu, stary?
- Tak.
Jerzy był zbity z pantałyku.
- Niech mnie diabli! Nie możesz wiedzieć!
- Zrobiłbyś dokładnie to co ja.
- Co takiego?
- Och... oczywiście, oświadczyłbyś się o rękę Melissy Brandon.
- Nie - rzekł zdecydowanie Jerzy. - Nie ożeniłbym się z Melissa Brandon, nawet
gdyby była najlepszą z pięćdziesięciu sióstr! Na mą duszę, znalazłbym przytulniejsze
ramiona!
- Najprzytulniejsze znane mi ramiona nigdy nie były tak przytulne jak wtedy,
kiedy chciały ujrzeć mój otwarty trzos - powiedział cynicznie Ryszard.
Jerzy pokręcił głową.
- Brzydko, bardzo brzydko! Muszę przyznać, że to wystarczy, by odstręczyć
każdego mężczyznę. Ale wiesz, Ludwika ma rację, powinieneś się ożenić. Nie można
pozwolić, żeby ród wygasł. - Coś przyszło mu do głowy. - Jak podejrzewam, nie
miałbyś nic przeciwko rozpuszczeniu pogłoski, że straciłeś wszystkie pieniądze?
- Nie. Nie miałbym nic przeciwko temu.
- Czytałem kiedyś o pewnym zuchu. Udał się tam, gdzie o nim nie słyszano.
Chwat co się zowie! Był to, jak myślę, pewien zagraniczny hrabia. Dokładnie nie
wspomnę, co tam było, ale pewna dziewczyna zapałała doń miłością wyłącznie przez
wzgląd na niego samego.
- Bajeczki.
- Nie podoba ci się? - Nieco strapiony Jerzy potarł nos.
Nadal rozważał tę sprawę, kiedy kamerdyner zapowiedział pana Wyndhama i
wielki, korpulentny, tryskający wesołością mężczyzna wtoczył się do salonu,
wykrzykując radośnie:
- Cześć, Jerzy! Ty tu? Ryszardzie, mój chłopcze, twoja matka znów mnie
nawiedziła, niech to diabli porwą! Zmusiła mnie, bym przyrzekł, że zaraz cię
odwiedzę, choć jej wyobrażenia co do mych możliwości nie pokrywają się z
rzeczywistością!
- Oszczędź mnie! - rzekł ze znużeniem Ryszard. - Właśnie odcierpiałem wizytę
matki, że już nie wspomnę o Ludwice.
- No cóż, żal mi cię, mój chłopcze, ale radzę ci, ożeń się z tą Brandonówną i
będziesz miał spokój. Co to tu masz? Maderę? Wychylę kieliszeczek.
Ryszard nalał mu trunku. Wuj umieścił swe obfite kształty w przepastnym fotelu,
wyprostował nogi i uniósł kieliszek.
- Zdrowie pana młodego. - Zachichotał. - Nie spuszczaj nosa na kwintę,
bratanku! Pomyśl, ileż radości wniesiesz w życie Saara!
- Niech cię diabli - powiedział Ryszard. - Gdybyś miał kiedykolwiek odrobinę
przyzwoitości, Lucjuszu, ożeniłbyś się pięćdziesiąt lat temu i spłodził gromadkę
wisusów na swój obraz i podobieństwo. Przyznaję, to straszna myśl, ale przynajmniej
nie byłbym teraz złożony w ofierze na ołtarzu rodziny.
- Pięćdziesiąt lat temu dopiero zaczynałem chodzić w krótkich spodenkach -
odpalił wuj, zupełnie nie wzruszony obelgami bratanka. - Całkiem znośne winko. Przy
okazji, powiadają, że młody Beverley Brandon mocno przegrał. Do stu diabłów,
będziesz publicznym dobroczyńcą, jeśli ożenisz się z tą dziewczyną. Ale postaraj się,
żeby twój adwokat uczestniczył w spisywaniu intercyzy. Idę z tobą w zakład o pół
tysiąca funciaków, że Saar spróbuje oskubać cię co do pensa. Co się z tobą dzieje,
Jerzy? Ząb cię boli?
- Nie podoba mi się to - wyjaśnił Jerzy. - Na samym początku powiedziałem to
Ludwice, ale wiecie, jakie są kobiety! Ja sam nie chciałbym Melissy Brandon, gdyby
była ostatnią panną na wydaniu.
- Ale, ale, to przecież nie ta pryszczata? - zapytał z ożywieniem Lucjusz.
- Nie, tamta to Zofia.
- No więc, nie ma co się zadręczać! Żeń się z tą dziewczyną, Ryszardzie. Jeśli
tego nie zrobisz, nigdy nie zaznasz spokoju. Nalej sobie, Jerzy, i wznieśmy następny
toast!
- Za co tym razem - zapytał go z ciekawością bratanek, napełniając szkła. - Nie
oszczędzaj mnie!
- Za paczkę wisusów, stworzoną na twój obraz i podobieństwo, mój drogi. Ich
zdrowie! - Wyszczerzył zęby.
2
Lord Saar mieszkał przy Brook Street z żoną i resztą rodziny, składającą się z
dwóch synów i czterech córek. Sir Ryszard Wyndham, udając się do domu przyszłego
teścia dwadzieścia cztery godziny po rozmowie z rodzicielką, miał tyle szczęścia, że
nie zastał lorda, a kamerdyner poinformował go, że lady Saar udała się do Bath wespół
z czcigodną Zofią. Wpadł natomiast w ramiona Cedryka Brandona, dziarskiego
młodego dżentelmena o godnych ubolewania nawykach i zabójczo uroczych
manierach.
- Ryszardzie, mój jedyny przyjacielu! - zawołał Cedryk, ciągnąc gościa do
saloniku na tyłach domu. - Nie mów mi, że przyszedłeś oświadczyć się o Melissę!
Powiadają, że dobrych wieści nigdy dosyć, ale ja nie słucham plotek! Ojciec mówi, że
grozi nam ruina. Pożycz mi pieniędzy, mój stary, a kupię sobie dwie zmiany munduru
i niech mnie diabli porwą, jeśli nie popłynę do Indii! Ale posłuchaj, Ryszardzie!
Słuchasz?! - Popatrzył z niepokojem na gościa, najwidoczniej poczuł się
usatysfakcjonowany i rzekł grożąc mu z powagą palcem: - Nie rób tego! Nie ma
fortuny dość wielkiej, żeby pokryła nasze długi, możesz wierzyć mi na słowo! Nie
zbliżaj się do Beverleya! Powiadają, że Fox spłukał się do czysta, zanim skończył
dwadzieścia jeden lat. Daję ci słowo, że to niewarte wzmianki w porównaniu z
Bevem, zupełnie niewarte wzmianki. Tak między nami, Ryszardzie, staruszek
zagląda do butelki. Pst! Ani słowa! Nie powinienem opowiadać plotek o własnym
ojcu! Ale bierz nogi za pas, stary! Słuchaj mojej rady: bierz nogi za pas!
- Czy kupiłbyś sobie dwie zmiany munduru, gdybym dał ci pieniądze? - zapytał
Ryszard.
- Trzeźwy tak, pijany nie! - odparł Cedryk, uśmiechając się rozbrajająco. - Teraz
jestem zupełnie trzeźwy, ale to nie potrwa długo. Nie dawaj mi pół pensa, mój stary!
Nie dawaj pół pensa Bevowi! To niegodziwiec. Otóż ja, będąc trzeźwy, jestem
uczciwy, ale muszę cię ostrzec, że uczciwy jestem sześć godzin na dobę! Teraz
wychodzę. Zadbałem o ciebie najlepiej, jak mogłem, gdyż cię lubię, Ryszardzie, lecz
jeśli mimo mych ostrzeżeń poczynisz zgubne kroki, umywam ręce. Ha, niech mnie
diabli! Będę doił cię do końca moich dni! Rusz głową, stary, rusz głową! Bev i twój
wierny sługa sześć dni w tygodniu na twoim progu... dopominanie się o pieniądze...
groźby... wypompowani z forsy szwagierkowie... kieszenie bez dna... żona we łzach...
nic tylko płacić! Nie rób tego! Prawda jest taka: nie jesteśmy tego warci!
- Zaczekaj! - powiedział Ryszard, zastawiając sobą drzwi. - Jeśli spłacę twoje
długi, czy popłyniesz do Indii?
- Ryszardzie, to ty nie jesteś trzeźwy. Idź do domu!
- Zastanów się, Cedryku, jak dobrze wyglądałbyś w mundurze huzara!
Szelmowski uśmieszek zaigrał w oczach Cedryka.
- To byłby widok! Ale ja na razie lepiej prezentuję się w Hyde Parku! Zejdź mi z
drogi, stary! Mam bardzo ważne spotkanie. Postawiłem na gęś przeciw indykowi w
wyścigu stujardowym! Największe wydarzenie sportowe sezonu!
Wyszedł z tymi słowy, zostawiając Ryszarda, który miast posłuchać rady i wziąć
nogi za pas, oczekiwał przyjemności towarzystwa czcigodnej Melissy Brandon.
Nie czekał długo. Lokaj poprosił go na górę i Ryszard podążył za służącym.
Przestronna klatka schodowa wiodła do bawialni na pierwsze piętro.
Melissa Brandon była powabną brunetką, liczącą sobie niewiele ponad dwadzieścia
pięć lat. Uważano, że ma profil bez skazy, ale jej twarz widziana en face ukazywała
oczy zbyt zimne, by zasługiwały na miano pięknych. W wiośnie panieństwa nie
zbywało jej na zalotnikach, ale żaden z dżentelmenów zwabiony niewątpliwymi
wdziękami Melissy nie dopiął niczego z powodu czupurnego zawadiactwa jej
wyzbytego wdzięku starszego brata. Gdy Ryszard pochylał się nad ręką panny,
wspomniał uwagę Jerzego o górze lodowej, lecz natychmiast lojalność kazała mu ją
przepędzić.
- Cóż, Ryszardzie?
Głos Melissy był chłodny, bardzo rzeczowy - podobnie jak jej uśmiech był raczej
mechaniczną oznaką dobrych manier niż spontanicznym wyrazem radości.
- Mam nadzieję, że znajduję cię w dobrym zdrowiu, Melisso? - zapytał grzecznie
Ryszard.
- Jak najbardziej, dziękuję ci. Zechciej, proszę, spocząć. Rozumiem, że zjawiasz
się, by omówić sprawę naszego małżeństwa.
Przyjrzał się jej spod lekko uniesionych brwi.
- Ho, ho! - odparł z łagodnym zdziwieniem. – Wygląda na to, że ktoś nie zasypia
gruszek w popiele.
Szydełkowała nie tracąc spokoju ducha.
- Nie marnujmy czasu na próżno! - rzekła. - Dawno mam za sobą wiek
pensjonarki, a ty, mam nadzieję, zaliczasz się do ludzi obdarzonych zdrowym
rozsądkiem.
- Czy byłaś kiedykolwiek pensjonarką?
- Mam nadzieję, że nie. Brak mi cierpliwości na takie głupstwa. Nie jestem też
romantyczką. W tej materii z pewnością jesteśmy dobrze dobrani.
- Jesteś pewna? - powtórzył Ryszard, kołysząc oprawionym w złoto monoklem.
Wyglądała na rozbawioną.
- Oczywiście! Mam nadzieję, że w tak późnym wieku nie stałeś się
sentymentalny! To byłoby zgoła absurdalne!
- Starość często sprowadza ze sobą sentymentalizm - zauważył z zadumą. - Tak
przynajmniej mnie poinformowano.
- Nie musimy się tym zajmować. Bardzo cię lubię, Ryszardzie, ale w twym
zachowaniu zawsze jest trochę przekory, która sprawia, że obracasz wszystko w żart.
Ja mam nieco poważniejszą naturę.
- Więc nie można rzec, byśmy w tym względzie byli dobrze dobrani -
zasugerował Ryszard.
- Nie uważam, żeby ta przeszkoda była nie do przezwyciężenia. Przecież życie,
jakie zdecydowałeś się wieść do tej pory, nie sprzyjało głębokiej rozwadze. Śmiem
twierdzić, że z wiekiem może staniesz się bardziej godny zaufania, jeśli nawet nie
masz ochoty spoważnieć. O tym jednakże musi rozstrzygnąć czas. W każdym razie nie
jestem aż tak uparta, by twierdzić, że różnice między nami wyznaczają małżeństwu
nieprzekraczalną barierę.
- Melisso, czy mogłabyś mi coś powiedzieć?
Uniosła wzrok.
- Proszę, mów, co chciałbyś ode mnie usłyszeć?
- Czy byłaś kiedyś zakochana?
Spłoniła się lekko.
- Nie. Z moich obserwacji wynika, że mogę dziękować losowi, że do tego nie
doszło. Dostrzegam coś niezwykle prostackiego w osobach ulegających
nieokiełznanym namiętnościom. Uczuć takich nie uważam za naganne, ale że jestem
wyjątkowo wybredna, wydają mi się w najwyższym stopniu wyzbyte dobrego smaku.
- Nie wyobrażasz sobie, że za jakiś czas mogłabyś się... hmm... zakochać? -
zapytał cedząc słowa.
- Mój drogi Ryszardzie! W kim, jeśli łaska?
- Powiedzmy, we mnie. Wybuchnęła śmiechem.
- Ależ to absurdalne! Jeśli powiedziano ci, że koniecznie musisz okazać mi
uczucie, zostałeś z gruntu błędnie poinformowany. Nasz związek będzie małżeństwem
z rozsądku. Trudno mi wyobrazić sobie coś innego. Bardzo cię lubię, ale zupełnie nie
jesteś typem mężczyzny, który by mógł obudzić we mnie żywsze uczucia. Lecz nie
widzę powodu, dla którego to miałoby martwić któreś z nas. Gdybyś był
romantykiem, to całkiem inna sprawa.
- Obawiam się, że jestem bardzo romantyczny.
- Chyba znów sobie żartujesz - odrzekła, lekko wzruszając ramionami.
- Bynajmniej. Jestem tak romantyczny, że puszczam wodze wyobraźni i marzę o
jakiejś kobiecie - bez wątpienia tworze fantazji - która zechciałaby mnie za męża nie
dlatego, że jestem bardzo bogaty, ale dlatego że... zechciej wybaczyć mi prostactwo...
że mnie kocha!
Jej spojrzenie kryło ogrom pogardy.
- Spodziewałam się, że wiek górnolotnych słówek minął ci, Ryszardzie. Nie mam
nic przeciwko miłości, ale, szczerze mówiąc, małżeństwo z miłości to błahostka
poniżej naszej godności. Można by rzec, że pospolitowałes się z mieszczanami w
uzdrowisku Isligton lub podobnym skupisku gawiedzi! Ja nie zapominam, że noszę
nazwisko Brandon. Śmiem twierdzić, że jesteśmy bardzo dumni, jestem o tym głęboko
przekonana!
- Muszę wyznać, że jak do tej pory, ten aspekt sytuacji umknął mej uwagi - rzekł
sucho Ryszard.
Była zdumiona.
- Jakże to możliwe?! Wyobrażałam sobie, że każdy wie, co my, Brandonowie,
myślimy o naszym rodzie, naszym nazwisku, naszej tradycji.
- Nie chciałbym cię zranić, Melisso, ale kobieta twego rodu, nazwiska, tradycji, z
zimną krwią ofiarowująca się temu, kto daje najwyższą cenę, raczej nie zostałaby
oceniona przez świat jako wzorzec honoru.
- Toż to najprawdziwszy język teatru! - wykrzyknęła. - Mój obowiązek wobec
rodziny wymaga, żebym wyszła dobrze za mąż, ale wiedz, że nawet to nie zmusiłoby
mnie do zawarcia związku z kimś niższego niż ja stanu.
- Czyż to nie wspaniały dowód dumy? - Ryszard lekko się uśmiechnął.
- Nie pojmuję cię. Musiałeś wiedzieć, że sprawy mojego ojca są w takim stanie,
że... krótko mówiąc...
- Jest mi to wiadome - łagodnie rzekł Ryszard. - Rozumiem, że zaszczycono
mnie, abym... hmm... rozwikłał sprawy lorda Saara.
- Ależ oczywiście! - Zdumienie wytrąciło ją z posągowego spokoju. - Żaden inny
wzgląd nie zmusiłby mnie do przyjęcia twoich starań.
- To rzecz wielce delikatna. - Spoglądał z zadumą na nosek swego buta. - Jednak
skoro hasłem dnia jest dziś szczerość, moja droga Melisso, to muszę ci nadmienić, że
jeszcze... hmm... nie zgłosiłem swych starań.
Te słowa nie wywarły na niej najmniejszego wrażenia.
- Nie podejrzewam cię o to, że byłbyś gotów na tyle zapomnieć o etykiecie, że
przedłożyłbyś mnie swą propozycję - powiedziała zimno. - Takie maniery są obce
naszemu światu. Bez wątpienia będziesz dążył do rozmowy z ojcem.
- Zastanawiam się, czy to zrobię.
- Wyobrażam sobie, że z pewnością to zrobisz - rzekła odcinając nitkę. - Twoja
sytuacja majątkowa jest mi tak dobrze znana, jak moja tobie. Jeśli mogę wyrazić to
bez osłonek, masz na tyle szczęścia, że twoja pozycja pozwala ci oświadczyć się
Brandonównie.
Przyjrzał się jej z namysłem, ale wstrzymał się od komentarzy.
- A jeśli chodzi o przyszłość - ciągnęła Melissa – to ufam, że żadne z nas nie
będzie stawiało wielkich wymagań drugiemu. Ty masz swoje rozrywki, mnie one nie
zajmują, i choć z całego serca potępiam twoje przywiązanie do boksu, wyścigów
dwukółek i bezika...
- Faraona - dorzucił.
- Bardzo dobrze, faraona, to jedno i to samo. Powtarzam, choć z góry potępiam
takie szaleństwa, nie śmiałabym narzucać ci moich gustów.
- To bardzo szlachetne. - Ryszard skłonił się. - Mówiąc bez osłonek, Melisso, czy
uczyniłbym zadość stawianym mi wymaganiom, gdybym wręczył ci moją sakiewkę?
- To doprawdy postawienie sprawy bez osłonek - rzekła, nie tracąc spokoju
ducha. Odłożyła robótkę i wstała. - Papa spodziewał się ciebie. Będzie niepocieszony,
kiedy się dowie, że nie zastałeś go w domu. Wróci i na pewno go spotkasz, jeśli
zechcesz złożyć wizytę, powiedzmy... o jedenastej?
Wstał.
- Dziękuję ci, Melisso. Czuję, że nie straciłem czasu na próżno, choć nie zastałem
lorda Saara.
- Mam gorącą nadzieję! - odparła, wyciągając do niego dłoń. - Przyjdź. Czuję, że
nasza rozmowa z pewnością przyniesie wyniki. Pomyślisz, że jestem bezduszna, ale
będziesz musiał przyznać, że nie zniżyłam się do marnych wykrętów. Nasza sytuacja
jest szczególna, stąd też pokonałam swe opory przed omówieniem z tobą sprawy
naszego małżeństwa. Przez ponad pięć lat i więcej byliśmy, rzec można, zaręczeni.
Ujął jej rękę.
- Czy przez te pięć lat uważałaś się za moją narzeczoną? - zapytał. Pierwszy raz
podczas rozmowy uciekła przed jego wzrokiem.
- Oczywiście.
- Rozumiem - powiedział Ryszard i pożegnał się z Melissa Brandon.
Tego wieczora zjawił się u Almacka później niż zwykle. Nikt z podziwiających
jego gładkie oblicze, czy słuchających cedzonych leniwie słów, nie podejrzewałby, że
jest w przededniu podjęcia przełomowej decyzji swego życia. Tylko wuj, wtoczywszy
się do klubu jakiś czas po północy, widząc puste flaszki obok bratanka, zgadł, że kości
zostały rzucone, i oznajmił lordowi Trevorowi, który właśnie wstawał od bezika, że
„Ryszard ciężko się łamie". Ta wiadomość popsuła Jerzemu humor.
- Nie zamieniłem z nim słowa - rzekł. - Twierdzisz, że naprawdę oświadczył się
o rękę Melissy Brandon?
- Nic nie twierdzę - odparł Lucjusz. - Mówię tylko, że ostro pije i mocno
przegrywa.
Wielce przejęty Jerzy przy pierwszej nadarzającej się sposobności zwrócił na siebie
uwagę szwagra. Nastąpiło to przed godziną trzecią, kiedy Ryszard wreszcie podnosił
się od stołu do faraona i nie był w nastroju do rozmowy na osobiste tematy. Stracił
sporo pieniędzy i wypił sporo brandy, ale żadna z tych spraw nie popsuła mu humoru.
- Brak szczęścia, Ryszardzie? - zagadnął go wuj.
Nieco zamglone, niemniej nadal inteligentne i pełne kpiny spojrzenie spoczęło na
pytającym.
- W kartach, Lucjuszu, w kartach. Ale wspomnij przysłowie!
Jerzy wiedział, że Ryszard umie pić, jak mało kto ze znajomych, ale nuta beztroski
w jego głosie zaalarmowała go. Pociągnął szwagra za rękaw i rzekł cicho:
- Chciałbym zamienić z tobą kilka słów.
- Drogi Jerzy, mój najdroższy Jerzy. - Ryszard uśmiechał się. - Musisz wziąć pod
uwagę, że jestem... nie całkiem... trzeźwy. Dziś nic nie będziemy zamieniać.
- Więc wpadnę do ciebie jutro - odparł Jerzy zapominając, że nowy dzień już się
zaczął.
- Głowa będzie mnie boleć jak wszyscy diabli. - Ryszard westchnął.
Opuścił klub. Cylinder z podwiniętym rondem włożył na bakier, mahoniową laskę
wetknął pod pachę. Odrzucił propozycję portiera, który sugerował wezwanie dorożki,
stwierdzając słodko:
- Jestem pijany jak sto diabłów i pójdę pieszo.
Portier wyszczerzył zęby. Widział wielu dżentelmenów w najróżniejszych stadiach
nietrzeźwości i nie uważał, by sir Ryszard, któremu język zaledwie się trochę plątał i
któremu udawało się zachować idealną równowagę, był w wielkich tarapatach. Gdyby
go dobrze nie znał, nie zauważyłby żadnej oznaki słabości, poza tą, że sir Ryszard -
mieszkający przy St James Square - skierował się w zupełnie przeciwną stronę. Poczuł
się w obowiązku zwrócić na to uwagę lwa salonowego, ale poprosił o wybaczenie,
kiedy ów rzekł:
- Wiem. Jednakże brzask mnie przyzywa. Idę na długi, długi spacer.
Od nagłego kontaktu ze świeżym powietrzem Ryszardowi zaszumiało mocniej w
głowie i ruszył bez celu w kierunku północnym.
Po chwili nieco otrzeźwiał. Przemknęło mu przez myśl, że niedługo ozwie się ból
głowy, poczuje się podle i zacznie mocno roztkliwiać się nad sobą. Jednakże na razie,
kiedy opary brandy nadal kłębiły mu się pod czaszką, poczuł przedziwny brak
odpowiedzialności. Ogarnęła go niefrasobliwość, obojętność wobec ludzi, dystans do
przeszłości i przyszłości. Brzask rzucał szare światło na ciche ulice, a chłodny, świeży
wiatr muskał policzki Ryszarda. Był zadowolony, iż ma na sobie lekką wieczorową
pelerynę. Zawędrował na Brook Street i roześmiał się pod zamkniętymi okiennicami
domu Saara.
- Moja miła panno młoda! - rzekł i przesłał pocałunek w kierunku domu. - Boże, ale
ze mnie cholerny dureń!
Powtórzył te słowa z pewnym zadowoleniem i ruszył w dół długiej ulicy. Pomyślał,
że miła panna młoda raczej nie byłaby zachwycona jego obecnym widokiem, i
roześmiał się powtórnie. Policjant na północnym rogu Grosvenor Square przyjrzał mu
się podejrzliwie i ominął z daleka. Dżentelmeni w stanie, w jakim obecnie znajdował
się Ryszard, często zażywali niefrasobliwej rozrywki znanej jako „pranie policjanta", a
ten członek szacownej siły porządkowej nie szukał guza.
Ryszard nie zauważył stróża porządku, ani też - trzeba oddać mu tę sprawiedliwość
- nie sprałby go, gdyby było inaczej. Gdzieś w zakamarkach jego mózgownicy błąkała
się myśl, że jest największym nieszczęśnikiem, jakiego nosi ziemia. Był tak
rozgoryczony, jakby cały świat sprzysiągł się przeciw niemu i kiedy na chybił trafił
skręcił w cichą boczną uliczkę, roztkliwił się nad sobą, gdyż oto podczas dziesięciu lat
spędzonych w najlepszych kręgach los nie uśmiechnął się doń ani razu i Ryszard nie
spotkał ani jednej osoby płci przeciwnej, której wdzięki kosztowałyby go choć
godzinę bezsenności. Nie wydawało się prawdopodobne, by fortuna miała być dlań
łaskawsza w przyszłości.
- I co, jak podejrzewam, pozostanie pobożnym życzeniem, gdyż niebawem
zamierzam się oświadczyć Melissie Brandon - wyznał jednej z niedawno ustawionych
latarni gazowych.
W tymże momencie uwagę jego zwróciło dziwne zdarzenie. Ktoś wychodził z okna
drugiego piętra jednego z domów po przeciwnej stronie ulicy.
Ryszard zatrzymał się i zamrugał na ten nieoczekiwany widok. Boska obojętność na
sprawy tego świata nadal go nie opuszczała; zainteresowany widokiem, w
najmniejszym stopniu nie był nim poruszony.
- Bez wątpienia włamywacz - rzekł i wsparł się nonszalancko na lasce, by
obejrzeć koniec wydarzenia. Jego nieco śpiące oczy wykryły, że uciekinier posłużył
się związanymi prześcieradłami, kończącymi się katastrofalnie wysoko nad ziemią. -
Jednak nie włamywacz - uznał sir Ryszard i przeszedł na drugą stronę ulicy.
Zanim dotarł do krawężnika, tajemniczy osobnik - nieco wbrew swej woli - zjechał
na koniec niby-liny i zadyndał niebezpiecznie nad pustką, rozpaczliwie szukając stopą
punktu oparcia na ścianie. Ryszard zauważył, że jest to bardzo szczupły młodzieniec,
zaledwie chłopczyna, i bez pośpiechu ruszył na ratunek.
Uciekinier dojrzał go, kiedy mijał schody, i szepnął z mieszaniną strachu i
wdzięczności:
- Och! Zechciałby mi pan pomóc? Nie wydawało mi się, że to tak wysoko.
Przedtem skok wyglądał mi na możliwy, lecz teraz już nie.
Georgette Heyer NIESFORNA
1 Towarzystwo wprowadzone przez chmurnego kamerdynera do żółtego salonu w domu sir Ryszarda Wyndhama przy St James Square składało się z dwóch dam i jednego niezdecydowanego dżentelmena. Ów liczący sobie niewiele ponad trzydzieści lat, niemniej nader okrągłych kształtów pan czuł najwyraźniej dezaprobatę służącego, bo kiedy ten z dostojeństwem poinformował starszą z pań o nieobecności gospodarza, spojrzał na niego z udręką - nie jak członek Izby Lordów na służącego, ale jak jeden bezradny mężczyzna na drugiego - i uderzył w proszący ton: - Hm, no cóż, czy uważa pani, lady Wyndham...? Ludwiko, czy nie lepiej byłoby...? Najdroższa, przecież nie ma sensu wchodzić, czyż nie tak? Ani żona, ani teściowa nie poświęciły tej tchórzliwej wypowiedzi krzty uwagi. - Jeśli mój brat wyszedł, zaczekamy do jego powrotu - oświadczyła lekceważąco Ludwika. - Twój biedny tato zawsze znikał z domu, kiedy był potrzebny - powiedziała lady Wyndham ze skargą w głosie. - Ileż zgryzot przysparza mi teraz Ryszard. Z każdym dniem coraz bardziej przypomina swego ojca. Te wyszeptane gasnącym głosem słowa wyrażały tyle boleści, jakby matka miała rozpłynąć się we łzach na progu domu syna. Jerzy, lord Trevor, z niepokojem zauważył, że teściowa mnie gorączkowo chusteczkę w wątłej dłoni, odzianej w rękawiczkę, więc wstrzymał się od dalszych obiekcji i ruszył za damami. Lady Trevor wymówiła się od jakiegokolwiek poczęstunku. Zawiodła rodzicielkę do żółtego salonu, rozsiadła się wygodnie na obitej jedwabiem kanapie i oświadczyła, że w razie konieczności nie ruszy się z St James Square przez cały dzień. Jerzy, któremu współczucie do szwagra wyraźnie podpowiadało, jakiego wstrząsu dozna, kiedy powróci do swej siedziby i zastanie ją we władaniu rodzinnej delegacji, jęknął smętnie. - Wiecie panie, to niewłaściwe, ze wszech miar niewłaściwe! Bynajmniej tego nie pochwalam. Byłbym rad, gdybyście porzuciły wasze zamiary. Zajęta zdejmowaniem skórkowych rękawiczek w lawendowym kolorze żona spojrzała na męża wzrokiem pełnym wzgardliwego pobłażania. - Mój drogi Jerzyku, może ty boisz się Ryszarda, ale ja na pewno nie!
- Bać się go?! Ależ skąd! Lecz weźcie pod uwagę, że mężczyzna dwudziestodziewięcioletni nie lubi wtrącania się w jego sprawy. Poza tym jest niezwykle prawdopodobne, że zacznie zachodzić w głowę, co ja mam z tym wszystkim wspólnego, a przecież nie mogę mu tego powiedzieć! Byłbym rad, gdyby się nie zjawił. Ludwika zignorowała słowa męża uważając, że nie zasługują na komentarz. Sąd ten był o tyle zgodny z prawdą, że ta ładna kobieta o wielce stanowczym wyrazie twarzy i zjadliwym poczuciu humoru rządziła małżonkiem żelazną ręką. Jej strój może nie spełniał najświeższych wymogów mody, która nakazywała, by tego lata muślinowe szale odsłaniały każdy urokliwy zakątek kobiecego ciała, ale był ogromnie elegancki i ze wszech miar przyzwoity. Ponieważ Ludwika miała znakomitą figurę, powszechna moda na suknie z wysokim stanem, nisko wciętym stanikiem i małymi bufkami na rękawach była dla niej bardzo korzystna; w istocie o wiele bardziej korzystna niż pantalony i długie fraki dla jej męża. Moda nie rozpieszczała Jerzego. Najlepiej prezentował się w bryczesach z cielęcej skóry i w butach do konnej jazdy, ale przejawiał nieszczęsną słabość do dandyzmu i napawał bólem przyjaciół i krewnych, adoptując każdy ekstrawagancki szczegół ubioru, spędzając tyleż czasu na wiązaniu fontazia, co sam pan Brummell - wyrocznia męskiej mody - i wbijając talię w ciasny gorset, który zazwyczaj pękał, kiedy jego właściciel wykonał nierozważny ruch. Trzeci gość, półleżąca na kanapie w omdlewającej pozie dama, determinacją dorównywała córce, ale swe pragnienia realizowała dalece subtelniejszymi środkami. Lady Wyndham, wdowa od lat dziesięciu, miała niezwykle delikatne zdrowie. Najmniejsza oznaka sprzeciwu doprowadzała ją do rozstroju nerwowego i każdy widząc tę chusteczkę i flakonik z solami trzeźwiącymi - rynsztunek, bez którego nie ruszała się na krok - musiał być wyjątkowym głupcem lekceważąc złowróżbny sygnał, jaki słał ten niewieści oręż. W młodości prawdziwa piękność, kiedy osiągnęła wiek średni, wszystko w niej jakby zwiędło: włosy, policzki, oczy, nawet głos, który stał się proszący i tak słaby, że cud, iż w ogóle dał się słyszeć. Podobnie jak córka, matka ubierała się z wielkim smakiem, a ponieważ za sprawą łaskawego losu dostała bardzo szczodre dożywocie, mogła folgować swym zachciankom, kupować najdroższe
fatałaszki, nie oszczędzając w niczym na innych wydatkach. Nie przeszkodziło to jej uważać się za bardzo źle uposażoną i choć nie zaznała nigdy najmniejszego niedostatku, wielokrotnie użalała się na nędzę, w jakiej przyszło jej żyć. Budziła współczucie znajomych, rozwodząc się nad niesprawiedliwością testamentu świętej pamięci małżonka, który uczynił męskiego potomka jedynym dziedzicem niezmierzonej fortuny, stąd przyjaciółki żywiły poniekąd mniemanie, iż dożywocie tej damy musi być bardzo ubogie. Lady Wyndham, która zajmowała uroczy dom przy Clarges Street, nigdy nie mogła przekroczyć progu rezydencji przy St James Square, nie doznawszy przelotnej chwili udręki. Nie było to, jak można by sądzić po bolesnym wyrazie twarzy, z jakim omiatała wzrokiem ściany, gniazdo rodzinne, gdyż rezydencję syn nabył zaledwie kilka lat temu. Za życia sir Edwarda rodzina zajmowała o wiele większą i znacznie bardziej niewygodną siedzibę przy Grosvenor Square. Po tym, jak sir Ryszard oznajmił, iż zamierza postarać się o własny dach nad głową, dom sprzedano, tak że od tej pory lady Wyndham mogła opłakiwać jego stratę, nie musząc cierpieć jego niedogodności. Ale jak by nie lubiła własnych kątków przy Clarges Street, krew burzyła się w niej na myśl, że syn zamieszkuje daleko większe pomieszczenia przy St James Square, i kiedy wszelkie inne źródła zmartwienia zawodziły, zawsze wracała do tego, by tak jak teraz oświadczyć znękanym głosem: - Nie mogę pojąć, na co mu taka rezydencja! Ludwika, która miała wspaniały dom, nie wspominając o wiejskiej posiadłości w Bekshire, nie zazdrościła wcale bratu tego lokum. - To nic nie znaczy, mamo - odrzekła. - Poza tym, że na pewno myślał o żeniaczce, kiedy go kupował. Czyż nie sądzisz podobnie, Jerzyku? Jerzemu pochlebiło zwrócenie na niego uwagi, ale był uczciwą, skrupulatną duszą i nie potrafił przymusić się do stwierdzenia, że Ryszardowi kiedykolwiek zaświtała w głowie myśl o ożenku, czy to przy kupnie domu, czy z innej okazji. Ludwika była niezadowolona. - No cóż, należy go zmusić, żeby zaczął o tym myśleć! - rzekła stanowczo. Lady Wyndham opuściła flakonik z solami trzeźwiącymi, by wtrącić:
- Bóg wie, że nigdy nie skłaniałabym syna do uczynienia czegokolwiek wbrew sobie, ale od lat rozumiało się samo przez się, że on i Melissa Brandon przypieczętują węzłem małżeńskim długotrwałą przyjaźń między naszymi rodzinami. Jerzy wybałuszył oczy na teściową i zapragnął znaleźć się daleko od St James Square. - Jeśli nie zamierza ożenić się z Melissa, to na pewno będę ostatnią osobą, która by go tego zmuszała - oznajmiła Ludwika. - Ale najwyższy czas, żeby się z kimś ożenił, i jeśli nie ma na oku innej stosownej młodej niewiasty, Melissa jest tu najwłaściwsza. - Nie mam pojęcia, jak spojrzeć w twarz lordowi Saarowi - rzekła strapiona lady Wyndham, unosząc do nosa flakonik. - Czy też biednej, drogiej Emilii. Poza Melissą musi wydać za mąż jeszcze trzy córki, a każda z nich jest ledwo do przyjęcia. Zofia ma przecież pryszcze. - Augusta nie jest wcale beznadziejna - przyznała Ludwika. - Amelia może też zyska z wiekiem. - Zez! - podrzucił Jerzy. - Lekka wada jednego oka - sprostowała Ludwika. - Jednakże nie musimy się tym zajmować. Melissa jest niezwykle powabnym stworzeniem. Temu nikt nie zaprzeczy! - I cóż za godny pożądania związek! - Lady Wyndham westchnęła. - Przecież to jedna z najlepszych rodzin! - Powiadają, że przy obecnym tempie Saar nie przetrzyma pięciu lat - rzekł Jerzy. - Wszystko obłożone długami, a ten zapija się na umór! Obie panie popatrzyły na niego z przyganą. - Jerzyku, chyba nie chcesz powiedzieć, że Melissa ma pociąg do butelki? - spytała jego żona. - Och, nie, nie! Boże uchowaj, przez myśl mi to nie przeszło! To znamienita młoda dama! Ale powiem ci, Ludwiko, że nie winię Ryszarda, jeśli jej nie chce! - oświadczył buntowniczo Jerzy. - Sam już wolałbym mieć posąg za żonę! - Po prawdzie jest nieco chłodna, co to, to tak. Ale sam przyznaj, jest w bardzo niezręcznym położeniu. Od dzieciństwa nie było co do tego wątpliwości, że Ryszard i
ona będą małżeństwem, i Melissa wie o tym równie dobrze jak my! Tymczasem Ryszard zachowuje się wyjątkowo haniebnie! Brak mi na to słów! Jerzy bardzo lubił Ryszarda, ale wiedział, że obrona szwagra dowiodłaby tylko braku roztropności, wiec schował język za zębami. Lady Wyndham podjęła lament. - Niech mnie Bóg broni, żebym miała zmuszać jedynego syna do małżeństwa wbrew jego woli, ale nie odstępuje mnie straszliwy lęk przed tym, że wprowadzi do domu jakąś okropną, zrodzoną w rynsztoku kreaturę oczekując, że przyjmę ją z radością! Jerzy przez moment wyobrażał sobie szwagra w tej roli; po chwili się odezwał, lecz bez wielkiego przekonania: - Doprawdy, pani, to do niego niepodobne. - Jerzyk ma całkowicie rację - oznajmiła Ludwika. -Miałabym lepsze zdanie o Ryszardzie, gdyby było inaczej. Widząc go tak nieczułego na kobiece wdzięki, jestem doprawdy wstrząśnięta! Jego niechęć do płci przeciwnej świadczy o wielkiej głupocie, ale jedna rzecz jest pewna: może nie lubić kobiet, lecz ma zobowiązania wobec swego nazwiska i małżeństwo go nie minie! Dołożyłam wszelkich starań, by przedstawić mu każdą młodą, wolną pannę z tego miasta, gdyż ani mi w głowie upierać się przy jego związku z Melissa Brandon. No cóż! Na żadną nie spojrzał więcej niż raz, więc jeśli to obrazuje jego nastawienie, Melissa będzie dlań idealną wybranką. - Ryszard myśli, że one wszystkie dybią tylko na jego pieniądze - odważył się wtrącić Jerzy. - A nawet jeśli. Proszę cię, powiedz, cóż to ma za znaczenie? Chyba nie twierdzisz, że Ryszard jest romantykiem?! Tak, Jerzy musiał przyznać, że Ryszard nie jest romantykiem. - Jeśli dotrwam chwili, w której ujrzę u jego boku odpowiednią małżonkę, umrę szczęśliwa - powiedziała lady Wyndham, która miała wszelkie widoki przeżyć następne trzydzieści lat. - Obecny styl życia Ryszarda napełnia serce jego biednej matki trwogą i drżeniem!
- Ależ skąd, droga pani! Skąd! Ryszard jest niezdolny do podłości, do najmniejszej w świecie podłości, przysięgam na honor! - odezwał się Jerzy, tchnięty poczuciem lojalności. - Zupełnie wyprowadza mnie z równowagi! - rzekła Ludwika. - Kocham go gorąco i nie cierpię całym sercem! Tak, nie cierpię i nie obchodzi mnie, czy ktoś to usłyszy! Dba tylko o węzeł swego fontazia, połysk swoich butów i dobrą mieszankę w tabakierce! - Jego konie! - wtrącił niezręcznie Jerzy. - Och, jego konie! To mi dopiero! Wspaniale powozi! To musimy mu przyznać! Pobił sir Jana Ladę w wyścigu do Brighton! Doprawdy, wielkie mi osiągnięcie! - Wielce sprawny w walce na pięści! - stęknął Jerzy walcząc, choć grunt usuwał mu się spod nóg. - Ty możesz sobie podziwiać człowieka, który chadza do Jackson's Saloon i Cribb's Parlour. Ja nigdy! - Nie, najukochańsza - rzekł Jerzy. - Ależ skąd, najukochańsza! - I niewątpliwie nie widzisz nic godnego potępienia w jego przywiązaniu do zielonego stolika! Ale słyszałam od osoby godnej najwyższego zaufania, że za jednym posiedzeniem stracił trzy tysiące funtów u Almacka! Lady Wyndham wydała jęk i otarła chusteczką oczy. - Cóż ja słyszę! - Prawda, ale jest tak diabelnie bogaty, że nie ma to znaczenia! - powiedział Jerzy. - Małżeństwo położy kres takim wyskokom – orzekła Ludwika. Ponury obraz, który wzbudziły te słowa, zamknął Jerzemu usta. - Tylko matka mogłaby zrozumieć moje niepokoje - powiedziała lady Wyndham głosem pełnym tajemniczości. - Jest w niebezpiecznym wieku i lęk przed tym, co go może spotkać, nie odstępuje mnie nawet na chwilę. Jerzy otworzył usta, napotkał wzrok małżonki, zamknął je i z nieszczęśliwą miną poprawił fontaź. Otwarły się drzwi. Na progu stanął lew salonowy i ironicznym spojrzeniem omiótł rodzinę.
- Tysięczne przeprosiny - rzekł ze znudzeniem, nie mniej uprzejmie. - Twój uniżony sługa, pani. Ludwiko, do usług. Mój biedny Jerzy...! Ale... czyżbyśmy byli umówieni? - Bynajmniej! - najeżyła się Ludwika. - Nie, nie byliśmy. Rzecz w tym, że one wbiły to sobie do głowy. Nie mogłem ich powstrzymać - zdobył się na heroizm Jerzy. - Tak sobie myślałem - rzekł lew salonowy, zamykając drzwi. - Ale moja pamięć, wiecie, ta moja nieszczęsna pamięć! Jerzy okiem znawcy objął ubiór szwagra i poczuł ukłucie zazdrości. - Na Boga, Ryszardzie, niezły! Diabelsko cudnie skrojony frak, na honor, diabelsko! Kto go szył? Sir Ryszard podniósł rękę i zerknął na mankiet. - Weston, Jerzy, tylko Weston. - Jerzyku! - wykrzyknęła ze zgrozą Ludwika. Sir Ryszard uśmiechnął się nieznacznie, przeszedł przez salon i zatrzymał się przed matką. Kiedy podała mu dłoń, pochylił się nad nią i z niedbałym wdziękiem musnął ustami. - Tysięczne przeprosiny, pani! - powtórzył. - Mam nadzieję, że służba zajęła się wami... hmm... wami wszystkimi? - Ogarnął leniwym spojrzeniem pokój. - Cóż to! Jerzy, jesteś najbliżej dzwonka, zrób mi tę grzeczność, mój drogi, i przywołaj służbę! - Nie potrzebujemy żadnego poczęstunku, dziękujemy ci, Ryszardzie - powiedziała Ludwika. Lekki, słodki uśmiech brata sprawił to, co nigdy nie udało się wymówkom jej małżonka. Zamilkła. - Moja droga Ludwiko, mylisz się... zapewniam cię, że się mylisz! Jerzy ma najgorętszą potrzebę... hmm... podniety. Tak, Jeffries, dzwoniłem. Madera... och, no i ratafia, Jeffries, gdybyś był łaskaw! - Ryszardzie, to najlepsza „kaskada", jaką widziały moje oczy! - wykrzyknął Jerzy, z podziwem wpatrując się w skomplikowane wiązanie fontazia lwa salonowego. - Pochlebiasz mi, Jerzy, obawiam się, że mi pochlebiasz. - Phi! - skarciła mężczyzn Ludwika.
- Jak najbardziej, moja droga Ludwiko - zgodził się z nią sir Ryszard. - Nie prowokuj mnie, Ryszardzie! - ostrzegła go siostra. - Przyznaję, że twój wygląd jest odpowiedni... bez wątpienia godny podziwu! - Staram się, jak mogę, biedaczysko - wymruczał sir Ryszard. Jej pierś zafalowała. - Ryszardzie, jeszcze chwila i cię palnę! Uśmiechnął się szerzej, błyskając nieskazitelnie białymi zębami. - Nie sądzę, żeby ci się to udało, moja droga. Jerzy zapomniał się do tego stopnia, że wybuchnął śmiechem. Przygwoździło go karcące spojrzenie żony. - Jerzyku, ucisz się! - padło z jej ust. - Muszę powiedzieć, że nikt... oczywiście oprócz pana Brummella, nie wygląda tak dobrze jak ty, Ryszardzie - przyznała lady Wyndham, w której odezwały się macierzyńskie uczucia. Skłonił się, ale ta pochwała nie wbiła go w przesadną dumę. Niewykluczone, że uznał komplement za zasłużony. Był iście wspaniałym lwem salonowym. Od fryzury „w powiewie" (styl najtrudniejszy do realizacji) do czubków lśniących butów z cholewkami był wzorem elegancji. Jego ramiona zdobił doskonały frak z najdelikatniejszego materiału; fontaź, który wzbudził podziw Jerzego, został ułożony ręką mistrza; jasnokremowe spodnie nie miały jednej zmarszczki, a buty z wesołymi złotymi kutasikami nie tylko wyszły spod ręki Hoby'ego, ale zostały wypastowane, jak podejrzewał Jerzy, czernidłem zmieszanym z szampanem. Z szyi opadał na wstążeczce monokl; dewizka od zegarka wisiała na brzuchu; w ręce trzymał tabakierkę z Sevres. Był nieznośnie znudzony, ale żaden szczegół ubioru, żadna wystudiowana nonszalancja nie mogły ukryć muskularnych ud ani silnych ramion. Wykrochmalone rogi kołnierzyka obejmowały zgaszoną, przystojną twarz, na której gościł wyraz zniechęcenia. Ciężkie powieki opadały na szare inteligentne oczy, które ograniczały się do obserwacji próżności tego świata; uśmiech, który przed chwilą zagościł na stanowczych wargach, zdawał się drwić z bliźnich.
Jeffries wrócił do pokoju z tacką i postawił ją na stole. Ludwika ruchem ręki odmówiła poczęstunku, ale lady Wyndham się skusiła, a i Jerzy, zachęcony słabością teściowej, sięgnął po kieliszek madery. - Przypuszczam, że zastanawiasz się, po co tu przyszliśmy - rzekła Ludwika. - Nigdy nie tracę czasu na czcze spekulacje – łagodnie odparł Ryszard. - Jestem pewien, że niebawem oświecicie mnie co do celu waszej wizyty. - Mama i ja przyszłyśmy porozmawiać z tobą o małżeństwie - śmiało postawiła sprawę Ludwika. - A o czym zamierza ze mną rozmawiać Jerzy? - zainteresował się Ryszard. - Oczywiście, również o tym! - Nie, bynajmniej! - zaprzeczył pośpiesznie Jerzy. - Wiesz, że nie chcę mieć z tym nic wspólnego! Nawet nie chciałem się tu zjawiać! - Skosztuj jeszcze madery - uspokoił go szwagier. - Hm, dziękuję ci, z przyjemnością. Ale nie myśl, że przyszedłem tu po to, aby dręczyć cię sprawą, która mnie nie dotyczy! Jestem od tego jak najdalszy! - Ryszardzie! - rzekła z uczuciem lady Wyndham. - Dłużej nie śmiem patrzeć w twarz Saarowi! - Już z nim tak źle? - zdziwił się jej syn. - Sam nie widziałem go od kilku tygodni, ale wcale mnie to nie zaskakuje. Mam wrażenie, że słyszałem coś o tym od kogoś... zapomniałem od kogo. Pociąg do kieliszka, czyż nie tak? - Czasem wydajesz mi się całkowicie pozbawiony uczuć! - zgasiła go siostra. - On tylko próbuje cię sprowokować, mamo. - Zwróciła się do brata: - Doskonale wiesz, o czym mama mówi, Ryszardzie. Kiedy zamierzasz się oświadczyć o rękę Melissy? Na chwilę zapadła cisza. Ryszard odstawił pusty kieliszek i długim palcem pogładził płatki kwiatów w wazonie na stole. - W tym roku, w przyszłym, kiedyś. Albo nigdy, moja droga Ludwiko. - Jestem całkowicie pewna, że ona uważa wasze małżeństwo za sprawę przesądzoną. Ryszard spoglądał na bukiet, lecz na te słowa szybko podniósł oczy ku siostrze i przeszył ją dziwnie przenikliwym spojrzeniem.
- Czyżby? - Jakże inaczej? Wiesz bardzo dobrze, że tato i lord Saar zaplanowali to lata temu. Powieki znów zakryły źrenice Ryszarda. - Średniowiecze, istne średniowiecze. - Westchnął. - Proszę cię, nie zrozum mnie źle! Jeśli Melissa ci się nie podoba, nie usłyszysz więcej słowa na jej temat. Ale ona ci się naprawdę podoba, a jeśli nie, to w każdym razie ja nigdy nic takiego od ciebie nie słyszałam! Mama i ja - i Jerzyk też - uważamy, że nastał najwyższy czas, żebyś się ustatkował. Zbolały wzrok padł na lorda Trevora. - Et tu. Brute? - zapytał Ryszard. - Przysięgam, że nigdy tego nie powiedziałem! - Jerzy zakrztusił się maderą. - To wszystko zasługa Ludwiki. Mogę tylko rzec, że się z nią zgodziłem. Wiesz, jaka ona jest, Ryszardzie! - Wiem. - Ryszard westchnął. - Ty też, mamo? - Och, Ryszardzie, żyję tylko po to, żeby ujrzeć cię szczęśliwie ożenionego i otoczonego gromadką pociech! - powiedziała drżącym głosem lady Wyndham. Lekki, acz wyraźny dreszcz przebiegł lwa salonowego. - Otoczony gromadką pociech... Tak. Właśnie to, pani. Zechciej kontynuować. - Winieneś to swemu nazwisku - ciągnęła matka. - Jesteś ostatnim z Wyndhamów, gdyż trudno się spodziewać, by wuj Lucjan ożenił się w tak późnym wieku. Jest Melissa, drogie dziewczę, idealna żona dla ciebie! Jakże powabna, jakże szlachetna. Urodzenie, wychowanie, wszystko to w najwyższym stopniu godne podziwu! - Ach... wybacz pani, ale czy zamieszczasz w tej kategorii Saara i Cedryka, że nie wspomnę Beverleya? - Właśnie o to mi chodzi! - nagle zabrał głos Jerzy. - Wszystko to bardzo piękne i jeśli jakiś mężczyzna chce wziąć za żonę górę lodową, proszę bardzo, ale nie można nazwać Saara teściem godnym pożądania, na litość, nie można! A co do drogich braciszków tej dziewczyny, to rzekłbym, że w rok puszczą Ryszarda z torbami!
- Nonsens - powiedziała Ludwika. - Rozumie się, oczywiście, że Ryszard poczyni hojne zapisy. Ale doprawdy trudno mi sobie wyobrazić, czym miałby się powodować, poczuwając się do odpowiedzialności za długi Cedryka i Beverleya. - Jesteś mi prawdziwą pociechą, Ludwiko - rzekł Ryszard. Spojrzała na brata nie bez uczucia. - No cóż, myślę, że czas na szczerość, Ryszardzie. Niedługo ludzie zaczną mówić, że igrasz sobie z Melissą, gdyż musisz wiedzieć, że wasze porozumienie jest publiczną tajemnicą. Gdybyś zdecydował się ożenić pięć, dziesięć lat temu, to całkiem inna historia. Ale o ile się orientuję, nigdy nie byłeś zaangażowany uczuciowo i proszę... Dobijasz trzydziestki, jesteś jakby po słowie z Melissą i nic nie jest załatwione! Chociaż lady Wyndham w pełni podzielała zdanie córki, w tym momencie ruszyła w sukurs synowi przypomniawszy Ludwice, że Ryszard w gruncie rzeczy ma dopiero dwadzieścia dziewięć lat. - Mamo, Ryszard będzie miał trzydzieści za niecałe pół roku. Gdyż ja - powiedziała rezolutnie Ludwika - kończę trzydzieści jeden. - Ludwiko, wzruszasz mnie! - rzekł Ryszard. - Jestem przekonany, że tylko najgłębsze siostrzane uczucia wymuszają na tobie podobne wyznanie. Nie potrafiła powstrzymać się od uśmiechu, ale z całą powagą, na jaką było ją stać, odparła: - To nic zabawnego. Już nie jesteś pierwszej młodości i wiesz tak dobrze jak ja, że twoim pierwszym obowiązkiem jest pomyśleć poważnie o małżeństwie. - To dziwne, że nasze obowiązki niezmiennie muszą być tak nieprzyjemne - zadumał się Ryszard. - Rozumiem cię. - Jerzy westchnął. - Jakże to prawdziwe! Jakże to ze wszech miar prawdziwe! - Phi! Nonsens! Ileż zamieszania wokół prostej sprawy! - oburzyła się Ludwika. - Gdybym przymuszała cię do poślubienia jakiejś romantycznej panny, która domaga się od ciebie dowodów miłości i wypłakuje oczy za każdym razem, kiedy szukasz towarzystwa za jej plecami, może miałbyś powód do narzekań. Ale
Melissa... Tak, to góra lodowa. Lecz Jerzyku, przyznaj sam, kim jest Ryszard? Twierdzę, że Melissa nigdy nie będzie cię prześladowała w podobny sposób. Oczy Ryszarda przez moment spoczęły badawczo na jej twarzy. Następnie podszedł do stołu i nalał sobie kolejny kieliszek madery. - No cóż, chyba nie chcesz, żeby wisiała ci na szyi, nieprawdaż? - zapytała niepewnie Ludwika. - Bynajmniej. - I nie jesteś zakochany w żadnej innej kobiecie? - Nie jestem. - A więc doskonale! Oczywiście, gdybyś miał w zwyczaju zakochiwać się i odkochiwać, byłaby to całkiem inna sprawa! Ale będę z tobą szczera: jesteś najbardziej zimnokrwistym, obojętnym, samolubnym stworzeniem, jakie ziemia nosiła, Ryszardzie, i znajdziesz w Melissie godną siebie partnerkę. Jerzy wydał coś w rodzaju cmoknięcia, mającego zwiastować protest, na co Ryszard wskazał butelkę. - Nalej sobie, Jerzy, nalej sobie! - Muszę stwierdzić, że to szkaradne z twojej strony mówić w ten sposób do brata - rzekła lady Wyndham. - Choć nie chcę przez to powiedzieć, że nie jesteś samolubem, Ryszardzie. Słyszałeś to ode mnie wystarczająco wiele razy. Ale podobnie jest z większością ludzi! Gdzie się nie skierujemy, spotyka nas tylko niewdzięczność! - Jeśli zachowałam się niesprawiedliwie wobec Ryszarda, gorąco błagam go o wybaczenie - wtrąciła Ludwika. - Bardzo zgrabnie powiedziane, moja droga siostro. Nie byłaś wobec mnie niesprawiedliwa. Jerzy, wolałbym, byś porzucił ten żal, jaki rysuje się na twym obliczu. Zapewniam cię, że nań nie zasługuję. Powiedz mi, Ludwiko, czy masz jakiś powód do przypuszczeń, że Melissa oczekuje ode mnie... hm... zalotów? - Jak najbardziej. Spodziewa się ich od pięciu lat! Ryszard wyglądał na nieco zbulwersowanego. - Biedactwo! Moja tępota musi sięgać szczytów. Jego matka i siostra wymieniły spojrzenia.
- Czy to oznacza, że myślisz poważnie o małżeństwie? - zapytała Ludwika. Spojrzał na nią z namysłem. - Sądzę, że musi do tego dojść. - No cóż, gdyby o mnie chodziło, rozejrzałbym się za jakąś znośniejszą niewiastą! - powiedział Jerzy, stawiając czoło żonie. - Boże, jest ich na pęczki w mieście! A nie wiem, ile chciało złapać cię za męża! Sam to widziałem. Były tam i ślicznotki, ale ty nigdy ich nie zauważałeś, niewdzięczniku! - A zauważałem, zauważałem - przyznał się Ryszard, obnażając w uśmiechu zęby. - Czy Jerzy musi być tak prostacki? - spytała tragicznym głosem lady Wyndham. - Zamilknij, Jerzyku! A co do ciebie, Ryszardzie, to uważam, że twoje stanowisko jest w najwyższym stopniu pozbawione zdrowego rozsądku. Nie ma co zaprzeczać, jesteś największą gratką na małżeńskim rynku... tak, mamo, wiem, że to również wulgarne, i proszę cię o wybaczenie... ale nie przypuszczam, byś był tak niskiego zdania o sobie, aby sądzić, że fortuna to jedyna rzecz, za sprawą której jesteś partią godną pożądania. Jesteś powszechnie uważany za przystojnego i nikt nie może zaprzeczyć, że twa osoba jest ze wszech miar miła dla oka, a kiedy zdobędziesz się na uprzejmość, nic w twym sposobie bycia nie obraża dobrych manier. - Ten panegiryk, Ludwiko, nieomal rzuca mnie na kolana. - Ryszard był wielce poruszony. - Jestem zupełnie poważna. Muszę dodać, że często psujesz wszystko dziwnymi humorami. Nie mam pojęcia, jak zamierzasz wzbudzić niewieście uczucia, skoro nigdy nie okazałeś najmniejszego śladu zainteresowania żadną kobietą! Nie chcę powiedzieć, że zbywa ci na grzeczności, ale w twoim sposobie bycia jest pewna rezerwa, która musi wzbudzić odrazę wrażliwej niewiasty. - Doprawdy, jestem beznadziejnym przypadkiem. - Nie spodziewam się, byś chciał wiedzieć, co o tobie myślę, więc milcz i słuchaj. Jesteś zepsuty, Ryszardzie. Masz za dużo pieniędzy, osiągnąłeś wszystko, co chciałeś, zanim ukończyłeś dwadzieścia lat. Swatające mamusie starały się o twoje uznanie, pochlebcy wynosili cię pod niebiosa, a reszta świata ci pobłażała. W
rezultacie tych wszystkich zabiegów jesteś śmiertelnie znudzony. Ot co! Tak myślę i choć ci to zapewne nie w smak, musisz przyznać, że mam rację! - Świętą rację - Ryszard przystał na wywód siostry. - Straszliwą rację, Ludwiko! - No cóż, radzę ci się ożenić i przysiąść fałdów - powiedziała wstając. - Chodź, mamo! Zrzuciłyśmy wszystko z serca i wiesz, że wracając do domu mamy złożyć wizytę na Brook Street. Jerzyku, czy zamierzasz nam towarzyszyć? - Nie - odparł Jerzy. - Nie na Brook Street. Obecnie zapewne udam się do White'a. - Jak sobie chcesz, najdroższy - oświadczyła Ludwika, wkładając rękawiczki. Po odprowadzeniu pań do powozu Jerzy nie od razu wybrał się do klubu. Wrócił ze szwagrem do domu. Póki nie znaleźli się poza zasięgiem uszu służby, zachowywał pełne współczucia milczenie, lecz pochwyciwszy brzemienne treścią spojrzenie Ryszarda, rzekł jedno słowo: - Kobiety! - Właśnie - odparł Ryszard. - Wiesz, co zrobiłbym, gdybym był na twoim miejscu, stary? - Tak. Jerzy był zbity z pantałyku. - Niech mnie diabli! Nie możesz wiedzieć! - Zrobiłbyś dokładnie to co ja. - Co takiego? - Och... oczywiście, oświadczyłbyś się o rękę Melissy Brandon. - Nie - rzekł zdecydowanie Jerzy. - Nie ożeniłbym się z Melissa Brandon, nawet gdyby była najlepszą z pięćdziesięciu sióstr! Na mą duszę, znalazłbym przytulniejsze ramiona! - Najprzytulniejsze znane mi ramiona nigdy nie były tak przytulne jak wtedy, kiedy chciały ujrzeć mój otwarty trzos - powiedział cynicznie Ryszard. Jerzy pokręcił głową. - Brzydko, bardzo brzydko! Muszę przyznać, że to wystarczy, by odstręczyć każdego mężczyznę. Ale wiesz, Ludwika ma rację, powinieneś się ożenić. Nie można
pozwolić, żeby ród wygasł. - Coś przyszło mu do głowy. - Jak podejrzewam, nie miałbyś nic przeciwko rozpuszczeniu pogłoski, że straciłeś wszystkie pieniądze? - Nie. Nie miałbym nic przeciwko temu. - Czytałem kiedyś o pewnym zuchu. Udał się tam, gdzie o nim nie słyszano. Chwat co się zowie! Był to, jak myślę, pewien zagraniczny hrabia. Dokładnie nie wspomnę, co tam było, ale pewna dziewczyna zapałała doń miłością wyłącznie przez wzgląd na niego samego. - Bajeczki. - Nie podoba ci się? - Nieco strapiony Jerzy potarł nos. Nadal rozważał tę sprawę, kiedy kamerdyner zapowiedział pana Wyndhama i wielki, korpulentny, tryskający wesołością mężczyzna wtoczył się do salonu, wykrzykując radośnie: - Cześć, Jerzy! Ty tu? Ryszardzie, mój chłopcze, twoja matka znów mnie nawiedziła, niech to diabli porwą! Zmusiła mnie, bym przyrzekł, że zaraz cię odwiedzę, choć jej wyobrażenia co do mych możliwości nie pokrywają się z rzeczywistością! - Oszczędź mnie! - rzekł ze znużeniem Ryszard. - Właśnie odcierpiałem wizytę matki, że już nie wspomnę o Ludwice. - No cóż, żal mi cię, mój chłopcze, ale radzę ci, ożeń się z tą Brandonówną i będziesz miał spokój. Co to tu masz? Maderę? Wychylę kieliszeczek. Ryszard nalał mu trunku. Wuj umieścił swe obfite kształty w przepastnym fotelu, wyprostował nogi i uniósł kieliszek. - Zdrowie pana młodego. - Zachichotał. - Nie spuszczaj nosa na kwintę, bratanku! Pomyśl, ileż radości wniesiesz w życie Saara! - Niech cię diabli - powiedział Ryszard. - Gdybyś miał kiedykolwiek odrobinę przyzwoitości, Lucjuszu, ożeniłbyś się pięćdziesiąt lat temu i spłodził gromadkę wisusów na swój obraz i podobieństwo. Przyznaję, to straszna myśl, ale przynajmniej nie byłbym teraz złożony w ofierze na ołtarzu rodziny. - Pięćdziesiąt lat temu dopiero zaczynałem chodzić w krótkich spodenkach - odpalił wuj, zupełnie nie wzruszony obelgami bratanka. - Całkiem znośne winko. Przy okazji, powiadają, że młody Beverley Brandon mocno przegrał. Do stu diabłów,
będziesz publicznym dobroczyńcą, jeśli ożenisz się z tą dziewczyną. Ale postaraj się, żeby twój adwokat uczestniczył w spisywaniu intercyzy. Idę z tobą w zakład o pół tysiąca funciaków, że Saar spróbuje oskubać cię co do pensa. Co się z tobą dzieje, Jerzy? Ząb cię boli? - Nie podoba mi się to - wyjaśnił Jerzy. - Na samym początku powiedziałem to Ludwice, ale wiecie, jakie są kobiety! Ja sam nie chciałbym Melissy Brandon, gdyby była ostatnią panną na wydaniu. - Ale, ale, to przecież nie ta pryszczata? - zapytał z ożywieniem Lucjusz. - Nie, tamta to Zofia. - No więc, nie ma co się zadręczać! Żeń się z tą dziewczyną, Ryszardzie. Jeśli tego nie zrobisz, nigdy nie zaznasz spokoju. Nalej sobie, Jerzy, i wznieśmy następny toast! - Za co tym razem - zapytał go z ciekawością bratanek, napełniając szkła. - Nie oszczędzaj mnie! - Za paczkę wisusów, stworzoną na twój obraz i podobieństwo, mój drogi. Ich zdrowie! - Wyszczerzył zęby. 2 Lord Saar mieszkał przy Brook Street z żoną i resztą rodziny, składającą się z dwóch synów i czterech córek. Sir Ryszard Wyndham, udając się do domu przyszłego teścia dwadzieścia cztery godziny po rozmowie z rodzicielką, miał tyle szczęścia, że nie zastał lorda, a kamerdyner poinformował go, że lady Saar udała się do Bath wespół z czcigodną Zofią. Wpadł natomiast w ramiona Cedryka Brandona, dziarskiego młodego dżentelmena o godnych ubolewania nawykach i zabójczo uroczych manierach. - Ryszardzie, mój jedyny przyjacielu! - zawołał Cedryk, ciągnąc gościa do saloniku na tyłach domu. - Nie mów mi, że przyszedłeś oświadczyć się o Melissę! Powiadają, że dobrych wieści nigdy dosyć, ale ja nie słucham plotek! Ojciec mówi, że grozi nam ruina. Pożycz mi pieniędzy, mój stary, a kupię sobie dwie zmiany munduru i niech mnie diabli porwą, jeśli nie popłynę do Indii! Ale posłuchaj, Ryszardzie! Słuchasz?! - Popatrzył z niepokojem na gościa, najwidoczniej poczuł się usatysfakcjonowany i rzekł grożąc mu z powagą palcem: - Nie rób tego! Nie ma
fortuny dość wielkiej, żeby pokryła nasze długi, możesz wierzyć mi na słowo! Nie zbliżaj się do Beverleya! Powiadają, że Fox spłukał się do czysta, zanim skończył dwadzieścia jeden lat. Daję ci słowo, że to niewarte wzmianki w porównaniu z Bevem, zupełnie niewarte wzmianki. Tak między nami, Ryszardzie, staruszek zagląda do butelki. Pst! Ani słowa! Nie powinienem opowiadać plotek o własnym ojcu! Ale bierz nogi za pas, stary! Słuchaj mojej rady: bierz nogi za pas! - Czy kupiłbyś sobie dwie zmiany munduru, gdybym dał ci pieniądze? - zapytał Ryszard. - Trzeźwy tak, pijany nie! - odparł Cedryk, uśmiechając się rozbrajająco. - Teraz jestem zupełnie trzeźwy, ale to nie potrwa długo. Nie dawaj mi pół pensa, mój stary! Nie dawaj pół pensa Bevowi! To niegodziwiec. Otóż ja, będąc trzeźwy, jestem uczciwy, ale muszę cię ostrzec, że uczciwy jestem sześć godzin na dobę! Teraz wychodzę. Zadbałem o ciebie najlepiej, jak mogłem, gdyż cię lubię, Ryszardzie, lecz jeśli mimo mych ostrzeżeń poczynisz zgubne kroki, umywam ręce. Ha, niech mnie diabli! Będę doił cię do końca moich dni! Rusz głową, stary, rusz głową! Bev i twój wierny sługa sześć dni w tygodniu na twoim progu... dopominanie się o pieniądze... groźby... wypompowani z forsy szwagierkowie... kieszenie bez dna... żona we łzach... nic tylko płacić! Nie rób tego! Prawda jest taka: nie jesteśmy tego warci! - Zaczekaj! - powiedział Ryszard, zastawiając sobą drzwi. - Jeśli spłacę twoje długi, czy popłyniesz do Indii? - Ryszardzie, to ty nie jesteś trzeźwy. Idź do domu! - Zastanów się, Cedryku, jak dobrze wyglądałbyś w mundurze huzara! Szelmowski uśmieszek zaigrał w oczach Cedryka. - To byłby widok! Ale ja na razie lepiej prezentuję się w Hyde Parku! Zejdź mi z drogi, stary! Mam bardzo ważne spotkanie. Postawiłem na gęś przeciw indykowi w wyścigu stujardowym! Największe wydarzenie sportowe sezonu! Wyszedł z tymi słowy, zostawiając Ryszarda, który miast posłuchać rady i wziąć nogi za pas, oczekiwał przyjemności towarzystwa czcigodnej Melissy Brandon. Nie czekał długo. Lokaj poprosił go na górę i Ryszard podążył za służącym. Przestronna klatka schodowa wiodła do bawialni na pierwsze piętro.
Melissa Brandon była powabną brunetką, liczącą sobie niewiele ponad dwadzieścia pięć lat. Uważano, że ma profil bez skazy, ale jej twarz widziana en face ukazywała oczy zbyt zimne, by zasługiwały na miano pięknych. W wiośnie panieństwa nie zbywało jej na zalotnikach, ale żaden z dżentelmenów zwabiony niewątpliwymi wdziękami Melissy nie dopiął niczego z powodu czupurnego zawadiactwa jej wyzbytego wdzięku starszego brata. Gdy Ryszard pochylał się nad ręką panny, wspomniał uwagę Jerzego o górze lodowej, lecz natychmiast lojalność kazała mu ją przepędzić. - Cóż, Ryszardzie? Głos Melissy był chłodny, bardzo rzeczowy - podobnie jak jej uśmiech był raczej mechaniczną oznaką dobrych manier niż spontanicznym wyrazem radości. - Mam nadzieję, że znajduję cię w dobrym zdrowiu, Melisso? - zapytał grzecznie Ryszard. - Jak najbardziej, dziękuję ci. Zechciej, proszę, spocząć. Rozumiem, że zjawiasz się, by omówić sprawę naszego małżeństwa. Przyjrzał się jej spod lekko uniesionych brwi. - Ho, ho! - odparł z łagodnym zdziwieniem. – Wygląda na to, że ktoś nie zasypia gruszek w popiele. Szydełkowała nie tracąc spokoju ducha. - Nie marnujmy czasu na próżno! - rzekła. - Dawno mam za sobą wiek pensjonarki, a ty, mam nadzieję, zaliczasz się do ludzi obdarzonych zdrowym rozsądkiem. - Czy byłaś kiedykolwiek pensjonarką? - Mam nadzieję, że nie. Brak mi cierpliwości na takie głupstwa. Nie jestem też romantyczką. W tej materii z pewnością jesteśmy dobrze dobrani. - Jesteś pewna? - powtórzył Ryszard, kołysząc oprawionym w złoto monoklem. Wyglądała na rozbawioną. - Oczywiście! Mam nadzieję, że w tak późnym wieku nie stałeś się sentymentalny! To byłoby zgoła absurdalne! - Starość często sprowadza ze sobą sentymentalizm - zauważył z zadumą. - Tak przynajmniej mnie poinformowano.
- Nie musimy się tym zajmować. Bardzo cię lubię, Ryszardzie, ale w twym zachowaniu zawsze jest trochę przekory, która sprawia, że obracasz wszystko w żart. Ja mam nieco poważniejszą naturę. - Więc nie można rzec, byśmy w tym względzie byli dobrze dobrani - zasugerował Ryszard. - Nie uważam, żeby ta przeszkoda była nie do przezwyciężenia. Przecież życie, jakie zdecydowałeś się wieść do tej pory, nie sprzyjało głębokiej rozwadze. Śmiem twierdzić, że z wiekiem może staniesz się bardziej godny zaufania, jeśli nawet nie masz ochoty spoważnieć. O tym jednakże musi rozstrzygnąć czas. W każdym razie nie jestem aż tak uparta, by twierdzić, że różnice między nami wyznaczają małżeństwu nieprzekraczalną barierę. - Melisso, czy mogłabyś mi coś powiedzieć? Uniosła wzrok. - Proszę, mów, co chciałbyś ode mnie usłyszeć? - Czy byłaś kiedyś zakochana? Spłoniła się lekko. - Nie. Z moich obserwacji wynika, że mogę dziękować losowi, że do tego nie doszło. Dostrzegam coś niezwykle prostackiego w osobach ulegających nieokiełznanym namiętnościom. Uczuć takich nie uważam za naganne, ale że jestem wyjątkowo wybredna, wydają mi się w najwyższym stopniu wyzbyte dobrego smaku. - Nie wyobrażasz sobie, że za jakiś czas mogłabyś się... hmm... zakochać? - zapytał cedząc słowa. - Mój drogi Ryszardzie! W kim, jeśli łaska? - Powiedzmy, we mnie. Wybuchnęła śmiechem. - Ależ to absurdalne! Jeśli powiedziano ci, że koniecznie musisz okazać mi uczucie, zostałeś z gruntu błędnie poinformowany. Nasz związek będzie małżeństwem z rozsądku. Trudno mi wyobrazić sobie coś innego. Bardzo cię lubię, ale zupełnie nie jesteś typem mężczyzny, który by mógł obudzić we mnie żywsze uczucia. Lecz nie widzę powodu, dla którego to miałoby martwić któreś z nas. Gdybyś był romantykiem, to całkiem inna sprawa. - Obawiam się, że jestem bardzo romantyczny.
- Chyba znów sobie żartujesz - odrzekła, lekko wzruszając ramionami. - Bynajmniej. Jestem tak romantyczny, że puszczam wodze wyobraźni i marzę o jakiejś kobiecie - bez wątpienia tworze fantazji - która zechciałaby mnie za męża nie dlatego, że jestem bardzo bogaty, ale dlatego że... zechciej wybaczyć mi prostactwo... że mnie kocha! Jej spojrzenie kryło ogrom pogardy. - Spodziewałam się, że wiek górnolotnych słówek minął ci, Ryszardzie. Nie mam nic przeciwko miłości, ale, szczerze mówiąc, małżeństwo z miłości to błahostka poniżej naszej godności. Można by rzec, że pospolitowałes się z mieszczanami w uzdrowisku Isligton lub podobnym skupisku gawiedzi! Ja nie zapominam, że noszę nazwisko Brandon. Śmiem twierdzić, że jesteśmy bardzo dumni, jestem o tym głęboko przekonana! - Muszę wyznać, że jak do tej pory, ten aspekt sytuacji umknął mej uwagi - rzekł sucho Ryszard. Była zdumiona. - Jakże to możliwe?! Wyobrażałam sobie, że każdy wie, co my, Brandonowie, myślimy o naszym rodzie, naszym nazwisku, naszej tradycji. - Nie chciałbym cię zranić, Melisso, ale kobieta twego rodu, nazwiska, tradycji, z zimną krwią ofiarowująca się temu, kto daje najwyższą cenę, raczej nie zostałaby oceniona przez świat jako wzorzec honoru. - Toż to najprawdziwszy język teatru! - wykrzyknęła. - Mój obowiązek wobec rodziny wymaga, żebym wyszła dobrze za mąż, ale wiedz, że nawet to nie zmusiłoby mnie do zawarcia związku z kimś niższego niż ja stanu. - Czyż to nie wspaniały dowód dumy? - Ryszard lekko się uśmiechnął. - Nie pojmuję cię. Musiałeś wiedzieć, że sprawy mojego ojca są w takim stanie, że... krótko mówiąc... - Jest mi to wiadome - łagodnie rzekł Ryszard. - Rozumiem, że zaszczycono mnie, abym... hmm... rozwikłał sprawy lorda Saara. - Ależ oczywiście! - Zdumienie wytrąciło ją z posągowego spokoju. - Żaden inny wzgląd nie zmusiłby mnie do przyjęcia twoich starań.
- To rzecz wielce delikatna. - Spoglądał z zadumą na nosek swego buta. - Jednak skoro hasłem dnia jest dziś szczerość, moja droga Melisso, to muszę ci nadmienić, że jeszcze... hmm... nie zgłosiłem swych starań. Te słowa nie wywarły na niej najmniejszego wrażenia. - Nie podejrzewam cię o to, że byłbyś gotów na tyle zapomnieć o etykiecie, że przedłożyłbyś mnie swą propozycję - powiedziała zimno. - Takie maniery są obce naszemu światu. Bez wątpienia będziesz dążył do rozmowy z ojcem. - Zastanawiam się, czy to zrobię. - Wyobrażam sobie, że z pewnością to zrobisz - rzekła odcinając nitkę. - Twoja sytuacja majątkowa jest mi tak dobrze znana, jak moja tobie. Jeśli mogę wyrazić to bez osłonek, masz na tyle szczęścia, że twoja pozycja pozwala ci oświadczyć się Brandonównie. Przyjrzał się jej z namysłem, ale wstrzymał się od komentarzy. - A jeśli chodzi o przyszłość - ciągnęła Melissa – to ufam, że żadne z nas nie będzie stawiało wielkich wymagań drugiemu. Ty masz swoje rozrywki, mnie one nie zajmują, i choć z całego serca potępiam twoje przywiązanie do boksu, wyścigów dwukółek i bezika... - Faraona - dorzucił. - Bardzo dobrze, faraona, to jedno i to samo. Powtarzam, choć z góry potępiam takie szaleństwa, nie śmiałabym narzucać ci moich gustów. - To bardzo szlachetne. - Ryszard skłonił się. - Mówiąc bez osłonek, Melisso, czy uczyniłbym zadość stawianym mi wymaganiom, gdybym wręczył ci moją sakiewkę? - To doprawdy postawienie sprawy bez osłonek - rzekła, nie tracąc spokoju ducha. Odłożyła robótkę i wstała. - Papa spodziewał się ciebie. Będzie niepocieszony, kiedy się dowie, że nie zastałeś go w domu. Wróci i na pewno go spotkasz, jeśli zechcesz złożyć wizytę, powiedzmy... o jedenastej? Wstał. - Dziękuję ci, Melisso. Czuję, że nie straciłem czasu na próżno, choć nie zastałem lorda Saara. - Mam gorącą nadzieję! - odparła, wyciągając do niego dłoń. - Przyjdź. Czuję, że nasza rozmowa z pewnością przyniesie wyniki. Pomyślisz, że jestem bezduszna, ale
będziesz musiał przyznać, że nie zniżyłam się do marnych wykrętów. Nasza sytuacja jest szczególna, stąd też pokonałam swe opory przed omówieniem z tobą sprawy naszego małżeństwa. Przez ponad pięć lat i więcej byliśmy, rzec można, zaręczeni. Ujął jej rękę. - Czy przez te pięć lat uważałaś się za moją narzeczoną? - zapytał. Pierwszy raz podczas rozmowy uciekła przed jego wzrokiem. - Oczywiście. - Rozumiem - powiedział Ryszard i pożegnał się z Melissa Brandon. Tego wieczora zjawił się u Almacka później niż zwykle. Nikt z podziwiających jego gładkie oblicze, czy słuchających cedzonych leniwie słów, nie podejrzewałby, że jest w przededniu podjęcia przełomowej decyzji swego życia. Tylko wuj, wtoczywszy się do klubu jakiś czas po północy, widząc puste flaszki obok bratanka, zgadł, że kości zostały rzucone, i oznajmił lordowi Trevorowi, który właśnie wstawał od bezika, że „Ryszard ciężko się łamie". Ta wiadomość popsuła Jerzemu humor. - Nie zamieniłem z nim słowa - rzekł. - Twierdzisz, że naprawdę oświadczył się o rękę Melissy Brandon? - Nic nie twierdzę - odparł Lucjusz. - Mówię tylko, że ostro pije i mocno przegrywa. Wielce przejęty Jerzy przy pierwszej nadarzającej się sposobności zwrócił na siebie uwagę szwagra. Nastąpiło to przed godziną trzecią, kiedy Ryszard wreszcie podnosił się od stołu do faraona i nie był w nastroju do rozmowy na osobiste tematy. Stracił sporo pieniędzy i wypił sporo brandy, ale żadna z tych spraw nie popsuła mu humoru. - Brak szczęścia, Ryszardzie? - zagadnął go wuj. Nieco zamglone, niemniej nadal inteligentne i pełne kpiny spojrzenie spoczęło na pytającym. - W kartach, Lucjuszu, w kartach. Ale wspomnij przysłowie! Jerzy wiedział, że Ryszard umie pić, jak mało kto ze znajomych, ale nuta beztroski w jego głosie zaalarmowała go. Pociągnął szwagra za rękaw i rzekł cicho: - Chciałbym zamienić z tobą kilka słów. - Drogi Jerzy, mój najdroższy Jerzy. - Ryszard uśmiechał się. - Musisz wziąć pod uwagę, że jestem... nie całkiem... trzeźwy. Dziś nic nie będziemy zamieniać.
- Więc wpadnę do ciebie jutro - odparł Jerzy zapominając, że nowy dzień już się zaczął. - Głowa będzie mnie boleć jak wszyscy diabli. - Ryszard westchnął. Opuścił klub. Cylinder z podwiniętym rondem włożył na bakier, mahoniową laskę wetknął pod pachę. Odrzucił propozycję portiera, który sugerował wezwanie dorożki, stwierdzając słodko: - Jestem pijany jak sto diabłów i pójdę pieszo. Portier wyszczerzył zęby. Widział wielu dżentelmenów w najróżniejszych stadiach nietrzeźwości i nie uważał, by sir Ryszard, któremu język zaledwie się trochę plątał i któremu udawało się zachować idealną równowagę, był w wielkich tarapatach. Gdyby go dobrze nie znał, nie zauważyłby żadnej oznaki słabości, poza tą, że sir Ryszard - mieszkający przy St James Square - skierował się w zupełnie przeciwną stronę. Poczuł się w obowiązku zwrócić na to uwagę lwa salonowego, ale poprosił o wybaczenie, kiedy ów rzekł: - Wiem. Jednakże brzask mnie przyzywa. Idę na długi, długi spacer. Od nagłego kontaktu ze świeżym powietrzem Ryszardowi zaszumiało mocniej w głowie i ruszył bez celu w kierunku północnym. Po chwili nieco otrzeźwiał. Przemknęło mu przez myśl, że niedługo ozwie się ból głowy, poczuje się podle i zacznie mocno roztkliwiać się nad sobą. Jednakże na razie, kiedy opary brandy nadal kłębiły mu się pod czaszką, poczuł przedziwny brak odpowiedzialności. Ogarnęła go niefrasobliwość, obojętność wobec ludzi, dystans do przeszłości i przyszłości. Brzask rzucał szare światło na ciche ulice, a chłodny, świeży wiatr muskał policzki Ryszarda. Był zadowolony, iż ma na sobie lekką wieczorową pelerynę. Zawędrował na Brook Street i roześmiał się pod zamkniętymi okiennicami domu Saara. - Moja miła panno młoda! - rzekł i przesłał pocałunek w kierunku domu. - Boże, ale ze mnie cholerny dureń! Powtórzył te słowa z pewnym zadowoleniem i ruszył w dół długiej ulicy. Pomyślał, że miła panna młoda raczej nie byłaby zachwycona jego obecnym widokiem, i roześmiał się powtórnie. Policjant na północnym rogu Grosvenor Square przyjrzał mu się podejrzliwie i ominął z daleka. Dżentelmeni w stanie, w jakim obecnie znajdował
się Ryszard, często zażywali niefrasobliwej rozrywki znanej jako „pranie policjanta", a ten członek szacownej siły porządkowej nie szukał guza. Ryszard nie zauważył stróża porządku, ani też - trzeba oddać mu tę sprawiedliwość - nie sprałby go, gdyby było inaczej. Gdzieś w zakamarkach jego mózgownicy błąkała się myśl, że jest największym nieszczęśnikiem, jakiego nosi ziemia. Był tak rozgoryczony, jakby cały świat sprzysiągł się przeciw niemu i kiedy na chybił trafił skręcił w cichą boczną uliczkę, roztkliwił się nad sobą, gdyż oto podczas dziesięciu lat spędzonych w najlepszych kręgach los nie uśmiechnął się doń ani razu i Ryszard nie spotkał ani jednej osoby płci przeciwnej, której wdzięki kosztowałyby go choć godzinę bezsenności. Nie wydawało się prawdopodobne, by fortuna miała być dlań łaskawsza w przyszłości. - I co, jak podejrzewam, pozostanie pobożnym życzeniem, gdyż niebawem zamierzam się oświadczyć Melissie Brandon - wyznał jednej z niedawno ustawionych latarni gazowych. W tymże momencie uwagę jego zwróciło dziwne zdarzenie. Ktoś wychodził z okna drugiego piętra jednego z domów po przeciwnej stronie ulicy. Ryszard zatrzymał się i zamrugał na ten nieoczekiwany widok. Boska obojętność na sprawy tego świata nadal go nie opuszczała; zainteresowany widokiem, w najmniejszym stopniu nie był nim poruszony. - Bez wątpienia włamywacz - rzekł i wsparł się nonszalancko na lasce, by obejrzeć koniec wydarzenia. Jego nieco śpiące oczy wykryły, że uciekinier posłużył się związanymi prześcieradłami, kończącymi się katastrofalnie wysoko nad ziemią. - Jednak nie włamywacz - uznał sir Ryszard i przeszedł na drugą stronę ulicy. Zanim dotarł do krawężnika, tajemniczy osobnik - nieco wbrew swej woli - zjechał na koniec niby-liny i zadyndał niebezpiecznie nad pustką, rozpaczliwie szukając stopą punktu oparcia na ścianie. Ryszard zauważył, że jest to bardzo szczupły młodzieniec, zaledwie chłopczyna, i bez pośpiechu ruszył na ratunek. Uciekinier dojrzał go, kiedy mijał schody, i szepnął z mieszaniną strachu i wdzięczności: - Och! Zechciałby mi pan pomóc? Nie wydawało mi się, że to tak wysoko. Przedtem skok wyglądał mi na możliwy, lecz teraz już nie.