Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 062 496
  • Obserwuję493
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań651 483

Ingulstad Frid - Saga Wiatr Nadziei 39 - Zakazany Owoc

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :693.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Ingulstad Frid - Saga Wiatr Nadziei 39 - Zakazany Owoc.pdf

Beatrycze99 EBooki I
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 72 osób, 51 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 141 stron)

Frid Ingulstad Zakazany Owoc

1 Kristiania, wiosna 1916 roku Elise zwolniła kroku. Jakaś kobieta stała oparta o ścianę z twarzą schowaną w rękach, wstrząsał nią płacz. Elise prędko otarła łzy i z wahaniem podeszła bliżej. Teraz ją poznała, to była pani Zakariassen spod numeru 72. - Przepraszam, mogę ci jakoś pomóc? Kobieta drgnęła i odwróciła się gwałtownie. Twarz miała spuchniętą od płaczu, oczy zaczerwienione. Elise chyba nigdy u nikogo nie widziała tak zrozpaczonej miny. Pani Zakariassen opanowała się nieco i potrząsnęła głową. - Nie, dziękuję - odpowiedziała bardzo cichym głosem. Elise nie ruszyła się z miejsca. Czuła, że wydarzyło się coś strasznego. Może jej mąż zginął w wypadku w fabryce, może najmłodsze dziecko wpadło do rzeki? - Coś się stało? Kobieta znów wybuchła głośnym płaczem. - Zostali storpedowani! Wszyscy zginęli! Otto i Roald byli w maszynowni, Sivert na pokładzie. Elise zabrakło tchu w piersiach. Biedna kobieta, straciła jednocześnie męża i obu synów. Pani Jonsen mówiła, że Sivert Zakariassen jest sternikiem, starszy syn, który pływał od kilku lat, palaczem, a młodszy, piętnastoletni, właśnie po raz pierwszy zaciągnął się na statek i pracował jako pomocnik w kotłowni. Zakariassenowie mieli ośmioro dzieci, ale troje zmarło na odrę, a troje podczas epidemii cholery, która szalała kilka lat temu. W każdym razie tak twierdziła pani Jonsen. Co można powiedzieć osobie, która straciła wszystko? Elise stała bezradnie, ogarnięta współczuciem. Nie mogła ruszyć się z miejsca, ale nie znajdowała też odpowiednich słów. Nic nie mogłyby tu pomóc. Nie mogła przecież powiedzieć, że czas leczy rany, gdyż te rany były zbyt liczne i zbyt głębokie. Podeszła bliżej, ostrożnie położyła dłoń na ramieniu kobiety i cichym głosem powiedziała: - Chodźmy do mnie. Spodziewała się, że tamta tylko potrząśnie głową i odsunie się od niej, ale nie, odwróciła

się, zarzuciła jej ramiona na szyję i znów gorzko zapłakała. Po chwili kobieta nieco się uspokoiła. Ruszyły przed siebie. Nie miały daleko. Gdy dotarły do numeru 76, nagle brama otworzyła się i stanął w niej Johan. Zapewne czekał w napięciu przez cały ten czas, kiedy była w wydawnictwie, ciekaw, ile dostanie zaliczki. Potrzebowali pieniędzy. Na ich widok szeroko otworzył oczy, potem zmarszczył brwi. - Coś się stało? Elise skinęła głową. - Straciła męża i dwóch synów. Ich statek został storpedowany. - O, Boże! - Johan prędko ujął kobietę pod drugie ramię. Zaprowadzili ją do kuchni i posadzili przy stole. Dzieci odesłali na górę. Elise miała jeszcze resztki kawy, którą dostała od pana Ringstada. Wyjęła młynek i nastawiła wodę. Johan miał bezradną minę, zupełnie nie wiedział, co robić. Chyba zapomniał o rękopisie i zaliczce. - Może pójdę po Torkilda? - Dobry pomysł. Torkild potrafi sobie radzić w takich sytuacjach, pomyślała. Każdego dnia obcował z ludzkimi tragediami. Johan czym prędzej ruszył do wyjścia. Elise doskonale go rozumiała. Sama nie wiedziała, co powiedzieć, jak się zachować. Biedna kobieta siedziała przy stole ze wzrokiem nierucho- mo utkwionym w podłodze. O czym z nią rozmawiać? Przecież nie o wojnie. Cóż mogły obchodzić kolejki przed sklepami i kłopoty ze zdobyciem węgla osobę, której właśnie odebrano wszystko? O dzieciach? Też nie. Z matką, która poniosła taką stratę? Co zrobiłby pastor w takiej sytuacji? Czy użyłby tych samych słów, co wtedy, gdy utopił się jej ojciec? Bóg dał, Bóg wziął, niech imię Pańskie będzie błogosławione. A może wy- głosiłby długie kazanie, może tłumaczyłby kobiecie, że jej mąż i synowie są teraz w raju, wolni od smutków i cierpienia? Może też podkreśliłby, że ponieśli bohaterską śmierć, polegli w walce po stronie dobra? Nie, pastor chyba też nie potrafiłby znaleźć słów na ukojenie takiego bólu. Elise zastanawiała się też, co ona zrobiłaby w takiej sytuacji. Nawet nie potrafiła sobie wyobrazić, jak to jest stracić całą rodzinę, wszystkich, których się kocha i dla których się żyje. Albo rzuciłaby się do rzeki, albo siadłaby przy stole i zaczęła pisać, opowiadać losy innych ludzi, by uciec od własnego życia. Ale pani Zakariassen nie pisała książek. Raczej

nikt z mieszkańców tej części miasta się tym nie zajmował, no, jeszcze tylko Oskar Braatens, który niedawno przeprowadził się na ulicę Holsta. Podobno ożenił się z jakąś skrzypaczką, która zarabiała na życie, dzięki czemu on mógł poświęcić się wyłącznie pisaniu. Większość ludzi była zdania, że to niesłychane, by kobieta utrzymywała męża. Woda się zagotowała. Elise przerwała rozmyślania. Postawiła kubek mocnej, parującej kawy przed nową sąsiadką. - Chyba jeszcze nie zdążyłyśmy się poznać - zaczęła cichym głosem. - Widziałam, że ktoś się wprowadził do domu obok, ale tutaj ludzie często się wprowadzają i wyprowadzają, trudno nadążyć. Wielu nie stać na czynsz i muszą szukać sobie innego lokum - wyjaśniła prędko, by kobieta nie pomyślała, że dzieje się tak z jakichś innych przyczyn. Pani Zakariassen otworzyła oczy, wydmuchała nos i upiła gorącej kawy. - Prawdziwa kawa! - wykrzyknęła i wzięła jeszcze jeden łyk. Chyba czuła się już lepiej. - Muszę zaraz uciekać. Paul i Barbra nie wiedzą, że „Doria” została storpedowana. Dowie- działam się po ich wyjściu. Elise spojrzała na nią ze zdumieniem. - To pozostali lokatorzy? - Nie, to moje dzieci. - Myślałam... Bałam się, że.. - Elise zająknęła się. Może pani Jonsen pomyliła ją z kimś innym? - Otto i Roald byli najstarsi. Sivert nie był ojcem żadnego z nich. Paula i Barbry też nie. - Prędko zerknęła na Elise. - Każde z moich dzieci ma innego ojca. Jak się wyszło za marynarza, trzeba szukać pociechy gdzie indziej. Nie widziałam Siverta od roku. Nade mną mieszka taki jeden stelmach, w zeszłym roku stracił żonę. Teraz będziemy we dwoje. - Uśmiechnęła się krzywo. Elise poczuła się jeszcze bardziej zdezorientowana. - No tak, to dobrze, skoro Sivert i tak nie wróci. Pani Zakariassen po raz pierwszy spojrzała jej prosto w oczy. - Wyobrażasz sobie, jak zginął? Jak to jest, kiedy stoisz sobie na pokładzie, ładujesz węgiel i nagle statek zostaje storpedowany? Nawet nie zdążysz pisnąć, a wylatujesz w powietrze i lądujesz w lodowatej wodzie. Żaden z nich nie umiał pływać. Wszystko wina tych przeklętych polityków! Powinni posłuchać Tranmæla, poczytać, co pisze w swojej gazecie. Niech żyje rewolucja społeczna!, tak napisał! - Ale Sivert chyba nie ładował węgla? - Nie. Stał przy sterze - wyjaśniła z wyraźną dumą. - Był marynarzem.

Co ta Jonsen mi nagadała? Zaledwie niewielka część się zgadzał Dzięki Bogu, biedna kobieta ma jeszcze dwoje dzieci. I, zdaje się, nieszczególnie rozpacza po stracie męża. Elise z zamyślenia wyrwał głos sąsiadki: - Roald nie był dobrym człowiekiem. Kłócił się ze wszystkimi, Ottona ciągle prał. Powiedziałam, że nie powinni zaciągać się na ten sam statek, ale myślisz, że mnie kto słuchał? Nikt. Nigdy. Gdyby tylko chcieli skorzystać z moich dobrych rad, ale gdzie tam. Roald powiedział, że jestem głupia jak gęś. A ty tępy jak baran, ja mu na to. To było ostatnie, co sobie powiedzieliśmy Pociągnęła nosem i upiła kawy. - Żałuję, mogłam mu przynajmniej życzyć szczęśliwej podróży - powiedziała zdławionym głosem. - Jeśli w ostatniej chwili, kiedy już szedł pod wodę, pomyślał o swojej matce, to miał w uszach tylko te ostatnie słowa - że jest tępy jak baran. Niedobrze iść do nieba z takim wspomnieniem. - Jeszcze raz pociągnęła nosem. - Jeśli poszedł do nieba. - Łzy znów popłynęły jej po twarzy. - Może tyle nagrzeszył, że Pan Bóg wcale nie zechce przyjąć go do siebie. Elise otoczyła ramieniem jej plecy. - Nie sądzę. W każdym człowieku jest jakaś cząstka dobra i każdy człowiek popełnia w życiu błędy. Gdyby tylko bezgrzeszni szli do raju, to jestem pewna, że byłoby tam dosyć pusto. Pani Zakariassen uniosła głowę i spojrzała na Elise. - Tak myślisz? Myślisz, że dla Ottona też jest nadzieja? - Myślę, że jest nadzieja dla każdego. Co złego zrobił Otto? - Dyrektor powiedział, że musi wybierać: albo zaciągnie się na statek, albo trafi do domu poprawczego. To okropne miejsce. Biją ich tam, ciągną za uszy, zamykają w ciemnej komórce, a do jedzenia dają tylko kaszę na wodzie, dzień w dzień. Otto nie wahał się ani przez chwilę, chociaż dobrze wiedział z gazet, że na morzu jest teraz niebezpiecznie. Jak pójdę pod wodę, to złowię sobie jakąś syrenkę, śmiał się tylko. On niczego się nie bał, ten Otto. Nawet Roalda, chociaż często miał przez niego śliwę pod okiem i sińce na całym ciele. Żebyś widziała, co się działo, jak Otto ukradł mu z kieszeni koronę. Myślałam, że Roald go zabije. - Rękawem otarła łzy i westchnęła. - Teraz zrobi się u nas cicho i dziwnie, kiedy ich zabraknie. - Może już się zdążyłaś przyzwyczaić, że jesteś sama z dwójką najmłodszych? Przecież tamci wyjechali jakiś czas temu. Pani Zakariassen posłała jej zdumione spojrzenie.

- A skąd niby miałam wiedzieć, czy nie wpadną nagle w środku nocy? Nie znałaś Siverta. Na takich mężczyznach nie można polegać. Rozległy się pospieszne kroki, po chwili do środka nieśmiało, jakby bali się przeszkodzić, weszli Johan i Torkild. Torkild podszedł do pani Zakariassen i położył jej dłoń na ramieniu. - Tak mi przykro. Jedyne, co mogę powiedzieć na pocieszenie, to że Bóg przez swego syna Jezusa Chrystusa pomoże ci przetrwać ciężkie chwile. Wszyscy będziemy cię wspierać, żebyś potrafiła znieść ten ciężki cios. Dzisiaj nie będziesz musiała wracać do pustego domu. Rozmawiałem już z siostrami. Jedna z nich zaraz tu będzie i zaprowadzi cię do naszego domu na Maridalsveien. Pani Zakariassen zmierzyła wzrokiem jego mundur. - Jesteś żołnierzem? Torkild przytaknął. - Do niedawna byłem żołnierzem, ale wykształciłem się i zostałem przyjęty na stałe do Armii Zbawienia. To znaczy, jestem teraz oficerem. Odpowiadam za rozdział żywności wśród ubogich mieszkańców Sagene. - Nie starczy wojen na świecie, jeszcze wy, którzy wierzycie w Boga, też musicie wojować? Torkild uśmiechnął się cierpliwie. - Nie walczymy w ten sposób. Naszym orężem jest miłość. Nazywamy się armią, ponieważ próbujemy podbijać nowe kraje ewangelią Jezusa Chrystusa. Pani Zakariassen odwróciła się i dopiła kawę. - Chyba pójdę do siebie. Paul i Barbra będą się zastanawiać, gdzie się podziałam. Pójdą zaraz na górę do stelmacha i jeszcze sobie pomyśli, że płaczę po Sivercie. - Podniosła się z miejsca. - Dziękuję za kawę. Bardzo mnie pokrzepiła. Po tych słowach wyszła. Johan i Torkild wpatrzyli się pytającym wzrokiem w Elise. Potrzasnęła głową. - Sama nie wiem, co o tym myśleć. Pani Jonsen mówiła, że troje dzieci pani Zakariassen zmarło na odrę, a troje na cholerę, że zostało jej tylko dwóch synów, którzy są na morzu ra- zem z ojcem, a teraz sama powiedziała mi, że ma jeszcze dwoje w domu. Każde miała z innym mężczyzną, a pod nieobecność męża pocieszała się z jakimś stelmachem mieszkającym piętro wyżej. Niezbyt miło wyrażała się o zmarłych synach i mężu. Chyba wcale ich tak bardzo nie żałuje, chociaż zastałam ją na ulicy całą we łzach.

- Biedna kobieta - stwierdził Torkild współczującym tonem. - Chyba za wiele tego na nią jedną. Elise skinęła głową. - Też mi się tak wydaje, ale mimo wszystko trochę dziwnie zareagowała. - Czasem trudno nam zrozumieć ludzkie reakcje. Często się nad tym zastanawiam. - Odwrócił się w stronę wyjścia. - Jeśli wróci, poślijcie po mnie, jeszcze raz porozmawiam z siostrami. Na razie odwołam tę, co miała przyjść. Po jego wyjściu Johan spytał: - Myślisz, że wszystko, co powiedziała, to kłamstwo? - Na pewno jakaś część musi być prawdziwa, przecież z jakiegoś powodu płakała i rozpaczała. Chciałabym jednak poznać całą prawdę. - Pewnie z czasem ją poznamy. - Jego twarz pojaśniała, gdy zapytał: - Jak poszło w wydawnictwie? Dużą zaliczkę dostałaś? - Nie dostałam zaliczki, w ogóle nie przyjęli książki, ale kiedy spotkałam panią Zakariassen i dowiedziałam się, co się stało, zrozumiałam, że nasze troski są naprawdę mało znaczące w porównaniu z tym, co ostatnimi czasy spotyka wielu ludzi. Johan wpatrywał się w nią bez słowa. Widziała rozczarowanie i przestrach na jego twarzy. - To z powodu opowiadania o Cyganach? - zapytał po chwili. - Tak, ale nie żałuję. Jeśli nikt nie odważy się zabrać głosu, krzywdy nigdy nie zostaną naprawione. Może wybiorę się do szkoły w Sagene, zapytam, czy nie potrzebują kogoś na zastępstwo. Wprawdzie nie mam odpowiedniego wykształcenia, ale w końcu wydałam kilka książek, to chyba dowodzi, że potrafię pisać. Może mogłabym uczyć norweskiego. Mogłoby być całkiem zabawnie. Coś w każdym razie muszę robić. Johan z uśmiechem potrząsnął głową. - Cała ty. Na pewno jesteś bardzo rozczarowana, ale zamiast narzekać, potrafisz obrócić to w coś pozytywnego. - Poczekaj, zobaczymy, czy mnie zechcą i czy w ogóle mają wolne stanowisko. Dagny wspominała, że jedna z nauczycielek zachorowała, istnieje obawa, że nie wróci do pracy Pewnie niełatwo będzie znaleźć im kogoś w środku roku. A jeśli się nie uda, spytam Torkilda, czy na przykład nie potrzebuje pomocy w sierocińcu. Na schodach rozległ się hałas. - Możemy już zejść? Ta pani już sobie poszła - krzyknął Halfdan. - Dlaczego musieliśmy siedzieć na górze i dlaczego ona była taka dziwna? - podjął, kiedy

cała trójka siedziała już przy stole. - Spotkało ją coś bardzo smutnego. - Zgubił jej się kot? - Halfdan zapytał takim tonem, że Elise spojrzała na niego czujnie. Miał minę winowajcy. - Widziałeś ostatnio jakiegoś obcego kota? Halfdan spuścił głowę. - Noo, sam nie wiem. - Halfdanie, spójrz na mnie! Dlaczego zapytałeś, czy nie zgubił jej się kot? - Bo jeden leży pod kołdrą w jego łóżku - oznajmiła Elvira. Elise wzięła chłopca na kolana i wytłumaczyła, że nie można zabierać do domu kotów z ulicy, gdyż bardzo często mają właściciela, któremu będzie bardzo smutno i przykro. Elise włożyła płaszcz. Postanowiła wybrać się do pani Jonsen. Ciągle myślała o tragedii pani Zakariassen. Musiała poznać całą prawdę. Chwilami przypominała sobie o rękopisie. Smutne, że opowieść o Dagny nie zostanie wydana. Najgorsza jednak była w tym wszystkim reakcja wydawcy na artykuł o Cyganach. Wielu pisarzy przedstawiało historie ludzi, z którymi nie mieli nic wspólnego, czemu niby czytelnicy mieliby uznać, że ona ma w sobie cygańską krew? Tylko dlatego, że opisała tragiczne losy romskiej rodziny? Może powinna pójść do innego wydawnictwa? Zdarzało się, że czyjejś książki nie przyjęto w jednym miejscu, a w innym się udawało. Redaktorzy to tylko ludzie, nie zawsze są obiektywni. Może pan Benedict Guldberg czy dyrektor wydawnictwa mieli jakieś niemiłe przeżycia w związku z Cyganami, może słyszeli wiele złych historii na ich temat. W takiej sytuacji raczej zrozumiałe, że nie mają ochoty się za nimi ujmować. Ciekawe, jak się teraz czuje pani Zakariassen. Siedzi w domu i płacze, czy może poszła odwiedzić sąsiada z góry? Dziwna osoba. Może, tak jak powiedział Torkild, nie wytrzymała napięcia. Sprawiała wrażenie, jakby doskonale rozumiała, co się stało, ale zarazem nie do końca dopuszczała do siebie prawdę. Bo czy inaczej opowiadałaby o kłótniach braci albo twierdziła, że boi się, by któryś nie wpadł bez zapowiedzi do domu? Pani Jonsen właśnie wracała z drewutni z wiązką drew na ramieniu. - To ty, Elise? Znalazłaś chwilę, żeby odwiedzić starą sąsiadkę? Elise uśmiechnęła się w odpowiedzi. Była przyzwyczajona do tego, że pani Jonsen zawsze jej wypomina rzadkie wizyty Sama nie pracowała już od wielu lat i zapomniała, co to

znaczy harować po dwanaście godzin w fabryce, a potem jeszcze zajmować się domem. Podobnie jak pani Evertsen zdołała odłożyć jakieś oszczędności. Żadna z nich nie miała dzieci, a ich mężowie zarabiali lepiej niż większość okolicznych mieszkańców. Pani Jonsen udało się nawet zatrzymać dom, kiedy owdowiała. Mówiono, że żąda od lokatorów wysokich opłat, dlatego też ciągle ktoś się wprowadzał i wyprowadzał, podobnie jak tam, gdzie mieszkała pani Zakariassen. Elise weszła do kuchni. Rozchodził się w niej cudowny zapach świeżych wypieków. Skąd pani Jonsen wzięła w tych czasach mąkę i cukier? Jajka, mleko i masło mogłaby, przy odrobinie szczęścia, dostać w Vøienvolden, oczywiście za jakąś niebotyczną sumę. A może pomagali jej znajomi? Na pewno miała jakieś oszczędności, ale że stać ją było na takie rzeczy? Pani Jonsen zaśmiała się. - Pewnie pachnie na całej ulicy? - Aż tak to nie, ale muszę przyznać, że równie wspaniałego zapachu nie czułam od lat. - Napiekłam ciastek dla misji, ale dam ci trochę dla dzieci. Teraz, kiedy Hugo i Jensine wyjechali na wieś, zostało ci tylko troje najmłodszych. I dobrze, przynajmniej będziesz miała trochę czasu dla siebie. Blada jesteś i chuda. - Wzięła polano z kosza i dołożyła do pieca. Elise usiadła na stołku, zdjęła kapelusz i rozpięła płaszcz. - Przyszłam zapytać o panią Zakariassen, naszą nową sąsiadką. Spotkałam ją... Nic więcej nie udało jej się powiedzieć. Pani Jonsen odwróciła się gwałtownie w jej stronę. - Słyszałaś? O jej mężu i synach? - Tak, spotkałam ją, wracając z miasta. Stała zapłakana. Pani Jonsen klasnęła w dłonie. - Biedaczka! Jak myślisz, poradzi sobie? - Mówiła pani, to znaczy mówiłaś... - Elise czasami zapominała, że powinna mówić pani Jonsen na ty, kobieta tak sobie życzyła. - Wydawało mi się, że zostało jej tylko tych dwóch synów, a pozostałe dzieci zmarły, troje na odrę i troje na cholerę? Tamta potrząsnęła głową. - Nie, Elise, musiałaś mnie źle zrozumieć. Straciła dwie córki, jedna rzeczywiście zmarła na cholerę, a jedna na odrę, ale zostali jej jeszcze Paul i Barbra. No i ma tego swojego stel- macha. Mówi, że to jej brat, ale i ja, i pani Olsen jesteśmy zdania, że te uściski, co od niego dostaje, to raczej braterskie nie są, jeśli wiesz, co mam na myśli. - To straszne, straciła na raz męża i dwóch synów.

Pani Jonsen zrobiła pełną dezaprobaty minę. - Oni gorzej cierpieli. - Wstrząsnęła się. - Pomyśl, tonąć w lodowato zimnej wodzie, a dokoła walą bomby! - Matka zawsze będzie rozpaczać po dzieciach, nawet jeśli były trudne. - Nie wiesz, o czym mówisz, Elise. To nie były takie aniołki jak twoje. Pili, kłócili się na okrągło, ciskali garnkami przez okno. Cud, że akurat nikt nie przechodził, bo mogłoby się to źle skończyć. - Ale sama się zastanawiałaś, czy sobie poradzi? - Ty też pewnie pogrążyłabyś się w smutku, gdyby Johan, Peder i Hugo zmarli? - Nie wiem, co bym zrobiła. Dlatego nie rozumiem ani pani Zakariassen, ani ciebie. Najpierw mówisz biedaczka, a za chwilę twierdzisz, że wcale tak bardzo nie cierpi. Pani Jonsen westchnęła ciężko i postawiła przed nią talerzyk z dwoma ciastkami. - Za mało wiesz o życiu, Elise. Siedzisz sobie zamknięta w domu i piszesz książki, a powinnaś pochodzić trochę tu i tam, pozaglądać do cudzych domów przed dziurkę od klucza. Przez całą drogę Elise myślała o tym, co powiedziała pani Jonsen. Może miała rację? Może faktycznie za mało wie o życiu? O dziewczętach pracujących w fabryce, o dorosłych kobietach i ich mężach, o dzieciach, dorastających chłopcach, Cyganach i tych, którzy się ich boją. Może nie byłoby takie głupie, gdyby rzeczywiście popracowała trochę jako nauczycielka. Dowiedziałaby się, jak wygląda życie dzieci z Sagene w tych ciężkich czasach.

2 Rozległo się pukanie do drzwi. Kristian obrócił się gwałtownie. To był Erlend. Przez ułamek sekundy Kristian miał nadzieję, że w drzwiach stanie siostra Sylvia. - Jak tam? - zapytał. - Ojciec zmarł dziś w nocy. - Przyjmij moje kondolencje. - Czuł się niezręcznie i nie bardzo wiedział, co ta śmierć tak naprawdę znaczy dla Erlenda. - Pogodziliśmy się. Poprosił mnie o wybaczenie za to, jak mnie traktował, i za to, że wyrzucił mnie z domu, kiedy nie zdałem egzaminu. - Cieszę się, że tam poszedłeś. - Ja też. Dziękuję ci. Kristian uśmiechnął się, wzruszony. - Co teraz zrobisz? - Zostanę z matką do pogrzebu, potem się zaciągnę. W połowie marca ma być kolejny pobór. Kristian spojrzał na niego z przerażeniem. - Jesteś pewien, że podlegasz obowiązkowi? Po tym wszystkim, co przeszedłeś? - To nie ma znaczenia, i tak zamierzam się zgłosić. Do obrony morskiej. - Naprawdę? Mimo że nas storpedowano? Erlend odpowiedział z uśmiechem: - A co, lepiej nam było na lądzie? Kristian wiedział, co ma na myśli. Nie chciałby ponownie przeżyć ani pobytu w obozie, ani ucieczki z niego. - A ty? Pozwolą ci zostać w tym pokoju jeszcze kilka dni? - Niestety, nie. Znaleźli nową pielęgniarkę, zaczyna już dziś wieczorem. - Możesz zamieszkać u nas. Rozmawiałem z matką. Kristian poczuł niewypowiedzianą ulgę. Nie bardzo wiedział, co ze sobą począć. Pewnie trochę czasu minie, nim pieniądze od pana Wang-Olafsena dotrą do banku w Grimstad, te pieniądze zaś, które pożyczył mu doktor z Øyslebø, prędko by się skończyły, gdyby musiał płacić za pokój w gospodzie. Poza tym musiał oddać dług naczelnikowi stacji. - Jak miło z jej strony. Nie chciałbym jednak przeszkadzać, dopiero co straciła męża. - Gdyby miała coś przeciwko, toby powiedziała. Płakała bardziej z radości, że w końcu się pogodziliśmy niż ze smutku po śmierci męża. Dopiero teraz zrozumiałem, jak ciężko

znosiła gniew między nami. Kristian potrząsnął głową. - Kobiety za rzadko dopuszcza się do głosu. Tak nie powinno być. Erlend uśmiechnął się. - Jest pewna różnica między kobietami i mężczyznami. Kobieta ma za miękkie serce, nie potrafi podejmować trudnych decyzji. Pomyśl, co by było, gdyby Rosją i Francją rządziły ko- biety, kiedy Niemcy wypowiedziały wojnę. Obaj zaśmieli się, ale zaraz znów spoważnieli. - Pogrzeb odbędzie się w przyszły piątek. Nie znajdę dla ciebie zbyt wiele czasu, muszę pomóc matce w załatwianiu różnych spraw, ale ty pewnie większość dnia spędzisz tutaj? Kristian przytaknął. - Jeśli nie na oddziale dziecięcym, to zapewne w pokoju pielęgniarek - dodał Erlend kąśliwie. Kristian poczuł ku swej wściekłości, że się rumieni. - Widziałeś ją? Siostrę Sylvię? - Tylko przelotnie. Muszę przyznać, że jest niezwykle piękna. Jeśli uda ci się ją złowić, to czapki z głów. - To nie takie proste. Chyba nie ma mężczyzny w tym mieście, który nie zwróciłby na nią uwagi. Jeśli się dowie, że mam jeszcze jedno dziecko z inną dziewczyną, na pewno nie będzie chciała mnie znać. A jeśli nawet, to jej rodzice nie będą chcieli. - No tak, istnieje takie ryzyko. Ciesz się chwilą! Przez ostatni rok zaznaliśmy niewiele radości z życia. Odwrócił się do wyjścia. - Mówiłem ci, gdzie mieszkamy. Do zobaczenia wieczorem. Wszedłszy do sali, Kristian zobaczył siostrę Sylvię przy łóżku Evelyn. Zmroził go strach. Czy coś się stało? Podszedł do niej, starając się stąpać jak najciszej. Kiedy usłyszała jego kroki, odwróciła ku niemu twarz, zatroskaną i bezradną, czerwoną z gorąca. - Jest tu o wiele za ciepło - westchnęła. - I brakuje powietrza. Wątpię, by było to dobre dla pacjenta, który ma trudności z oddychaniem. Wyprostowała się i spojrzała w stronę okna. - Mam taką ochotę trochę tu wywietrzyć, ale wiem, że mogę dostać za to ostrą reprymendę. Wiele przepisów budzi moje wątpliwości. Dlaczego pacjenci z bronchitem mają przez cały czas leżeć? Przecież wiadomo, że powinni odkasływać. Jestem pewna, że te

wszystkie ciepłe okrycia i ubrania też wcale im nie służą. Nagle Evelyn dostała ataku kaszlu. Siostra Sylvia pospieszyła do łóżka dziewczynki i wzięła ją na ręce. Kiedy atak minął, Evelyn spojrzała na Kristiana i uśmiechnęła się. - Tata? - Tak, Evelyn, tata jest przy tobie. - And sister Sylvia - dodała dziewczynka. Kristian i Sylvia roześmieli się. Nagle ktoś nacisnął klamkę. Sylvia pospiesznie położyła Evelyn i opatuliła ją porządnie. W drzwiach stanęła oddziałowa. Wolnym krokiem ruszyła przez salę, wzdłuż stojących w rzędzie łóżek, przypatrując się każdemu z pacjentów po kolei. Przy łóżku Evelyn zatrzymała się i z dezaprobatą zmarszczyła brwi. - Przykro mi, panie Sivertsen, ale nie może pan tu teraz przebywać. Wizyty są po południu. - Chciałem tylko sprawdzić, jak Evelyn czuje się po nocy - wymamrotał przepraszającym tonem. - Może pan zapytać o to w biurze. Zawsze udzielamy krewnym rzetelnych informacji. Wychodząc, usłyszał jeszcze ostry głos oddziałowej: - Proszę mi powiedzieć, siostro Sylvio, czy mi się wydaje, czy wyjmowała siostra dziecko z łóżka? Nie słyszał odpowiedzi. Sylvia dostała reprymendę, choć przecież próbowała tylko pomóc. Postanowił trochę się przejść. Nigdy wcześniej nie był w Grimstad ani w żadnym innym mieście na południu kraju. W powietrzu czuć było wiosnę, łagodny powiew z południa przypominał o nadchodzącym lecie. Gdyby nie strach o Evelyn, wszystko byłoby doskonałe. Wreszcie znajdował się z daleka od min i torped, przegrzanej maszynowni i lodowato zimnych wacht na pokładzie, a także straszliwego zgiełku ulic Nowego Jorku. Daleko za sobą zostawił ciemnicę w Jeddern, ucieczkę i noce w walących się stodołach, podczas których trząsł się z zimna i ze strachu, że w każdej chwili może zostać odkryty. Nawet jeśli ktoś powiadomi lensmana o ich obecnym miejscu pobytu, rodzina Erlenda, doktor 0ysleb0 i pan Wang- Olafsen z pewnością przekonają go, że dyrektor obozu zrobił poważny błąd. Jeśli pan Wang- Olafsen zagrozi podaniem sprawy do sądu i zawiadomieniem prasy, lensman zapewne zrobi

wszystko, co w jego mocy, by uniknąć skandalu. Nie, nie bał się lensmana i policji. Prawdziwe niebezpieczeństwo mogło go spotkać raczej podczas morskiej podróży do domu. Nawet poprzedniego wieczoru, kiedy poszedł na na- brzeże sprawdzić, czy znajdzie się dla nich miejsce na statku, usłyszał, że na wodach niedaleko Grimstad storpedowano dwa kutry Jakiś stary wilk morski powiedział mu, że od początku wojny dwadzieścia dwa norweskie statki zaginęły bez śladu, łącznie ponad trzysta osób na pokładzie. Norweskie straty i tak były niewielkie w porównaniu z resztą Europy. Setki tysięcy, jeśli nie milionów, żołnierzy oddało życie w okopach i na polu walki. Trudno to sobie nawet wyobrazić. Słabo mu się robiło, kiedy słuchał o kolejkach, nielegalnym handlu alkoholem i braku artykułów żywnościowych. W gazecie, znalezionej w parku, przeczytał o Henrym Fordzie i jego misji pokojowej. Nie odniosła ona, o ile Kristianowi było wiadomo, żadnych rezultatów. Ford przybył do Skandynawii, po czym położył się do szpitala w Kristianii, a dzień przed Wigilią zniknął po cichu, mimo że miał przewodniczyć siedmioosobowemu ko- mitetowi, który musiał pojechać do Sztokholmu bez niego. O takich rzeczach chcieli czytać ludzie, a nie o francuskich, rosyjskich i niemieckich żołnierzach, martwych i okaleczonych. Podążał w kierunku pagórków za miastem. Uliczki były wąskie i kręte, między budynkami tu i tam wznosiły się niewielkie skałki i głazy. Od czasu do czasu przystawał i kierował wzrok w stronę portu i dalej na morze, gdzie wyspy i wysepki niby żółwie nurzały się w lśniących w słońcu falach. Chętnie zamieszkałby w takim pięknym miasteczku jak to. Kiedy myślał o ponurych kamienicach na Grünerløkka i Sagene, o ciemnych podwórkach, gdzie dzieci musiały bawić się między śmietnikami, wychodkami i szarymi murami, ogarniało go przygnębienie. Szkoda, że nie wszyscy mogą żyć w takich warunkach jak mieszkańcy Grimstad, gdzie wiosenne słońce zagląda w okna i wieje świeża bryza od morza. Gdyby Evelyn mogła biegać po takich uliczkach, czuć na twarzy ciepło promieni słonecznych, dziś na pewno nie leżałaby chora. W bramie spotkał Sylvię i jakąś inną siostrę. - Czyż nie wspaniałą pogodę dzisiaj mamy? - wykrzyknęła radośnie siostra Sylvia. Druga pielęgniarka podała mu rękę na powitanie. - Słyszałam, że przyjechał pan ze stolicy i nigdy wcześniej nie był w Grimstad. Siostra Sylvia mówiła, że wybrał się pan na przechadzkę po mieście. Widział pan dom, w którym Henryk Ibsen napisał swój pierwszy dramat, „Katylinę”? Mieszkał tam od roku 1847 do 1850.

Siostra Sylvia roześmiała się. - Nie każdego interesuje literatura. Jej towarzyszka spojrzała na nią z oburzeniem. - Z pewnością każdego interesuje Henryk Ibsen. - Nie wiedziałem, że mieszkał w Grimstad - powiedział Kristian. - Może w którymś domu koło portu? - W budynku, w którym znajduje się apteka. Pracował jako pomocnik aptekarza. Masz wolne popołudnie - zwróciła się do Sylvii. - Może mogłabyś oprowadzić pana Sivertsena po naszym mieście? Musi zobaczyć przynajmniej domu sędziego! Siostra Sylvia uśmiechnęła się z zakłopotaniem. - Oczywiście. Jeśli tylko ma pan ochotę. Jeszcze pytasz!, powiedział Kristian w duchu. Radość rozpierała mu serce. Początkowo głównie milczeli. Już łatwiej było poprzedniego wieczoru, mimo że siedzieli przy jednym stole i od czasu do czasu ich spojrzenia się spotykały. Tyle chciał jej powiedzieć, ale nie wiedział, jak zacząć. Poza tym bał się, że może ją urazić, zranić czy rozczarować. - Zawsze mieszkałaś w Grimstad? - Tak. Moi dziadkowie z obu stron zajmowali się handlem drewnem, a ojciec był kapitanem, ale przestał pływać, kiedy statki przeszły na napęd parowy. Potem pracował w firmie dziadka, zawsze jednak tęsknił za życiem na morzu. - Gdzie mieszkacie? - W jednym z tych dużych białych domów koło portu. Nie śmiał spytać, czy dom należy do nich, czy też wynajmują mieszkanie. Handlarze drewnem bywali bardzo zamożni, może tak właśnie było w przypadku rodziny Sylvii. To by znaczyło, że nie ma u niej szans. Nie chciał, by zaczęła wypytywać go o jego rodzinę, powiedział więc pospiesznie: - To piękne miasto. Wydaje się takie czyste, przez te wszystkie białe domy. Natychmiast poczuł, że policzki płoną mu ze wstydu. Co ona sobie o nim pomyślała? Prawdziwy mężczyzna nie dba o to, czy miasto jest czyste, najważniejsze, żeby było w nim wystarczająco dużo barów i restauracji. Uśmiechnęła się. - Wszyscy przyjezdni mówią to samo, szczególnie ci ze stolicy. Przyjaciele moich rodziców mieszkają w Kristianii, przy Oscarsgate. Kiedy dzieci wyprowadziły się z domu,

uznali, że dom jest dla nich o wiele za duży i teraz marzą, by zamieszkać tutaj, w jednym z tych białym drewnianych domów. Mówią, że w stolicy jest za dużo automobili. Przynajmniej raz w tygodniu jedzą obiad w restauracj i w centrum, wiedzą więc, o czym mówią. Wspominali chyba o tysiącu pojazdów. Czy to naprawdę możliwe? Kristian nie miał pojęcia, ile automobili jeździ teraz ulicami Kristianii, ale taka liczba wydawała się stanowczo za wysoka. Przecież dopiero niedawno automobile w ogóle się pojawiły. - Nie wiem. Długo nie było mnie w domu. Zaśmiała się. - Zapomniałam. Często chodziłeś do teatru? - Nie, woleliśmy kinematograf. Tak naprawdę właściwie nigdy nie miał okazji być w teatrze. Pan Wang-Olafsen raz go zaprosił, ale następnego dnia miała być klasówka z rachunków i musiał się przygotować. - Szczęściarz z ciebie, że pozwalali ci chodzić do kinematografu. Mama i tata uważają, że to prostacka rozrywka. Kiedy latem byliśmy w Kristianii, zabronili mi tam chodzić, chociaż mam prawie dwadzieścia lat. Kristian coraz bardziej tracił odwagę. Było oczywiste, że on i Sylvia należą do dwóch odmiennych światów. Jej rodzice nigdy nie pozwoliliby jej zadawać się z chłopakiem z rodziny robotniczej. Nawet nie śmiał myśleć, co by było, gdyby dowiedzieli się, że jego ojciec utopił się po pijaku i że w dodatku był Cyganem. - Co powiedzieli, kiedy postanowiłaś zostać pielęgniarką? - Nie byli zachwyceni. Mam się tym zajmować tylko do chwili zamążpójścia. - Zdecydowali też, za kogo masz wyjść? - Tak, za syna jednego ze współpracowników ojca. Spojrzał na nią z przerażeniem. - Powiedziałaś tak?. Wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się. - Chyba nie zauważyłeś pierścionka na moim palcu. Noszę go razem z innym, żeby nie było tak bardzo widać. Powiedziałam rodzicom, że jestem jeszcze za młoda i, póki nie skończy się moje lato, chcę żyć wolna jak motyl. - A kiedy się skończy? - Chyba kiedy poczuję się dorosła. - Spuściła wzrok. Nie mógł powstrzymać uśmiechu. - Odnoszę wrażenie, że nie cieszysz się zbytnio na tę chwilę.

- Bo tak jest. - Nagle zaśmiała się i wykonała kilka tanecznych kroków. - Ale na razie nie zamierzam się tym przejmować. Teraz mamy lato, a ja wciąż jestem młoda. - Lato? - zaczął się śmiać. - Dopiero marzec! - Dla mnie to już lato. Chodź, biegniemy! Znów się zaśmiał. Jej dobry humor był zaraźliwy. Uliczka wiła się w dół zbocza, w prawo, w lewo, ciasna, nieprzewidywalna. Nagle Sylvia przystanęła. W ich stronę zmierzało dwóch młodych mężczyzn pogrążonych w poważnej rozmowie. Obaj mieli na sobie surduty, cylindry, lśniące buty o ostrych czubkach, a w ręku laseczkę. - To mój narzeczony - powiedziała cicho. Mężczyźni zatrzymali się. - Sylvia? Co ty tu robisz? Nieznajomy przebiegł spojrzeniem po zniszczonej kurtce Kristiana, przetartych spodniach i schodzonych trzewikach, które dostał od naczelnika stacji. - To ojciec jednego za moich pacjentów. Idziemy do apteki po lekarstwo dla jego chorej córeczki, muszę mu towarzyszyć, inaczej nie zechcą wydać leku. Strojniś chyba uwierzył. - Rozumiem. - Skinął Kristianowi głową. - W takim razie życzę, by córka prędko wróciła do zdrowia. Do zobaczenia, moja droga. - Uchylił cylindra i ruszył dalej wraz że swym to- warzyszem. Kristian i Sylvia szli przez chwilę w milczeniu. W końcu nie wytrzymał i zapytał: - Dlaczego skłamałaś? Byłby zły, gdybyś mu powiedziała, że oprowadzasz mnie po mieście? - Uznałby to za dziwne. - Z powodu mojego ubrania?- Nie, nie, skąd. Po prostu takie rzeczy nie należą do obowiązków pielęgniarki. - Nie musisz się tłumaczyć, Sylvio. Od razu widać, że pochodzi z bardzo dobrej rodziny. Pewnie wstyd ci było, że prowadzasz się z jakimś ubogim marynarzem. - Mój ojciec też był marynarzem. - Kapitanem. - Ty też możesz nim zostać. Od czegoś trzeba zacząć. Uśmiechnął się. - Ty i ja należymy do dwóch różnych światów. Możemy rozmawiać, spacerować, śmiać się. W trosce pochylać się nad łóżkiem Evelyn, ale i tak dzieli nas prawdziwy ocean.

Nie odpowiedziała. Światło bijące z jej twarzy przygasło. Przed długą chwilę szli obok siebie, nic nie mówiąc. Wreszcie spojrzała na niego i powiedziała: - Opowiedziałam ci sporo o sobie, ale o tobie nie wiem nic, tylko tyle, że ożeniłeś się z Amerykanką i że masz z nią córkę. Kristian zapatrzył się przed siebie. - Jeśli opowiem ci swoją historię, pewnie nie będziesz chciała dalej spacerować w moim towarzystwie. Zaśmiała się. - Nie sądzę. Nie wyglądasz jak przestępca. - Nie, nie popełniłem żadnego przestępstwa. Nauczono mnie odróżniać dobro od zła, próbuję żyć według tych zasad, ale i ja nieraz uległem pokusie. - Jesteś przystojny, kobietom podobają się tacy mężczyźni jak ty. Poza tym mówią, że marynarz ma żonę w każdym porcie. - Aż tak źle nie jest. Trzymałem się z daleka od tych miejsc, które tak chętnie odwiedzało wielu członków załogi. Sam nie wierzył, że tak otwarcie opowiada o swoim życiu jej, zupełnie obcej dziewczynie, w dodatku pochodzącej z zamożnej rodziny. - Nigdy nie byłeś w takim miejscu? - Nie. Pamiętam, że raz miałem ochotę, ale akurat tego dnia dowiedzieliśmy się, że wybuchła wojna. Wybrałem towarzystwo Bosmana, który trzymał Biblię pod poduszką. - W takim razie nie rozumiem, czemu powiedziałeś, że nie będę chciała dłużej z tobą spacerować, kiedy poznam twoją historię. - Mam jeszcze jedno dziecko. Sześcioletniego chłopca. - Wreszcie to powiedział. Czuł się, jakby rzucił bombę. Zerknęła prędko na niego i roześmiała się. - Żartujesz. To niemożliwe. - Mam dwadzieścia jeden lat, urodził się, kiedy miałem piętnaście. Opowiedział o Svanhild, o spotkaniach religijnych i kaznodziei, który przeraził ich śmiertelnie, kiedy kometa Halleya zbliżała się do Ziemi. Svanhild tak się przestraszyła, że nie chciała dłużej chodzić na spotkania. - Ale reakcji rodziców bała się niemniej niż komety i namówiła mnie na ucieczkę - zakończył. Sylvia nie powiedziała ani słowa. Wyglądała na bardzo poruszoną.

- Mówiłem, że nie będziesz chciała dłużej ze mną spacerować. - Nie osądzam cię. Jestem tylko przerażona. - Chcesz poznać resztę? Będziemy mieć to z głowy. Przytaknęła. W dużym skrócie opowiedział, co działo się potem - o ucieczce, chacie w Traudalen, narodzinach dziecka i śmierci Svanhild, walce o życie dziecka i własne. Najtrudniej mu było opowiedzieć o Eleonore, o tym, jak pozwolił jej o sobie decydować, jak zgodził się zostawić Halfdana i wyjechać do Ameryki. Był pewien, że teraz Sylvia zacznie nim gardzić. Potem opowiedział też o samotnej wędrówce ze Spokane do Seattle, życiu na morzu, ataku na statek, podróży do Nowego Jorku i spotkaniu z Eleonore i Evelyn. Wyjaśnił, jak to się stało, że znalazł się na zachodnim wybrzeżu Norwegii, sam z dzieckiem. Kiedy skończył, zapadło milczenie. Odważył się spojrzeć na Sylvię. Po jej radosnym nastroju nie został ślad. Była wyraźnie wstrząśnięta. - Nie powinienem był ci tego mówić. - Nieprawda. Znów zapadła cisza. - Pewnie mną gardzisz. Rozumiem. - Nie gardzę tobą. Potrzebuję trochę czasu, by to wszystko przyswoić. Nie wiem zbyt wiele o życiu, ale gdybym przeczytała twoją historię w jakiejś książce, nie wierzyłabym, że wydarzyła się naprawdę. Jak twoi rodzice to przyjęli? To musiał być dla nich ciężki cios. - Opowiedziałem ci o swoim życiu od chwili, gdy skończyłem czternaście lat. Nic nie mówiłem o dzieciństwie, wydaje mi się jednak, że już ci wystarczy. - Nie. Jeśli mam zrozumieć, muszę wiedzieć wszystko. - To krótka historia. Mój ojciec najpierw był marynarzem, potem pracował w fabryce, utopił się po pijaku. Jego ojciec z kolei był Cyganem, włóczęgą. Nigdy go nie widziałem, nasza rodzina w ogóle nie utrzymywała z nim kontaktów. Mimo to policja w Stavanger dowiedziała się jakoś o nim i musiałem zapłacić za jego czyny. Między innymi dlatego właśnie zamknięto mnie w Jeddern. Matka pochodziła z Ulefoss w Telemarku, przeniosła się do Kristianii, gdzie pracowała w fabryce. Urodziła czworo dzieci, dostała suchot, ale wyzdrowiała i ponownie wyszła za mąż, za urzędnika. Moja najstarsza siostra, Elise, zajmowała się nami, całą trójką i jeszcze jednym osieroconym chłopcem. Bez niej skończylibyśmy w rynsztoku. Dzisiaj jest pisarką i żyje szczęśliwie ze swoim Johanem. Dotarli do portu. Przystanęli i zapatrzyli się na morze.

Sylvia głośno westchnęła. - Teraz widzę, że żyję jak jakiś pasożyt, roślina cieplarniana, nieświadoma istniejącego w świecie cierpienia. - Nie wybieramy rodziny, w której przychodzimy na świat. - Nie, ale możemy wybrać, czy chcemy żyć z zamkniętymi, czy z otwartymi oczami. Odwróciła się. Jej twarz była szczera i bezbronna. - Wiesz, Kristian? Moje życie chyba nie będzie takie samo po tym, co mi dziś opowiedziałeś. Uśmiechnął się. Miał straszną ochotę pogłaskać ją po policzku, ale nie śmiał. - Ależ oczywiście, że będzie takie samo. Może jednak, kiedy czasem usłyszysz o jakimś człowieku różnym od tych, z którymi obcujesz na co dzień, pomyślisz o mnie. Potrząsnęła głową. - Nie, nie chcę dłużej żyć z zamkniętymi oczami. Jesteśmy mniej więcej w tym samym wieku. Ty tyle przeżyłeś, a moje życie właściwie jeszcze się nie zaczęło. Ty jesteś dorosły, a ja jestem dzieckiem. - Chyba się nie doceniasz. - Nie, jestem wobec siebie uczciwa. Cieszę się, że cię spotkałam. W wieczornej modlitwie wspomnę o Evelyn, będę o was myśleć, kiedy już wyjedziecie. - Uśmiechnęła się. - Ale, choć z całego serca pragnę, by Evelyn jak najszybciej wyzdrowiała, cieszę się, że jeszcze trochę tu zostaniecie. Mogę się wiele od ciebie nauczyć.

3 Dom rodziców Erlenda leżał niedaleko domu sędziego. Był dobrze utrzymany i niedawno pomalowany, na drzwiach lśniła miedziana kołatka, a w oknie po lewej stronie wisiały sztywno wykrochmalone śnieżnobiałe zasłonki i stała piękna porcelanowa lampa. Otworzył Erlend, pewnie na niego czekał. - Zjawiasz się w odpowiedniej chwili. Obiad gotowy. Erlend zaprowadził go do jadalni, niewielkiej, ale ciepłej, przytulnej i ładnie urządzonej. Kobieta w średnim wieku podeszła do Kristiana, wyciągając ku niemu dłonie. - A więc to jest przyjaciel Erlenda. Witamy w naszych skromnych progach. Erlend wiele mi o panu opowiadał. - Nie mów do niego pan - zaprotestował Erlend. - Niech czuje się jak u siebie w domu. Kristian uśmiechnął się z zakłopotaniem. - Proszę mówić tak, jak pani odpowiada najbardziej. Przykro mi, że przeszkadzam akurat teraz, tuż po śmierci ojca Erlenda. Proszę przyjąć wyrazy współczucia. - Dziękuję. - Oczy zaszły jej łzami. - Modliłam się, by Erlend jeszcze zdążył się z nim zobaczyć, by pogodzili się przed śmiercią. Moje prośby zostały wysłuchane. Jedynie kobieta, która sama przeżyła to, co ja, potrafi zrozumieć, co to znaczy, kiedy mąż i syn żyją w niezgodzie. Erlend mówił, że to ty przekonałeś go do przyjazdu, nie potrafię wyrazić, jak bardzo jestem za to wdzięczna. Podeszła do stołu i zaczęła poprawiać serwetki, zapewne, by ukryć łzy. - Mój mąż od dawna chorował, pragnął już tylko odpoczynku. Cieszę się, że już dłużej nie cierpi. Mam tutaj wielu przyjaciół oraz brata i siostrę. Są zdrowi i w pełni sił, nie zostanę więc sama. - Przesunęła łyżkę i uśmiechnęła się. - Siadajcie do stołu, zadzwonię na służącą. Dostali klopsiki w sosie, gotowane kartofle i jarzynkę z kapusty. Kristian nie przypominał sobie, by jadł coś równie smacznego od czasów, kiedy mieszkał u Wang-Olafsena. Na deser był pudding ze śmietaną i marmoladą jabłkową. Nałożył sobie porządną porcję. Wiedział, że to niezbyt kulturalne, ale nie mógł się powstrzymać. Poza tym matka Erlenda przez cały czas trwania obiadu proponowała mu dokładkę i ciągle pytała, czy aby na pewno się najadł. Podczas gdy jedli, opowiadała o życiu w Grimstad, o sąsiadach i znajomych, stowarzyszeniu misyjnym. Aby zebrać pieniądze dla biednych, jego członkinie robiły na drutach i urządzały bazary, a dochód przeznaczały dla biednych. - W tym roku wysłałyśmy rękawice, skarpety i szaliki ludziom dotkniętym przez wojnę -

dodała. - To straszne, co się dzieje w Europie. Wy dwaj długo żyliście odcięci od świata, by- liście uwięzieni, potem się ukrywaliście, niewiele wiecie na ten temat. Nam przekazują informacje marynarze, którym udało się dotrzeć cało do domu. Bardzo wiele norweskich statków zostało zatopionych. Nasz najbliższy sąsiad mówił, że połowa wszystkich storpedowanych jednostek to jednostki norweskie! Jak myślicie, z czego to wynika? - Może z tego, że Norwegia ma więcej statków niż inne kraje? - zaproponował Kristian. Z namysłem skinęła głową. - Niedawno jakiś holownik dotarł do Kristiansand po straszliwej podróży przez Morze Północne, przez obszar, po którym krążą łodzie podwodne. Złapał ich sztorm, fale były ogromne, woda wdarła się na pokład. Członkowie ośmioosobowej załogi przez kilka dni w ogóle nie spali. Musieli zrobić prowizoryczny ster, ze starego trapu, o ile dobrze pamiętam. W dodatku przez cały czas towarzyszył im strach, że w każdej chwili może ostrzelać ich jakiś torpedowiec! Niesamowite, ile potrafią wytrzymać ludzie morza. - Zwróciła się do syna: - Kiedy pastor Brøgger był u mnie ostatnio, zaproponował, byś na nowo przystąpił do egzaminu z teologii. Jego zdaniem nie powinieneś rezygnować, kiedy tak mało ci brakuje. Erlend potrząsnął głową. - Doszedłem do wniosku, że nie nadaję się na pastora. Kiedy patrzyłem, jak statek idzie na dno, jak zrozpaczeni, ranni ludzie toną w lodowatej wodzie, krzycząc ze strachu przed śmiercią, zacząłem wątpić w istnienie Boga. Próbowaliśmy ich uratować, ośmiu nam się udało, ale więcej nie zdążyliśmy, poszli pod wodę. To byli zwykli ludzie, jak ty i ja, ojcowie, mężowie, tęskniący za żonami, marynarze od zawsze pracujący na morzu, którzy nigdy nikomu nie wyrządzili krzywdy. Jak Bóg może pozwalać na coś takiego? Matka patrzyła na niego w milczeniu. W końcu powoli pokiwała głową. - Rozumiem cię, ja jednak wierzę, że Bóg istnieje i jest równie zrozpaczony jak my. Może akurat w tym momencie przegrał walkę z mocami Zła, lecz w końcu zwycięży. Erlend odpowiedział dopiero po chwili. - Zobaczymy. Najpierw zamierzam odsłużyć swoje. Zrobię wszystko, by położyć kres temu obłędowi. Kobieta nic nie powiedziała, Kristian widział jednak, że jest bardzo zmartwiona. Właśnie straciła męża, teraz musiała liczyć się z kolejną stratą. Dziwił go nieco jej spokój i opanowanie. Na pewno była przygotowana na to, że zostanie sama, ale mimo wszystko musiało to być trudne. A teraz, jeśli Erlend wyjedzie, znowu czeka ją samotność. Tylko ona i służąca w całym domu. Pomyślał o Elise. Ona też lubiła mieć wokół siebie wszystkich najbliższych, mówiła, że nie zniosłaby, gdyby ich zabrakło. Pomyśl

tylko, wracać do pustego domu? Nie mieć z kim porozmawiać, podzielić się myślami? Śmiał się z niej, kiedy tak mówiła. Ich dom zawsze był pełen, taka sytuacja raczej jej nie groziła. A kiedy jej dzieci się wyprowadzą, pewnie przygarnie jakieś kolejne. Matka Erlenda chyba różniła się od Elise. Będzie siedzieć sama na kanapie, robić na drutach skarpetki i rękawiczki dla dzieci z ubogich rodzin. Kristian uważał, że Erlend powinien pójść za radą pastora i przystąpić powtórnie do egzaminu. Jeśli tego nie zrobi, wszystkie lata nauki pójdą na marne. Nawet jeśli czasem wątpił w istnienie Boga, to pewnie nie byłby jedynym pastorem, któremu się to zdarza. Następnego dnia z radością wyruszał do szpitala. Chociaż dzień wcześniej najadł się, dostał własny pokój, cichy i przytulny, nie mógł zasnąć. Wciąż wracał myślami do rozmowy z Sylvią. Targały nim sprzeczne uczucia. Wiedział, że między nimi nic nie może się wydarzyć, ale zakochał się, beznadziejnie i nieprzytomnie. Na samą myśl o niej serce biło mu szybciej w piersi. Nie pamiętał, by kiedykolwiek czuł coś podobnego do jakiejś dziewczyny. Owszem, był zakochany w Svanhild, ale w zupełnie inny sposób. Wtedy po raz pierwszy trzymał dziewczynę za rękę, był taki niewinny i niedoświadczony. Eleonore w ogóle nie brał pod uwagę. To, co się wydarzyło miedzy nimi, nie miało nic wspólnego z miłością. To było czyste pożądanie, nieodparte pragnienie posiadania jej ciała. Kiedy zachorowała podczas podróży przez ocean, zmuszał się do opieki nad nią, nie budziła w nim czułości ani współczucia. A kiedy jej ojciec wygonił go z domu, wcale nie martwiła go utrata Eleonore, zastanawiał się raczej, jak sobie poradzi bez pieniędzy, pracy i dachu nad głową. Matka Erlenda zachowywała się równie przyjaźnie jak poprzedniego dnia. Powiedziała, że cieszy się na jego powrót wieczorem. Kiedy wychodził, Erlend posłał mu wymowny uśmiech. - Nie ciesz się tak. Sam powiedziałeś, że cię nie zechce, kiedy pozna całą prawdę o tobie. - Już ją zna. Wczoraj jej powiedziałem. Erlend uniósł brwi ze zdumieniem. - Wszystko? O Halfdanie też? - Tak. Była wstrząśnięta, ale nie potępiła mnie. Bardziej zajmowało ją to, że tak mało przeżyła w porównaniu ze mną. Erlend zrobił poważną minę. - Wygląda na to, że jest w tobie równie mocno zakochana jak ty w niej. Wczoraj rano radziłem ci, żebyś cieszył się chwilą, ale widzę, że to może się skończyć w bardzo smutny

sposób, choć, oczywiście, życzę ci jak najlepiej. - Z powodu jej rodziców, to masz na myśli? - Spytałem matkę, co wie o rodzinie Sylvii i dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, kim oni są. Nie wiem, czemu od razu nie skojarzyłem. Jej dziadek był jednym z najzamożniejszych i najbardziej wpływowych obywateli miasta. Ostatnio interesy idą im trochę gorzej, tak jak wszystkim rodzinom, które zbudowały majątek na handlu drewnem, ale usilnie próbują zachować fasadę i nadal tworzą mały bogaty klan, a ich córki i synowie pobierają się wewnątrz tego ścisłego kręgu. - Uważasz, że to niemożliwe, by zaakceptowali kogoś takiego jak ja? Erlend zaczął się śmiać. - Znasz ją dopiero od dwóch dni! - Mnie wystarczy. - Nie wiedziałem, że jesteś taki romantyczny. - Ja też nie. - Odwrócił się w stronę wyjścia. - Może powinienem ci pomóc przy przygotowaniach do pogrzebu, ale... - Nawet o tym nie myśl, pomogą nam znajomi i rodzina. Pozdrów ode mnie Evelyn. Kiedy wyzdrowieje, musisz ją do nas przyprowadzić. Matka się ucieszy. Jej największym marzeniem jest, żebym się ożenił i dał jej wnuki. Nie śmiał wejść do sali po tym, jak dostał reprymendę od oddziałowej. Zaczął chodzić w tę z powrotem po podwórzu, w nadziei, że Sylvia go zobaczy. Zatrzymała go jakaś siostra. Nigdy wcześniej jej nie widział. - Potrzebuje pan pomocy? - Moja córka leży na oddziale dziecięcym, chciałbym się dowiedzieć o jej stan. - Jest pan ojcem Evelyn, prawda? Skinął głową i spojrzał na nią w oczekiwaniu. Czyżby coś wiedziała? - Miałam dyżur do późna. Oddychała z trudem, gorączkowała i brzydko kaszlała. Chyba musi być pan przygotowany na to, że wdały się suchoty. To było jak cios pięścią między oczy. A wczoraj wydawało się, że wszystko zmierza ku lepszemu. Sylvia wzięła ją na ręce, Evelyn uśmiechnęła się do niego i powiedziała tata i kilka słów po angielsku. Śmiali się razem z Sylvią, której wcale nie martwił stan dziewczynki, wspomniała tylko, że nie zgadza się z metodami leczenia obowiązującymi w szpitalu. Pielęgniarka musiała zauważyć jego przerażenie, bo dodała pospiesznie: - Idę właśnie na oddział dziecięcy, wiem, że oddziałowa musiała wyjść na chwilę. Proszę

ze mną, może uda się panu wejść. Zobaczył Sylvię, kiedy tylko przestąpił próg. Odwróciła się w ich stronę. Jej twarz pojaśniała, a potem spłonęła rumieńcem. Uśmiechnął się, a ona również odpowiedziała uśmiechem. Pielęgniarka, z którą przyszedł, pospieszyła przodem i chyba nie zauważyła, co się dzieje. Przystanęła przy łóżku Evelyn i pochyliła się nad chorą. Kristian podszedł bliżej. Spojrzała na niego z zatroskaną miną. - Proszę spojrzeć, jaka gorąca i jak ciężko oddycha. Serce mu się ścisnęło. Evelyn leżała z zamkniętymi oczami, policzki miała rozpalone. Słyszał, jak z trudem łapie oddech. - Mogę posiedzieć przy niej przez chwilę? Pielęgniarka rozejrzała się, po czym skinęła głową. - W razie czego przyjdę i dam panu znak. Potem zamieniła jeszcze kilka słów z Sylvią i wyszła. Sylvia podeszła bliżej. Ich spojrzenia spotkały się, splotły ze sobą ciasnym węzłem. Kristian czuł, jak wali mu serce, mocno i szybko. W głowie mu się kręciło. - Dobrze spałeś? Skinął głową, choć nie była to prawda. Tak wiele chciał jej powiedzieć, lecz nie znajdował słów. Rzuciła prędkie spojrzenie w stronę drzwi, po czym zdjęła z Evelyn część ciężkich gorących okryć i wzięła ją na ręce. Dziewczynka obudziła się i zakaszlała. - Potrzymaj ją przez chwilę - powiedziała, podając mu ją. Pospieszyła do okna i otworzyła je na całą szerokość. Nawet tam, gdzie stał, czuł, jak powietrze nagle robi się lżejsze, znika ciężki zaduch. - Hej, Evelyn - szepnął dziewczynce do ucha. - Niedługo wyzdrowiejesz i zamieszkasz razem z tatą. Będziesz mogła spać w moim łóżku, tak jak na statku i w domu Bjørna i Ellinga. Nie wiedział, czy pamięć małego dziecka sięga tak daleko, ale miał nadzieję, że słowa podziałają kojąco. Z uśmiechem przytuliła policzek do jego twarzy. Pewnie myślała, że ją zostawił, kiedy go zatrzymano w Jeddern i musiała mieszkać u obcych ludzi. Słyszała jednak, jak z rozpaczą krzyczy Nie!, może zrozumiała, że nie mógł nic na to poradzić. -Moje słoneczko. Kiedy wyzdrowiejesz, pojedziemy do Halfdana, twojego braciszka. - I do Elise - dodała.