DOUGLAS HULICK
HONOR ZŁODZIEJA
Among Thieves
OPOWIEŚĆ O KAMRATACH
Przełożył
Łukasz Małecki
Dla Jamie, która wierzyła,
nawet kiedy ja już przestałem.
Pamięci mojego ojca, Nicholasa Hulicka,
który zawsze mi czytał i nigdy nie odmawiał,
gdy prosiłem o nową książkę.
Brakuje mi ciebie, Tato.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Athel Roześmiana Gęba wcale się nie śmiał. Właściwie to nie wyglądał zbyt dobrze. Po
długiej nocy tortur ludzie już tak mają.
Ukląkłem przy nim. Był nagi. Jego ręce leżały związane na wieku beczki, a reszta
ciała była skulona za nią. Starałem się omijać wzrokiem krwawą miazgę, w którą ktoś
zamienił jego dłonie i stopy.
- Athel - powiedziałem. Nic. Uderzyłem go lekko w spocony policzek. - Hej, Athel.
Pojedyncze mrugnięcie. Wsunąłem mu palce we włosy, zacisnąłem i uniosłem głowę,
żeby dobrze mnie widział. Być może z mojej twarzy przebijały współczucie i litość, ale mówi
się trudno. Nie zawsze muszę czerpać przyjemność ze swojej pracy. Ponownie wymówiłem
głośno jego imię.
Otworzył oczy i zaczął wodzić wzrokiem po mrocznym pomieszczeniu. Czekałem, aż
dostrzeże mnie w blasku świecy. W końcu dostrzegł.
- Drothe? - wymamrotał moje imię niespiesznie i chrapliwie. Migotliwe światło
wyraźnie utrudniało mu skupienie wzroku.
- Roześmiana Gębo - odparłem - masz mi coś do powiedzenia?
- Cooo?... - Powieki zaczęły mu opadać.
Potrząsnąłem jego głową.
- Athel! - Otworzył raptownie ciemne oczy, z których biło rozgorączkowanie.
Pochyliłem się i uchwyciłem jego spojrzenie, siłą woli próbując skupić na sobie jego uwagę.
- Gdzie jest relikwiarz? - zapytałem.
Athel zakrztusił się, przełykając ślinę.
- Już ci mówiłem, że niedługo będzie. Po prostu...
- Skoro ma być - przerwałem mu - to dlaczego musiałem cię gonić przez pół miasta? I
ściągać z tego skifu, kiedy wypływał na zatokę? Coś mi się zdaje, że nie pogrywałeś ze mną
uczciwie, Gębo.
Athel pokręcił głową, wyszarpując lekko włosy spomiędzy moich palców.
Uśmiechnął się niemrawo.
- Przecież wiesz, że nie odważyłbym się wejść ci w drogę.
- Kiedy właśnie wszedłeś - odparłem. Postukałem w jeden z jego zmiażdżonych
palców, sprawiając, że zachłysnął się powietrzem. Chciałem, by ból przypomniał mu,
dlaczego zdecydował się sypać. - Pamiętasz jeszcze, co mi mówiłeś? Przez ciebie znalazłem
się w niezręcznej sytuacji. Mam kupca i nie mam towaru. Cierpi na tym moja reputacja i jest
mi z tego powodu przykro. Zostały nam dwa wyjścia: albo mi powiesz, gdzie znajdę ten
relikwiarz, albo pozwolę moim ludziom, żeby jeszcze raz sprawdzili na tobie swoją siłę
perswazji, a ja wrócę tu nieco później.
Widziałem, jak się zastanawia. Zaszkliły mu się oczy, a szczęka lekko zatrzęsła, kiedy
rozważał moją propozycję. Gdyby Anioły miały dla niego choć odrobinę litości, pozwoliłyby
mu wreszcie pęknąć. Przysiadłem obok tego, co z niego zostało, i czekałem, licząc, że
będziemy mogli wreszcie zakończyć tę sprawę.
Gdy jednak powrócił z miejsca, w które udał się w myślach, od razu zrozumiałem, że
Anioły nie są dzisiaj po mojej stronie. Pomimo tego przez co przeszedł, Athel wciąż miał w
sobie dość siły, by zdobyć się na przeszywające spojrzenie. Nie powie.
Delikatnie położyłem mu głowę na beczce i wstałem.
- Muszę wiedzieć, komu to sprzedał - powiedziałem. - Potrzebuję nazwiska.
- Nic się nie martw, zaraz je dostaniesz - z ciemności magazynu doleciał głos.
W kręgu światła rzucanego przez świecę pojawił się Shatters, a wraz z nim jego dwaj
pomocnicy. Jeden z nich niósł wiadro morskiej wody.
Katusznik był człowiekiem niskim, niższym nawet ode mnie. Miał szerokie ramiona,
a jego głowa wydawała się łączyć bezpośrednio z tułowiem. Ręce, długie i ekspresyjne,
mogłyby należeć do artysty, a gdy szedł, nieustannie strzelał palcami. Zatrzymał się obok
mnie i rozciągnął usta w okrutnym, zachłannym uśmiechu.
- Już niedużo mu brakuje. Jeszcze trochę i będzie trajkotać jak pijana dziwka. -
Naciągnął sobie z trzaskiem kciuk, żeby podkreślić swoje słowa.
Pomocnik z wiadrem wystąpił naprzód i wylał wodę na Athela. Przemytnik parsknął i
zawył, gdy sól wżarła się w rany na zmasakrowanych rękach. Odwróciłem się, nie chcąc
patrzeć, jak drugi pomocnik przebiera w narzędziach tortur, które na czas mojego
przesłuchania zostały odsunięte na bok.
- Dajcie mi znać, jak go urobicie - wymamrotałem stłumionym głosem. - Czekam na
zewnątrz.
Rechot Shattersa gonił mnie aż do drzwi pozamykanego na cztery spusty magazynu.
Wyszedłem na ulicę.
Zamrugałem z zaskoczeniem, gdy poraziło mnie światło słońca. Już świtało?
Przymknąwszy powieki, spojrzałem na miękki blask, który wydawał się oblewać każdą
pojedynczą wieżę i każdy gmach imperialnego miasta. Ildrekka bardzo się starała, by
wyglądać o tej porze spokojnie i błogo, ale mnie nie mogła oszukać - zbyt długo ją znałem.
Będziesz się musiała bardziej postarać, stara przyjaciółko.
W drzwiach po drugiej stronie ulicy stał Brązowy Degan. Ruszyłem w jego kierunku.
- Coś nowego? - zapytał.
- Nie od poprzedniej wizyty. - Wskazałem ręką wschodzące słońce. - Kiedy wstało?
- Niedawno. - Ziewnął. - Ile jeszcze?
Czułem, że muszę ziewnąć w odpowiedzi. Jak ja tego nie znosiłem...
- Do diabła, sam chciałbym wiedzieć.
Degan zaburczał i zmienił pozycję w drzwiach. O połowę ode mnie wyższy, z
jasnymi włosami i cerą, szerokimi ramionami i smukłą sylwetką, wydawał się w pojedynkę
wypełniać całe przejście. Wrażenie to zawdzięczał po części strojowi - fałdzistemu długiemu
płaszczowi z zielonego płótna, spod którego dumnie wystawał miedziany dublet, pasującym
do kompletu bryczesom z pełnym lejem i kapeluszowi o rozłożystym rondzie - lecz w równej
mierze zawdzięczał je po prostu sobie. Roztaczał aurę swobody, pewności siebie i
kompetencji, która sprawiała, że ludzie potrafili omijać go szerokim łukiem nawet w
zatłoczonych alejkach. Zdobiony brązem miecz przy pasie - symbol członka Zakonu
Deganów, zrzeszenia najemników starszego od samego miasta - dopełniał całości.
Wystarczyło powiedzieć, że nikt nie wstępował do tego doborowego bractwa mieczy do
wynajęcia, jeśli nie zapracował sobie na to swoją reputacją.
Prześliznąwszy się obok Degana, usiadłem na stopniu i wygrzebałem dwa ziarna
aramu z sakiewki na szyi. Były nieduże, owalne - wielkości mojego największego kłykcia - i
spieczone na ciemny brąz. Potarłem nimi o dłonie, żeby wchłonęły część potu. W powietrzu
rozszedł się ostry gryzący zapach z delikatną nutą cynamonu, ziemi i dymu. Wystarczyła
sama woń, by mój puls przyspieszył.
- Śniadanie - odezwał się Degan.
Podniosłem głowę.
- Że co?
- Mówię, że wisisz mi śniadanie.
- Czyżby?
Degan obdarzył mnie drwiącym spojrzeniem i policzył na palcach do trzech.
- Ach - rzuciłem. - Cóż, wygląda na to, że uczciwie na nie zapracowałeś.
Parsknął. Kiedy wreszcie wytropiłem Athela Roześmianą Gębę, byli z nim trzej
mężczyźni - trzej świetnie zbudowani mężczyźni. Dla mnie stanowili barierę nie do przejścia,
dla Degana zaledwie uciążliwą przeszkodę. Gdyby nie on, nie wydostałbym się z placu, a
Athel wciąż szczerzyłby gębę.
- Dzięki - wymamrotałem słowo, które zbyt rzadko kierowałem do mojego
przyjaciela, ale on nie był łasy na wyrazy wdzięczności. Przemierzaliśmy razem ulice zbyt
długo, by przywiązywać wagę do takich gestów.
Wzruszył ramionami.
- To była długa noc. Musiałem jakoś zabić czas.
Uśmiechnąłem się i uniosłem ziarna aramu do ust. W tej samej chwili z magazynu
doleciał krzyk. Rozejrzeliśmy się z Deganem po ulicy, ale w pobliżu nie było nikogo, kto
mógłby usłyszeć Athela - a w każdym razie nikogo, kto czułby potrzebę zbadania, skąd
pochodził hałas. Od ciszy, która zapadła zaraz potem, przeszły mnie ciarki. Odruchowo
przegryzłem ziarna, choć zamierzałem potrzymać je w ustach, by nacieszyć się
przyspieszaniem pulsu w przyjemnym oczekiwaniu. Moje usta wypełnił dymny, słodko-
gorzki smak. Przeżułem i połknąłem, gotowy na uderzenie.
Przyszło szybko, jak zwykle po całych ziarnach. W jednej chwili byłem wykończony i
śpiący, a już w następnej zalała mnie fala ożywienia. Pustkę pęczniejącą w mojej głowie od
kilku dobrych godzin zastąpiła czujność. Poczułem, jak ulatuje ze mnie największe napięcie.
Mięśnie pleców rozluźniły się, ciśnienie narastające między oczami zelżało. Zmęczenie nadal
było obecne - wiedziałem, że w najbliższym czasie na pewno nie będę uganiał się za nikim
po mieście - ale nie czułem się już jak wyżęta szmata.
Wyprostowałem się, rozciągając obolałe ramiona. Mój umysł znów pracował, puls był
równomierny, a wzrok odzyskał ostrość.
Potrząsnąłem wiszącą na szyi sakiewką, zanim wsunąłem ją pod koszulę. Zostało
tylko kilka ziaren. Wkrótce będę musiał uzupełnić zapasy.
Przyjęliśmy jak najwygodniejsze pozycje i uzbroiliśmy się w cierpliwość. Parę razy
miałem wrażenie, że znów słyszę Athela, ale miasto budziło się powoli do życia i krzyki
sprawiały wrażenie znacznie cichszych, nie mogłem więc być pewien.
Jeden z pomocników Shattersa przyszedł po mnie w chwili, gdy działanie ziaren
zaczynało ustępować. Zanim dotarłem do magazynu i stanąłem przed Katusznikiem,
przypływ adrenaliny minął, co wprawiło mnie w nieszczególnie serdeczny nastrój.
- No i? - zapytałem.
Shatters opłukiwał dłonie i ramiona w wielkim wiadrze stojącym na skrzyni.
- Mam imię.
- Jakie imię?
Kiwnął głową na wiadro.
- Zdumiewające, jakie to przyjemne uczucie. Szczególnie po tak długiej nocy. Można
się nieźle spocić, pracując tyle czasu nad klientem. - Łypnął na mnie kątem oka. - Dzięki
temu człowiek zaczyna doceniać proste przyjemności, kapujesz?
Nie odpowiedziałem. Miałem pewne podejrzenia co do tego, dokąd zmierza ten
wywód, ale wolałem, by Katusznik przeszedł do sedna bez mojej pomocy.
- Jak jastrzębie - stwierdził. - Jastrzębie są bardzo proste.
- Czyżby?
Kiwnął głową.
- Kiedy czegoś potrzebujesz, dajesz człowiekowi garść brzęczących jastrzębi i
dostajesz coś w zamian. A im więcej chcesz, tym więcej musisz zapłacić.
Przytaknąłem. Tak jak sądziłem, Shatters próbował mnie oskubać.
- Rzeczywiście, całkiem proste - stwierdziłem - tyle że my już ustaliliśmy cenę.
Shatters nachylił się w zadumie nad wiadrem. Zauważyłem, że woda ma lekko
rudawy odcień.
- Klient opierał się dłużej, niż sądziłem. Można by pomyśleć, że jak coś trwa dłużej,
niż powinno, to jest warte większej zapłaty. Żaden człowiek nie opierałby się tak długo z
czystej przekory. - Przeciągnął palcem po wodzie. - Jeśli chcesz usłyszeć, co miał mi do
powiedzenia, musisz dorzucić jeszcze parę jastrzębi.
- Albo?
- Albo Athel nigdy już niczego i nikomu nie powie, a ja odejdę z imieniem.
- Rozumiem.
Shatters wyszczerzył się w uśmiechu.
- Cwany z ciebie koleżka. - Nachylił się, by przemyć twarz.
- Cwany - przytaknąłem, kładąc mu rękę na szyi i wpychając głowę pod wodę.
Zaparłem się, żeby mi nie uciekł, drugą ręką przytrzymując wiadro.
Z reguły nie mam nic przeciwko renegocjacji cen - do diabła, to nieodłączna część
interesów z ludźmi takimi jak Shatters. Każdy Kamrat nieustannie szuka okazji, żeby
napchać sobie kabzę jastrzębiami, ale istnieją na to dwa sposoby: właściwy i niewłaściwy.
Właściwy zakłada odrobinę wzajemnego szacunku i chęć osiągnięcia kompromisu,
niewłaściwy sprowadza się zaś do żądania większej kwoty, „bo inaczej..." A ja nie znoszę
szantażu, chyba że sam jestem stroną dyktującą warunki.
Nawet z głową pod wodą Shatters był hałaśliwy, dlatego już po chwili zjawili się jego
pomocnicy. Rzuciłem im krótkie ostre spojrzenie.
- Pierwszy, który kiwnie palcem, gryzie ziemię - syknąłem.
Obaj zatrzymali się w pół kroku, rozdarci pomiędzy strachem o własne życie a
powinnością obrony mistrza. Spojrzeli na mnie, na Shattersa i w końcu na siebie.
Wiedziałem, że ich mam - wystarczyło, że się zawahali.
- Spływać - rzuciłem, ale oni nawet nie drgnęli. Odwróciłem głowę od Shattersa,
który młócił rękami powietrze, i spojrzałem na większego mężczyznę. - No co jest, chłopaki,
chyba nie gadam do jakichś parszywych konusów? Nie wiecie, kim jestem? S p ł y w a ć,
powiedziałem!
Większy mężczyzna zwiesił łeb i się odwrócił. Mniejszy wyglądał na
niezdecydowanego. Ocenił dzielący nas dystans, analizując sytuację.
- No chodź, chłoptasiu. Pokaż, na co cię stać.
Uciekł.
Opór Shattersa zaczynał powoli słabnąć. Wyciągnąłem mu głowę z wiadra, żeby
zaczerpnął powietrza, po czym wepchnąłem z powrotem pod wodę. Chwila przerwy i
powtórka. Pod koniec czwartego nurkowania puściłem i cofnąłem się o krok.
Shatters przewrócił się z wiadrem na głowie, wylewając wodę na siebie i na podłogę.
Nie wstawał, kaszlał ostro, a jego ciało trzęsło się z wysiłku. Kiedy zaczął wymiotować wodą
i żółcią, przyklęknąłem obok i zabrałem mu sztylet.
- Imię - powiedziałem, gdy opanował torsje.
Shatters splunął.
- Wal się - warknął.
- Nie znam takiego imienia. - Wepchnąłem mu nogą twarz w rzygowiny i przy okazji
rozbiłem nos o podłogę. - Spróbujmy jeszcze raz.
Zakrztusił się, usiłując podnieść głowę. Pozwoliłem mu, ale dopiero po chwili.
- Ioclaudia - parsknął. - Imię brzmi Ioclaudia.
Zmarszczyłem brwi. To było stare imię, takie, którego z pewnością nie znałem z
ulicy.
- Kto to? - zapytałem.
Shattersa dopadł kolejny atak kaszlu. Szturchnąłem go czubkiem buta.
- Ta Ioclaudia, kto to taki?
- Nie wiem. Athel nie chciał powiedzieć.
- Co ją łączyło z Athelem? Była jego klientką?
- Nie wiem. Może.
- Gdzie mogę ją znaleźć?
Shatters pokręcił głową.
- A co z relikwiarzem? - drążyłem. - Powiedział ci, co się z nim stało?
- Powiedział tylko, że musiał dokonać jakiejś wymiany. - Shatters podniósł się na ręce
i kolana. Ramiona mu drżały, ale z każdą chwilą odzyskiwał siły. - Zabrzmiało to tak, jakby
sprawa wyszła niespodziewanie.
- I załatwił ją moim relikwiarzem?
Shatters przytaknął.
Athel, ty przeklęty sukinsynu.
- Na co go zamienił?
- Do cholery, a skąd mam to wiedzieć? - W głosie Shattersa znów pojawiła się
wściekłość. - Niech cię szlag, ty mały gnoju - parsknął, podnosząc na mnie wzrok. - Wiesz,
co ci za to zrobią moi bracia?
Przytknąłem mu do policzka jego własny sztylet. Zamarł, wpatrując się w stal. Klinga
była tak ostra, że pojawiła się na niej strużka krwi, choć nawet nie próbowałem wywierać
nacisku.
- Niech ci nawet nie przychodzi do głowy, żeby zamieniać to w prywatne porachunki
- ostrzegłem go. - Próbowałeś oskubać mnie do czysta, a ja złapałem cię za rękę. Interesy to
interesy, nic więcej. Sprawa zamknięta. - Opuściłem sztylet, pozwalając, by na chwilę
zawisnął przy jego szyi. - A jeśli mimo wszystko wmieszasz w tę sprawę swoich bratnich
Katuszników, sprawisz przykrość nie tylko mnie: Nicco też nie będzie zadowolony. Jestem
pewien, że j e g o nie chciałbyś zdenerwować.
Shatters zbladł na dźwięk imienia mojego mocodawcy. Nicodemus Alludrus słynął z
porywczości, dotkliwej szczególnie wówczas, gdy ktoś próbował nabić go w butelkę.
Oszukiwanie mnie nie było równoznaczne z oszukiwaniem Nicco, ale bywały sytuacje, gdy
granica dzieląca nasze osobiste interesy zaczynała się rozmywać. Choć nie była to jedna z
nich, nie zamierzałem informować o tym Shattersa.
- Rozumiemy się? - zapytałem.
Shatters kiwnął głową najdelikatniej jak umiał, czując obecność ostrza przy swojej
szyi.
- Świetnie. - Cofnąłem sztylet i odwróciłem się, zostawiając Shattersa na podłodze.
Podczas gdy on zbierał się do kupy, ja podszedłem do Athela.
Jeśli miałem jeszcze jakiekolwiek wątpliwości, czy słusznie postąpiłem, traktując
Shattersa w tak brutalny sposób, to pierzchły one na widok miazgi do niedawna będącej
Roześmianą Gębą. Tym razem Katusznik i jego ludzie nie ograniczyli się wyłącznie do rąk i
nóg przemytnika - znalezienie choćby skrawka ciała, który nie byłby rozerwany, pocięty czy
okaleczony w taki lub inny sposób, graniczyło niemalże z cudem. Bolało od samego
patrzenia, a na domiar złego Athel był przytomny... i spoglądał w moją stronę.
Przełknąłem żółć, ale nie ze względu na Athela. Po prostu nie chciałem dawać
satysfakcji Shattersowi. Odetchnąwszy głęboko, przeciągnąłem dłonią po wąsie i bródce, po
czym przestąpiłem nad beczką.
Athel oddychał nierówno i chrapliwie. Jedno oko miał zapuchnięte, ale drugim wodził
za mną, gdy zmierzałem w jego stronę. Spodziewałem się, że ujrzę w nim blask nienawiści,
gniewu bądź szaleństwa; wszystko, lecz nie to, co ujrzałem - spokój. I to nie ów fałszywy
rodzaj wyciszenia, który pojawia się po olbrzymim szoku, i nie bierność skrajnego
wyczerpania, lecz milczącą, opanowaną swobodę. Czułem, jak przechodzą mnie ciarki.
Gdy nasz wzrok się spotkał, zrozumiałem, że Athel Roześmiana Gęba jest już
właściwie martwy. Nie dało się zrobić nic więcej, by zmusić go do gadania, a on przed
śmiercią nie zamierzał niczego nam wyjawić. Fakt, że wymsknęło mu się imię Ioclaudia, był
prawdopodobnie dziełem przypadku lub czymś w rodzaju podarunku, lecz Athel nie
zamierzał dopuścić, by sytuacja się powtórzyła - tyle potrafiłem wyczytać z jego oczu.
Przyklęknąłem, starając się nie zamoczyć kolan we krwi rozlanej na podłodze.
Poruszył niespiesznie sprawną powieką, a ja dopiero po chwili zrozumiałem, że puszcza do
mnie oko.
Sięgając po broń, zorientowałem się, że wciąż ściskam w dłoni sztylet Shattersa.
Athel podążył za moim wzrokiem, po czym przeniósł spojrzenie pojedynczego oka z
powrotem na moją twarz. Gęba mu się śmiała, gdy podrzynałem mu gardło.
*
Shatters i jego chłoptasie czekali kilka kroków od beczki. Jeden z pomocników
przyniósł wiadro świeżej wody. Shatters pozbył się poplamionej wymiocinami koszuli i
odsłonił tors, będący połączeniem gruzłowatych mięśni i starych blizn. Po głowie i piersi
Katusznika ściekała woda.
- To było głupie - stwierdził, strzelając palcami.
W milczeniu położyłem dłoń na czernionym koszu rapiera i obróciłem go, żeby odbił
światło. Zwykły popis brawury - nie poradziłbym sobie z całą trójką. Przy odrobinie
szczęścia broniłbym się wystarczająco długo, by zawołać Degana.
Shatters zauważył mój ruch i się uśmiechnął.
- Co jest, puszczają ci nerwy? I słusznie, ale nie chodziło mi o moją kąpiel. - Wskazał
ręką ciemność za moimi plecami. - Miałem na myśli tamto ścierwo. Nie trzeba go było
dobijać, wyciągnąłbym z niego więcej.
- Nic by już nie pisnął.
- To ty tak twierdzisz. A ja twierdzę, że ten ptaszek nie wyśpiewał nam wszystkiego. -
Shatters mlasnął z dezaprobatą i położył kciuk na jednym ze swych palców. - Taka strata... A
mogłem sprawić, żeby ćwierkał - trzask! - jak mu zagram.
- Muzyką zajmuj się poza robotą. - Nie miałem zamiaru tłumaczyć mu, co
zobaczyłem w spojrzeniu Athela. Shatters czerpał zbyt dużą satysfakcję ze swojej pracy, by
móc przyznać, że ktokolwiek jest w stanie wytrzymać dłużej niż on. - Lepiej zróbcie tu
porządek i zadbajcie, żeby odnaleziono trupa.
Katusznik zmarszczył brwi, ale przytaknął. Kiedy za dwa, trzy dni ktoś natrafi na
ciało Athela, będzie mu brakować obu palców serdecznych - uliczny kod, który oznaczał:
„Ten człowiek zdradził swoich towarzyszy". Wiele wieków temu imperium obcinało
złodziejom kciuki, by napiętnować ich jako przestępców, a dzisiaj my, przestępcy, obcinamy
towarzyszom palce, by napiętnować ich jako zdrajców. A tymczasem niektórzy mają
czelność twierdzić, że niczego się nie uczymy od kulturalnego społeczeństwa.
Przesunąłem się na bok, gdy Shatters i jego pomocnicy mijali mnie w drodze do ciała.
Obserwowałem ich przez chwilę, by się upewnić, że nie skoczą mi na plecy, po czym
wróciłem do miejsca, gdzie przed paroma minutami odbyliśmy z Shattersem miłą
pogawędkę. Sterta rzeczy Athela wciąż leżała na podłodze. Wylała się na nią część wody z
przewróconego wiadra. Westchnąwszy, podniosłem przemoczony stos ubrań i wyciągnąłem
go przed siebie, żeby swobodnie ociekł.
Shatters zabrał ze sobą lampę, zostawiając mnie z pojedynczą świecą stojącą na
pobliskiej skrzyni. Położyłem na niej rzeczy Athela i w zamyśleniu spojrzałem na knot.
Fakt, że widziałem w ciemnościach znacznie lepiej od wszelkich istot, pomijając być
może kota, miał zarówno swoje wady, jak i zalety. Kiedy przemierzałem nocą mroczne alejki
albo skakałem po dachach domów, ów dar, który przekazał mi mój ojczym Sebastian, często
okazywał się nieoceniony. Jednakże w chwilach takich jak ta, gdy w pobliżu znajdowało się
źródło światła i zwykłe zerknięcie w bok mogło mnie kosztować chwilową ślepotę, zdolność
nocnego widzenia była w najlepszym razie utrapieniem.
Ta świadomość - a także ryzyko, że zostanę przyłapany - nakazywała mi ostrożność.
Myśl, że musiałbym się tłumaczyć przed Shattersem albo jego pomocnikami, dlaczego
oglądam rzeczy Athela w mroku, nie napawała mnie radością. Największą wartość ma as
schowany w rękawie, a to był właśnie mój. Jeśli nie liczyć Sebastiana, nie spotkałem dotąd
nikogo, kto posiadałby dar nocnego widzenia, a mój ojczym utracił go podczas rytuału
przekazania parę dekad temu. Od tamtej nocy podzieliłem się moją tajemnicą z trzema
osobami i byłem pewien jak jasna cholera, że Shatters nie dołączy do tego wąskiego grona.
Nie. Choć z pewnością byłoby mi wygodniej przejść z rzeczami Athela w ciemność
magazynu i pozwolić, by skąpał je blady bursztynowy blask, zdawałem sobie sprawę, że nie
powinienem igrać z ogniem.
Przysunąłem świecę do przemoczonego dobytku przemytnika. Już wcześniej
pobieżnie przeszukałem jego ubrania i liczyłem, że niezbędnych odpowiedzi dostarczy mi
przesłuchanie. A teraz, mając tylko imię i stygnące ciało...
Jeszcze raz sprawdziłem ubranie. Wykręciłem je i zacząłem szukać ukrytych kieszeni
i szwów na podszewce, a następnie sprawdziłem obcasy Nic. W sakiewce znajdowało się
kilka monet - trzy miedziane sowy i srebrny jastrząb - oraz zniszczony ołowiany żeton.
Zorientowałem się, że była to stara pamiątka pielgrzymów z czasów mojego dziadka. Wybito
na nim trzy symbole imperatora, po jednym dla każdej z inkarnacji. Człowiek, który był
pierwszym właścicielem tego żetonu, musiał przebyć całą imperialną trasę pielgrzymek - nie
lada osiągnięcie, zważywszy, że ciągnęła się ona przez ponad tysiąc mil. Cały szereg
imperialnych dekretów i wojen o tereny przygraniczne wpłynął na jej późniejszy kształt,
sprawiając, że takie żetony stały się rzadkością. Włożyłem go do kieszeni, a monety
schowałem z powrotem do sakiewki, by odnaleźli je ludzie Shattersa.
Zawartość torby naramiennej również nie zmieniła się od poprzednich oględzin. Były
tam fajka, dwie cienkie połamane świeczki, skórzany kapciuch na tytoń i kawałek
spleśniałego sera. Czując, że powinienem być bardziej skrupulatny, otworzyłem fajkę,
rozkruszyłem ser i opróżniłem kapciuch na beczkę.
Z fajki wysypał się wyłącznie popiół, ser miał cierpki nieświeży zapach, a w
kapciuchu znajdował się drobno poszatkowany tytoń i trzy strzępki papieru zwinięte wzdłuż
dłuższej krawędzi w proste ruloniki.
Wywróciłem torbę naramienną na lewą stronę, by sprawdzić podszewkę, i na wszelki
wypadek porozcinałem szwy.
Nic.
Niech to szlag.
Oparłem się o skrzynię, wpatrzony w mrok magazynu. Usłyszałem, jak gdzieś za mną
przeklinają chłopcy Shattersa, siłując się z niewygodnym ciężarem - zapewne z ciałem
Athela. Zaraz potem do moich uszu doleciało nawoływanie.
- Drothe? - Głos należał do Degana.
- Tutaj! - odkrzyknąłem.
Słyszałem, jak Degan przeciska się do mnie między beczkami i skrzyniami, a po
chwili zobaczyłem towarzyszący mu blask. Musiał zabrać ze sobą jedną z lamp Shattersa.
Zmrużyłem powieki i celowo odwróciłem się do niego plecami, chociaż światło wciąż paliło
mnie w oczy. Najwyraźniej magazyn był wystarczająco mroczny, by uaktywnić moje nocne
widzenie, nawet pomimo blasku płomienia świecy.
- Masz coś? - zapytał, gdy stanął obok mnie.
- Imię - odpowiedziałem, mrugając raz za razem. Oczy znów mnie zapiekły,
protestując po raz ostatni, i wreszcie odzyskałem normalny wzrok. - Ioclaudia.
- Stare imię - zauważył.
Kiwnąłem głową.
- Znasz kogoś, kto się tak przedstawia?
- Nie.
Kolejne kiwnięcie. To by było zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe.
Degan czekał, ale ja milczałem.
- Chcesz mi powiedzieć, że to już wszystko, co masz? - zapytał w końcu.
- To wszystko, co mam.
Odstawił lampę na skrzynię i potarł palcem o nasadę nosa.
- Dlaczego z tobą jest zawsze tak samo? Dlaczego zawsze pojawiają się komplikacje?
- Szczęście? - zażartowałem, ale na jego twarzy nie pojawił się uśmiech. Chwyciłem z
westchnieniem lampę. - Daj spokój - mruknąłem, odwracając się. - Śmierdzi tutaj jak w... -
Zamarłem w pół kroku. - Cholera.
Dłoń Degana drgnęła, przesuwając się nieznacznie w kierunku miecza.
- Co jest?
Odstawiłem lampę na skrzynię i pochyliłem się. Pomiędzy zgięciami na jednym z
papierowych rulonów widniał ideogram.
Podniosłem rulon i rozwinąłem go ostrożnie. Nie pomyliłem się, to nie było złudzenie
optyczne. Ktoś naniósł atramentem na świstek symbol pystos, a wraz z nim całą serię innych
z pozoru przypadkowych znaków. Pystos oznaczało „relikwię". Tuż obok znajdował się
symbol blokowy immus - prosty skrót od słowa „imperator".
Degan wyciągnął szyję, by zajrzeć mi przez ramię.
- W rzeczy samej, szczęście - zarechotał.
ROZDZIAŁ DRUGI
Uniosłem świstek wyżej i odsunąłem go od twarzy, by złapać światło słońca padające zza
mojej głowy Miał szerokość palca serdecznego i był odrobinę dłuższy od dłoni. Precyzyjnie
naniesione atramentem znaki - linie, kropki i dziwne zawijasy - biegły wzdłuż lewej
krawędzi. Prawa była niezapisana. Symbole pystos i immus tkwiły między pozostałymi
znakami, lecz wszystkie poza tymi dwoma przypominały raczej serię odcisków, które
mogłyby zostawić na papierze owady.
- Wóz - rzucił Degan z prawej.
Opuściłem wzrok i zorientowałem się, że za chwilę wpadnę na wóz piekarza.
Odskoczyłem w bok, ale zbyt wolno, by uniknąć zahaczenia biodrem o kant naczepy. Chleby
i bułki zakołysały się od uderzenia, a piekarz popatrzył na mnie wilkiem, sprawdzając, czy
przypadkiem nie próbuję poczęstować się jego towarem.
- Dziwne, że po prostu nie pozwoliłeś mi wpaść na to cholerstwo - mruknąłem,
dołączając do Degana. Rozmasowałem obite miejsce.
- Przemknęło mi to przez głowę - odparł - ale pomyślałem, że szkoda by było psuć
piekarzowi dzień dla odrobiny samolubnej przyjemności.
- Jest pewne przysłowie o takich przyjaciołach jak ty. Słyszałeś je kiedyś?
Degan się zaśmiał.
Szliśmy przez rewir Długich Cegieł, z każdym krokiem oddalając się od Małych
Doków i nabrzeżnych magazynów, w tej chwili znajdujących się jakieś dziesięć przecznic za
naszymi plecami. W powietrzu dało się jeszcze wyczuć niewyraźną woń morza, ale szybko
wypierały ją bardziej przyziemne zapachy: brudnych ulic, spoconych robotników,
zapracowanych kobiet zmierzających w kierunku publicznych fontann i, a jakże, świeżego
chleba. Grupki dzieciaków ganiały się między wozami i nurkowały przechodniom między
nogi, potęgując poranne zamieszanie. Na moje oko co najmniej jedna czwarta tych gówniarzy
była na szwindlu, podwędzając towary, rozcinając kiesy i wystawiając cele starszym
wspólnikom.
Znajdowaliśmy się na obrzeżach terytorium Nicco - a zatem także mojego terytorium
- i podczas marszu wypatrywałem bratnich Kamratów. Jedną stroną ulicy szedł Krawiec ze
zręcznymi dłońmi i sierpem - niewielkim ostrym nożykiem do rozcinania kieszeni - a drugą
Ogoniarz w powłóczystym czarnym płaszczu, który ułatwiał chowanie mieczy skradzionych
zza pasów roztargnionych mężczyzn; naprzeciwko stał wiecznie mielący ozorem Bakałarz,
który swoimi historyjkami zdobywał zaufanie słuchaczy i przygotowywał szwindle na tych
bardziej nieświadomych, a pośród tłumu wałęsał się tuzin innych cwaniaczków. Wszędzie
wokół siedzieli zaś Miaukacze, żebrzący z miskami w dłoniach i prezentujący udawane
choroby przechodzącym obok Chlebodawcom. Paru Kamratów pozdrowiło mnie dyskretnym
kiwnięciem głowy lub jakimś innym sygnałem, ale większość wolała pilnować własnego
nosa, a ja brałem z nich przykład.
Degan odchrząknął.
- No i jak tam? - zapytał, wskazując świstek w mojej ręce.
- Żebym to ja wiedział. - Poskładałem kawałek papieru i włożyłem go do sakiewki na
ziarna aramu. - To może być jakiś kod, to może być jakiś szyfr... Do diabła, to może być też
cholerny zwitek do zapalania fajki.
- Zwitek do zapalania fajki, na którym zupełnie przypadkiem pojawił się znak
imperialnej relikwii? - dociekał Degan. - Jak to miło się składa.
- Są na nim symbole imperium i relikwii. O imperialnej relikwii nie ma słowa.
Degan przemilczał wymownie moją odpowiedź.
- Dobra - rzuciłem - ja też nie wierzę w takie zbiegi okoliczności, ale to, co naprawdę
mi tutaj nie pasuje...
- Chcesz powiedzieć, że coś tu do czegokolwiek pasuje?
- To, co n a p r a w d ę mi nie pasuje - podkreśliłem - to Athel. Dlaczego tak długo
opierał się nożowi?
- Och - mruknął Degan - a więc o to ci chodzi.
- A o cóż by innego?
Polowanie na relikwie należało do najbardziej ryzykownych zajęć. Władza krzywo
patrzyła na ludzi, którzy próbowali uszczuplić imperialną kolekcję świętych przedmiotów,
nie wspominając już o ich sprzedawaniu, i nie cackała się z delikwentami złapanymi za rękę.
Co prawda, na liście najgorszych zbrodni kradzież relikwii figurowała niżej niż próba
zamordowania imperatora, ale wyżej niż zbezczeszczenie imperialnej świątyni, a Kamraci,
którzy trudnili się tym fachem, doskonale zdawali sobie sprawę z ryzyka.
Był to jeden z powodów, dla których starałem się omijać ten zakres działalności.
Athel uczynił z niego prawdziwą sztukę. Sławę przyniosły mu opowieści o zwojach
modlitewnych ukrytych we flakach na kiełbasę, oliwie unoszącej się na powierzchni wody
święconej w kuchennych słojach i stule, którą nosił na głowie niczym turban. Spalił też
jednak czterystuletni traktat na temat imperialnej boskości, nie chcąc pozwolić, żeby znaleźli
go przy nim Braciszkowie Pokutnicy, imperialni tropiciele relikwii. Athel nie był
człowiekiem skłonnym do kapitulacji w obliczu przeciwności losu, ale nie podejmował
zbędnego ryzyka. Wiedział, jak powetować sobie straty, i właśnie dlatego wydawało mi się
zupełnie niezrozumiałe, że tak długo walczył z Shattersem.
- Dlaczego Athel nie chciał sypać? - myślałem na głos. - Jaki miał w tym cel?
- Pieniądze? - rzucił Degan.
Pokręciłem głową.
- Jasne, relikwia musiała być sporo warta - przytaknąłem - lecz Athel wiedział, że jest
martwy już w chwili, gdy go złapałem. Dlaczego trzymał gębę na kłódkę, skoro zdawał sobie
sprawę, że i tak nie nacieszy się tymi jastrzębiami?
- Może był mściwy? - zasugerował Degan.
- Co masz na myśli?
- Dlaczego miałby ci cokolwiek mówić, jeśli wiedział, że go wykończysz? Zrozumiał,
że tak czy inaczej się przekręci. Może chciał po raz ostatni przytrzeć ci nosa?
- Nie w jego stylu - stwierdziłem.
- Ludziom, którzy czują na gardle ostrze noża, styl szybko się zmienia, Drothe.
- Być może - odparłem - ale Shatters zrobił więcej niż trzeba, by złamać każdy popis
zawziętości. Żaden człowiek o zdrowych zmysłach nie znosiłby dobrowolnie takiego
cierpienia z tak małostkowego powodu.
- Owszem. Małostkowi ludzie.
Przypomniałem sobie, co pod sam koniec zobaczyłem w oku Athela.
- Daleko mu było do tego - mruknąłem.
Degan westchnął.
- No dobrze, a lojalność?
- U Kamrata? - zaśmiałem się głośno.
- Znałem jednego czy dwóch, którzy dotrzymywali słowa - odparł, spoglądając na
mnie kątem oka. - Niektórym wchodzi to nawet w krew.
- Zazwyczaj ku ich własnej zgubie - rzuciłem sucho. Znów rozejrzałem się po ulicy,
wyławiając wzrokiem kilku Kamratów. Czy którykolwiek z nich oparłby się nożowi dla
jednego ze swych towarzyszy, nie wspominając już o jakimś lokalnym watażce? Czy
którykolwiek wytrzymałby tak długo jak Athel?
Może kiedyś, za czasów Mrocznego Króla, kiedy na czele wszystkich Kamratów stał
Isidor. Isidor kontrolował całe przestępcze imperium rozciągające się pod powierzchnią tego
prawdziwego. Istniało mnóstwo przekazów o tym, jak nas stworzył i ukształtował,
zamieniając bandę opryszków i ulicznych szefów w sprawnie funkcjonującą organizację. Nie
było takich kradzieży, z których nie czerpałby zysków, miał dostęp do informacji na temat
każdego szwindlu, a za oszustwa i zdrady zawsze ktoś musiał zapłacić. Kamraci nie żerują na
innych Kamratach, stwierdził dobitnie Isidor, i przez krótki czas - zanim imperium zwróciło
na niego czujny wzrok - rzeczywiście tak było.
Imperator Lucien, w owym czasie chorobliwie zazdrosny o swoje wpływy, nie
potrafił znieść myśli, że jakiś człowiek obwołuje się suwerenem królestwa leżącego w
granicach jego imperium, nawet jeśli było to królestwo wiecznego mroku. Jedyna władza
płynęła z imperialnego tronu; wyniesienie kogokolwiek do roli pomniejszego autorytetu bez
zgody imperatora stanowiło wyzwanie rzucone najwyższej władzy. To właśnie wówczas
starzejąca się inkarnacja powołała do życia Białe Szarfy, aby odróżnić swoich osobistych
łowców od przepasanej złotymi szarfami gwardii pałacowej oraz czarnych pasów
legionistów. Białe Szarfy wylały się na ulice Ildrekki i dalej, ciągnąc legiony za sobą, a stosy
martwych Kamratów piętrzyły się pod szubienicami niczym jabłka w jesiennym sadzie. Ci,
dla których Biali nie znaleźli sznura, ginęli na ulicach. Wyrzynano całe rodziny, których
członkowie należeli do Isidorowego imperium w imperium, samego Isidora przewleczono
zaś przez miasto i zarżnięto jak owcę, upuszczając mu krew od wschodu do zachodu i od
zachodu do wschodu słońca. Imperialna magia długo utrzymywała go przy życiu, by Kamraci
zrozumieli wiadomość.
I zrozumieli. Choć minęło przeszło dwieście lat, wciąż byliśmy podzieleni. W miejsce
króla pojawili się tymczasowi szefowie i dbające o własne interesy gangi, a wewnętrzne
walki pomiędzy frakcjami stały się elementem szarej codzienności. Najbliżej osiągnięcia
pozycji Isidora byli Szarzy Książęta, lecz nawet oni nie mogli się z nim równać zasięgiem
działania. Ci na poły mityczni władcy kryminalnego świata zarządzali podziemnymi
królestwami Kamratów, a każdy z nich miał swoich ludzi w dziesiątkach organizacji - ludzi,
którzy składali im sprawozdania i manipulowali szwindlami na potrzeby własnych planów.
Nikt nie wiedział, ile szwindli przeprowadzano na rozkaz Książąt ani jaki procent z każdego
zysku dzielono między różne kiesy w taki sposób, by nikt nie wyszedł na tym zbyt dobrze,
ale też by nikt nie wątpił, że Szarzy Książęta działają. Nie władali żadnym określonym
terytorium i nie mieli swoich baz, a mimo to wszyscy znali ich imiona: Cień, Tańcząca
Dama, Długoręki, Samotnica, Syn Kobziarza, Leniwe Oko oraz Herald - żywe legendy,
których każdy Kamrat o zdrowych zmysłach unikał jak ognia.
Choć nikt nie kwestionował ich geniuszu ani wpływów, wciąż byli tylko bladymi
cieniami Isidora, tak jak my w taki czy inny sposób byliśmy ich nieostrym odbiciem. Wśród
Kamratów nie istniała już duma ani scentralizowana władza. Nie potrafiłem sobie wyobrazić
powodu, dla którego zwykły Kamrat wolałby wycierpieć to, co Athel, zamiast po prostu
zacząć gadać. Za upór nie dostałby przecież udziału, a dziś wszystkim chodziło właśnie o to -
o udziały. Cóż, najwyraźniej wszystkim oprócz Athela.
- W porządku - odezwałem się - nawet jeśli przyjąć, że Athel trzymał gębę na kłódkę
z poczucia obowiązku, w co osobiście nie wierzę, to i tak wciąż pozostaje pytanie, komu był
wierny. Działał w przemycie i sam był sobie szefem. Kto potrafiłby skłonić przemytnika,
żeby znosił takie tortury?
- Ioclaudia?
Znów wracaliśmy do imienia, które dał nam Athel. Pokręciłem sfrustrowany głową.
- Może - rzuciłem - ale kim ona jest? Z pewnością nie żadnym arcymistrzem złodziei,
bo któryś z nas już by o niej usłyszał.
- A kto powiedział, że ona musi być Kamratem? Nie da się wykluczyć, że Athel robił
to z zupełnie innego powodu.
- Trzeba mieć diabelnie dobry powód, żeby całą noc opierać się Shattersowi.
Przez kilka długich kroków Degan patrzył przed siebie zadumanym wzrokiem.
- Może Ioclaudia należała do rodziny - zasugerował.
- Athela? Chodzi ci o jego siostrę albo kogoś w tym rodzaju?
- Albo matkę, albo kochankę.
Pokręciłem głową.
- Jakoś mi się to nie widzi.
- Dlaczego nie jestem zdziwiony.
Ugryzłem się w język i wzruszyłem ramionami. Grubo się mylił, jeśli sądził, że tak
łatwo dam się podpuścić. Skoro chciał poruszyć sprawę mojej siostry, to mógł po prostu
głośno wypowiedzieć jej imię. Nie zamierzałem go wyręczać.
- Czy ja przypadkiem nie jestem ci winny śniadania? - zapytałem zamiast tego.
- Zmieniasz temat?
- Spłacam długi.
Degan się uśmiechnął.
- To nawet lepiej.
Przeprowadziłem w głowie szybką kalkulację.
- Dziś mamy dzień sokoła, a to oznacza, że muszę się zatrzymać przy straganie
Mendrossa.
Degan spojrzał w niebo.
- Nie jest trochę za wcześnie na wizyty u znajomych?
- O jakieś osiem godzin - przyznałem - ale ostatnio doszedłem do wniosku, że raz na
jakiś czas warto im złożyć niezapowiedzianą wizytę. Dzięki temu nigdy nie tracą czujności.
A poza tym o tej porze jego owoce będą znacznie świeższe.
Dotarliśmy na plac Piątego Anioła w niespełna pół godziny. Znajdował się tu Bazar
A’Riifa - labirynt straganów, namiotów i ludzkich ciał ściśnięty na powierzchni, która
wydawała się o połowę za mała. Bazar A’Riifa był znany ze skromnych cen, jeszcze
skromniejszej jakości towarów i wyśmienitego ulicznego jedzenia. Wisiała nad nim wieczna
mgła, stworzona w równych proporcjach z dymu unoszącego się znad palenisk, pyłu i gorąca.
Pod tą mgłą markizy i namioty handlarzy tworzyły obszarpaną układankę światła i cienia,
szarości i wielobarwności, a przemieszczająca się przez nią ciżba - od miejscowych łowców
okazji aż po uciekinierów z granicy djaneńskiej i kogo tylko wiatr przygnał w te strony
świata - stanowiła odbicie przekroju społecznego całego imperium.
Nad tym wszystkim czuwał Anioł Elirokos, opiekun placu. W chwili gdy postawiono
jego posąg - a zatem kilka wieków temu - musiała to być naprawdę piękna podobizna starego
Łaskawcy. Od tego czasu farba w wielu miejscach zdążyła się jednak złuszczyć, odsłaniając
nieciekawy szary kamień. Przetrwała tylko jedna ręka - ta, która zgodnie z tradycją
wskazywała na północ; drugiej brakowało od dziesięcioleci. Bez swojej słynnej garści dusz
staruszek prezentował się jak kaleki żebrak próbujący zatrzymać machnięciem ręki co
naiwniej szych Chlebodawców.
Zawsze podobał mi się ten posąg.
Stragan Mendrossa stał przy cokole monumentu, tuż obok jego cienia. Mendross był
właśnie zajęty naciąganiem jakiejś klientki, więc nie chcąc przeszkadzać mu w targach,
wybraliśmy sobie z Deganem coś na ząb. Mendross zniósł ten widok ze spokojem, ale
kobieta wyraźnie się zirytowała.
- To dlatego muszę ci tyle płacić? Żeby twoi przyjaciele mogli się obżerać za darmo?
Mendross obdarzył nas karcącym spojrzeniem, krzywiąc się pod fasadą pulchnych
policzków, po czym rzucił klientce promienny uśmiech.
- Ależ skąd, madame! Ci dwaj zacni jegomoście degustują towar dla swojego mistrza,
szanownego Pandriego, ulubionego zastępcy szefa kuchni na Zewnętrznym Dworze.
Kobieta otaksowała mnie i Degana wzrokiem, ale chyba nie zrobiliśmy na niej
dobrego wrażenia. Cóż, trudno było ją winić - nawet gdybyśmy nie mieli za sobą wyjątkowo
ciężkiej nocy, wątpię, czy ktokolwiek dopuściłby nas w pobliże Zewnętrznego Dworu, nie
mówiąc już o jego kuchniach.
- Phi! - prychnęła, po czym odwróciła się na pięcie i odeszła.
Degan chwycił garść przepięknych górskich truskawek i skosztował.
- Wydaje mi się, Drothe, że nasz mistrz byłby z nich całkiem kontent. - Wrzucił sobie
do ust kolejną. - Wchodziłyby w po trzykroć błogosławione gardło bez proszenia.
- Świetne wyczucie czasu - burknął Mendross. - A prawie ją miałem.
Zbyłem jego utyskiwanie machnięciem ręki i podszedłem bliżej. Dzieliło nas tylko
wiadro fig.
- Dam ci te cholerne dwie sowy, które byś zarobił.
- Cztery. A poza tym jesteś za wcześnie.
- Trzy. Owszem, jestem.
- Zaczekaj tutaj. Nie spodziewałem się ciebie. - Mendross powlókł się na tyły
straganu i zaczął przerzucać jakieś graty, robiąc mnóstwo hałasu. Zabijałem czas, ciskając
figami w bazarowych urwisów, a Degan jadł i obserwował tłum.
- Do diaska, interesy nie idą ostatnio zbyt dobrze - stwierdził Mendross, gdy do mnie
wrócił. Podsunął mi sakiewkę za wiadrem z figami. Podniosłem ją wysoko, by żaden z
cwaniaczków znających się na swym fachu nie przeoczył wymiany.
- Życie jest ciężkie, przyjacielu - odparłem. - Ale to nic osobistego.
Na twarzy Mendrossa znów pojawił się grymas.
- Jasne, jasne. To tylko interesy - mruknął i splunął na bok.
Sakiewka nie była wypełniona monetami, lecz pestkami i żwirem. Zapłata za ochronę
- odstawiliśmy numer z fałszywą łapówką dla wszystkich ciekawskich Kamratów, do których
zresztą zaliczał się mój uroczy rozmówca. Mendross pracował dla mnie jako Ucho.
Uśmiechnąłem się do jego wystawy i skosztowałem leżących pod ręką daktyli. A
ponieważ nie spostrzegłem nikogo, kto kręciłby się przy okolicznych straganach dłużej, niż
powinien, skinąłem lekko głową, jakbym chciał wyrazić uznanie dla owoców Mendrossa.
Handlarz pochylił się i zaczął przekładać pomarańcze z miejsca na miejsce. Jego głowa
znalazła się tuż obok mojej.
- Niccodemus chce cię widzieć - wyszeptał, prawie nie poruszając ustami.
- Po co?
Pokręcił głową i odłożył na bok nadgniłą pomarańczę.
- Nie mam pojęcia. Słyszałem tylko, że cię wzywa.
- To coś pilnego?
Wzruszył lekko ramionami.
Twardy orzech do zgryzienia. Nicco mógł chcieć wszystkiego, od sprawdzenia jakiejś
plotki aż po wyznaczenie mi nowego zadania. Niestety każda z tych rzeczy wymagała, żebym
znacznie zboczył z trasy, zamiast wrócić do domu i do ciepłego łóżka, w którym rozpaczliwie
pragnąłem się znaleźć.
Podniosłem z westchnieniem pomarańczę. Potrzebowałem snu, nie chciało mi się
uganiać tego ranka za Kamratami i plotkami.
- Żadnej wskazówki, czy to coś ważnego? - zapytałem.
- Nic.
- W porządku - mruknąłem, dziurawiąc paznokciem skórkę pomarańczy. Ostra słodka
woń podrażniła moje nozdrza. - Przekaż im, że powinienem... Albo nie, że m u s z ę coś
jeszcze dzisiaj zrobić. Spotkam się z Nicco wieczorem, jak już pozałatwiam swoje sprawy. -
Nie była to może najmądrzejsza odpowiedź i wiedziałem, że nie zapunktuję nią u Nicco, ale
przynajmniej będę bezpieczny do czasu, gdy zapukam do jego drzwi.
Na twarzy Mendrossa odmalowała się teatralna rezygnacja. Kiwnął głową, jakby
godził się z nieodwracalną stratą owocu. Tłumaczenie: przekażę. Stłumiłem śmiech.
Mendross minął się z powołaniem, powinien był trafić na scenę.
- Coś jeszcze? - zapytałem.
- W Dziesięciu Drogach robi się ostatnio niespokojnie.
Parsknąłem.
- W Dziesięciu Drogach n i g d y nie ma spokoju. - Dziesięć Dróg było zapyziałym
rewirem, którego nikt tak naprawdę nie kontrolował. Nicco miał tam co prawda pewne
interesy, ale miało je też kilku innych szefów. - Niech zgadnę: jakieś gangi skrzyżowały
miecze podczas sprzeczki o granice i zadrasnęli jednego z klientów Nicco, a teraz klient
narzeka, że nie dostaje ochrony, za którą przecież płaci.
Mendross przestał przekładać owoce i spojrzał na mnie przenikliwie.
- Do walki nie doszło, ale tak, reszta właściwie się zgadza. Po co ja ci to mówię, skoro
ty i tak wszystko wiesz?
Uśmiechnąłem się pod nosem. Nikt nie musiał mi tłumaczyć, jak funkcjonuje
Dziesięć Dróg - zaledwie kilka lat temu sam wydostałem się z tej dziury.
Oderwałem kawałek pomarańczy. Kilka kropel soku skapnęło mi na rękę.
- Dobra, coś jeszcze?
Mendross zajął się stosem daktyli.
- Poza tym ludzie szepczą - mruknął, jeszcze bardziej ściszając głos - że ktoś ostatnio
węszy wokół Nicco.
Ręka z kawałkiem pomarańczy zatrzymała się w połowie drogi do ust, w których
nagle zrobiło mi się cholernie sucho.
- Węszy? - powtórzyłem. Niedobrze... Nikt nie lubi szpiegów, ale Nicco miał na ich
punkcie obsesję. Wystarczyła sugestia, że jakiś baron przestępczego światka ma w szeregach
jego organizacji swojego człowieka, by doprowadzić Nicco do obłędu. Potrafił przewrócić
miasto do góry nogami, byle tylko odnaleźć szpicla, nawet jeśli oznaczało to konieczność
fabrykowania dowodów z plotek i pomówień.
W takich okolicznościach cień podejrzenia mógł paść na każdego - nawet na ludzi
takich jak ja, którzy powinni zajmować się tropieniem informacji i informatorów.
- Jak głośne są te szepty? - zapytałem.
- Na razie ciche.
- Jakieś domysły, skąd mogły się wziąć?
Mendross wzruszył ramionami.
- Ktoś powiedział, że ktoś inny powiedział, że jego wuj zna Nożownika, który
usłyszał rozmowę męża swojej siostry z facetem, który...
- Niech mnie szlag, one nie są ciche - rzuciłem, czując, jak ulatuje ze mnie część
napięcia. - One są praktycznie niesłyszalne.
- Mów sobie, co chcesz, ale te plotki są w obiegu już od kilku dni. Znasz mnie: jeżeli
jakaś informacja utrzymuje się na ulicy tak długo, przekazuję ją dalej.
Kiwnąłem z wdzięcznością głową i wreszcie ugryzłem kawałek pomarańczy. Cóż,
cicha czy nie, ta plotka prędzej czy później mogła się przeobrazić w coś większego i dotrzeć
do uszu Nicco. Wkurzony Nicco nie był mi na rękę z wielu powodów, wliczając w to mój
spokój umysłu, ale przede wszystkim chodziło o dobro interesów.
- A poza tym jakieś duże wieści? - zapytałem.
Mendross pokręcił głową.
- Pojawiły się jakieś ważne ciała?
- Nie - odparł.
- Ktoś dobija się do drzwi terytorium Nicco?
- Nic mi o tym nie wiadomo.
- Ani mnie - stwierdziłem - co pozwala sądzić, że te plotki nic nie znaczą. Szpicla
zbyt trudno zwerbować, żeby marnować jego umiejętności na błahe sprawy, a ja dzisiaj
słyszę wyłącznie błahostki. Zresztą szpicel nie miałby żadnego powodu robić cokolwiek, co
mogłoby go zdemaskować.
- A jeśli popełnił drobny błąd i ktoś go zauważył? - gdybał Mendross.
- Ludzie, którzy wykonują taką pracę, nie popełniają drobnych błędów - odparłem. -
Pamiętaj, że wciąż mówimy o organizacji Nicco, każdy szpicel cwańszy od osła stanąłby na
głowie, żeby wyciszyć tę sprawę. Do diabła, chociaż jestem informatorem Nicco, przechodzą
mnie ciarki na samą myśl, że mógłby się o tym dowiedzieć.
Mendross zastanawiał się przez chwilę, po czym wzruszył ramionami.
- Znasz szczegóły lepiej ode mnie - powiedział.
Do cholery, jak mógłbym nie znać? Ale w jednym miał rację - nie mogłem zbyć tych
pogłosek wzruszeniem ramion. Rozejrzawszy się po bazarze, podjąłem decyzję.
- Albo to nic groźnego, albo ktoś szykuje zasadzkę - powiedziałem i ugryzłem drugi
kawałek pomarańczy. - Ktoś może skorzystać z zamieszania, by wyrównać stare rachunki. -
Lub spróbować przejąć władzę. Chaos w szeregach organizacji stanowił wyśmienitą zasłonę
dymną. - Rozpowiedz, gdzie się da, że to tylko rynsztokowe plotki. Jeśli ucichną, to świetnie.
Jeśli nie, daj znać.
W głębi duszy modliłem się, by ucichły; w przeciwnym razie musiałbym wytropić
tego, kto je rozpuścił, zanim dotrą do Nicco.
- Zobaczę, co da się zrobić.
Podczas gdy dojadałem śniadanie, Mendross relacjonował mi pozostałe wieści.
Zachowałem kilka z nich w pamięci, żeby później je przeanalizować, ale koniec końców
większość po prostu zignorowałem. To był cholernie długi dzień.
Kiedy nie było już o czym gadać, ostentacyjnie wytarłem palce w ręcznik wiszący na
ściance straganu.
- Pozdrów ode mnie Rizzę. - Podniosłem figę i zważyłem ją w dłoni.
Na dźwięk imienia swojej żony Mendross skinął z zadowoleniem głową i cofnął się o
krok. Cisnąłem w niego figą, ale pocisk minął cel o kilka cali.
- I niech ci się nie wydaje, że następnym razem wykpisz się połową ceny! -
warknąłem podniesionym głosem, żeby usłyszeli mnie wszyscy wokół. Mendross zgarbił się
i wymamrotał przeprosiny, a my z Deganem ruszyliśmy w drogę. Szedłem przez bazar z
arogancko wypiętą piersią.
Gdy tylko znaleźliśmy się na ulicy, zwolniłem do powolnego, niemal ospałego kroku.
Degan ziewnął i podrapał się po brodzie.
- Masz coś jeszcze do zrobienia?
Spojrzałem w niebo. Słońce stało nieznośnie wysoko, od świtu minęły już prawie
cztery godziny. Oddałbym wszystko, by móc zaszyć się przed światłem, ale chciałem
porozmawiać z jeszcze jednym człowiekiem, a teraz była na to najlepsza pora.
- Tak - rzuciłem. - Niestety mam.
- Potrzebujesz mojej pomocy?
- Nie.
- Świetnie, bo i tak bym nie poszedł.
- W zasadzie mógłbyś mi się przydać...
- Ciężka sprawa. - Nie czekając na odpowiedź, Degan wtopił się w tłum i ruszył do
domu. Mógłbym przysiąc, że słyszę, jak wesoło pogwizduje. Drań.
Patrzyłem za nim jeszcze przez chwilę, po czym odwróciłem się w przeciwną stronę.
Musiałem zasięgnąć języka w sprawie symboli na papierowym ruloniku.
DOUGLAS HULICK HONOR ZŁODZIEJA Among Thieves OPOWIEŚĆ O KAMRATACH Przełożył Łukasz Małecki
Dla Jamie, która wierzyła, nawet kiedy ja już przestałem. Pamięci mojego ojca, Nicholasa Hulicka, który zawsze mi czytał i nigdy nie odmawiał, gdy prosiłem o nową książkę. Brakuje mi ciebie, Tato.
ROZDZIAŁ PIERWSZY Athel Roześmiana Gęba wcale się nie śmiał. Właściwie to nie wyglądał zbyt dobrze. Po długiej nocy tortur ludzie już tak mają. Ukląkłem przy nim. Był nagi. Jego ręce leżały związane na wieku beczki, a reszta ciała była skulona za nią. Starałem się omijać wzrokiem krwawą miazgę, w którą ktoś zamienił jego dłonie i stopy. - Athel - powiedziałem. Nic. Uderzyłem go lekko w spocony policzek. - Hej, Athel. Pojedyncze mrugnięcie. Wsunąłem mu palce we włosy, zacisnąłem i uniosłem głowę, żeby dobrze mnie widział. Być może z mojej twarzy przebijały współczucie i litość, ale mówi się trudno. Nie zawsze muszę czerpać przyjemność ze swojej pracy. Ponownie wymówiłem głośno jego imię. Otworzył oczy i zaczął wodzić wzrokiem po mrocznym pomieszczeniu. Czekałem, aż dostrzeże mnie w blasku świecy. W końcu dostrzegł. - Drothe? - wymamrotał moje imię niespiesznie i chrapliwie. Migotliwe światło wyraźnie utrudniało mu skupienie wzroku. - Roześmiana Gębo - odparłem - masz mi coś do powiedzenia? - Cooo?... - Powieki zaczęły mu opadać. Potrząsnąłem jego głową. - Athel! - Otworzył raptownie ciemne oczy, z których biło rozgorączkowanie. Pochyliłem się i uchwyciłem jego spojrzenie, siłą woli próbując skupić na sobie jego uwagę. - Gdzie jest relikwiarz? - zapytałem. Athel zakrztusił się, przełykając ślinę. - Już ci mówiłem, że niedługo będzie. Po prostu... - Skoro ma być - przerwałem mu - to dlaczego musiałem cię gonić przez pół miasta? I ściągać z tego skifu, kiedy wypływał na zatokę? Coś mi się zdaje, że nie pogrywałeś ze mną uczciwie, Gębo. Athel pokręcił głową, wyszarpując lekko włosy spomiędzy moich palców. Uśmiechnął się niemrawo. - Przecież wiesz, że nie odważyłbym się wejść ci w drogę. - Kiedy właśnie wszedłeś - odparłem. Postukałem w jeden z jego zmiażdżonych palców, sprawiając, że zachłysnął się powietrzem. Chciałem, by ból przypomniał mu, dlaczego zdecydował się sypać. - Pamiętasz jeszcze, co mi mówiłeś? Przez ciebie znalazłem się w niezręcznej sytuacji. Mam kupca i nie mam towaru. Cierpi na tym moja reputacja i jest
mi z tego powodu przykro. Zostały nam dwa wyjścia: albo mi powiesz, gdzie znajdę ten relikwiarz, albo pozwolę moim ludziom, żeby jeszcze raz sprawdzili na tobie swoją siłę perswazji, a ja wrócę tu nieco później. Widziałem, jak się zastanawia. Zaszkliły mu się oczy, a szczęka lekko zatrzęsła, kiedy rozważał moją propozycję. Gdyby Anioły miały dla niego choć odrobinę litości, pozwoliłyby mu wreszcie pęknąć. Przysiadłem obok tego, co z niego zostało, i czekałem, licząc, że będziemy mogli wreszcie zakończyć tę sprawę. Gdy jednak powrócił z miejsca, w które udał się w myślach, od razu zrozumiałem, że Anioły nie są dzisiaj po mojej stronie. Pomimo tego przez co przeszedł, Athel wciąż miał w sobie dość siły, by zdobyć się na przeszywające spojrzenie. Nie powie. Delikatnie położyłem mu głowę na beczce i wstałem. - Muszę wiedzieć, komu to sprzedał - powiedziałem. - Potrzebuję nazwiska. - Nic się nie martw, zaraz je dostaniesz - z ciemności magazynu doleciał głos. W kręgu światła rzucanego przez świecę pojawił się Shatters, a wraz z nim jego dwaj pomocnicy. Jeden z nich niósł wiadro morskiej wody. Katusznik był człowiekiem niskim, niższym nawet ode mnie. Miał szerokie ramiona, a jego głowa wydawała się łączyć bezpośrednio z tułowiem. Ręce, długie i ekspresyjne, mogłyby należeć do artysty, a gdy szedł, nieustannie strzelał palcami. Zatrzymał się obok mnie i rozciągnął usta w okrutnym, zachłannym uśmiechu. - Już niedużo mu brakuje. Jeszcze trochę i będzie trajkotać jak pijana dziwka. - Naciągnął sobie z trzaskiem kciuk, żeby podkreślić swoje słowa. Pomocnik z wiadrem wystąpił naprzód i wylał wodę na Athela. Przemytnik parsknął i zawył, gdy sól wżarła się w rany na zmasakrowanych rękach. Odwróciłem się, nie chcąc patrzeć, jak drugi pomocnik przebiera w narzędziach tortur, które na czas mojego przesłuchania zostały odsunięte na bok. - Dajcie mi znać, jak go urobicie - wymamrotałem stłumionym głosem. - Czekam na zewnątrz. Rechot Shattersa gonił mnie aż do drzwi pozamykanego na cztery spusty magazynu. Wyszedłem na ulicę. Zamrugałem z zaskoczeniem, gdy poraziło mnie światło słońca. Już świtało? Przymknąwszy powieki, spojrzałem na miękki blask, który wydawał się oblewać każdą pojedynczą wieżę i każdy gmach imperialnego miasta. Ildrekka bardzo się starała, by wyglądać o tej porze spokojnie i błogo, ale mnie nie mogła oszukać - zbyt długo ją znałem. Będziesz się musiała bardziej postarać, stara przyjaciółko.
W drzwiach po drugiej stronie ulicy stał Brązowy Degan. Ruszyłem w jego kierunku. - Coś nowego? - zapytał. - Nie od poprzedniej wizyty. - Wskazałem ręką wschodzące słońce. - Kiedy wstało? - Niedawno. - Ziewnął. - Ile jeszcze? Czułem, że muszę ziewnąć w odpowiedzi. Jak ja tego nie znosiłem... - Do diabła, sam chciałbym wiedzieć. Degan zaburczał i zmienił pozycję w drzwiach. O połowę ode mnie wyższy, z jasnymi włosami i cerą, szerokimi ramionami i smukłą sylwetką, wydawał się w pojedynkę wypełniać całe przejście. Wrażenie to zawdzięczał po części strojowi - fałdzistemu długiemu płaszczowi z zielonego płótna, spod którego dumnie wystawał miedziany dublet, pasującym do kompletu bryczesom z pełnym lejem i kapeluszowi o rozłożystym rondzie - lecz w równej mierze zawdzięczał je po prostu sobie. Roztaczał aurę swobody, pewności siebie i kompetencji, która sprawiała, że ludzie potrafili omijać go szerokim łukiem nawet w zatłoczonych alejkach. Zdobiony brązem miecz przy pasie - symbol członka Zakonu Deganów, zrzeszenia najemników starszego od samego miasta - dopełniał całości. Wystarczyło powiedzieć, że nikt nie wstępował do tego doborowego bractwa mieczy do wynajęcia, jeśli nie zapracował sobie na to swoją reputacją. Prześliznąwszy się obok Degana, usiadłem na stopniu i wygrzebałem dwa ziarna aramu z sakiewki na szyi. Były nieduże, owalne - wielkości mojego największego kłykcia - i spieczone na ciemny brąz. Potarłem nimi o dłonie, żeby wchłonęły część potu. W powietrzu rozszedł się ostry gryzący zapach z delikatną nutą cynamonu, ziemi i dymu. Wystarczyła sama woń, by mój puls przyspieszył. - Śniadanie - odezwał się Degan. Podniosłem głowę. - Że co? - Mówię, że wisisz mi śniadanie. - Czyżby? Degan obdarzył mnie drwiącym spojrzeniem i policzył na palcach do trzech. - Ach - rzuciłem. - Cóż, wygląda na to, że uczciwie na nie zapracowałeś. Parsknął. Kiedy wreszcie wytropiłem Athela Roześmianą Gębę, byli z nim trzej mężczyźni - trzej świetnie zbudowani mężczyźni. Dla mnie stanowili barierę nie do przejścia, dla Degana zaledwie uciążliwą przeszkodę. Gdyby nie on, nie wydostałbym się z placu, a Athel wciąż szczerzyłby gębę. - Dzięki - wymamrotałem słowo, które zbyt rzadko kierowałem do mojego
przyjaciela, ale on nie był łasy na wyrazy wdzięczności. Przemierzaliśmy razem ulice zbyt długo, by przywiązywać wagę do takich gestów. Wzruszył ramionami. - To była długa noc. Musiałem jakoś zabić czas. Uśmiechnąłem się i uniosłem ziarna aramu do ust. W tej samej chwili z magazynu doleciał krzyk. Rozejrzeliśmy się z Deganem po ulicy, ale w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby usłyszeć Athela - a w każdym razie nikogo, kto czułby potrzebę zbadania, skąd pochodził hałas. Od ciszy, która zapadła zaraz potem, przeszły mnie ciarki. Odruchowo przegryzłem ziarna, choć zamierzałem potrzymać je w ustach, by nacieszyć się przyspieszaniem pulsu w przyjemnym oczekiwaniu. Moje usta wypełnił dymny, słodko- gorzki smak. Przeżułem i połknąłem, gotowy na uderzenie. Przyszło szybko, jak zwykle po całych ziarnach. W jednej chwili byłem wykończony i śpiący, a już w następnej zalała mnie fala ożywienia. Pustkę pęczniejącą w mojej głowie od kilku dobrych godzin zastąpiła czujność. Poczułem, jak ulatuje ze mnie największe napięcie. Mięśnie pleców rozluźniły się, ciśnienie narastające między oczami zelżało. Zmęczenie nadal było obecne - wiedziałem, że w najbliższym czasie na pewno nie będę uganiał się za nikim po mieście - ale nie czułem się już jak wyżęta szmata. Wyprostowałem się, rozciągając obolałe ramiona. Mój umysł znów pracował, puls był równomierny, a wzrok odzyskał ostrość. Potrząsnąłem wiszącą na szyi sakiewką, zanim wsunąłem ją pod koszulę. Zostało tylko kilka ziaren. Wkrótce będę musiał uzupełnić zapasy. Przyjęliśmy jak najwygodniejsze pozycje i uzbroiliśmy się w cierpliwość. Parę razy miałem wrażenie, że znów słyszę Athela, ale miasto budziło się powoli do życia i krzyki sprawiały wrażenie znacznie cichszych, nie mogłem więc być pewien. Jeden z pomocników Shattersa przyszedł po mnie w chwili, gdy działanie ziaren zaczynało ustępować. Zanim dotarłem do magazynu i stanąłem przed Katusznikiem, przypływ adrenaliny minął, co wprawiło mnie w nieszczególnie serdeczny nastrój. - No i? - zapytałem. Shatters opłukiwał dłonie i ramiona w wielkim wiadrze stojącym na skrzyni. - Mam imię. - Jakie imię? Kiwnął głową na wiadro. - Zdumiewające, jakie to przyjemne uczucie. Szczególnie po tak długiej nocy. Można się nieźle spocić, pracując tyle czasu nad klientem. - Łypnął na mnie kątem oka. - Dzięki
temu człowiek zaczyna doceniać proste przyjemności, kapujesz? Nie odpowiedziałem. Miałem pewne podejrzenia co do tego, dokąd zmierza ten wywód, ale wolałem, by Katusznik przeszedł do sedna bez mojej pomocy. - Jak jastrzębie - stwierdził. - Jastrzębie są bardzo proste. - Czyżby? Kiwnął głową. - Kiedy czegoś potrzebujesz, dajesz człowiekowi garść brzęczących jastrzębi i dostajesz coś w zamian. A im więcej chcesz, tym więcej musisz zapłacić. Przytaknąłem. Tak jak sądziłem, Shatters próbował mnie oskubać. - Rzeczywiście, całkiem proste - stwierdziłem - tyle że my już ustaliliśmy cenę. Shatters nachylił się w zadumie nad wiadrem. Zauważyłem, że woda ma lekko rudawy odcień. - Klient opierał się dłużej, niż sądziłem. Można by pomyśleć, że jak coś trwa dłużej, niż powinno, to jest warte większej zapłaty. Żaden człowiek nie opierałby się tak długo z czystej przekory. - Przeciągnął palcem po wodzie. - Jeśli chcesz usłyszeć, co miał mi do powiedzenia, musisz dorzucić jeszcze parę jastrzębi. - Albo? - Albo Athel nigdy już niczego i nikomu nie powie, a ja odejdę z imieniem. - Rozumiem. Shatters wyszczerzył się w uśmiechu. - Cwany z ciebie koleżka. - Nachylił się, by przemyć twarz. - Cwany - przytaknąłem, kładąc mu rękę na szyi i wpychając głowę pod wodę. Zaparłem się, żeby mi nie uciekł, drugą ręką przytrzymując wiadro. Z reguły nie mam nic przeciwko renegocjacji cen - do diabła, to nieodłączna część interesów z ludźmi takimi jak Shatters. Każdy Kamrat nieustannie szuka okazji, żeby napchać sobie kabzę jastrzębiami, ale istnieją na to dwa sposoby: właściwy i niewłaściwy. Właściwy zakłada odrobinę wzajemnego szacunku i chęć osiągnięcia kompromisu, niewłaściwy sprowadza się zaś do żądania większej kwoty, „bo inaczej..." A ja nie znoszę szantażu, chyba że sam jestem stroną dyktującą warunki. Nawet z głową pod wodą Shatters był hałaśliwy, dlatego już po chwili zjawili się jego pomocnicy. Rzuciłem im krótkie ostre spojrzenie. - Pierwszy, który kiwnie palcem, gryzie ziemię - syknąłem. Obaj zatrzymali się w pół kroku, rozdarci pomiędzy strachem o własne życie a powinnością obrony mistrza. Spojrzeli na mnie, na Shattersa i w końcu na siebie.
Wiedziałem, że ich mam - wystarczyło, że się zawahali. - Spływać - rzuciłem, ale oni nawet nie drgnęli. Odwróciłem głowę od Shattersa, który młócił rękami powietrze, i spojrzałem na większego mężczyznę. - No co jest, chłopaki, chyba nie gadam do jakichś parszywych konusów? Nie wiecie, kim jestem? S p ł y w a ć, powiedziałem! Większy mężczyzna zwiesił łeb i się odwrócił. Mniejszy wyglądał na niezdecydowanego. Ocenił dzielący nas dystans, analizując sytuację. - No chodź, chłoptasiu. Pokaż, na co cię stać. Uciekł. Opór Shattersa zaczynał powoli słabnąć. Wyciągnąłem mu głowę z wiadra, żeby zaczerpnął powietrza, po czym wepchnąłem z powrotem pod wodę. Chwila przerwy i powtórka. Pod koniec czwartego nurkowania puściłem i cofnąłem się o krok. Shatters przewrócił się z wiadrem na głowie, wylewając wodę na siebie i na podłogę. Nie wstawał, kaszlał ostro, a jego ciało trzęsło się z wysiłku. Kiedy zaczął wymiotować wodą i żółcią, przyklęknąłem obok i zabrałem mu sztylet. - Imię - powiedziałem, gdy opanował torsje. Shatters splunął. - Wal się - warknął. - Nie znam takiego imienia. - Wepchnąłem mu nogą twarz w rzygowiny i przy okazji rozbiłem nos o podłogę. - Spróbujmy jeszcze raz. Zakrztusił się, usiłując podnieść głowę. Pozwoliłem mu, ale dopiero po chwili. - Ioclaudia - parsknął. - Imię brzmi Ioclaudia. Zmarszczyłem brwi. To było stare imię, takie, którego z pewnością nie znałem z ulicy. - Kto to? - zapytałem. Shattersa dopadł kolejny atak kaszlu. Szturchnąłem go czubkiem buta. - Ta Ioclaudia, kto to taki? - Nie wiem. Athel nie chciał powiedzieć. - Co ją łączyło z Athelem? Była jego klientką? - Nie wiem. Może. - Gdzie mogę ją znaleźć? Shatters pokręcił głową. - A co z relikwiarzem? - drążyłem. - Powiedział ci, co się z nim stało? - Powiedział tylko, że musiał dokonać jakiejś wymiany. - Shatters podniósł się na ręce
i kolana. Ramiona mu drżały, ale z każdą chwilą odzyskiwał siły. - Zabrzmiało to tak, jakby sprawa wyszła niespodziewanie. - I załatwił ją moim relikwiarzem? Shatters przytaknął. Athel, ty przeklęty sukinsynu. - Na co go zamienił? - Do cholery, a skąd mam to wiedzieć? - W głosie Shattersa znów pojawiła się wściekłość. - Niech cię szlag, ty mały gnoju - parsknął, podnosząc na mnie wzrok. - Wiesz, co ci za to zrobią moi bracia? Przytknąłem mu do policzka jego własny sztylet. Zamarł, wpatrując się w stal. Klinga była tak ostra, że pojawiła się na niej strużka krwi, choć nawet nie próbowałem wywierać nacisku. - Niech ci nawet nie przychodzi do głowy, żeby zamieniać to w prywatne porachunki - ostrzegłem go. - Próbowałeś oskubać mnie do czysta, a ja złapałem cię za rękę. Interesy to interesy, nic więcej. Sprawa zamknięta. - Opuściłem sztylet, pozwalając, by na chwilę zawisnął przy jego szyi. - A jeśli mimo wszystko wmieszasz w tę sprawę swoich bratnich Katuszników, sprawisz przykrość nie tylko mnie: Nicco też nie będzie zadowolony. Jestem pewien, że j e g o nie chciałbyś zdenerwować. Shatters zbladł na dźwięk imienia mojego mocodawcy. Nicodemus Alludrus słynął z porywczości, dotkliwej szczególnie wówczas, gdy ktoś próbował nabić go w butelkę. Oszukiwanie mnie nie było równoznaczne z oszukiwaniem Nicco, ale bywały sytuacje, gdy granica dzieląca nasze osobiste interesy zaczynała się rozmywać. Choć nie była to jedna z nich, nie zamierzałem informować o tym Shattersa. - Rozumiemy się? - zapytałem. Shatters kiwnął głową najdelikatniej jak umiał, czując obecność ostrza przy swojej szyi. - Świetnie. - Cofnąłem sztylet i odwróciłem się, zostawiając Shattersa na podłodze. Podczas gdy on zbierał się do kupy, ja podszedłem do Athela. Jeśli miałem jeszcze jakiekolwiek wątpliwości, czy słusznie postąpiłem, traktując Shattersa w tak brutalny sposób, to pierzchły one na widok miazgi do niedawna będącej Roześmianą Gębą. Tym razem Katusznik i jego ludzie nie ograniczyli się wyłącznie do rąk i nóg przemytnika - znalezienie choćby skrawka ciała, który nie byłby rozerwany, pocięty czy okaleczony w taki lub inny sposób, graniczyło niemalże z cudem. Bolało od samego patrzenia, a na domiar złego Athel był przytomny... i spoglądał w moją stronę.
Przełknąłem żółć, ale nie ze względu na Athela. Po prostu nie chciałem dawać satysfakcji Shattersowi. Odetchnąwszy głęboko, przeciągnąłem dłonią po wąsie i bródce, po czym przestąpiłem nad beczką. Athel oddychał nierówno i chrapliwie. Jedno oko miał zapuchnięte, ale drugim wodził za mną, gdy zmierzałem w jego stronę. Spodziewałem się, że ujrzę w nim blask nienawiści, gniewu bądź szaleństwa; wszystko, lecz nie to, co ujrzałem - spokój. I to nie ów fałszywy rodzaj wyciszenia, który pojawia się po olbrzymim szoku, i nie bierność skrajnego wyczerpania, lecz milczącą, opanowaną swobodę. Czułem, jak przechodzą mnie ciarki. Gdy nasz wzrok się spotkał, zrozumiałem, że Athel Roześmiana Gęba jest już właściwie martwy. Nie dało się zrobić nic więcej, by zmusić go do gadania, a on przed śmiercią nie zamierzał niczego nam wyjawić. Fakt, że wymsknęło mu się imię Ioclaudia, był prawdopodobnie dziełem przypadku lub czymś w rodzaju podarunku, lecz Athel nie zamierzał dopuścić, by sytuacja się powtórzyła - tyle potrafiłem wyczytać z jego oczu. Przyklęknąłem, starając się nie zamoczyć kolan we krwi rozlanej na podłodze. Poruszył niespiesznie sprawną powieką, a ja dopiero po chwili zrozumiałem, że puszcza do mnie oko. Sięgając po broń, zorientowałem się, że wciąż ściskam w dłoni sztylet Shattersa. Athel podążył za moim wzrokiem, po czym przeniósł spojrzenie pojedynczego oka z powrotem na moją twarz. Gęba mu się śmiała, gdy podrzynałem mu gardło. * Shatters i jego chłoptasie czekali kilka kroków od beczki. Jeden z pomocników przyniósł wiadro świeżej wody. Shatters pozbył się poplamionej wymiocinami koszuli i odsłonił tors, będący połączeniem gruzłowatych mięśni i starych blizn. Po głowie i piersi Katusznika ściekała woda. - To było głupie - stwierdził, strzelając palcami. W milczeniu położyłem dłoń na czernionym koszu rapiera i obróciłem go, żeby odbił światło. Zwykły popis brawury - nie poradziłbym sobie z całą trójką. Przy odrobinie szczęścia broniłbym się wystarczająco długo, by zawołać Degana. Shatters zauważył mój ruch i się uśmiechnął. - Co jest, puszczają ci nerwy? I słusznie, ale nie chodziło mi o moją kąpiel. - Wskazał ręką ciemność za moimi plecami. - Miałem na myśli tamto ścierwo. Nie trzeba go było dobijać, wyciągnąłbym z niego więcej. - Nic by już nie pisnął. - To ty tak twierdzisz. A ja twierdzę, że ten ptaszek nie wyśpiewał nam wszystkiego. -
Shatters mlasnął z dezaprobatą i położył kciuk na jednym ze swych palców. - Taka strata... A mogłem sprawić, żeby ćwierkał - trzask! - jak mu zagram. - Muzyką zajmuj się poza robotą. - Nie miałem zamiaru tłumaczyć mu, co zobaczyłem w spojrzeniu Athela. Shatters czerpał zbyt dużą satysfakcję ze swojej pracy, by móc przyznać, że ktokolwiek jest w stanie wytrzymać dłużej niż on. - Lepiej zróbcie tu porządek i zadbajcie, żeby odnaleziono trupa. Katusznik zmarszczył brwi, ale przytaknął. Kiedy za dwa, trzy dni ktoś natrafi na ciało Athela, będzie mu brakować obu palców serdecznych - uliczny kod, który oznaczał: „Ten człowiek zdradził swoich towarzyszy". Wiele wieków temu imperium obcinało złodziejom kciuki, by napiętnować ich jako przestępców, a dzisiaj my, przestępcy, obcinamy towarzyszom palce, by napiętnować ich jako zdrajców. A tymczasem niektórzy mają czelność twierdzić, że niczego się nie uczymy od kulturalnego społeczeństwa. Przesunąłem się na bok, gdy Shatters i jego pomocnicy mijali mnie w drodze do ciała. Obserwowałem ich przez chwilę, by się upewnić, że nie skoczą mi na plecy, po czym wróciłem do miejsca, gdzie przed paroma minutami odbyliśmy z Shattersem miłą pogawędkę. Sterta rzeczy Athela wciąż leżała na podłodze. Wylała się na nią część wody z przewróconego wiadra. Westchnąwszy, podniosłem przemoczony stos ubrań i wyciągnąłem go przed siebie, żeby swobodnie ociekł. Shatters zabrał ze sobą lampę, zostawiając mnie z pojedynczą świecą stojącą na pobliskiej skrzyni. Położyłem na niej rzeczy Athela i w zamyśleniu spojrzałem na knot. Fakt, że widziałem w ciemnościach znacznie lepiej od wszelkich istot, pomijając być może kota, miał zarówno swoje wady, jak i zalety. Kiedy przemierzałem nocą mroczne alejki albo skakałem po dachach domów, ów dar, który przekazał mi mój ojczym Sebastian, często okazywał się nieoceniony. Jednakże w chwilach takich jak ta, gdy w pobliżu znajdowało się źródło światła i zwykłe zerknięcie w bok mogło mnie kosztować chwilową ślepotę, zdolność nocnego widzenia była w najlepszym razie utrapieniem. Ta świadomość - a także ryzyko, że zostanę przyłapany - nakazywała mi ostrożność. Myśl, że musiałbym się tłumaczyć przed Shattersem albo jego pomocnikami, dlaczego oglądam rzeczy Athela w mroku, nie napawała mnie radością. Największą wartość ma as schowany w rękawie, a to był właśnie mój. Jeśli nie liczyć Sebastiana, nie spotkałem dotąd nikogo, kto posiadałby dar nocnego widzenia, a mój ojczym utracił go podczas rytuału przekazania parę dekad temu. Od tamtej nocy podzieliłem się moją tajemnicą z trzema osobami i byłem pewien jak jasna cholera, że Shatters nie dołączy do tego wąskiego grona. Nie. Choć z pewnością byłoby mi wygodniej przejść z rzeczami Athela w ciemność
magazynu i pozwolić, by skąpał je blady bursztynowy blask, zdawałem sobie sprawę, że nie powinienem igrać z ogniem. Przysunąłem świecę do przemoczonego dobytku przemytnika. Już wcześniej pobieżnie przeszukałem jego ubrania i liczyłem, że niezbędnych odpowiedzi dostarczy mi przesłuchanie. A teraz, mając tylko imię i stygnące ciało... Jeszcze raz sprawdziłem ubranie. Wykręciłem je i zacząłem szukać ukrytych kieszeni i szwów na podszewce, a następnie sprawdziłem obcasy Nic. W sakiewce znajdowało się kilka monet - trzy miedziane sowy i srebrny jastrząb - oraz zniszczony ołowiany żeton. Zorientowałem się, że była to stara pamiątka pielgrzymów z czasów mojego dziadka. Wybito na nim trzy symbole imperatora, po jednym dla każdej z inkarnacji. Człowiek, który był pierwszym właścicielem tego żetonu, musiał przebyć całą imperialną trasę pielgrzymek - nie lada osiągnięcie, zważywszy, że ciągnęła się ona przez ponad tysiąc mil. Cały szereg imperialnych dekretów i wojen o tereny przygraniczne wpłynął na jej późniejszy kształt, sprawiając, że takie żetony stały się rzadkością. Włożyłem go do kieszeni, a monety schowałem z powrotem do sakiewki, by odnaleźli je ludzie Shattersa. Zawartość torby naramiennej również nie zmieniła się od poprzednich oględzin. Były tam fajka, dwie cienkie połamane świeczki, skórzany kapciuch na tytoń i kawałek spleśniałego sera. Czując, że powinienem być bardziej skrupulatny, otworzyłem fajkę, rozkruszyłem ser i opróżniłem kapciuch na beczkę. Z fajki wysypał się wyłącznie popiół, ser miał cierpki nieświeży zapach, a w kapciuchu znajdował się drobno poszatkowany tytoń i trzy strzępki papieru zwinięte wzdłuż dłuższej krawędzi w proste ruloniki. Wywróciłem torbę naramienną na lewą stronę, by sprawdzić podszewkę, i na wszelki wypadek porozcinałem szwy. Nic. Niech to szlag. Oparłem się o skrzynię, wpatrzony w mrok magazynu. Usłyszałem, jak gdzieś za mną przeklinają chłopcy Shattersa, siłując się z niewygodnym ciężarem - zapewne z ciałem Athela. Zaraz potem do moich uszu doleciało nawoływanie. - Drothe? - Głos należał do Degana. - Tutaj! - odkrzyknąłem. Słyszałem, jak Degan przeciska się do mnie między beczkami i skrzyniami, a po chwili zobaczyłem towarzyszący mu blask. Musiał zabrać ze sobą jedną z lamp Shattersa. Zmrużyłem powieki i celowo odwróciłem się do niego plecami, chociaż światło wciąż paliło
mnie w oczy. Najwyraźniej magazyn był wystarczająco mroczny, by uaktywnić moje nocne widzenie, nawet pomimo blasku płomienia świecy. - Masz coś? - zapytał, gdy stanął obok mnie. - Imię - odpowiedziałem, mrugając raz za razem. Oczy znów mnie zapiekły, protestując po raz ostatni, i wreszcie odzyskałem normalny wzrok. - Ioclaudia. - Stare imię - zauważył. Kiwnąłem głową. - Znasz kogoś, kto się tak przedstawia? - Nie. Kolejne kiwnięcie. To by było zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe. Degan czekał, ale ja milczałem. - Chcesz mi powiedzieć, że to już wszystko, co masz? - zapytał w końcu. - To wszystko, co mam. Odstawił lampę na skrzynię i potarł palcem o nasadę nosa. - Dlaczego z tobą jest zawsze tak samo? Dlaczego zawsze pojawiają się komplikacje? - Szczęście? - zażartowałem, ale na jego twarzy nie pojawił się uśmiech. Chwyciłem z westchnieniem lampę. - Daj spokój - mruknąłem, odwracając się. - Śmierdzi tutaj jak w... - Zamarłem w pół kroku. - Cholera. Dłoń Degana drgnęła, przesuwając się nieznacznie w kierunku miecza. - Co jest? Odstawiłem lampę na skrzynię i pochyliłem się. Pomiędzy zgięciami na jednym z papierowych rulonów widniał ideogram. Podniosłem rulon i rozwinąłem go ostrożnie. Nie pomyliłem się, to nie było złudzenie optyczne. Ktoś naniósł atramentem na świstek symbol pystos, a wraz z nim całą serię innych z pozoru przypadkowych znaków. Pystos oznaczało „relikwię". Tuż obok znajdował się symbol blokowy immus - prosty skrót od słowa „imperator". Degan wyciągnął szyję, by zajrzeć mi przez ramię. - W rzeczy samej, szczęście - zarechotał.
ROZDZIAŁ DRUGI Uniosłem świstek wyżej i odsunąłem go od twarzy, by złapać światło słońca padające zza mojej głowy Miał szerokość palca serdecznego i był odrobinę dłuższy od dłoni. Precyzyjnie naniesione atramentem znaki - linie, kropki i dziwne zawijasy - biegły wzdłuż lewej krawędzi. Prawa była niezapisana. Symbole pystos i immus tkwiły między pozostałymi znakami, lecz wszystkie poza tymi dwoma przypominały raczej serię odcisków, które mogłyby zostawić na papierze owady. - Wóz - rzucił Degan z prawej. Opuściłem wzrok i zorientowałem się, że za chwilę wpadnę na wóz piekarza. Odskoczyłem w bok, ale zbyt wolno, by uniknąć zahaczenia biodrem o kant naczepy. Chleby i bułki zakołysały się od uderzenia, a piekarz popatrzył na mnie wilkiem, sprawdzając, czy przypadkiem nie próbuję poczęstować się jego towarem. - Dziwne, że po prostu nie pozwoliłeś mi wpaść na to cholerstwo - mruknąłem, dołączając do Degana. Rozmasowałem obite miejsce. - Przemknęło mi to przez głowę - odparł - ale pomyślałem, że szkoda by było psuć piekarzowi dzień dla odrobiny samolubnej przyjemności. - Jest pewne przysłowie o takich przyjaciołach jak ty. Słyszałeś je kiedyś? Degan się zaśmiał. Szliśmy przez rewir Długich Cegieł, z każdym krokiem oddalając się od Małych Doków i nabrzeżnych magazynów, w tej chwili znajdujących się jakieś dziesięć przecznic za naszymi plecami. W powietrzu dało się jeszcze wyczuć niewyraźną woń morza, ale szybko wypierały ją bardziej przyziemne zapachy: brudnych ulic, spoconych robotników, zapracowanych kobiet zmierzających w kierunku publicznych fontann i, a jakże, świeżego chleba. Grupki dzieciaków ganiały się między wozami i nurkowały przechodniom między nogi, potęgując poranne zamieszanie. Na moje oko co najmniej jedna czwarta tych gówniarzy była na szwindlu, podwędzając towary, rozcinając kiesy i wystawiając cele starszym wspólnikom. Znajdowaliśmy się na obrzeżach terytorium Nicco - a zatem także mojego terytorium - i podczas marszu wypatrywałem bratnich Kamratów. Jedną stroną ulicy szedł Krawiec ze zręcznymi dłońmi i sierpem - niewielkim ostrym nożykiem do rozcinania kieszeni - a drugą Ogoniarz w powłóczystym czarnym płaszczu, który ułatwiał chowanie mieczy skradzionych zza pasów roztargnionych mężczyzn; naprzeciwko stał wiecznie mielący ozorem Bakałarz, który swoimi historyjkami zdobywał zaufanie słuchaczy i przygotowywał szwindle na tych
bardziej nieświadomych, a pośród tłumu wałęsał się tuzin innych cwaniaczków. Wszędzie wokół siedzieli zaś Miaukacze, żebrzący z miskami w dłoniach i prezentujący udawane choroby przechodzącym obok Chlebodawcom. Paru Kamratów pozdrowiło mnie dyskretnym kiwnięciem głowy lub jakimś innym sygnałem, ale większość wolała pilnować własnego nosa, a ja brałem z nich przykład. Degan odchrząknął. - No i jak tam? - zapytał, wskazując świstek w mojej ręce. - Żebym to ja wiedział. - Poskładałem kawałek papieru i włożyłem go do sakiewki na ziarna aramu. - To może być jakiś kod, to może być jakiś szyfr... Do diabła, to może być też cholerny zwitek do zapalania fajki. - Zwitek do zapalania fajki, na którym zupełnie przypadkiem pojawił się znak imperialnej relikwii? - dociekał Degan. - Jak to miło się składa. - Są na nim symbole imperium i relikwii. O imperialnej relikwii nie ma słowa. Degan przemilczał wymownie moją odpowiedź. - Dobra - rzuciłem - ja też nie wierzę w takie zbiegi okoliczności, ale to, co naprawdę mi tutaj nie pasuje... - Chcesz powiedzieć, że coś tu do czegokolwiek pasuje? - To, co n a p r a w d ę mi nie pasuje - podkreśliłem - to Athel. Dlaczego tak długo opierał się nożowi? - Och - mruknął Degan - a więc o to ci chodzi. - A o cóż by innego? Polowanie na relikwie należało do najbardziej ryzykownych zajęć. Władza krzywo patrzyła na ludzi, którzy próbowali uszczuplić imperialną kolekcję świętych przedmiotów, nie wspominając już o ich sprzedawaniu, i nie cackała się z delikwentami złapanymi za rękę. Co prawda, na liście najgorszych zbrodni kradzież relikwii figurowała niżej niż próba zamordowania imperatora, ale wyżej niż zbezczeszczenie imperialnej świątyni, a Kamraci, którzy trudnili się tym fachem, doskonale zdawali sobie sprawę z ryzyka. Był to jeden z powodów, dla których starałem się omijać ten zakres działalności. Athel uczynił z niego prawdziwą sztukę. Sławę przyniosły mu opowieści o zwojach modlitewnych ukrytych we flakach na kiełbasę, oliwie unoszącej się na powierzchni wody święconej w kuchennych słojach i stule, którą nosił na głowie niczym turban. Spalił też jednak czterystuletni traktat na temat imperialnej boskości, nie chcąc pozwolić, żeby znaleźli go przy nim Braciszkowie Pokutnicy, imperialni tropiciele relikwii. Athel nie był człowiekiem skłonnym do kapitulacji w obliczu przeciwności losu, ale nie podejmował
zbędnego ryzyka. Wiedział, jak powetować sobie straty, i właśnie dlatego wydawało mi się zupełnie niezrozumiałe, że tak długo walczył z Shattersem. - Dlaczego Athel nie chciał sypać? - myślałem na głos. - Jaki miał w tym cel? - Pieniądze? - rzucił Degan. Pokręciłem głową. - Jasne, relikwia musiała być sporo warta - przytaknąłem - lecz Athel wiedział, że jest martwy już w chwili, gdy go złapałem. Dlaczego trzymał gębę na kłódkę, skoro zdawał sobie sprawę, że i tak nie nacieszy się tymi jastrzębiami? - Może był mściwy? - zasugerował Degan. - Co masz na myśli? - Dlaczego miałby ci cokolwiek mówić, jeśli wiedział, że go wykończysz? Zrozumiał, że tak czy inaczej się przekręci. Może chciał po raz ostatni przytrzeć ci nosa? - Nie w jego stylu - stwierdziłem. - Ludziom, którzy czują na gardle ostrze noża, styl szybko się zmienia, Drothe. - Być może - odparłem - ale Shatters zrobił więcej niż trzeba, by złamać każdy popis zawziętości. Żaden człowiek o zdrowych zmysłach nie znosiłby dobrowolnie takiego cierpienia z tak małostkowego powodu. - Owszem. Małostkowi ludzie. Przypomniałem sobie, co pod sam koniec zobaczyłem w oku Athela. - Daleko mu było do tego - mruknąłem. Degan westchnął. - No dobrze, a lojalność? - U Kamrata? - zaśmiałem się głośno. - Znałem jednego czy dwóch, którzy dotrzymywali słowa - odparł, spoglądając na mnie kątem oka. - Niektórym wchodzi to nawet w krew. - Zazwyczaj ku ich własnej zgubie - rzuciłem sucho. Znów rozejrzałem się po ulicy, wyławiając wzrokiem kilku Kamratów. Czy którykolwiek z nich oparłby się nożowi dla jednego ze swych towarzyszy, nie wspominając już o jakimś lokalnym watażce? Czy którykolwiek wytrzymałby tak długo jak Athel? Może kiedyś, za czasów Mrocznego Króla, kiedy na czele wszystkich Kamratów stał Isidor. Isidor kontrolował całe przestępcze imperium rozciągające się pod powierzchnią tego prawdziwego. Istniało mnóstwo przekazów o tym, jak nas stworzył i ukształtował, zamieniając bandę opryszków i ulicznych szefów w sprawnie funkcjonującą organizację. Nie było takich kradzieży, z których nie czerpałby zysków, miał dostęp do informacji na temat
każdego szwindlu, a za oszustwa i zdrady zawsze ktoś musiał zapłacić. Kamraci nie żerują na innych Kamratach, stwierdził dobitnie Isidor, i przez krótki czas - zanim imperium zwróciło na niego czujny wzrok - rzeczywiście tak było. Imperator Lucien, w owym czasie chorobliwie zazdrosny o swoje wpływy, nie potrafił znieść myśli, że jakiś człowiek obwołuje się suwerenem królestwa leżącego w granicach jego imperium, nawet jeśli było to królestwo wiecznego mroku. Jedyna władza płynęła z imperialnego tronu; wyniesienie kogokolwiek do roli pomniejszego autorytetu bez zgody imperatora stanowiło wyzwanie rzucone najwyższej władzy. To właśnie wówczas starzejąca się inkarnacja powołała do życia Białe Szarfy, aby odróżnić swoich osobistych łowców od przepasanej złotymi szarfami gwardii pałacowej oraz czarnych pasów legionistów. Białe Szarfy wylały się na ulice Ildrekki i dalej, ciągnąc legiony za sobą, a stosy martwych Kamratów piętrzyły się pod szubienicami niczym jabłka w jesiennym sadzie. Ci, dla których Biali nie znaleźli sznura, ginęli na ulicach. Wyrzynano całe rodziny, których członkowie należeli do Isidorowego imperium w imperium, samego Isidora przewleczono zaś przez miasto i zarżnięto jak owcę, upuszczając mu krew od wschodu do zachodu i od zachodu do wschodu słońca. Imperialna magia długo utrzymywała go przy życiu, by Kamraci zrozumieli wiadomość. I zrozumieli. Choć minęło przeszło dwieście lat, wciąż byliśmy podzieleni. W miejsce króla pojawili się tymczasowi szefowie i dbające o własne interesy gangi, a wewnętrzne walki pomiędzy frakcjami stały się elementem szarej codzienności. Najbliżej osiągnięcia pozycji Isidora byli Szarzy Książęta, lecz nawet oni nie mogli się z nim równać zasięgiem działania. Ci na poły mityczni władcy kryminalnego świata zarządzali podziemnymi królestwami Kamratów, a każdy z nich miał swoich ludzi w dziesiątkach organizacji - ludzi, którzy składali im sprawozdania i manipulowali szwindlami na potrzeby własnych planów. Nikt nie wiedział, ile szwindli przeprowadzano na rozkaz Książąt ani jaki procent z każdego zysku dzielono między różne kiesy w taki sposób, by nikt nie wyszedł na tym zbyt dobrze, ale też by nikt nie wątpił, że Szarzy Książęta działają. Nie władali żadnym określonym terytorium i nie mieli swoich baz, a mimo to wszyscy znali ich imiona: Cień, Tańcząca Dama, Długoręki, Samotnica, Syn Kobziarza, Leniwe Oko oraz Herald - żywe legendy, których każdy Kamrat o zdrowych zmysłach unikał jak ognia. Choć nikt nie kwestionował ich geniuszu ani wpływów, wciąż byli tylko bladymi cieniami Isidora, tak jak my w taki czy inny sposób byliśmy ich nieostrym odbiciem. Wśród Kamratów nie istniała już duma ani scentralizowana władza. Nie potrafiłem sobie wyobrazić powodu, dla którego zwykły Kamrat wolałby wycierpieć to, co Athel, zamiast po prostu
zacząć gadać. Za upór nie dostałby przecież udziału, a dziś wszystkim chodziło właśnie o to - o udziały. Cóż, najwyraźniej wszystkim oprócz Athela. - W porządku - odezwałem się - nawet jeśli przyjąć, że Athel trzymał gębę na kłódkę z poczucia obowiązku, w co osobiście nie wierzę, to i tak wciąż pozostaje pytanie, komu był wierny. Działał w przemycie i sam był sobie szefem. Kto potrafiłby skłonić przemytnika, żeby znosił takie tortury? - Ioclaudia? Znów wracaliśmy do imienia, które dał nam Athel. Pokręciłem sfrustrowany głową. - Może - rzuciłem - ale kim ona jest? Z pewnością nie żadnym arcymistrzem złodziei, bo któryś z nas już by o niej usłyszał. - A kto powiedział, że ona musi być Kamratem? Nie da się wykluczyć, że Athel robił to z zupełnie innego powodu. - Trzeba mieć diabelnie dobry powód, żeby całą noc opierać się Shattersowi. Przez kilka długich kroków Degan patrzył przed siebie zadumanym wzrokiem. - Może Ioclaudia należała do rodziny - zasugerował. - Athela? Chodzi ci o jego siostrę albo kogoś w tym rodzaju? - Albo matkę, albo kochankę. Pokręciłem głową. - Jakoś mi się to nie widzi. - Dlaczego nie jestem zdziwiony. Ugryzłem się w język i wzruszyłem ramionami. Grubo się mylił, jeśli sądził, że tak łatwo dam się podpuścić. Skoro chciał poruszyć sprawę mojej siostry, to mógł po prostu głośno wypowiedzieć jej imię. Nie zamierzałem go wyręczać. - Czy ja przypadkiem nie jestem ci winny śniadania? - zapytałem zamiast tego. - Zmieniasz temat? - Spłacam długi. Degan się uśmiechnął. - To nawet lepiej. Przeprowadziłem w głowie szybką kalkulację. - Dziś mamy dzień sokoła, a to oznacza, że muszę się zatrzymać przy straganie Mendrossa. Degan spojrzał w niebo. - Nie jest trochę za wcześnie na wizyty u znajomych? - O jakieś osiem godzin - przyznałem - ale ostatnio doszedłem do wniosku, że raz na
jakiś czas warto im złożyć niezapowiedzianą wizytę. Dzięki temu nigdy nie tracą czujności. A poza tym o tej porze jego owoce będą znacznie świeższe. Dotarliśmy na plac Piątego Anioła w niespełna pół godziny. Znajdował się tu Bazar A’Riifa - labirynt straganów, namiotów i ludzkich ciał ściśnięty na powierzchni, która wydawała się o połowę za mała. Bazar A’Riifa był znany ze skromnych cen, jeszcze skromniejszej jakości towarów i wyśmienitego ulicznego jedzenia. Wisiała nad nim wieczna mgła, stworzona w równych proporcjach z dymu unoszącego się znad palenisk, pyłu i gorąca. Pod tą mgłą markizy i namioty handlarzy tworzyły obszarpaną układankę światła i cienia, szarości i wielobarwności, a przemieszczająca się przez nią ciżba - od miejscowych łowców okazji aż po uciekinierów z granicy djaneńskiej i kogo tylko wiatr przygnał w te strony świata - stanowiła odbicie przekroju społecznego całego imperium. Nad tym wszystkim czuwał Anioł Elirokos, opiekun placu. W chwili gdy postawiono jego posąg - a zatem kilka wieków temu - musiała to być naprawdę piękna podobizna starego Łaskawcy. Od tego czasu farba w wielu miejscach zdążyła się jednak złuszczyć, odsłaniając nieciekawy szary kamień. Przetrwała tylko jedna ręka - ta, która zgodnie z tradycją wskazywała na północ; drugiej brakowało od dziesięcioleci. Bez swojej słynnej garści dusz staruszek prezentował się jak kaleki żebrak próbujący zatrzymać machnięciem ręki co naiwniej szych Chlebodawców. Zawsze podobał mi się ten posąg. Stragan Mendrossa stał przy cokole monumentu, tuż obok jego cienia. Mendross był właśnie zajęty naciąganiem jakiejś klientki, więc nie chcąc przeszkadzać mu w targach, wybraliśmy sobie z Deganem coś na ząb. Mendross zniósł ten widok ze spokojem, ale kobieta wyraźnie się zirytowała. - To dlatego muszę ci tyle płacić? Żeby twoi przyjaciele mogli się obżerać za darmo? Mendross obdarzył nas karcącym spojrzeniem, krzywiąc się pod fasadą pulchnych policzków, po czym rzucił klientce promienny uśmiech. - Ależ skąd, madame! Ci dwaj zacni jegomoście degustują towar dla swojego mistrza, szanownego Pandriego, ulubionego zastępcy szefa kuchni na Zewnętrznym Dworze. Kobieta otaksowała mnie i Degana wzrokiem, ale chyba nie zrobiliśmy na niej dobrego wrażenia. Cóż, trudno było ją winić - nawet gdybyśmy nie mieli za sobą wyjątkowo ciężkiej nocy, wątpię, czy ktokolwiek dopuściłby nas w pobliże Zewnętrznego Dworu, nie mówiąc już o jego kuchniach. - Phi! - prychnęła, po czym odwróciła się na pięcie i odeszła. Degan chwycił garść przepięknych górskich truskawek i skosztował.
- Wydaje mi się, Drothe, że nasz mistrz byłby z nich całkiem kontent. - Wrzucił sobie do ust kolejną. - Wchodziłyby w po trzykroć błogosławione gardło bez proszenia. - Świetne wyczucie czasu - burknął Mendross. - A prawie ją miałem. Zbyłem jego utyskiwanie machnięciem ręki i podszedłem bliżej. Dzieliło nas tylko wiadro fig. - Dam ci te cholerne dwie sowy, które byś zarobił. - Cztery. A poza tym jesteś za wcześnie. - Trzy. Owszem, jestem. - Zaczekaj tutaj. Nie spodziewałem się ciebie. - Mendross powlókł się na tyły straganu i zaczął przerzucać jakieś graty, robiąc mnóstwo hałasu. Zabijałem czas, ciskając figami w bazarowych urwisów, a Degan jadł i obserwował tłum. - Do diaska, interesy nie idą ostatnio zbyt dobrze - stwierdził Mendross, gdy do mnie wrócił. Podsunął mi sakiewkę za wiadrem z figami. Podniosłem ją wysoko, by żaden z cwaniaczków znających się na swym fachu nie przeoczył wymiany. - Życie jest ciężkie, przyjacielu - odparłem. - Ale to nic osobistego. Na twarzy Mendrossa znów pojawił się grymas. - Jasne, jasne. To tylko interesy - mruknął i splunął na bok. Sakiewka nie była wypełniona monetami, lecz pestkami i żwirem. Zapłata za ochronę - odstawiliśmy numer z fałszywą łapówką dla wszystkich ciekawskich Kamratów, do których zresztą zaliczał się mój uroczy rozmówca. Mendross pracował dla mnie jako Ucho. Uśmiechnąłem się do jego wystawy i skosztowałem leżących pod ręką daktyli. A ponieważ nie spostrzegłem nikogo, kto kręciłby się przy okolicznych straganach dłużej, niż powinien, skinąłem lekko głową, jakbym chciał wyrazić uznanie dla owoców Mendrossa. Handlarz pochylił się i zaczął przekładać pomarańcze z miejsca na miejsce. Jego głowa znalazła się tuż obok mojej. - Niccodemus chce cię widzieć - wyszeptał, prawie nie poruszając ustami. - Po co? Pokręcił głową i odłożył na bok nadgniłą pomarańczę. - Nie mam pojęcia. Słyszałem tylko, że cię wzywa. - To coś pilnego? Wzruszył lekko ramionami. Twardy orzech do zgryzienia. Nicco mógł chcieć wszystkiego, od sprawdzenia jakiejś plotki aż po wyznaczenie mi nowego zadania. Niestety każda z tych rzeczy wymagała, żebym znacznie zboczył z trasy, zamiast wrócić do domu i do ciepłego łóżka, w którym rozpaczliwie
pragnąłem się znaleźć. Podniosłem z westchnieniem pomarańczę. Potrzebowałem snu, nie chciało mi się uganiać tego ranka za Kamratami i plotkami. - Żadnej wskazówki, czy to coś ważnego? - zapytałem. - Nic. - W porządku - mruknąłem, dziurawiąc paznokciem skórkę pomarańczy. Ostra słodka woń podrażniła moje nozdrza. - Przekaż im, że powinienem... Albo nie, że m u s z ę coś jeszcze dzisiaj zrobić. Spotkam się z Nicco wieczorem, jak już pozałatwiam swoje sprawy. - Nie była to może najmądrzejsza odpowiedź i wiedziałem, że nie zapunktuję nią u Nicco, ale przynajmniej będę bezpieczny do czasu, gdy zapukam do jego drzwi. Na twarzy Mendrossa odmalowała się teatralna rezygnacja. Kiwnął głową, jakby godził się z nieodwracalną stratą owocu. Tłumaczenie: przekażę. Stłumiłem śmiech. Mendross minął się z powołaniem, powinien był trafić na scenę. - Coś jeszcze? - zapytałem. - W Dziesięciu Drogach robi się ostatnio niespokojnie. Parsknąłem. - W Dziesięciu Drogach n i g d y nie ma spokoju. - Dziesięć Dróg było zapyziałym rewirem, którego nikt tak naprawdę nie kontrolował. Nicco miał tam co prawda pewne interesy, ale miało je też kilku innych szefów. - Niech zgadnę: jakieś gangi skrzyżowały miecze podczas sprzeczki o granice i zadrasnęli jednego z klientów Nicco, a teraz klient narzeka, że nie dostaje ochrony, za którą przecież płaci. Mendross przestał przekładać owoce i spojrzał na mnie przenikliwie. - Do walki nie doszło, ale tak, reszta właściwie się zgadza. Po co ja ci to mówię, skoro ty i tak wszystko wiesz? Uśmiechnąłem się pod nosem. Nikt nie musiał mi tłumaczyć, jak funkcjonuje Dziesięć Dróg - zaledwie kilka lat temu sam wydostałem się z tej dziury. Oderwałem kawałek pomarańczy. Kilka kropel soku skapnęło mi na rękę. - Dobra, coś jeszcze? Mendross zajął się stosem daktyli. - Poza tym ludzie szepczą - mruknął, jeszcze bardziej ściszając głos - że ktoś ostatnio węszy wokół Nicco. Ręka z kawałkiem pomarańczy zatrzymała się w połowie drogi do ust, w których nagle zrobiło mi się cholernie sucho. - Węszy? - powtórzyłem. Niedobrze... Nikt nie lubi szpiegów, ale Nicco miał na ich
punkcie obsesję. Wystarczyła sugestia, że jakiś baron przestępczego światka ma w szeregach jego organizacji swojego człowieka, by doprowadzić Nicco do obłędu. Potrafił przewrócić miasto do góry nogami, byle tylko odnaleźć szpicla, nawet jeśli oznaczało to konieczność fabrykowania dowodów z plotek i pomówień. W takich okolicznościach cień podejrzenia mógł paść na każdego - nawet na ludzi takich jak ja, którzy powinni zajmować się tropieniem informacji i informatorów. - Jak głośne są te szepty? - zapytałem. - Na razie ciche. - Jakieś domysły, skąd mogły się wziąć? Mendross wzruszył ramionami. - Ktoś powiedział, że ktoś inny powiedział, że jego wuj zna Nożownika, który usłyszał rozmowę męża swojej siostry z facetem, który... - Niech mnie szlag, one nie są ciche - rzuciłem, czując, jak ulatuje ze mnie część napięcia. - One są praktycznie niesłyszalne. - Mów sobie, co chcesz, ale te plotki są w obiegu już od kilku dni. Znasz mnie: jeżeli jakaś informacja utrzymuje się na ulicy tak długo, przekazuję ją dalej. Kiwnąłem z wdzięcznością głową i wreszcie ugryzłem kawałek pomarańczy. Cóż, cicha czy nie, ta plotka prędzej czy później mogła się przeobrazić w coś większego i dotrzeć do uszu Nicco. Wkurzony Nicco nie był mi na rękę z wielu powodów, wliczając w to mój spokój umysłu, ale przede wszystkim chodziło o dobro interesów. - A poza tym jakieś duże wieści? - zapytałem. Mendross pokręcił głową. - Pojawiły się jakieś ważne ciała? - Nie - odparł. - Ktoś dobija się do drzwi terytorium Nicco? - Nic mi o tym nie wiadomo. - Ani mnie - stwierdziłem - co pozwala sądzić, że te plotki nic nie znaczą. Szpicla zbyt trudno zwerbować, żeby marnować jego umiejętności na błahe sprawy, a ja dzisiaj słyszę wyłącznie błahostki. Zresztą szpicel nie miałby żadnego powodu robić cokolwiek, co mogłoby go zdemaskować. - A jeśli popełnił drobny błąd i ktoś go zauważył? - gdybał Mendross. - Ludzie, którzy wykonują taką pracę, nie popełniają drobnych błędów - odparłem. - Pamiętaj, że wciąż mówimy o organizacji Nicco, każdy szpicel cwańszy od osła stanąłby na głowie, żeby wyciszyć tę sprawę. Do diabła, chociaż jestem informatorem Nicco, przechodzą
mnie ciarki na samą myśl, że mógłby się o tym dowiedzieć. Mendross zastanawiał się przez chwilę, po czym wzruszył ramionami. - Znasz szczegóły lepiej ode mnie - powiedział. Do cholery, jak mógłbym nie znać? Ale w jednym miał rację - nie mogłem zbyć tych pogłosek wzruszeniem ramion. Rozejrzawszy się po bazarze, podjąłem decyzję. - Albo to nic groźnego, albo ktoś szykuje zasadzkę - powiedziałem i ugryzłem drugi kawałek pomarańczy. - Ktoś może skorzystać z zamieszania, by wyrównać stare rachunki. - Lub spróbować przejąć władzę. Chaos w szeregach organizacji stanowił wyśmienitą zasłonę dymną. - Rozpowiedz, gdzie się da, że to tylko rynsztokowe plotki. Jeśli ucichną, to świetnie. Jeśli nie, daj znać. W głębi duszy modliłem się, by ucichły; w przeciwnym razie musiałbym wytropić tego, kto je rozpuścił, zanim dotrą do Nicco. - Zobaczę, co da się zrobić. Podczas gdy dojadałem śniadanie, Mendross relacjonował mi pozostałe wieści. Zachowałem kilka z nich w pamięci, żeby później je przeanalizować, ale koniec końców większość po prostu zignorowałem. To był cholernie długi dzień. Kiedy nie było już o czym gadać, ostentacyjnie wytarłem palce w ręcznik wiszący na ściance straganu. - Pozdrów ode mnie Rizzę. - Podniosłem figę i zważyłem ją w dłoni. Na dźwięk imienia swojej żony Mendross skinął z zadowoleniem głową i cofnął się o krok. Cisnąłem w niego figą, ale pocisk minął cel o kilka cali. - I niech ci się nie wydaje, że następnym razem wykpisz się połową ceny! - warknąłem podniesionym głosem, żeby usłyszeli mnie wszyscy wokół. Mendross zgarbił się i wymamrotał przeprosiny, a my z Deganem ruszyliśmy w drogę. Szedłem przez bazar z arogancko wypiętą piersią. Gdy tylko znaleźliśmy się na ulicy, zwolniłem do powolnego, niemal ospałego kroku. Degan ziewnął i podrapał się po brodzie. - Masz coś jeszcze do zrobienia? Spojrzałem w niebo. Słońce stało nieznośnie wysoko, od świtu minęły już prawie cztery godziny. Oddałbym wszystko, by móc zaszyć się przed światłem, ale chciałem porozmawiać z jeszcze jednym człowiekiem, a teraz była na to najlepsza pora. - Tak - rzuciłem. - Niestety mam. - Potrzebujesz mojej pomocy? - Nie.
- Świetnie, bo i tak bym nie poszedł. - W zasadzie mógłbyś mi się przydać... - Ciężka sprawa. - Nie czekając na odpowiedź, Degan wtopił się w tłum i ruszył do domu. Mógłbym przysiąc, że słyszę, jak wesoło pogwizduje. Drań. Patrzyłem za nim jeszcze przez chwilę, po czym odwróciłem się w przeciwną stronę. Musiałem zasięgnąć języka w sprawie symboli na papierowym ruloniku.