Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 129 579
  • Obserwuję517
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań691 182

Hulick Douglas - Tom 2z2 - Przysiega stali

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Hulick Douglas - Tom 2z2 - Przysiega stali.pdf

Beatrycze99 EBooki H
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 281 stron)

Dla Jamie, która prawdopodobnie straciła przez tę książkę więcej snu niż ja. Dziękuję, że godzisz się znosić dużo więcej, niż wymagają od Ciebie obowiązki małżeńskie. A także dla Anne, mojej redaktorki o anielskiej cierpliwości. Oby wszyscy Twoi „autorzy drugiej książki” byli dla Ciebie mniejszym utrapieniem niż ja.

Poniżej przedstawiamy fragment afisza jedynego wykonania komedii pod tytułem Książę Cienia. Djaneńska przygoda w trzech aktach, napisanej przez Tobina Thespesa. Sztuka ta została wystawiona na dziedzińcu zajazdu Dwa Dęby na obrzeżach Ildrekki i trwała pół pierwszego aktu, zanim aktorów wyproszono ze sceny pod groźbą użycia broni. Nie istnieje żadna znana kopia sce- nariusza. Dramatis personae: DROTHE – złodziej i informator skromnego pochodzenia, który za sprawą niewielkich umiejętności i ogromnej dozy szczęścia zdobył pośród swych towarzyszy Kamratów zaszczytny ty- tuł Szarego Księcia (ku swej wielkiej konsternacji). BRĄZOWY DEGAN – członek legendarnego zrzeszenia najemników, znanego jako Zakon Deganów. W przeszłości także przyjaciel Drothe’a, został jednak przez niego zdradzony i uciekł z Imperium w nieznane rejony świata. DRAPIEŻNA JESS – żarliwa i często porywcza towarzyszka Drothe’a. Jej praca polega na „staniu dębem” przy Księciu (pilnowaniu go), gdy ten zażywa odpoczynku. CWANY JELEM – djaneński hazardzista i czarownik, albo inaczej Gęba, żyjący w Ildrekce. Sprzedaje swoją magię temu, kto zaoferuje najwyższą cenę. CHRISTIANA SEPHADA, wdowa po baronie i baronowa Lythosu – była kurtyzana, a obecnie wpływowa postać na Niższym Dworze. Niektórzy sugerują, że łączą ją z kryminalnym podziemiem związki, a może nawet, jak się przypuszcza, więzy krwi, lecz to w najlepszym razie czcze plotki. IMPERATORZY MARKINO, THEODOI I LUCIEN – Wieczny Triumwirat, cyklicznie od- radzające się inkarnacje dawnego imperatora, Stephena Dorminikosa, założyciela Imperium Dormi- nikańskiego. Na tronie zasiada stary i zniedołężniały Markino.

ROZDZIAŁ PIERWSZY Siedziałem w ciemnościach, wsłuchując się w szum fal chłoszczących burtę łodzi. W oddali majaczył zarys Ildrekki. Nawet w poświacie nocnego widzenia mury od tej strony imperialnej stolicy były zbyt roz- ległe, by ukazać mi się w całości. Ciągnęły się w obie strony, ginąc na granicy wzroku, gdzie ma- giczny blask ustępował mrokom nocy. Miasto miało postać potężnej, przytłaczającej masy – jego poszarpana, nieregularna linia odznaczała się wyraźnie na tle rozgwieżdżonego nieba. Miasto, do którego musiałem się teraz zakraść. Moje miasto. Przesunąłem wzrok z powrotem na odległe postaci i las iglic, który zdawał się wyrastać z wód Dolnej Przystani. Między strzelistymi masztami migotały światła, podskakujące i kołyszące się na morzu niczym błędne ogniki – okrętowe latarnie rozhuśtane lekką bryzą. – Nadal uważam, że trzeba go było załatwić – stwierdziła Drapieżna Jess. Obejrzałem się przez ramię – Dębowa Opiekunka kucała pośrodku skifu, niczym rozdraż- niony kot sunąc ponurym wzrokiem po wodzie. Trzymała się kurczowo krawędzi nadburcia, jakby siłą woli chciała powstrzymać drobną jednostkę przed wywróceniem się do góry dnem. Na głowie miała zieloną czapkę, lecz to nakrycie nie było w stanie ujarzmić wiatru, który tarmosił zbłąkane kosmyki jej jasnych włosów. Tańcząc wokół jej głowy, tworzyły w poświacie nocnego widzenia bursztynowozłotą aureolę. W połączeniu z delikatnymi rysami twarzy i jasnymi oczami widok ten byłby co najmniej ujmujący, ale szpeciły go smugi pyłu, błota i zaschniętej krwi na twarzy i kołnie- rzu. I jeszcze sińce pod oczami, które Dębowa Opiekunka zawdzięczała wielu dniom spędzonym w siodle, przeplatanym nielicznymi godzinami snu. Zresztą sam wcale nie radziłem sobie dużo lepiej. Od trzech dni moje uda i pośladki czuły wyłącznie ból. – Już to przerabialiśmy. – W roztargnieniu przeciągnąłem dłonią po długim, płóciennym za- winiątku, które spoczywało u moich stóp, chyba po raz piąty w ciągu ostatnich pięciu minut upew- niając się, że wciąż tam jest. – Owszem, przerabialiśmy – zgodziła się Drapieżna. – I dalej nie masz racji. Zerknąłem ponad jej głową w stronę rufy i sternika, który na pozór bez wysiłku brał wio- słem niespieszne zamachy. Mężczyzna nucił pod nosem Dziewięć Modlitw Imperialnego Wniebo- wstąpienia. Robił to, żeby utrzymać rytm, ale też z chęci zapewnienia nas, że nie podsłuchuje. Prze- woźnicy wynajmowani nocą do pokonania Kanału Korsjańskiego bez świateł na dziobie i rufie zbyt dobrze znali się na swym fachu, by ryzykować nadstawianie uszu. – Dobra. – Pochyliłem się w stronę mojej rozmówczyni i ściszyłem głos do szeptu. – Załóż- my, że usztywniłbym Wilka, tak jak radziłaś. I co dalej? Co by było, gdyby rozeszły się wieści, że złamałem słowo? Że nie dotrzymałem umowy, chociaż on się z niej wywiązał? – Co innego dotrzymać obietnicy złożonej zwykłemu oprychowi, a co innego uhonorować słowo dane jednemu z Szarych Książąt. – Czyżby? – Tak, i sam wiesz o tym najlepiej! – We właściwych okolicznościach, być może, ale teraz?… – Wskazałem na południe, przez Kanał Korsjański i jeszcze dalej, na czarną smugę wzgórz za światłami malutkiego portu w Kaidos, w stronę Barrab i katastrofy, przed którą musieliśmy uciekać. – Ledwie trzy dni dzielą nas od ciała martwego Księcia i sztyletu – mojego sztyletu – który wystaje z jego oka, a ja byłem ostatnim Kam- ratem, który widział go żywego. Pokręciłem głową, z trudem tłumiąc dreszcz, który chciał wstrząsnąć moim ciałem. Nawet teraz myśl o wieściach mknących z Barrab Imperialnym Traktem potrafiła sprawić, że żołądek wy- wracał mi się na lewą stronę.

Dotknąłem palcami miecza zawiniętego w płótno. Do diabła, było warto. Musiało być. – Nikt poza nami nie ma powodu sądzić, że Wilk odegrał w śmierci Leniwego Oka jakąkol- wiek rolę – powiedziałem. – Dla ulicy historia będzie prosta: ze spotkania dwóch Szarych Książąt żywy wyszedł tylko jeden. Ja. Jak to według ciebie wygląda? – Dzięki śmierci Wilka zawsze mógłbyś… – Nie, nie mógłbym – przerwałem Drapieżnej. – Gdybym go zabił, wszyscy doszliby do wniosku, że zacieram ślady. Jeśli ulica usłyszy, że usztywniłem bandytę, który pomógł mi wykiwać ludzi Leniwego Oka i wykraść się z Barrab, nie będzie miało żadnego znaczenia, co jeszcze po- wiem czy zrobię. Wnioski nasuwają się same: Drothe sprzątnął Wilka, bo Wilk za dużo wiedział. Równie dobrze mógłbym otwarcie przypisać sobie morderstwo Leniwego Oka i machnąć na to wszystko ręką. – Opadłem na swoje miejsce. – Choć mówię to z żalem, w tej chwili Wilk bardziej przyda mi się żywy niż martwy. – Czy to znaczy, że dasz mu tak po prostu odejść? – Tak jest, dam mu odejść. Drapieżna splunęła za burtę skifu. Uznałem to za odpowiedź. Znów skierowałem wzrok ku podstawom murów Ildrekki, które niżej przechodziły w zacie- niony bezład Dolnej Przystani. Jeszcze kilka wieków temu nawet o tej godzinie paliły się tam świa- tła, a życie nie zwalniało ani na moment – deski pomostów trzeszczały pod ciężarem skrzyń z wi- nem, przyprawami i zbożem, a powietrze wypełniały krzyk mężczyzn, huk rozładunku i zapachy handlu. Później jednak Imperium wpadło na pomysł, by rozbudować przystanie z północnej i wschodniej strony przylądka, na którym leżało miasto. Obecnie najbogatsze okręty opływały cypel, kierując się do Małych Doków, Palowiska i Nowego Nabrzeża – pirsu rozładunkowego dla kupców, który powstał w porcie imperialnej marynarki wojennej. Z pomostów Dolnej Przystani, niegdyś głównego ośrodka morskiego handlu w Ildrekce, korzystali dziś głównie rybacy, sprzedawcy drew- na, handlarze odpadów i barki przewożące ziemię. Oraz, rzecz jasna, cała masa Kamratów. W codziennym użytku było nie więcej niż dwie trzecie doków Dolnej Przystani, dzięki cze- mu reszta zostawała dla nas. Rewir Kamratów, znany pod nazwą Stęchłych Wód, stał się przystan- kiem dla wszelkiej maści przemytników, szpiegów, a czasem nawet piratów pływających na mniej- szych jednostkach. Wyruszając na spotkanie z Leniwym Okiem, nie opuszczałem Ildrekki tą drogą – i nie pla- nowałem, że będę się nią zakradać do miasta, które uważałem za swój dom. Z drugiej strony nie za- kładałem też, że dam się wrobić w morderstwo – nie po przystąpieniu do Pokoju Książąt, który zo- bowiązał mnie do trzymania miecza na wodzy, a ludzi na zdrowy dystans (co uczynił także Leniwe Oko). Kryminaliści Imperium nie mają zbyt wielkich oczekiwań, jeśli chodzi o Szarych i ich obiet- nice, ale honorowanie słowa danego innemu Księciu uznaje się za dobry zwyczaj. W innym wypad- ku jaki jest sens oczekiwać, że porozumienia i terytoria będą respektowane, argumenty wysłuchi- wane, a konflikty poskramiane? Pokój Książąt gwarantuje, że legendy światka Kamratów nie po- wyrzynają się podczas tych nielicznych spotkań twarzą w twarz, co pozwala uchronić ulice od cha- osu i rozlewu krwi. I choć raczej nie sprawia, że jesteśmy cywilizowani, to przynajmniej postępuje- my ostrożnie. Przede wszystkim jednak ów pokój daje nadzieję, że sprawy nie wymkną się spod kontroli, bo wtedy na Kamratów pada wzrok imperatora – a tego nikt nie chce. Sternik umilkł, kiedy skif podpłynął do drewnianych stopni prowadzących z morza na po- most. Ledwie kil zaszurał o kamienie nabrzeża, a Drapieżna już przepychała się w stronę schodów, nie bacząc na to, że łodzią mocno buja. Sternik zaklął. Drapieżna zaklęła. Ja chwyciłem zawiniątko leżące u moich stóp, zachowując komentarz dla siebie. Chwilę później Dębowa Opiekunka wspinała się na nabrzeże, a łódź powoli odzyskiwała stabilność. Sięgnąłem do kabzy i namacałem dwa srebrne jastrzębie, lecz po namyśle dorzuciłem jesz- cze trzy, upewniwszy się, że żaden nie jest oskrawany. Sternik podszedł do mnie pewnym krokiem, a ja położyłem na jego dłoni równowartość tygodnia uczciwej pracy. Cwany drań skinął głową i bez słowa schował niespodziewaną premię.

Obrzuciłem niepewnym spojrzeniem śliskie od szlamu stopnie, rozkołysaną łódź i pakunek w moich rękach. No dobra. Ugiąłem kolana, wziąłem głęboki wdech… – Może by tak to panu majtnąć? Zamrugałem i spojrzałem do tyłu. – Słucham? – Paczuszkę – sprecyzował sternik. – Schody i tak są pierońsko zdradliwe, a z pełnymi ręka- mi będzie jeszcze gorzej, nie? – Dam sobie radę – zapewniłem go. Wystarczy tylko dobre wyczucie czasu i… – A to coś pływa? Odwróciłem się w jego stronę. – Co znowu? – To, co pan trzymasz. Będzie pływać, jak spadnie? I pan też, skoro o tym mowa. – Słuchaj, człowieku… – zacząłem. – Jakoś mi się nie uśmiecha, żeby ta pańska kobitka znalazła mnie potem i pocięła, bo da- łem się panu utopić – wszedł mi w słowo. – Tak jak nie uśmiecha mi się, żebyś to pan mnie pochla- stał, bo towar spadł panu z mojej łodzi. No więc pomyślałem se, że byłoby lepiej, gdybym go panu majtnął, jak już staniesz pan na suchym lądzie. Jeszcze raz przyjrzałem się zdradliwym stopniom, sternikowi i otaczającej nas wodzie. W końcu mój wzrok padł na stal zawiniętą w płótno. – Musiałbym być głupi, żeby kiwać kogoś takiego jak pan – doleciało do moich uszu. – Musiałbym być głupi, żeby dać się wykiwać komuś takiemu jak ty – odparłem szeptem, bardziej do siebie niż do mężczyzny. – Drothe, do diabła! – po nabrzeżu poniósł się syk Drapieżnej. – Ile będę tu czekać? Zważyłem w rękach miecz Degana, czując coś więcej niż tylko stal, skórę i płótno. Na tym pakunku ciążyła jeszcze historia, obowiązek i krew. Nie mówiąc o wspomnieniach i złamanych obietnicach. Degana już straciłem – nie mogłem pozwolić, by ten sam los spotkał jego broń. Nie po tym, jak odszukałem ją w kolekcji Leniwego Oka i prawie go za to zabiłem. Podałem sternikowi zawiniątko. Nawet jeśli przyjdzie mu do głowy uciekać, pomyślałem, prędzej wytropię jednego człowieka, niż znajdę zgubę na dnie morza. Przyjąłem pozycję, choć mięśnie pleców i nóg ostro zaprotestowały, i czekałem, aż skif po- nownie uderzy o kamienne nabrzeża. Zaraz potem ni to przelazłem, ni to przeskoczyłem na schody – na szczęście tylko jedna stopa ześliznęła mi się do wody. Sternik obracał łódź, żeby się ze mną zrównać. Zawahał się, wpatrzony w zawiniątko, ale po chwili cisnął je łagodnym łukiem nad wodą. Miecz wylądował w moich rękach, zanim zdążyłem się zmartwić. Przytuliwszy go do piersi, podniosłem wzrok. Mężczyzna odpływał. – Hej! – zawołałem za nim. Spojrzał w moją stronę, choć nawet na chwilę nie przestał wiosłować. – Zapomniałem spytać. Doszły twoich uszu jakieś ciekawe wieści? – Na przykład ta o śmierci Szarego Księcia, dodałem w myślach. – A co, to jakiś sprawdzian? – Cwany z ciebie koleżka. Przez chwilę jakby się zastanawiał. – Nic nie słyszałem. – W półmroku błysnęły jego zęby. – Ale ja w ogóle mało co słyszę. Z uśmiechem na ustach ruszyłem po schodach. – Panie! – odkrzyknął nagle sternik. – Obejrzałeś pan już miecz? – Chwila ciszy, a potem jeszcze: – Wasza wysokość! Dźwięk jego rechotu drgał ponad wodą, kiedy unosiłem miecz ku twarzy, ale wszelki niepo- kój uleciał, gdy tylko zorientowałem się, o co chodzi. Od rękojeści aż po sztych biegł fragment wy- służonej liny, tworząc prowizoryczny pas na ramię. Choć sylwetka odpływającego sternika stopniowo zamieniała się w bursztynową smugę na wodzie, uniosłem rękę w podziękowaniu. Odpowiedział mi niewyraźny dźwięk – chyba kolejny

wybuch śmiechu, lecz równie dobrze mógł to być szum fal. Przewiesiłem linę przez lewe ramię, pozwalając, by ciężar stali oparł się na moich plecach. Dziwne uczucie, ale na pewno było mi wygodniej. Kiedy wspinałem się po schodach, w lewym bu- cie chlupotała mi woda. Na górze czekała Drapieżna – odrzuciła podróżny płaszcz na plecy, ukazując obcisły, soczy- ście zielony kubrak i spódnicę do jazdy konnej z rozcięciem. Obok stał Szrama, jego potężne łapska wisiały swobodnie wzdłuż ciała, a twarz była tak ekspresywna, jakby wycięto ją z granitu. Zauwa- żyłem na jego wardze krew. Drapieżna wysłała go na przeszpiegi, by zabezpieczyć nam dyskretną drogę do miasta. Pokiereszowane usta jej siepacza podpowiadały jednak, że rezultaty tej misji nie wzbudzą mojego zachwytu. – Jakiś problem? – zapytałem. – Raczej nieporozumienie – odpowiedział Szrama. – Poważne? Wzruszył ramionami, co dla innych uczestników tego niefortunnego spotkania mogło ozna- czać wszystko, od złamanych żeber po przetrącone kręgosłupy. – Czy to znaczy, że nie będziemy mogli skorzystać z Bramy? – Na przychylność Mokrego Petyra raczej bym nie liczył. Wymieniliśmy z Drapieżną spojrzenia. Mokry Petyr był jednym z lokalnych szefów – wa- tażką ze Stęchłych Wód, który specjalizował się w kradzionych dobrach, gangach do wynajęcia i terroryzowaniu kapitanów małych jednostek. Co więcej, kontrolował jedno z najstarszych i naj- większych tajnych przejść z tej strony miasta: Bramę Złodziei. – Chłopcy Petyra? – zapytałem, wskazując rozbitą wargę Szramy. – Petyr. Ścisnąłem palcami nasadę nosa. – Szrama… – Nazwał cię nędznym łachmytą. Drapieżną jeszcze gorzej. Chciał nas oskubać, a jak mu powiedziałem, że może iść do diabła, przymalował mi w gębę. Westchnąłem. Można się było tego spodziewać. Od chwili gdy ulica mianowała mnie Sza- rym Księciem – a stało się to jakieś trzy miesiące temu – przeróżni watażkowie i pomniejsi Kamra- ci koniecznie chcieli mnie sprawdzić. Okazuje się, że otrzymać ten tytuł to jedno, a przyjąć i dzier- żyć to coś zupełnie innego, szczególnie gdy w ciągu niespełna tygodnia człowiek awansuje z ulicz- nej wtyczki na magnata kryminalnego półświatka. Pewni ludzie musieli się na własnej skórze prze- konać, że mój sukces nie był zwykłym fuksem i że nie wspiąłem się na szczyt hierarchii za sprawą przypadku. Mniejsza o to, że o mojej „karierze” rzeczywiście zdecydował ślepy traf – w tej chwili naj- ważniejsze było uciąć te spekulacje. A ponieważ nie zamierzałem pozwolić, by grupa głośnych oprychów pokroju Mokrego Petyra ściągnęła mnie z powrotem do rynsztoka, po przekradnięciu się do Ildrekki planowałem wysłać paru swoich chłopców, żeby złożyli mu „wizytę towarzyską”. Ale to później; teraz, nocą, na terenie rewiru Petyra, gdy pilnowało mnie zaledwie dwóch ludzi, brama miasta była zamknięta, a niebezpieczne wieści deptały mi po piętach, zgrywanie twardziela nie wchodziło w rachubę. Niestety, wszystko wskazywało na to, że Szrama ma na tę sprawę inne spojrzenie. – Powiedz mi, że wytrzymałeś – mruknąłem. – Petyr zapoznał cię ze swoją prawicą, a ty grzecznie stałeś i nie zrobiłeś nic głupiego, zgadza się? Szrama potarł w zamyśleniu knykcie lewej dłoni. – Zgadza się? – Czasem jak człowiek oberwie w gębę, to dużo nie myśli. Czasem… – Na litość Aniołów! – Obróciłem się na pięcie, bo mnie też zaczynała świerzbić ręka. Zro- biłem dwa kroki wzdłuż nabrzeża, przystanąłem, żeby odetchnąć, i zrobiłem dwa kolejne. Czując, jak krawędź miecza wrzyna mi się przez płótno w plecy, pomyślałem o człowieku, który jeszcze do niedawna był jego właścicielem. Rozbita warga? Wykluczone. Degan nie pozwo- liłby się tknąć, ba, Petyr nie zdążyłby wykonać choćby jednego ruchu! Byłoby po wszystkim, za-

nim na dobre by się zaczęło. Niech to szlag, w ogóle nie doszłoby do bójki. Gdyby był tu Degan… Nie. Daj spokój. Pobożne życzenie, tak jak cała reszta tego pieprzenia. Ten most spłonął, już nie było odwrotu. Zawróciłem, a Drapieżna rzuciła mi zaalarmowane spojrzenie. Kiwnąłem głową w odpo- wiedzi. Szrama był jej człowiekiem, nie moim – jeżeli czekały go jakieś konsekwencje, to tylko z jej strony. Gdybym podniósł na niego rękę, dałaby mi nieźle popalić – i to nie tak, jak lubię. Ten most też zaczynał się chwiać. Zgromiłem Szramę wzrokiem. – Jak paskudnie go urządziłeś? – Raczej nie złamałem mu szczęki, jeśli o to pytasz. – Ra… raczej nie złamałeś? – Zaczerpnąłem powietrza i spróbowałem od nowa. – Dobrze, a jak udało ci się stamtąd wydostać? Z tego, co mi wiadomo, świta Petyra nie odstępuje swojego pana ani na krok. Szrama wzruszył ramionami. – Rzuciłem stołem i wziąłem nogi za pas. Na usta cisnął mi się jeszcze jeden komentarz, ale dałem sobie spokój. – Czyli Brama Złodziei odpada – rzuciłem krótko w stronę Drapieżnej. – Myślisz? – Rozejrzała się po nabrzeżu. – Nie możemy tu długo stać. Bez względu na stan szczęki Petyra za chwilę w całych Wodach zaroi się od jego ludzi. Pokiwałem głową. Stęchłe Wody zajmowały wąskie pasmo lądu oddzielające główną część Ildrekki od Kanału Korsjańskiego. Przez tę część miasta równolegle do murów biegła tylko jedna szersza ulica, nazywana Szlakiem Piskorza lub Pełzawicą – zależy, kogo spytać. W Dolnej Przysta- ni droga była szeroka na trzy wozy; w Stęchłych Wodach furman mógł mówić o szczęściu, jeśli przy wymijaniu drugiego poharatał sobie tylko koła. Na domiar złego wijącą się arterię, tu i tam po- ciętą przecznicami, w wielu miejscach tarasowali ludzie, beczki, rozpadające się chaty i sterty śmie- ci. Boczne uliczki były jeszcze gorsze. Stęchłe Wody przypominały labirynt kryjówek i złodziejskich melin – sęk w tym, że tego la- biryntu nie znałem zbyt dobrze. Jak dla mnie ucieczka była rozsądniejszą opcją niż próba przecze- kania nocy w ukryciu. – Jeżeli chcemy przedostać się do miasta, musimy się trzymać Pełzawicy – powiedziałem, schodząc z nabrzeża. Po chwili dogoniła mnie Drapieżna. – Zgaduję, że nie masz w tych okolicach żadnych przyjaciół? – Przykro mi – rzuciłem, spoglądając w głąb ulicy. W przejściu poruszył się cień – był tam od dłuższego czasu, czy pojawił się teraz? – Ale nurtuje mnie inne pytanie. – Tak? Jakie? Uznałem, że cień pojawił się dosłownie przed chwilą – a wraz z nim cztery inne, które wy- śliznęły się zza rogu po przeciwnej stronie ulicy i szybko zmierzały w naszą stronę. – Jak daleko stąd kończy się terytorium Mokrego Petyra. – Dobyłem rapiera i sztyletu. – Bo jeśli odpowiedź nie brzmi „cholernie blisko”, czeka nas długa i ciężka walka.

ROZDZIAŁ DRUGI Skręciłem rozpędzony za róg – tak szybko, że pośliznąłem się na rybich flakach, które ktoś wyrzucił na sam środek ulicy. Na szczęście udało mi się odzyskać równowagę, łapiąc za jakąś skrzynię. W efekcie poraniłem sobie dłoń drzazgami, ale alternatywa w postaci Nożowników Pety- ra, których wyprzedzałem o długość jednej przecznicy, wydawała się dużo gorsza. Ominąłem kilka beczek i przeskoczyłem nad rozrzuconymi belkami, jeszcze nie wiedząc, czy ten bałagan działa na moją korzyść, czy wręcz przeciwnie. Z jednej strony miałem większe szanse na zmylenie pogoni, bo raz po raz znikałem za przeszkodami, z drugiej jednak wszystkie te niespodzianki mocno mnie spowalniały. Jeśli siepacze Petyra zmniejszą dystans, żadne labirynty ani śmieci nie pozwolą mi ich zgubić. Wypadłem z alejki na coś, co w Stęchłych Wodach musiało uchodzić za plac – fragment nie- regularnej przestrzeni z jednej strony ograniczony przez tawernę, a z drugiej przez budynek pralni. Z okien tawerny sączyło się światło, oblewając swym blaskiem rozklekotane stoliki i ławki na nie- równym patio z desek, które ułożono na gołej ziemi. Przy stolikach siedzieli mężczyźni. Dwóch podniosło na mnie wzrok, gdy przebiegałem obok nich, mrużąc piekące oczy przed światłem, ale żaden nie uczynił ruchu, żeby mnie zatrzymać. Szczęście w nieszczęściu. Byłem już prawie po drugiej stronie placu, kierując się w stronę luki między budynkami, kiedy zza pleców doleciał mnie okrzyk triumfu. Chłopcy Petyra. Któżby inny? Przyspieszyłem, starając się tchnąć jeszcze więcej życia w obolałe kończyny i zmaltretowa- ne mięśnie. Między podróżą z Barrab a zasadzką na nabrzeżu nie mieliśmy zbyt wiele czasu na od- poczynek. Biorąc jednak pod uwagę, że jedyną alternatywą była walka – a walka oznaczała niemal pewną porażkę – wiedziałem, że muszę biec dalej. I liczyć, że nie potknę się o nową przeszkodę. Gdybym tylko trafił przypadkiem na jakąś kryjówkę, Króliczą Norę albo chociaż Drabinę Złodziejaszków… Tam! Gdy pokonałem zakręt, moim oczom ukazał się dar od samych Aniołów – wysoka, spadzista sterta śmieci. Gdybym znalazł punkt oparcia, żeby wspiąć się na górę i przeskoczyć na rynnę, może udałoby mi się… Ostry ból przeszył mi plecy. Przypomnienie, że w obecnej sytuacji nawet zwykły ruch jest nie lada wyczynem. Wcześniej, na nabrzeżu, zanim okoliczności zmusiły nas do ucieczki, oberwa- łem w plecy – pulsujący ból ciągnął się od łopatki przez żebra aż po biodro. I choć wciąż nie byłem pewien, czy to paskudne rozcięcie, czy tylko stłuczenie – sięgnąwszy za plecy, poplamiłem sobie palce krwią, ale mogła ona należeć do kogoś innego – jedno było pewne: gdyby nie miecz Degana chroniący mój kręgosłup, rozpłatałoby mnie na dwa kawałki. W jednym kawałku czy dwóch, w tym stanie nie miałem co marzyć o udanym skoku. Kiedy obiegałem śmieci, potknąłem się o gnijące mięso pokryte sierścią, które w przeszłości mogło być psem, kotem lub szczurem. Upadając, uderzyłem kolanami o coś twardego, a z moich ust wyrwało się stęknięcie. Szybko zerwałem się na równe nogi, ale ucieczkę zastopowała niespo- dziewana przeszkoda – trzydzieści kroków przede mną wyrosła ściana budynku. Potoczyłem dokoła wzrokiem. Wschodni horyzont musiało już barwić światło wschodzące- go słońca, lecz tutaj, w uliczkach Stęchłych Wód, schowanych w cieniu wysokich murów miasta, mrok wciąż był dość gęsty, by zapewnić mi przewagę nocnego widzenia. Rozglądałem się po alejce skąpanej w czerwonozłotej poświacie i czułem, jak ulatuje ze mnie wszelka nadzieja. Drewniana ściana, która stanęła mi na drodze, wyglądała na starą i znisz- czoną przez pogodę, ale to wcale nie oznaczało, że tak łatwo ustąpi – niewykluczone, że gdy dopad- ną mnie moi oprawcy, wciąż będę w nią kopać. Budynki po bokach były wysokie i z cegieł, z tej strony pozbawione drzwi. Wypatrzyłem nad głową okno, ale zabito je deskami.

W oddali słyszałem już głosy i tupot ciężkich kroków, a także złowieszczy dźwięk nagiej stali ocierającej się o kamienie. Pościg był coraz bliżej. Podszedłem do sterty śmieci. Gdybym się w nich szybko zakopał… Zaraz, tam jest coś jeszcze. Za śmieciami. Nazywanie przestrzeni między budynkami wnęką byłoby grubą przesadą – wyglądało to ra- czej tak, jakby z jakichś powodów budynkom nie udało się w tym miejscu spotkać. To, że ją prze- gapiłem, świadczyło na jej korzyść – nawet podwójnie, bo ja oglądałem rzeczywistość w poświacie nocnego widzenia. Skoro jej nie widziałem, dla siedzących mi na ogonie Nożowników będzie w za- sadzie niewidzialna. A przynajmniej taką miałem nadzieję. Wyszarpnąwszy z buta długi sztylet, wcisnąłem się w lukę najgłębiej, jak to możliwe. Było ciasno, szczególnie z mieczem Degana na plecach, ale nie miałem prawa narzekać. Gdy zajmowałem swoje miejsce, ze szczeliny pierzchały inne, mniejsze stworzenia. W bok ubodło mnie coś twardego, a coś miękkiego przemknęło po łydce, by zeskoczyć z kolana. Z kry- jówki wystawały na zewnątrz moje biodro i kawałek prawej nogi. Zamarłem, nasłuchując odgłosów i zastanawiając się, co robią w tej chwili Drapieżna i Szra- ma. O ile jeszcze żyją. Wcześniej, na nabrzeżu, walka była paskudna, nawet jak na standardy Kamratów. Choć Szrama już na wstępie sprzątnął dwóch ludzi Petyra, a Drapieżna trzeciego, szala nawet na chwilę nie przechyliła się na naszą stronę. Gdy ja sam zepchnąłem jednego z Nożowników w wody przy- stani, zewsząd nadbiegali kolejni ludzie Mokrego Petyra. Stal i taktyka szybko ustąpiły pola pię- ściom i zwierzęcej furii – w chaosie bitwy udział brały nawet łokcie i zęby. Podniósłszy wzrok znad ciała napastnika, który chciał rozpłatać mi plecy – wepchnąłem mu w głąb czaszki oko, a wraz z nim jakieś cztery cale jelca rapiera – zobaczyłem Drapieżną. Uczepiona pleców Nożownika, z no- gami oplecionymi wokół jego pasa, zatopiła mu sztylet w piersi. W tej samej chwili ruszyła ku niej jakaś kobieta, a dziesięć jardów dalej Szrama, z bokiem zbroczonym krwią, wymachiwał mieczem jak kosą, próbując opędzić się od trzech przeciwników, którzy spychali go w stronę sterty beczek. Nożowników było zbyt wielu, a na nabrzeże wciąż ściągały nowe posiłki. Tym zakątkiem Stęchłych Wód rządził Petyr i najwyraźniej zamierzał mnie dopaść nawet kosztem całkowitego wy- ludnienia rewiru. Jeśli chcieliśmy przeżyć, musieliśmy się ulotnić. A ponieważ to moim tropem wysłano tych siepaczy… Uciekając, robiłem mnóstwo hałasu. Darłem się, tupałem, postukiwałem klingą rapiera o sztylet i krzyczałem do Drapieżnej i Szramy, żeby zwiewali gdzie pieprz rośnie. Zamarłem tylko na moment – wystarczająco długi, by Drapieżna zdążyła obrzucić mnie ponurym wzrokiem, a wraz z nią kilku Nożowników, choć ich spojrzenia nie mroziły mi tak skutecznie krwi w żyłach. A potem wziąłem nogi za pas. W pościg rzuciło się tylko trzech ludzi Mokrego Petyra, co oznaczało, że z Drapieżną też zostało trzech. Liczyłem na nieco inny rezultat, ale czy mogłem wybrzydzać? Co najmniej dwukrot- nie wzrosła szansa, że Drapieżna i Szrama wyswobodzą się z zasadzki i ulotnią bocznymi uliczkami lub dachami. Trzymałem za nich kciuki. W ostatniej chwili usłyszałem jeszcze złowieszczy krzyk i głośny plusk. Wydawało mi się, że głos należał do Drapieżnej, ale przez dzielącą nas odległość i tupot własnych kroków nie mo- głem mieć pewności. Przy odrobinie szczęścia to Drapieżna zdobyła przewagę i strąciła napastnicz- kę do wody, a nie odwrotnie. Trzask kruchego drewna pod skórzanym butem przywołał mnie do rzeczywistości. Z całych sił wtuliłem się w szczelinę. Zza sterty śmieci wyłoniła się pierwsza sylwetka, a zaraz potem druga. Trzeci mężczyzna potknął się o zbłąkany stołek, który zdążyłem kopnąć w uliczkę. Upadając, mu- siał wyrżnąć głową o kant koryta, bo prawie ochlapał mnie wodą – i czymś jeszcze, czymś gor- szym. Do diabła, skubaniec był szybki. Dwaj pozostali Nożownicy poruszali się teraz wolniej. Obrzucali spojrzeniami cienie i na- słuchiwali dźwięków mojej ucieczki. Na razie pozwoliłem im przejść dalej. Ciemno czy nie, jeszcze kilkanaście kroków i sami dostrzegą ścianę zagradzającą przejście, a wówczas na pewno zawrócą. I

choć moja kryjówka była całkiem niezła, szanse, że mnie znajdą, wydawały się całkiem spore, szczególnie gdy zniknie zaaferowanie pościgiem. Co oznaczało, że muszę się z nimi uporać, zanim się odwrócą. Przykucnąłem w szczelinie i zacząłem odliczać kroki. Jeden… trzy… pięć… Wystarczy. Ruszyłem cicho przed siebie, używając zdolności nocnego widzenia, by omijać śmieci, któ- re mogły zdradzić moją obecność. Czułem, jak palce ściskające sztylet robią się mokre od potu, i podziękowałem w duchu za drucianą skrętkę na rękojeści. Nie będzie lekko – co do tego nie mia- łem wątpliwości i wolałem nie myśleć, co by było, gdyby w kluczowym momencie sztylet wyśli- znął mi się z dłoni. Zwykle gdy zabójca chce załatwić kogoś w ciemnej uliczce i nie musi martwić się drobia- zgami, po prostu podchodzi do swojego celu, a następnie obrabia go Szybkim Ściegiem. Niestety, w tym przypadku były co najmniej dwa powody, dla których nie mogłem zadać dziesięciu ciosów w pięć sekund. Po pierwsze, facet miał na sobie dublet, i to nie byle jaki – sądząc po jego stanie, po- chodził z formalnego wyposażenia jakiegoś szlachciury. Co prawda, fikuśne wykończenia i guziki oderwano i sprzedano dawno temu, ale nimi się nie martwiłem – wytłoczony wzór wciąż nieźle się trzymał, co oznaczało, że kaftan był podszyty i wzmocniony wełną lub końskim włosiem. W obu przypadkach istniało ryzyko, że sztylet ześliźnie się albo zatrzyma. Niewielki problem, jeżeli dys- ponuje się właściwym narzędziem, na przykład mizerykordią czy cienkim, zwężonym ostrzem pro- fesjonalnego zabójcy, ale ja go nie miałem. Mój sztylet, o szerokiej klindze w kształcie liścia, dużo lepiej sprawdzał się w ulicznych bójkach niż podczas wymierzania sprawiedliwości. Po drugie, obaj mężczyźni byli Nożownikami i nie bez kozery nosili ten przydomek – wy- machiwali stalą na co dzień, żeby zarobić na chleb. Jeśli będę się guzdrać przy pierwszym, drugi zdąży się odwrócić i poszatkuje mnie na kawałki, zanim odskoczę na odpowiedni dystans. Musiałem działać cicho, a „cicho” oznaczało „szybko”. Śmiertelne pchnięcie w czuły punkt znajdujący się w moim zasięgu – a trzeba pamiętać, że ten Nożownik przewyższał mnie o dobre dwie głowy – na przykład w miękkie miejsce tuż pod prawym uchem. Jeden cios, żeby załatwić sprawę czysto i błyskawicznie. I właśnie tam go dźgnąłem. No, prawie. Nie umiem powiedzieć, czy to ja zdradziłem się jakimś hałasem, czy po prostu naszło go złe przeczucie – w każdym razie Nożownik odwrócił się dokładnie w chwili, gdy wyprowadzałem cios. Nie uratował go ten ruch, na to było już zdecydowanie za późno, ale przekreślił moje marzenia o ła- twej akcji. Teraz zrobiło się niechlujnie. Być może zawodowy zabójca poradziłby sobie lepiej – dźgnąłby delikwenta, złapał ciało i opuścił delikatnie na ziemię, jednocześnie przesuwając się do następnego celu. Znałem ludzi, któ- rzy potrafili nie takie rzeczy, i to dysponując gorszymi środkami – wiem, bo widziałem na własne oczy. Ale ja nie miałem umiejętności zawodowego zabójcy, a już na pewno nie potrafiłem złapać upadającego faceta wyższego ode mnie o dwie głowy. Krótko mówiąc, pozwoliłem mu parsknąć i zwalić się z łomotem na ziemię. Drugi Nożownik już się odwracał, kiedy wyszarpywałem sztylet z truchła jego kolegi. Nie wahałem się. Z głośnym okrzykiem – chyba po to, żeby nie dać sobie czasu na myślenie – skoczy- łem naprzód, błagając Anioły, by moje ciało okazało się szybsze od jego miecza. Zderzyliśmy się z jednoczesnym parsknięciem, a ja poczułem, jak mój sztylet wchodzi w miękką tkankę. Wyciągnąłem go i pchnąłem, wyciągnąłem i pchnąłem, i znowu, i znowu, i zno- wu… Aż w końcu zdałem sobie sprawę, że Nożownika utrzymuje na nogach tylko moje ramię, choć nie przypominałem sobie, żebym go nim oplótł. Zwolniłem uścisk i cofnąłem się o krok. Mężczyzna runął na ziemię. Całe szczęście, że nie miał na sobie żadnego pancerza. Pochyliłem się nisko, opierając zakrwawioną dłoń na kolanie i wypuściłem z ust drżący od- dech. Wszystko mnie bolało, każdy mięsień ciążył jak ołów. Anioły, ależ byłem zmęczony!

– No, no, całkiem nieźle – odezwał się za mną jakiś głos. Obróciłem się na pięcie z uniesionym sztyletem i wściekłą miną. Błagam, myślałem, niech będzie tylko jeden. Z kolejnymi dwoma nie dam sobie rady! Pech. Było ich dwóch. Ten duży – a mówiąc to, mam na myśli imponujący obwód pasa – uniósł szybko ręce. Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to serdelkowate palce i czarna, kędzierzawa broda. – Spokojnie, przyjacielu! Przyszliśmy tylko popatrzeć. – I może oklaskać przedstawienie – dodał drugi. Przypominał szczuplejszą wersję tego pierwszego – też miał haczykowaty nos i akcent wyższych sfer, ale nie nosił brody. Bracia? Wyliczyłem w myślach wszystkie miejscowe zespoły zabójców. Owszem, słyszałem o dwóch braciach, którzy regularnie pracowali na terenie Ildrekki – nazywali się Kułakami – ale to na pewno nie byli oni. Nie żebym kiedykolwiek spotkał któregokolwiek z Kułaków, natomiast cała uli- ca gadała, że Croy Kułak preferował w pracy długie peruki i krynoliny, a stojąca przede mną dwój- ka nie gustowała w podobnych strojach. Czyli nie Kułacy. W takim razie kto? – Odrobina aplauzu nigdy nie zaszkodzi – zgodził się potężniejszy mężczyzna. Otaksował mnie przenikliwym spojrzeniem, po czym zaklaskał i potarł o siebie dłońmi. – A zatem kolejnych dwóch z głowy, drogi Ezaku. – Istotnie, szala znów przechyla się na naszą stronę – przytaknął wysoki. – Ale tylko odrobinę, przyjacielu. Tylko odrobinę. – Szala? – rzuciłem, nic nie rozumiejąc. Twarz pierwszego mężczyzny rozjaśnił jeszcze szerszy uśmiech. – Szala porachunków, oczywiście. Przyjrzałem się uważnie nieznajomym. Byli ubrani porządnie, nawet jeśli nosili głównie rzeczy używane – stroje niezłej jakości, które jednak raz czy dwa musiały trafić pod igłę krawca. Widoczne tu i tam łaty naszyto starannie, z tkanin odpowiadających kolorem i deseniem oryginal- nym. Niepokoiło mnie to, że nigdzie nie widziałem broni. Zatem nie Nożownicy – a już na pewno nie ludzie Petyra, jeżeli dwa truchła leżące w alejce rzeczywiście stanowiły jakąś wskazówkę. Nawet na chwilę nie spuszczając nieznajomych z oka, pochyliłem się i wytarłem o koszulę martwego Nożownika sztylet, a potem zakrwawioną dłoń. Pokiwali z aprobatą głowami. – Widzisz, Ezak? – odezwał się szerszy mężczyzna. – Pewny siebie, a zarazem ostrożny. Jaka szkoda, że nie ma z nami Ambrose’a, żeby mógł sobie popatrzeć. – W ciągu paru minut zdobyłby wiedzę wartą dwóch tygodni nauki – zgodził się Ezak. – A sam doskonale wiesz, że jego Kapitan wymaga wiele pracy. – „Pode księżyca blaskiem stalowym, w nocne ulice wyruszam na łowy” – wyrecytował Ezak. – Nie inaczej, mój drogi. Nie inaczej. Och. Aktorzy. Rozluźniłem się i wyprostowałem. – Cieszę się, że pomogłem wam wyrównać rachunki – powiedziałem, nie wiedząc, ani na- wet nie chcąc wiedzieć, o co tak naprawdę chodzi. Zrobiłem dwa kroki naprzód. Tylko tego brako- wało, żebym dał się rozkojarzyć parze przypadkowych Estradowców. Na moim ramieniu spoczęła pulchna dłoń. – Stój, przyjacielu – odezwał się korpulentny mężczyzna. – Coś mi mówi, że moglibyśmy wyświadczyć sobie nawzajem przysługę. Zatrzymałem się i obrzuciłem wymownym spojrzeniem jego rękę. Od razu ściągnął ją z mo- jego kaftana. – Nie potrzebuję przysług – wycedziłem – i żadnych nie będę wam wyświadczać. – Oczywiście, oczywiście. Nic za darmo, prawda? Ale tak sobie tylko pomyślałem… – To nie myśl – uciąłem krótko.

Mój rozmówca się uśmiechnął. – Oczywiście – powtórzył. – Jesteś zapracowanym człowiekiem, to widać. Byłem już ze cztery kroki dalej, kiedy znowu się odezwał – tym razem do Ezaka, choć wy- starczająco głośno, żebym go usłyszał: – Powiem ci, mój drogi, że oddałbym zarobek całego wieczoru, żeby zobaczyć, jak nasz przyjaciel przekrada się przez Bramę. Patrz, wygląda, jakby wyszedł prosto z rzeźni. – Szczególnie że ludzie Mokrego Petyra przetrząsają wszystkie ulice stąd aż do Dolnej Przystani – wtrącił Ezak, a jego podniesiony głos dotarł do mnie z łatwością. – Szkoda, że nie tylko my widzieliśmy, jak przebiega obok tej tawerny… Obawiam się, że za brzęczącą monetę któryś z gości może go wydać. – Racja, spore ryzyko. Ale co ja tam wiem? Człowiek, który z taką łatwością załatwił dwóch zdesperowanych typków, bez trudu wydostanie się ze Stęchłych Wód. – Korpulentny mężczyzna strzelił palcami. – Całe szczęście, że nie zaproponowałem mu czystych łachów i nie pokazałem bez- piecznej drogi do miasta, boby się jeszcze obraził. – Nigdy nie obrażaj kuzyna Kamrata – poradził mu Ezak. – Amen, mój drogi. Amen. – Prawie słyszałem, jak drugi aktor kiwa teatralnie głową. Zrobiłem jeszcze dwa kroki, zanim się zatrzymałem. Gdy rozprostowałem rękę, brudne od krwi Nożownika palce lepiły mi się do wnętrza dłoni. Druga, poszarpana drzazgami, pulsowała bó- lem. Co więcej, gdy tylko zamarłem, ugięły się pode mną kolana. Spodnie miałem przemoczone błotem i krwią, podobnie zresztą jak dublet i kamizelkę. Mógłbym rozebrać się do koszuli, tylko że jej plecy też były poplamione – moją krwią. Nocą, ukryty pod peleryną, miałbym pewnie szansę przekraść się obok patrolu Archaniołów, ale w tym stanie, w świetle dnia, przez bramę portową? Za sam wygląd wylądowałbym w lochu albo skończył jeszcze gorzej – nie pomogłaby nawet podrobiona przepustka. Co więcej, nie mo- głem czekać do wieczora, jeśli chciałem wyprzedzić wieści – a przy okazji wysłać ludzi na poszuki- wanie Drapieżnej i Szramy. Jeśli zaś chodzi o siepaczy Petyra… cóż, ta perspektywa też mnie nie cieszyła. Odwróciłem się. Korpulentny aktor udawał zaskoczonego, a jego kompan, Ezak, bezczelnie się uśmiechnął. – Świetnie – powiedziałem. – Zdobądźcie mi czyste łachy i pokażcie, którędy dostanę się do miasta, a rozważę waszą propozycję. – Zgodzisz się pan teraz albo nie dostaniesz nic. Nie ma zapłaty, nie ma występu. Spojrzałem znacząco w stronę, z której przyszedłem. – Jeśli zostaniemy tu choć odrobinę dłużej, waszą jedyną publicznością będą chłopcy Pety- ra. Zabierzcie mnie stąd i napełnijcie mój żołądek, to pogadamy. – Stoi! – Kędzierzawą brodę podzielił na pół szeroki uśmiech. – „I takeśmy szli pode nie- bem, gdzie się gwiazdy złocą, bodaj nieszczęścia nie dopadły nas nocą”. Aktorzy. O Aniołowie, zlitujcie się nad moją duszą! Kamraci są wyjątkową zbieraniną. Choć Isidor zjednoczył nas w mniej więcej spójną grupę ledwie dwa wieki temu, podziemny świat Imperium zaczął się kształtować i definiować o wiele wcześniej. Każdy szwindel, każde narzędzie, każdy cel i każdy kryminalista ma swoją nazwę. I tak jak cieśla czy rybak posługuje się w pracy żargonem przynależnym jego fachowi, tak my porozu- miewamy się złodziejską gwarą – rynsztokowym językiem, który pozwala nam załatwiać sprawy szybko, skutecznie i dyskretnie. Jeżeli podsłuchasz przypadkiem rozmowę o „turlaniu lipy”, wiedz, że wokół stołu krążą trefne kości, a kiedy na ulicy jeden człowiek nazwie drugiego cwanym Baka- łarzem, rób w tył zwrot, zanim gładkimi słówkami oskubią cię z ostatniego jastrzębia. Klienci to ofiary oszustw, Kuglarze – profesjonalni szulerzy, którzy na nich żerują, a Picbuda to tawerna, w której dzielą zyski. Aktorzy, czyli Estradowcy, sytuują się gdzieś pomiędzy słonecznym światem Chlebodaw- ców a mrocznym królestwem Kamratów. Trudniąc się zabawianiem zarówno arystokratów, jak i prostej gawiedzi, nie tworzą spójnej społeczności: nie mieszkają pod żadnym adresem, nie dostar- czają niczego namacalnego, żyją i pracują o dziwnych porach i w dziwny sposób. Nigdy nie są

tymi, których udają na scenie, czasem rozmawiają w dziwacznym, niezrozumiałym języku, podob- nym niemal do naszej gwary, a spotkać ich można zarówno w elitarnych kręgach, jak i na dnie rynsztoka. Prawie każdy choć raz w życiu wykonywał jakieś fuchy dla Kamratów, od prostych szwindli, takich jak ustawianie gier karcianych czy upłynnianie łupów (podróżne trupy aktorów z łatwością przewożą kradzione dobra z miasta do miasta, używając ich jako rekwizytów), aż po wy- magające zaangażowania role w „produkcjach” z rodzaju Prawa Barnarda, reżyserowanych przez miejscowe gangi. Jedno nie ulega wątpliwości – aktorzy to nie Kamraci. Bez względu na to, jacy są – czarujący i sprytni, wymagający i samolubni, zaradni i nieprzejednani – nie można na nich pole- gać. Musiałem sobie o tym nieustannie przypominać, kiedy siadałem wśród nich z kubkiem wzmocnionego miodu, a później słuchałem historii korpulentnego mężczyzny. – I tak właśnie, w wielkim skrócie, przedstawia się nasza sytuacja – zakończył. Potoczyłem wzrokiem po kręgu twarzy, a było ich dwanaście, z czego siedem należało do mężczyzn, pięć zaś do kobiet. Z większości można było wyczytać wyczekiwanie, z niektórych ostrożną obojętność, z co najmniej dwóch zwątpienie. Jako ostatnia spojrzeniem zaszczyciła mnie najstarsza kobieta, która na uboczu cerowała w skupieniu koszulę. Ona sprawiała wrażenie otwarcie wrogiej. Z jakiegoś powodu wcale mnie to nie dziwiło. To było czyste szaleństwo. Przeniosłem uwagę z powrotem na mężczyznę, który uraczył mnie swoją opowieścią. – No dobrze, ale co ja miałbym z tym zrobić? Tobin, potężniejszy z dwóch aktorów, na których natknąłem się w alejce, i zarazem lider tru- py, rozłożył ręce. Znajdowaliśmy się na stryszku stajni – Tobin postanowił ją wynająć, by zapewnić ludziom miejsce do spania i prowizoryczną salę prób. Jako jedyny siedziałem na krześle; otrzyma- łem je chyba na cześć nadziei, jaką sobą reprezentowałem. Żaden z aktorów nie miał bladego pojęcia, kim jestem ani czym się zajmuję, ja zaś nie za- mierzałem ich wtajemniczać. Niech myślą, że mają do czynienia z pierwszym lepszym Wytrychem – w ten sposób oszczędzę sobie wielu trudności i wygórowanych oczekiwań. – Widziałem, jak się poruszasz, jak miękko stawiasz stopy – odparł Tobin. – Jeśli nie jesteś Szafarzem, to sam już nie wiem kim, a z tego, co udało mi się wywnioskować, nie należysz do stronników Mokrego Petyra. „Przyjaciel mego wroga jest też moim wrogiem, postaw jednak człeka naprzeciw tego, który podniósł na mnie rękę, a zaprawdę powiadam”… – Daruj sobie ten monolog czy jak wy to zwiecie – wszedłem mu w słowo. – Może i dałem skosztować swojej stali Nożownikom miejscowego szefa, ale to jeszcze nie znaczy, że mam ochotę stawać w szranki z samym Petyrem. – Mówiłam ci, że puści nas kantem – doleciał głos z tylnej części stryszku. – Przyjacielu, czy ja kiedykolwiek prosiłem, żebyś mierzył się z naszym ciemiężcą?! – To- bin zwrócił się z tym pytaniem do całej trupy, ale następne skierował już tylko do Ezaka: – Czy choćby to sugerowałem? – Skądże. – No właśnie! – zakrzyknął, odwracając się do mnie. – Nic z tych rzeczy, miły panie. Proszę jedynie, abyś w zamian za naszą pomoc i szczodrość gościny odzyskał przedmiot, który został nam niesłusznie, ba! haniebnie wręcz odebrany. – Obdarzył mnie uśmiechem, który w dobry wieczór przyniósłby mu ze trzy jastrzębie. – Ot, marna wymiana. Na szczodrość gościny moich gospodarzy złożyły się dotychczas miska z wodą, w której obmyłem brudne ciało i ranę na plecach – skończyło się na rozcięciu skóry – kilka lnianych banda- ży, w miarę czysta koszula i płaszcz, a także obietnica, że bezpiecznie przedostanę się do miasta. W zamian moi dobroczyńcy żądali, abym uszczuplił dobytek Mokrego Petyra. Wyglądało na to, że Petyr poszerzył zakres działalności: teraz siedział w branży „przetrzy- mywania i ubezpieczania” pewnych dóbr, które przechodziły przez jego magazyny. Trupa Tobina wylądowała w Stęchłych Wodach zaledwie przed tygodniem, po powrocie z wystawienia sztuki na zamówienie jakiegoś możnowładcy Anioły-Raczą-Wiedzieć-Gdzie (obawiam się, że nie słuchałem

dość uważnie). Na nieszczęście dla wędrownych artystów większość ich dobytku, łącznie z kufrem na scenariusze, trafiła w ręce Petyra i do tej pory ich nie opuściła. Rekwizyty zawsze można wymienić, a kostiumy uszyć z używanych zasłon, ale scenariu- sze… cóż, to zupełnie inna kwestia. Trupa Tobina przez lata zgromadziła pokaźną kolekcję wielu niepowtarzalnych prac, czy to napisanych, czy kupionych, splagiatowanych lub nawet skradzionych – a wszystko na własny użytek. Sprawdzona sztuka dawała pracę na długie lata, a udane przedsta- wienie otwierało ścieżki kariery, które jeszcze w zeszłym sezonie wydawały się niedostępne. Jeśli aktorów można określić pełnym knowań, niespokojnym i błyskotliwym sercem zespołu, to sztuka odgrywa rolę duszy, a żaden zespół nie przetrwa długo bez swojej duszy. Sęk w tym, że nie miałem teraz czasu ani środków, by włamywać się do meliny miejscowe- go szefa i wykradać kufer pełen papierów – i nie zmieniał tego nawet mój osobisty zatarg z Pety- rem. Nie w sytuacji, kiedy wieści o śmierci Leniwego Oka pędziły z Barrab do Ildrekki nawet w chwili tej rozmowy. Z drugiej strony wydawało się oczywiste, że Tobin nie przyjmie odmowy, bo miał coś, na czym mi zależało, i doskonale o tym wiedział. Wsunąłem sobie do ust ziarno aramu. Nie śpiesząc się z odpowiedzią, pozwoliłem mu spo- cząć pod językiem i uwolnić soki, które szybko przeniknęły do krwi. Byłoby dobrze zmusić ich do wysiłku, myślałem – odrzucić propozycję, żeby sprawdzić, czy mają w zanadrzu jakieś inne opcje. Dałem się ponieść fali spokoju i wzmożonej świadomości, która ogarnęła całe ciało. Słuchałem, jak stopy aktorów szeleszczą w sianie. Aż wreszcie przegryzłem ziarno i wstałem. Moi gospodarze poruszyli się odruchowo, roz- luźniając otaczający mnie krąg. Tylko Tobin nie cofnął się ani o cal. – Cokolwiek by mówić, włamanie do meliny to nie jest zwykła igraszka – stwierdziłem ostrożnie. – Może to tylko Stęchłe Wody, ale z Petyrem trzeba się tu liczyć. Nie zostawi mi z litości otwartych drzwi, a już na pewno nie po tym, co zrobiłem jego ludziom. – Na pewno jednak… – zaczął Tobin. – Jeszcze nie skończyłem – przerwałem mu i rozejrzałem się po stryszku, by ściągnąć na siebie uwagę aktorów. – Jeżeli dacie mi trochę czasu, kilka dni, może tydzień, odzyskam ten kufer. – A przy okazji dorwę Petyra, o ile właściwie dobiorę zespół. – Tym niemniej na pewno nie zrobię tego teraz, bez żadnego przygotowania. Tobin się nachmurzył. – Nie planowaliśmy wydłużonego pobytu w Stęchłych Wodach. – Ja nie planowałem zmywać z siebie krwi nie wiadomo ilu typków, a już na pewno nie przyszłoby mi do głowy, że będę musiał wkupić się w łaski Estradowców, żeby wejść do miasta – a proszę, stało się. Gram tak, jak mi rozdają, i wam radzę to samo. – Jaką mamy pewność, że wrócisz i spełnisz naszą prośbę? – zapytał sceptyczny głos, który dolatywał z tylnej części stryszku. Nawet na chwilę nie oderwałem wzroku od swojego rozmówcy. – Równie dobrze mogłeś mnie wydać Petyrowi i w zamian zażądać zwrotu własności. Kto wie, może nawet dostałbyś coś ekstra. Ale nie zrobiłeś tego. Tobin zmrużył oczy, po czym skinął prawie niezauważalnie głową, jakby dawał mi do zro- zumienia, że owszem, rozważał taką opcję, ale z niej zrezygnował. – Tak byłoby najłatwiej, a mimo to wybrałeś rozwiązanie honorowe – dokończyłem. – Za- ufaj mi, nie zapominam o takich gestach. Masz moje słowo. Starsza kobieta cerująca koszulę prychnęła. – Słowo złodzieja – wymamrotała, nawet nie podnosząc na mnie oczu. Miałem wrażenie, że wszyscy zamarli. Bardziej to wyczułem, niż zobaczyłem, lecz wzrok aktorów na krótką chwilę powędrował w stronę kobiety. Wziąwszy głęboki oddech, zmusiłem się do uśmiechu. – Prawie tak bezwartościowe jak honor aktora, nieprawdaż? – rzuciłem żartem. Kąciki jej ust uniosły się nieznacznie i w jednej chwili napięcie uleciało. – A zatem postanowione! – oznajmił głośno Tobin. – W zamian za pomoc i wsparcie nasz

dobry Szafarz w ciągu siedmiu nocy dostarczy nam skradziony kufer. Wyciągnął do mnie rękę i pomógł mi wstać. Nagły ruch sprawił, że zakręciło mi się w gło- wie, ale zdołałem utrzymać równowagę. Kiedy się wyprostowałem, mój gospodarz otoczył mnie ra- mieniem i przyciągnął do siebie, na szczęście unikając kontaktu z raną na plecach. – Ale pamiętaj o jednym, złodzieju – wymamrotał mi do ucha, prawie nie poruszając ustami rozciągniętymi w uśmiechu. – Powierzam ci bezpieczeństwo swojej trupy. Jeśli zawiedziesz, jakoś to przełknę i odzyskam zgubę w inny sposób. Jeśli jednak narazisz mnie i moich ludzi albo zdra- dzisz Petyrowi, kto cię przysłał, przysięgam, że za to zapłacisz. Może i jesteśmy kuzynami, ale ci ludzie są mi bliżsi krwią, a za pazuchą noszą własne noże. Uśmiechnąłem się, odwzajemniając uścisk. – Na twoim miejscu powiedziałbym to samo – rzuciłem. – Co do joty.

ROZDZIAŁ TRZECI Rozstałem się z liderem trupy i jego ludźmi na Placu Szesnastu Aniołów, trzy kwartały za murami miasta. Zgodnie z obietnicą Tobin pomógł mi przedostać się nie tylko przez bramę, lecz także przez Stęchłe Wody i Dolną Przystań, nie narażając mnie na żadne incydenty. Wciąż nie byłem przekona- ny, czy musieliśmy rozjaśniać moje włosy popiołem i za pomocą wełny oraz kleju zamieniać kozią bródkę w brodę z prawdziwego zdarzenia; nie byłem pewien, czy potrzebowałem krótkich szczudeł, zwanych butami olbrzyma, oczywiście razem z odpowiednio długą parą spodni i sztucznymi stopa- mi, jednakże moja pozycja nie dawała mi prawa do narzekania. Zresztą, jak słusznie zauważył To- bin, ludzie Petyra szukali w mieście niskiego faceta o ciemnych włosach, cwanym wzroku i przy- strzyżonym zaroście, a nie kuśtykającego starca, który nie umiał chodzić o własnych siłach. Nie przeczę, uwagę gapiów skutecznie odwracała też parada aktorów – szli pół przecznicy przede mną, śpiewając i dając głośne występy. Co wcale nie znaczy, że obyło się bez problemów. Gdyby ktoś spytał mnie w połowie drogi, czy było warto, odpowiedziałbym, że wolałbym raczej torować sobie drogę stalą przez całe Stęchłe Wody i pół Dolnej Przystani, niż zrobić jeszcze krok na tych przeklętych szczudłach. A teraz gdy wreszcie czułem ziemię pod nogami i zmywałem makijaż wodą z fontanny? Zakładając, że nic by się nie zmieniło? Wciąż wybierałbym walkę. – Będziesz pamiętać o naszej umowie? – zapytał lider trupy, gdy odgarnąłem z twarzy ko- smyki mokrych włosów. Zerknąłem na grupę Archaniołów, wylegujących się kawałek dalej w cieniu budynku. Czer- wone szarfy, czyli straż miejska. Znajdowali się zbyt daleko, by dosłyszeć naszą rozmowę, wciąż jednak dostatecznie blisko, żeby narobić mi kłopotów, gdyby Tobinowi przyszło do głowy urządzać sceny. – Bez obaw, odzyskacie swoje scenariusze – zapewniłem go. Tobin ściągnął usta. Najwyraźniej teraz, gdy już doprowadził mnie do Ildrekki, naszły go wątpliwości. Lepszy jastrząb w garści niż dwa na niebie i tak dalej. – Oczywiście, ale… Skończyłem wykręcać włosy i podszedłem do swojego rozmówcy. Zdobyłem się nawet na uśmiech, co nie było łatwe, zważywszy, że podał w wątpliwość moje zdanie. Dwukrotnie. – Spokojna głowa, Estradowcu. Ja zawsze dotrzymuję obietnic. Tobin przeniósł wzrok z moich ust na oczy. Nie wyglądał na zachwyconego tym, co w nich zobaczył. – Cóż, miejmy nadzieję – rzucił tylko. Skinąłem głową i oddałem mu pozszywany z kawałków materiałów płaszcz, który dostałem od jego ludzi, żeby ukryć miecze, po czym odwróciłem się i odszedłem. Wyciągałem szyję, szczęśliwy, że znów mogę oglądać mury Ildrekki od środka. Górowały nade mną, częściowo skąpane w słońcu, tam gdzie brązowa cegła zamieniała się w różową, a beżo- wy kamień w kremowy. Wysoko w górze dostrzegłem błysk stali – grotu włóczni, hełmu albo zbroi patrolującego strażnika. Ciekawe, czy byłbym tam widoczny z ulicy, czy przypominałbym raczej smugę cienia. Pewnie coś pomiędzy, zważywszy na wypatroszone i wypchane sianem truchła ban- dytów, które wisiały tuż pod gzymsem. Dziś cztery, z czego dwa stosunkowo świeże, sądząc po liczbie krążących w powietrzu wron. Opuściłem wzrok. Te ciała miały ponoć stanowić ostrzeżenie i przykład dla mieszkańców, co się dzieje z ludźmi, którzy łamią imperialne prawo, dla mnie jednak były symbolem nieuwagi. W Ildrekce za brak ostrożności płaciło się życiem lub wolnością, a ja ceniłem sobie wielce zarówno to pierwsze jak i drugie.

Czy właśnie stąd wynikły kłopoty w Barrab? Stałem się nieostrożny? Nie miałem takiego wrażenia. Człowiek jednak nigdy nie wie, gdzie pokpił sprawę, dopóki nie jest za późno, a Leniwe- mu Oku udało się mnie zaskoczyć, więc… To było kolejne spotkanie i kolejna próba udobruchania odwiecznych władców światka Kamratów. Jeszcze jedna nieśpieszna gra słów, uśmiechów i gróźb. Jako najnowszy Szary Książę byłem niewiadomą i potencjalnym zagrożeniem, na domiar złego podwójnym, bo takim, którego nikt się nie spodziewał – łącznie ze mną. Okazuje się, że wystarczy zabić legendę na miarę Cienia, spalić do gołej ziemi cały rewir, zapobiec wojnie i wykiwać Imperium, by ludzie zaczęli myśleć, że wiesz, co robisz. Zaczynają nazywać cię Księciem, a kto kłóciłby się z ulicą? Na pewno nie ja, nie Nos, który dzięki uśmiechowi losu wspiął się na szczyt. I wyglądało na to, że Książęta też nie, a w każdym razie nie bezpośrednio i nie od razu. Człowiek szybko się uczy, żeby nigdy nie kwestionować wyroków ulicy – co jest szczegól- nie prawdziwe w przypadku Kamratów, którzy mają łeb na karku. Leniwe Oko niewątpliwie go miał, i to większy, niż z początku sądziłem. W odróżnieniu od garstki innych Szarych Książąt, których spotkałem na swojej drodze, darował sobie bufonadę i przechwałki. Nie próbował mamić mnie ofertami mentorskiej opieki, nie ostrzegał przed nową kon- kurencją. Zamiast tego skontaktował się ze mną jak jeden przemytnik z drugim, żeby porozmawiać o interesach. A ponieważ siatka jego wpływów rozciągała się nie tylko na trzecią część południowe- go Imperium, ale także krainy i królestwa leżące jeszcze dalej, zgodziłem się na spotkanie. Ostroż- nie i z rezerwą, to pewne, lecz się zgodziłem. Potrzebowałem jego kontaktów i wpływów. Potrzebo- wałem pieniędzy, jeśli chciałem stworzyć własną organizację, a żeby je pozyskać, wystarczyło przenieść z miejsca na miejsce jedyną rzecz, którą potrafiłem przenosić: święte relikwie. Oczywiście, Leniwe Oko doskonale o tym wiedział. Wiedział też coś jeszcze: jak zdobyć nade mną władzę, ponieważ do Leniwego Oka, podobnie jak do mnie, uśmiechnął się los. Otóż Leniwe Oko znalazł miecz. Miecz Degana. Wciąż pamiętam szok, jaki odczułem, gdy uniósł poczerniały, osmalony kawałek metalu. Kiedy ostatnio widziałem tę broń, Degan porzucił ją na pastwę ognia w ogarniętym pożogą budyn- ku – a wraz z nią naszą przyjaźń, by razem spłonęły na stosie moich błędów. Zaryzykował dla mnie wszystko, w co wierzył, i wszystko, czym był, a za jego zaufanie odpłaciłem mu zdradą. Wydawało się właściwe zostawić miecz tam, gdzie upadł. Kim byłem, żeby dotykać symbolu wszystkich rze- czy utraconych przez Brązowego Degana? A później zobaczyłem ten miecz w rękach innego człowieka – ba, Leniwego Oka! – i musia- łem wysłuchiwać jego gróźb; znosić oskarżenia, że nie byłem sam, gdy zginął Cień, i że wynająłem do tej roboty deganina. Słowa Leniwego Oka nie przypadły mi do gustu, a jeszcze mniej to, że wy- powiadając je, trzymał miecz Degana. Tylko jedna osoba mogła podnosić na mnie broń – i nie był to Leniwe Oko. Trudno się dziwić, że wyciągnąłem własną, aby odebrać mu miecz pod groźbą użycia siły. Tyle że robiąc to, tańczyłem dokładnie tak, jak mi grali. Oczywiście to Drapieżna pierwsza zdała sobie z tego sprawę – ja byłem zbyt wściekły, by myśleć o konsekwencjach, i zbyt skupiony na mieczu, żeby martwić się złamaniem Pokoju. Jak słusznie zauważyła Drapieżna, dzięki mnie Leniwe Oko nie potrzebował już miecza Degana, by uwiarygodnić swoją historyjkę. Teraz miał coś znacznie lepszego. Sprawił, że dobyłem stali, złama- łem słowo i groziłem mu śmiercią – czyli, krótko mówiąc, zrobiłem wszystko, czego zgodnie z przysięgą miałem nie robić. A ja dałem się nabrać jak uczniak. Leniwe Oko wywiódł mnie w pole, ja zaś w ramach re- wanżu sprawiłem, że wyszedł na prawego i nieprzejednanego Księcia. Niech to szlag. Koniec końców nie było innego wyjścia – musiałem wrócić i przeprosić. Schowawszy dumę do kieszeni, zebrałem ludzi i zakradłem się z powrotem do Barrab. Miałem nadzieję, że znajdę Le- niwe Oko w miejscu poprzedniego spotkania, by naprawić swój błąd. Znalazłem go, nie przeczę: leżał martwy na podłodze z moim sztyletem w oku, a obok wala- ły się zwłoki trzech jego ochroniarzy.

Później chodziło już tylko o to, by jak najszybciej wydostać się z miasta i prześcignąć wie- ści pędzące do Ildrekki. Wilk – azaryjski bandyta i przemytnik, który pełnił funkcję naszego prze- wodnika przez wzgórza – okazał się pod tym względem niezastąpiony. Jakimś sposobem informa- cja o śmierci Leniwego Oka bardzo szybko dotarła do jego ludzi w Barrab, w związku z czym nasza podróż okazała się większym wyzwaniem, niż zakładałem. Dopiero na wzgórzach spory kawał dro- gi za miastem miałem okazję zastanowić się, gdzie był Wilk, kiedy ja poszedłem na spotkanie z Le- niwym Okiem, i nagle zdałem sobie sprawę, że zjawił się dopiero po znalezieniu trupów. Od razu przypomniałem sobie, że w przeszłości Wilk walczył na noże, a Leniwe Oko zginął od krótkiego ostrza. Za późno. Podejrzany zdążył się ulotnić. Konieczność wysłuchiwania ciągłego „a nie mówi- łam?” Drapieżnej była nie do zniesienia. Teraz zaś trzymałem się głównych arterii i dróg Ildrekki, jeśli tylko miałem taką możliwość. Boczne uliczki pozwoliłyby mi szybciej dotrzeć do celu, lecz w tej części miasta nie znałem ich na wylot, żeby móc w pełni korzystać z ich dobrodziejstwa. Zresztą w ciemnych zaułkach mogą się człowiekowi przytrafić rzeczy, na które chwilowo nie miałem czasu. Znów dręczyło mnie pytanie, co się stało z Drapieżną i Szramą – czy dotarli bezpiecznie do miasta? Pomimo pośpiechu Tobina i przestróg Ezaka udało mi się trochę powęszyć na ulicach ota- czających stodołę wynajętą przez trupę aktorów, a nawet chwilę wzdłuż Pełzawicy. Nie liczyłem, że wpadnę na Drapieżną, miałem jednak nadzieję wypatrzyć charakterystycznie ułożony stos kamieni czy wydrapany na ścianie lub framudze symbol – jeden ze złodziejskich znaków Drapieżnej i do- wód na to, że moja przyjaciółka wciąż żyje. Niestety, żaden z symboli nie należał do niej, a kilku delikwentów, z którymi odważyłem się porozmawiać, nic nie słyszało. Skończyło się na tym, że sam naskrobałem kilka wiadomości pod parapetami, a w ościeże drzwi tawerny wetknąłem kępkę gołębich piór – sygnał, że jej szukam. Wyszedłem z rewiru Pięciu Dzwonów i przeciąłem róg Igieł. Był dzień handlowy, starałem się więc omijać główny plac i chwilowo nieużywane słupy do kamienowania. Wolałem przemykać niepostrzeżenie przez labirynt bocznych uliczek, między wozami uginającymi się od jedwabiu, płótna lnianego i wełny, nic sobie nie robiąc z pokrzykiwania handlarzy materiałów i ich nagania- czy. Niewyraźny smrodek stęchłych szczyn i popiołów drzewnych – zapachy umierania, które nie zdążyły do końca wywietrzeć – został zdominowany przez cięższe wonie mułów i ludzi pocących się w letnim upale. Dopiero na skraju rewiru do moich nozdrzy doleciały całkiem nowe aromaty: kardamonu i kminku z subtelną nutą cytrusów, które niosły się wraz z wyraźniejszym, drażniącym zapachem grillowanego mięsa. Żołądek odpowiedział na te zapachy, a ja zdałem sobie sprawę, że – jeśli nie li- czyć dwóch gotowanych jajek i wzmocnionego wina Estradowców – nie miałem nic w ustach, od- kąd wsiedliśmy z Drapieżną na skif. Śliniąc się z głodu, ruszyłem tropem woni. Niedaleko kolejnego skrzyżowania, z boku wą- skiej przecznicy, uliczny sprzedawca smażył mięso na węglowym koksiaku z grubą, żelazną kratą. Tłumek gapiów patrzył, jak mężczyzna zręcznie wyciąga z zalewy jogurtowej pokrojone w kostkę kawałki jagnięciny, nabija je na trzcinowy szpikulec i kładzie na kracie do grillowania. Kiedy mięso było gotowe, wieńczył szaszłyk połówką cebuli, obsmażał ją i podawał klientowi z nonszalancją fa- chowca. Zamówiłem dwa szaszłyki, ale rozejrzałem się i w ostatniej chwili poprosiłem o cztery. Mężczyzna bez zastanowienia rzucił dodatkowe mięso na kratę. Ponieważ nie był to mój rewir, a ja nie chciałem zwracać uwagi, czekałem na swoją kolej, zamiast wziąć pierwsze szaszłyki z brzegu, jak postąpiłaby większość Kamratów. Z parą szaszłyków w każdej ręce przeszedłem w pobliski zaułek. Oparłem się o fasadę bu- dynku, ale musiałem zmienić pozycję, żeby miecz Degana nie uwierał mnie w opatrunek na ple- cach. Ściągnąwszy zębami niewielką, gorącą cebulę ze szpikulca, ostrożnie położyłem dwa szaszły- ki na misce siedzącego obok żebraka. – Osrosznie – wymamrotałem z cebulą w ustach. – Gochące! Mężczyzna spojrzał na jedzenie i z krzywym uśmiechem pokiwał dziarsko głową. Zabanda-

żowaną dłonią o trzech palcach wykonał w powietrzu symbol imperialnego błogosławieństwa, po czym złączył ręce na znak podziękowania. Oto obraz żałosnego, głodującego nędzarza, wdzięczne- go za dary, które spadły mu z nieba. W każdym razie tak mi się wydawało, ale tylko do chwili gdy spojrzałem mu w oczy – a wówczas przez krótką chwilę widziałem w nich chłodną kalkulację i wątpliwości, próbę przelicze- nia potencjalnych zysków i kosztów, ryzyka i możliwości, jakie oznaczał mój gest. Czego od niego chciałem? Czy był w stanie naciągnąć mnie na więcej? A może próbowałem wykręcić mu jakiś nu- mer. Wszystkie te uczucia były tam tylko przez chwilę, bo gdy tylko mężczyzna zdał sobie sprawę, że na niego patrzę – że go przejrzałem – szybko ukrył swoje prawdziwe intencje, odwracając wzrok. Mimo to już wiedział, że zorientowałem się, z kim mam do czynienia. Dałem mu czas do namysłu, a sam przeżułem cebulę i połknąłem ją, by wgryźć się w jagnię- cinę. Zwęglona, chrupiąca skorupka cudownie kontrastowała ze słodką soczystością, jaką nadała mięsu zalewa z jogurtu. Żebrak sięgnął po jeden z szaszłyków i szturchnął go, ale nie podniósł. Była to zwykła finta. Zauważyłem, że drugą rękę wsunął między łachmany. Nóż, nabijana ćwiekami maczuga? A może jakiś rodzaj pałki? Wszystko jedno; tak czy inaczej nie zamierzałem prowokować Miaukacza na jego własnej ulicy, dopóki mogłem tego uniknąć. Przełknąwszy mięso, skinąłem na nogę żebraka, którą pokrywały obrzydliwe, żółtawobiałe pęcherze wypełnione płynem. – Niezła robota – rzuciłem. – Mydło i ocet? – Standardowa formuła wśród tych, którzy trud- nili się sztuką purchlowania: wystarczy wetrzeć w skórę odrobinę mydła i skropić ją octem, a póź- niej prezentować światu tak powstałe „bąble”, by uzyskać pożądaną reakcję. Ten delikwent miał w sobie coś z artysty – wydawało się, że dodał do mydła barwnik, dzięki czemu pęcherze zyskały lekko zielonkawe zabarwienie. Imponujący efekt. Na dźwięk tych słów z twarzy żebraka znikł żałosny wyraz kaleki. Rzucił mi przeszywające spojrzenie, ale schował jeden szaszłyk pod łachmanami, a drugi wziął do ust. – Co to za akcja? – zapytał, przeżuwając jedzenie, żeby stłumić swoje słowa. – Jesteś Nos, Mruk albo ktoś taki? Uśmiechnąłem się. – Ktoś taki. – Nie znam cię. – Tylko tędy przechodzę. – Szerokiej drogi. – Zaraz ruszam dalej, ale ostatnio wypadłem z obiegu. Wypoczynek nad wodą. Pomyślałem, że pociągnę za język miejscowe talenty, bo nie znam ostatnich plotek. Żebrak odgryzł kolejny kęs mięsa i rozejrzał się po uliczce. Szukał wsparcia czy martwił się, że zostanie zauważony, jak rozmawia z niewłaściwym człowiekiem? Jeżeli pracował jako Ucho dla miejscowego Nosa, ta krótka wymiana zdań mogła sprowokować lawinę niewygodnych pytań. – Co to za akcja? – powtórzył. – Czego zaczepiasz akurat mnie? – Stare nawyki – odparłem szczerze. Po prawie tygodniu nieobecności chciałem… nie, mu- siałem się dowiedzieć, o czym gada ulica. Jasne, miałem od tego własnych ludzi – robili dla mnie to, co ja w przeszłości dla innego szefa – tylko że chwilowo nie było ich pod ręką, a ja wolałem nie marnować czasu na pokonywanie miasta i szukanie kontaktów. – Chcę się tylko zorientować, co w trawie piszczy, a kto ma większe uszy niż wy, Miaukacze? Żebrak wpatrywał się we mnie długą chwilę, po czym trącił swoją miskę. Wrzuciłem do niej jastrzębia i pięć sów – hojna zapłata za coś, czego jeszcze nie dostałem. Zwinął monety, zanim jesz- cze wybrzmiał ich brzęk, i kiwnął lekko głową. – Wąskie czy szerokie? – Szerokie. – Nie miałem czasu wysłuchiwać lokalnych plotek, interesowały mnie tylko te, które dotyczyły całego miasta. – Ale najpierw jeden drobiazg… Zmrużył podejrzliwie oczy i znów potaknął.

– Szukam kobiety o imieniu Drapieżna Jess – powiedziałem. – Nie było jej ostatnio w mie- ście, ale istnieje szansa, że prześliznęła się tutaj wczoraj w nocy lub dziś rano. Niska blondynka. Hałaśliwa, kiedy się wkurzy. – Kamratka? Potwierdziłem. Żebrak pokręcił głową. – Żadnych plotek o niskiej i wkurzonej blondynce, hałaśliwej czy cichej. – A o facecie o przezwisku Szrama? – On też niski i hałaśliwy? – Wręcz przeciwnie. – Ani słowa. Zastanawiałem się jeszcze przez chwilę. Małe szanse, ale przy odrobinie szczęścia… – Jest pewien Azaryjczyk, wołają na niego… – Zaraz, zaraz, zdawało mi się, że potrzebujesz szerokich wieści – przerwał mi mężczyzna – a nie dziennego sprawozdania na temat przyjeżdżających i wyjeżdżających z miasta. – Znów postu- kał o miskę. – Za zestawienia płaci się ekstra. Sam decyduj. – Dobra – odparłem, dając sobie spokój. Zlecę tę robotę własnym ludziom, gdy dotrę na przyjazne terytorium. – W takim razie dawaj szerokie. Żebrak odgryzł kawałek mięsa i żuł go, wpatrując się we mnie podejrzliwie. Myślał, a ja udawałem, że mi to nie przeszkadza, i sam zacząłem skubać szaszłyk suchymi ustami. – Leniwe Oko nie żyje – oznajmił w końcu. Mało brakowało, a byłbym się zadławił. Odkaszlnąłem i przełknąłem mięso. – Słucham?! – Leniwe Oko, ten Szary Książę. Ponoć usztywnili go gdzieś na południu. A wieści już dotarły do Ildrekki? Jak to się stało? Byłem pewien, że mam co najmniej dzień zapasu, i to pomimo opóźnienia spowodowanego przez perypetie z Petyrem i Bramą. – Kiedy? – Musiałem wiedzieć. To z pewnością dopiero początek, myślałem, a niefortunne informacje pojawiły się w Ildrekce wraz ze mną. – Podejrzewam, że kojfnął niedawno. Inaczej to by nie były świeże wiadomości, nie? – Nie pytam, kiedy go załatwili – poprawiłem się – tylko kiedy o tym usłyszałeś. – Aaa. – Spojrzał wzdłuż ulicy. Palce jego prawej dłoni, nawet te skrępowane i ukryte pod bandażem, poruszały się, kiedy liczył w pamięci. – Ze cztery temu. Odetchnąłem z ulgą. – Godziny? – Dni. Dni?! Przecież to niemożliwe, cztery dni temu Leniwe Oko wciąż żył. Na litość Aniołów, osobiście gadałem z nim nie dalej jak przed trzema dniami! – Jesteś pewien? – Że Leniwe Oko nie żyje, czy że słyszałem o tym cztery dni temu? – Jednego i drugiego. – Że nie żyje, to wierzę, bo ulica huczy od plotek. – Żebrak wzruszył ramionami. – Jeśli chodzi o to, kiedy pierwszy raz słyszałem… Tak, będą już ze cztery dni. Do cholery, to nie miało sensu. Kto obwołał Leniwe Oko sztywniakiem, zanim jeszcze kop- nął w kalendarz? Przełknąłem ciężko ślinę, bo kolejne pytanie nie chciało mi przejść przez gardło, ale nie miałem wyjścia. – Kto go usztywnił? – Ten Nowy Książę, Kroczący Alejkami. Kiedyś wołali na niego Drothe czy jakoś tak. Pew- nie uznał, że potrzebuje rozgłosu. – Żebrak potrząsnął głową i przeoczył grymas, który na krótką chwilę wykrzywił mi twarz. Kroczący Alejkami? Serio? Brzmiało prawie tak źle jak inne przezwi- sko, które zasłyszałem przed podróżą: Ostrze Cienia. – Kto ci to powiedział? – zapytałem.

Moje pytanie wyraźnie zdeprymowało Miaukacza. – Co? – Dobrze słyszałeś. – Pieprz się. Nie mogłem powiedzieć, żeby zaskoczyła mnie ta reakcja. Nie znał mnie, co oznaczało, że próbowałem naruszyć więcej granic, niż potrafiłbym zliczyć. Gdyby łączyła nas jakaś wspólna hi- storia, gdybym to ja trzymał go na smyczy od sześciu czy dwunastu miesięcy, być może zdradziłby mi swoje źródło. Ale w zamian za niewiele więcej niż kilka gróźb i darmowy posiłek? Wykluczone. Tak czy inaczej musiałem poznać odpowiedź. – Dobra. – Westchnąłem. – W takim razie nie mów kto, tylko gdzie. Podaj nazwę rewiru, z którego rozeszły się plotki, a jakoś sobie poradzę. – Pierdol się, Nosie. Jak chcesz wiedzieć, kto puścił farbę, będziesz musiał powęszyć. Zła odpowiedź. Ja kucałem, a on siedział, dzięki czemu bez trudu odwróciłem się i przygwoździłem go do ziemi, opadając kolanami między jego biodro i udo. Równie łatwo było wymierzyć mu cios łok- ciem w szczękę, więc to zrobiłem. Odrzucił głowę, żeby złagodzić impet uderzenia, i jednocześnie uniósł prawą rękę. Ściskał w niej dobrze naostrzony, kosztowny sztylet. Ostrze powędrowało w górę i nagle się zatrzymało. Czubek mojego szpikulca na szaszłyk pierwszy odnalazł jego gardło. Czułem, jak żyła szyj- na stawia opór, dociśnięta drewnianym drzewcem, na którym znajdowały się jeszcze dwa kawałki grillowanej jagnięciny. Zamarliśmy – on z uwięzionymi nogami i ciałem przypartym do muru, a ja ze szpikulcem wymierzonym w jego szyję – i popatrzyliśmy sobie w oczy. – Nie rób głupstw – poradziłem mu. Żebrak odetchnął głęboko, przełknął ślinę i opuścił broń. Cofnąłem nieco szaszłyk, ale wciąż trzymałem go przy gardle mężczyzny. – W porządku – powiedziałem zachrypniętym głosem. – Posłuchaj, jak stoją sprawy. Nie chcę, żebyś robił mi kłopoty – ani ty, ani twoi bracia i siostry… – Za późno. – …ale jakoś dam sobie radę, jeśli będę musiał cię przycisnąć. Nie pytam, jak się nazywają twoje kontakty, i nie zamierzam ich tropić. Zdradź mi tylko, gdzie zasłyszałeś plotkę i gdzie po raz pierwszy usłyszało ją twoje źródło. – Czego to takie ważne? – Bo przeważnie wciąż wołają na mnie Drothe. Mężczyzna zrobił wielkie oczy. – Teraz już wiesz, za kim posłać swoją gildię, jeśli będziesz chciał mnie dopaść – ciągną- łem. – Ostatnia rzecz, o jakiej marzę, to zadzierać z Miaukaczami Ildrekki, ale wczuj się w moją sy- tuację. Muszę się dowiedzieć, jak daleko dotarły plotki i kto je rozpuścił. Kiwnął głową. – Gdzie słyszałeś, że Leniwe Oko nie żyje? – powtórzyłem pytanie. – O ile wiem, informacje wypłynęły w Rdzawych Wodach. Tam i może jeszcze w Kamien- nym Łuku. Skrzywiłem się. Kamienny Łuk – działałem w tym rewirze, kiedy w pobliżu wciąż znajdo- wało się serce starego terytorium Nicco. Później tamte tereny rozparcelowano między kilku szefów, a jeden z nich rządził także w Rdzawych Wodach. Rambles. Nigdy się nie dogadywaliśmy, nawet kiedy obaj pracowaliśmy dla Nicco – co zakrawa na ironię, bo obaj zdradziliśmy Najwyższego Szefa. Gdy go ostatnio widziałem, słaniał się ulicą, wy- rzygując własne wnętrzności. Głównie dlatego, że oberwał ode mnie w krocze, ale zasłużył sobie – zaledwie kilka chwil wcześniej trzymał ostrze przy moim gardle. Od tamtej pory Rambles zdobył wystarczająco duże terytorium i zwerbował wystarczająco wielu ludzi, by zostać swoim własnym Najwyższym Szefem. Co prawda, w hierarchii Kamratów ja

zaszedłem jeszcze wyżej, ale nadchodzi taka chwila, kiedy usztywnienie drugiego faceta z powodu zwykłej antypatii przestaje wchodzić w grę. Na moje nieszczęście Rambles dotarł do tego punktu. Przynajmniej chwilowo. Ściągnąłem szpikulec z gardła żebraka. Nie uniósł sztyletu, kiedy się cofnąłem i wstałem – potarł tylko obolałą nogę, bacznie mnie obserwując. Poprawiłem sobie na plecach zawiniątko z mieczem Degana i wrzuciłem do miski złotego jastrzębia. – Przyjmij moje przeprosiny, dobry Miaukaczu – powiedziałem. – Nie miałem zamiaru trak- tować cię tak ostro. – A ja nie chciałem mówić Szaremu Księciu, żeby się pierdolił – odparł – więc można uznać, że jesteśmy kwita. – Zorientowałem się, że złota moneta zniknęła już z miski, choć nie za- uważyłem, by mężczyzna wykonał jakikolwiek ruch. Właśnie się odwracałem, kiedy zawołał za mną: – Naprawdę to zrobiłeś? Zamarłem. – A czy to ma teraz jakiekolwiek znaczenie? – Może ma. Dla mnie. Dla nas. Rozważyłem jego dobór słów, po czym odpowiedziałem: – Byłem tam, ale go nie zabiłem. To raczej on próbował postawić na mnie krzyżyk. Żebrak zmrużył oczy. – Potrafisz to udowodnić? – Nie bardziej niż Leniwe Oko to, że go zabiłem. Co nie znaczy, że kłamię. Mężczyzna podrapał się w roztargnieniu po łachmanach, goniąc coś palcem po piersi. – Leniwe Oko zawsze był kanalią, jeśli się rozchodzi o uczniów sztuki Miauczenia – stwier- dził. – Wyjątkowa kutwa, nawet gdy wspinał się coraz wyżej, a i buta nigdy nam nie szczędził. Szepnę za tobą słowo w rodzinie. Nie mówię, że to coś pomoże, ale… – wzruszył ramionami. Kiwnąłem w podziękowaniu głową i wyszedłem na główną ulicę. Już mnie wcześniej wrabiano, nigdy jednak w taki sposób. Ktoś rozpuścił plotkę, że Szary Książę nie żyje, chociaż nie miał na to żadnego potwierdzenia, bo jeszcze nie dotarły do niego wie- ści od zabójcy. Do tego trzeba czegoś więcej niż żelaznych jaj. Gdyby obwołany trupem Leniwe Oko wrócił do miasta, z miejsca stałby się legendą, a gdyby mnie udało się dobić z nim targu… Wówczas osoba odpowiedzialna za plotki miałaby na karku dwóch niezadowolonych Szarych Ksią- żąt, to zaś nigdy nie jest dobry pomysł. Pokręciłem z niedowierzaniem głową. Wystarczyło, by choć jeden element nie wypalił, a w gruzach ległby cały misterny plan. Co oznaczało, że spiskowcy byli pewni rezultatów i nie brali po- rażki pod uwagę. Bez względu na to, co by się wydarzyło podczas spotkania w Barrab – na Anioły, czy ono też zostało zaaranżowane? – Leniwe Oko był skazany na śmierć, podobnie jak ja na rolę kozła ofiarnego. Świetna robota, musiałem to przyznać. Do diabła, wręcz perfekcyjny szwindel! Wniosek? Na pewno nie stał za nim Rambles. Co wcale nie musiało znaczyć, że Rambles nic o tym nie wie. Bynajmniej…

ROZDZIAŁ CZWARTY Słońce flirtowało z zachodnim horyzontem, kiedy dotarłem do Czarnogaru. Kręta ulica cią- gnęła się pod grzbietem jednego ze Starych Wzgórz Ildrekki, w pobliżu dawnego centrum miasta, które obecnie było drugorzędnym rewirem o długiej historii i nikłym znaczeniu. Gdy przeniosłem się tu po awansie na Szarego Księcia, wydawało mi się, że docenię bryzę wyżej położonej dzielni- cy. Teraz, przystanąwszy, by złapać oddech i przetrzeć twarz, przypomniałem sobie, dlaczego po- przednio zdecydowałem się zamieszkać w rewirze Kamiennego Łuku. Owszem, nie brakowało w nim zagrożeń i wiecznie śmierdziało stęchlizną, ale przynajmniej nie musiałem wspinać się na cho- lerną górę, gdy chciałem zajrzeć do domu – co było szczególnie uciążliwe po ciężkim dniu pracy na ulicy. Pozostałą część poranka i większość popołudnia spędziłem na przemierzaniu Ildrekki. Zwy- kle podróż przez miasto nie trwała tak długo, ale mieliśmy akurat dzień świąteczny – Powołanie Mniejszego Gospodarza zbiegło się w czasie z Uroczystością Tzemiklesa – przez co ulice central- nych rewirów wypełniły się hulajduszami, paradami gildii i fartownymi legionistami, którzy wylo- sowali czarną fasolkę i dostali przepustkę. Nawet w bocznych alejkach tłoczyli się ludzie i czasem trudno było znaleźć lukę między Ulicznicami oddającymi się swojej pracy, pijakami zwracającymi na bruk świąteczne przysmaki i Szabrownikami, którzy napadali na zagubionych i nierozważnych. Uliczna zabawa utrudniła mi też zdobywanie informacji, co było drugą rzeczą, którą robi- łem w drodze do domu – czy raczej próbowałem robić. Wieści o Drapieżnej? Brak. Czy ktokolwiek słyszał, gdzie wypłynęły plotki o Leniwym Oku? Pies z kulawą nogą! Tu ktoś wzruszył ramionami, tam zwiesił głowę, a ktoś inny wymamrotał kilka niezrozumiałych słów, które niby brzmiały jak od- powiedź, ale zupełnie nic mi nie mówiły. Wyglądało na to, że ulica nie chce dzielić się ze mną in- formacjami. Nie żeby cokolwiek się w tej kwestii zmieniło. Byłem teraz Szarym Księciem, a Kamraci zdecydowanie woleli gadać o nich niż z nimi. Na ulicy panowało przekonanie, że Książęta są wszę- dzie i we wszystkim maczają palce, a gdy ktoś lekkomyślnie ściąga na siebie ich uwagę, staje się w ich rękach mimowolnym narzędziem. Jeśli chodzi o reputację, miało to swoje zalety: nikt nie pró- bował zadzierać z Szarym Księciem, a niewielu próbowało go oszukać. W praktyce? Życie ulicy stało się cholernie irytujące, szczególnie dla kogoś, kto kiedyś na niej pracował. Jakaś część mnie liczyła, że będę wyjątkiem – że mój status sprzed awansu pozwoli mi za- kopać przepaść dzielącą zwykłych przestępców od władców kryminalnego światka. Niestety, to tak nie działało, a większość Kamratów bała się podjąć ryzyko. Owszem, przed zaledwie kilkoma mie- siącami sam pracowałem na ulicy, odkąd jednak wspiąłem się na szczyt hierarchii, moja przeszłość nie miała większego znaczenia. Żadnych łatwych wieści ani przypadkowych plotek – w każdym ra- zie nie dla mnie. Już nie. Co nie ułatwiało mi poszukiwań Drapieżnej. Niech to wszystko diabli! Skręciłem w ulicę Skryby. Po obu stronach biegły nierówne rzędy antykwariatów i zakła- dów introligatorskich, wymieszanych i poupychanych jak księgi na zaniedbanym regale. Tutaj mie- ścił się sklep Facheltragera, znany zarówno z kolekcji erotyków okresu Drugiej Regencji, jak i dzieł filozoficznych czasów Czwartej Reformy, tam Falconetto – najlepszy przybytek w mieście dla każ- dego, kto szukał starożytnych podręczników sztuk walki, a po lewej introligatornia Lazarusa, spe- cjalizująca się w fałszywych złoceniach i tłoczonych okładkach. To właśnie ci ludzie – oni i wszy- scy pozostali – sprawili, że postanowiłem się tu sprowadzić, zamieszkać w pobliżu handlarzy wie- dzy z drugiej ręki i ich zakurzonych towarów. To, że nie odwiedzałem ich tak często, jak bym tego chciał, niczego nie zmieniało – sama ich obecność wynagradzała mi trud wspinaczki do domu. Za- zwyczaj. Skrzywiłem się z bólu, gdy przeciągnąłem palcem pod prowizoryczną szarfą. Ciężar miecza Degana napinał sznur przewieszony przez ramię i pojawiły się już obtarcia. Odetchnąłem z ulgą do-