Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 040 853
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań642 619

James Eloisa - Jej własny książę

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

James Eloisa - Jej własny książę.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse J
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 851 osób, 561 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 360 stron)

James Eloisa Księżna w desperacji 06 Jej własny książę Miłość odbiera mężczyźnie rozsądek – o czym zimny książę przekonuje się na własnym sercu… Od pierwszego spotkania książę Villiers jest pewien, że żadna kobieta nie nadaje się lepiej na jego żonę niż piękna i inteligentna Eleonora. Do chwili gdy poznaje Lisette, księżniczkę, która nie dba o maniery i konwenanse... Co wybrać: rozsądek czy namiętność? Dopiero gdy jego sercowe rozterki wywołają skandal, książę zrozumie, czym powinien się kierować. A pojedynek w obronie honoru kobiety, którą kocha, uświadomi mu, że walka nie jest największym ryzykiem dla mężczyzny…

1 Rzymskie laźnie w Londynie Bal wydany przez księinę Beaumont w celu zebrania środków na renowacje łaźni 14 czerwca 1784 roku Książę musi gdzieś tu być - oznajmiła pani Bouchon, z domu lady Anna Lindel, ciągnąc za sobą starszą siostrę niczym dziecięcą zabawkę na kółkach. - I dlatego musimy zachowywać się jak psy myśliwskie? - spytała lady Eleonora przez zaciśnięte zęby. - Obawiam się, że Villiers wyjdzie, zanim go znajdziemy. Nic mogę pozwolić, byś straciła kolejny wieczór na pogawędki z czcigodnymi matronami. - Lord Killigrew oburzyłby się za nazwanie go czcigodną matroną - zaprotestowała Eleonora. - Nie tak szybko, Anno! - Killigrew nie jest odpowiednim kandydatem. Ma córkę w twoim wieku. - Siostra skręciła za narożnik i zerknęła na grupę arystokratów. - Nie znajdziemy Villiersa w tym gnieździe wigów. Nie wygląda na jednego z nich. Ruszyła w przeciwnym kierunku. Lord Thrush coś do nich zawołał, ale Anna nawet się nie zatrzymała. Eleonora bezradnie pomachała im dłonią. - Wszyscy wiedzą, że Villiers przyszedł na bal tylko po to, by się z tobą spotkać - powiedziała Anna. - Przez ostatnie pół godziny

usłyszałam to od co najmniej trzech osób, więc byłoby uprzejmie z jego strony, gdyby nie krył się po kątach. - To prawda. Bo teraz wszyscy już widzą, że jestem zdesperowana i za wszelką cenę chcę go znaleźć - warknęła Eleonora. - Nikt tak nie pomyśli, zważywszy, w co się ubrałaś - rzuciła siostra przez ramię. - To pewne. Byłabym zdziwiona, gdyby ktoś uznał, że się interesujesz księciem, a co dopiero, że jesteś zdesperowana. Eleonora wyrwała rękę z dłoni siostry. - Jeśli nie podoba ci się moja suknia, to mi to powiedz. Nie musisz być grubiańska. Anna odwróciła się na pięcie i oparła ręce na biodrach. - Jestem obccsowa, ale nie grubiańska. Grubiaństwem byłoby powiedzieć, że na pierwszy rzut oka każdy rozsądny dżentelmen uznałby cię za nudną starą babę, a nie pannę na wydaniu. Eleonora zacisnęła dłonie, aby powstrzymać się od rękoczynów. - Za to ty - odparowała - wyglądasz prawie jak kurtyzana. - Pozwól, że ci coś przypomnę. Moje niedawne zamążpójście dowodzi, że ponętny wygląd jest skutecznym orężem. Twoja suknia ma rękawy do łokci. I to z falbankami - dodała Anna z niesmakiem. - Co najmniej od czterech lat nie nosi się takich fasonów. Już nie wspomnę, że togi są de rigueur, bo gospodyni prosiła o przyjście na bal w kostiumach. - Nie włożyłam togi, bo nie jestem tresowanym pieskiem - odparła Eleonora. - A jeśli uważasz, że lepiej ci w takiej szacie przewieszonej przez jedno ramię niż mnie w moich falbankach, to się grubo mylisz. - Nie chodzi o mnie. Tylko o ciebie. O ciebie. Nie możesz ubierać się przez resztę życia w niemodne stroje tylko dlatego, że przeżyłaś zawód miłosny. Jeśli to zdanie zabrzmiało jak banał, to wyłącznie przez to, że twoje życie zamienia się w banał, Eleonoro. - Moje życie jest banalne? Eleonora poczuła drapanie w gardle, co zwykle poprzedzało płacz. Przez całe lata wybuchały między nimi zajadłe sprzeczki, które traktowały jak rozrywkę, ale najwyraźniej wyszła z wprawy. Dwa

tygodnie temu odbył się ślub Anny, a ponieważ trzecia z siostr, naj- młodsza, była jeszcze dzieckiem, Eleonory nie miał kto zadręczac. Twarz Anny złagodniała. - Spójrz na siebie, Eleonoro. Jesteś piękna. Albo przynajmniej byłaś piękna, zanim... - Nic nie mów - przerwała jej Eleonora. - Nic nie mów. - Czy przyjrzałaś się dzisiaj swojej fryzurze? Oczywiście, że tak. Prawdę mówiąc, czytała książkę, gdy służąca układała jej włosy, ale zerknęła przecież do lustra, zanim wyszła z po- koju. - Rackfort zadała sobie wiele trudu, żeby zakręcić te loki - powiedziała Eleonora, ostrożnie dotykając napuszonych loków zwisających po obu stronach twarzy. - W tej fryzurze twoje policzki wydają się pucołowate, Eleonoro. Jak u grubaski. - Nie jestem gruba - broniła się Eleonora, wciągając głęboki haust powietrza, by się uspokoić. - Przed chwilą mówiłaś, że wyglądam staromodnie, a loki to przecież najmodniejsza fryzura. - Najmodniejsza to gruba przesada - zauważyła Anna, dźgając loki palcem. - A poza tym Rackfort użyła tyle pudru, że nic więcej nie widać. Na miłość boską, nie zauważyłaś, że wzięła jasnobrązowy puder, chociaż masz kasztanowe włosy? Tam gdzie się wytarł, powstały dziwaczne smugi. Jak na wydeptanym dywanie. Nikt by nie pomyślał, że to ty jesteś piękniejsza z nas dwóch. Albo że jesteś piękniejsza od matki, gdy była młoda. - Nieprawda! - Prawda - nie dawała za wygraną siostra. - Zaczynam się zastanawiać, dlaczego matka, która tak się chlubi swoją wspaniałą przeszłością, pozwala ci się ubierać jak matronie. - Czy twoja zgryźliwość jest skutkiem małżeństwa? - zapytała Eleonora, wpatrując się w siostrę. - Wyszłaś za mąż zaledwie dwa tygodnie temu. Jeśli to konsekwencja ślubu, wolę go uniknąć. - Małżeństwo daje mi czas na przemyślenie wielu spraw -uśmiechnęła się zagadkowo Anna. - W łóżku.

- Szczerze ci współczuję, jeśli masz w łóżku czas na rozmyślanie o mojej garderobie, nie mówiąc już o wątpliwych umiejętnościach fryzjerskich Rackfort - stwierdziła cierpko Eleonora. Anna wybuchnęła śmiechem. - Po prostu nie rozumiem, dlaczego ubierasz się jak pozbawiona gustu cnotka, chociaż w gruncie rzeczy jesteś zupełnie inna. - Nie jestem... - Eleonora zarumieniła się złapana w sidła. -Ani nie rozumiem, dlaczego zawracasz sobie głowę moją osobą, kiedy niezwykle przystojny pan Jeremy Bouchon domaga się twojej uwagi. - Prawdę mówiąc, rozmawialiśmy o tobie. W wolnej chwili, że tak powiem. - Niemożliwe! - Oboje zgadzamy się co do tego, że mężczyźni widzą tylko twój niemodny strój. Jeremy mówi, że nigdy nawet nie przyszło mu do głowy, żeby się do ciebie zalecać. Myślał, że jesteś dziwaczką, zbyt świętoszkowatą i wyniosłą, żeby go zauważyć. To o tobie, Eleonoro! Pomyślał tak o tobie. Co za nieporozumienie! Eleonora powstrzymała się od wyrażenia opinii na temat swojego szwagra. - Jesteśmy na balu - zauważyła. - Czy nie byłoby lepiej, gdyby podzielił się z tobą swoimi przemyśleniami później, w domowym zaciszu? - Żadna z obecnych tu kobiet nie ma takich oczu jak ty, Eleonoro - mówiła dalej Anna, całkowicie ignorując jej wcześniejszą wypowiedź. - Ich ciemny błękit jest naprawdę niezwykły. Chciałabym mieć takie oczy. W dodatku są lekko skośne. Pamiętasz te bezsensowne wiersze, w których Gideon porównywał twoje oczy do wzburzonego morza i do jaskrów na łące? - Nie do jaskrów - poprawiła Eleonora. - Raczej do polnych dzwonków, chociaż to bez znaczenia. - Twoje usta są tak piękne jak kilka lat temu. Zanim król łąk przeniósł się na świeże pastwisko. - Nie lubię rozmawiać o Gideonie.

- Słuchałam się ciebie przez trzy, prawie cztery lata, ale mam już tego dość - odparła Anna, znowu podnosząc głos. - Jestem teraz mężatką i nie możesz mi dyktować, co mam robić. Zakochałaś się... - Proszę - przerwała Eleonora błagalnym tonem. - Mów ciszej, Anno! - Zakochałaś się w mężczyźnie, który okazał się utrapieniem -ciągnęła siostra, zniżając nieco głos. - Nie rozumiem jednak, dlaczego zaczęłaś się zamieniać w przysadzistą starą pannę, odkąd cię odtrącił. Naprawdę masz zamiar usychać z tęsknoty aż do grobowej deski? Nie będziesz mieć dzieci, męża, własnego domu, absolutnie nic, tylko dlatego że Gideon cię zostawił? Eleonora miała wrażenie, że powietrze przepala jej płuca. - Prawdopodobnie będę... - To kiedy zamierzasz wyjść za mąż? Gdy skończysz dwadzieścia pięć lat albo trzydzieści? Co z tego, że jesteś piękna, skoro nikt tego nie zauważa, bo się nie starasz? Doświadczenie mi mówi, że mężczyźni nie są specjalnie spostrzegawczy. - Pochyliła się do przodu, wpatrując się badawczo w twarz siostry. - Wcale się nie umalowałaś, prawda? - Nie - przyznała Eleonora. Oczywiście, że chciała mieć dzieci. I męża. Tylko że pragnęła mieć dzieci z Gideonem. Była głupia. Po stokroć głupia. Gideon nie należał do niej, a to oznaczało, że nie będą mieć wspólnych dzieci. Jakim cudem te lata tak szybko minęły? - Jeszcze nie skończyłam - dodała jej siostra. - Nie widać nawet odrobiny biustu, a twoja suknia jest taka długa, że wlecze się po ziemi. Ale tak naprawdę liczy się twoje nastawienie. Wyglądasz jak świętoszkowatą cnotka, drwisz sobie z mężczyzn, zadzierasz nosa. Oni tego nie lubią, Eleonoro. Uciekają w drugą stronę i wcale im się nie dziwię. - Nie mają powodu. Eleonora modliła się, żeby Anna wreszcie wyczerpała temat, ale wcale się na to nie zanosiło. - Wszyscy uważają cię za snobkę - stwierdziła stanowczo siostra. - Cały Londyn wie, że przysięgłaś sobie, że poślubisz jedynie

mężczyznę z tytułem księcia. Nie cenią cię za to. W każdym razie mężczyźni. Prawie każdy odpowiedni kandydat w Londynie uważa cię za zarozumiałą i wyniosłą osóbkę. - Chciałam tylko... - Ale właśnie pojawił się książę do wzięcia - przerwała jej Anna. -Książę Villiers, ni mniej, nie więcej. Bogaty jak Krezus i tak samo zarozumiały jak ty, bo wszyscy mówią, że ma zamiar pojąć za żonę jedynie córkę księcia. Czyli ciebie, Eleonoro. Ciebie. Ja jestem mężatką, a Elizabeth to jeszcze dziecko. Nie ma w Londynie drugiej panny tak dobrze urodzonej jak ty. - Zdaję sobie z tego sprawę. - To ty oznajmiłaś, że poślubisz tylko mężczyznę, który będzie miał co najmniej tytuł księcia - ciągnęła Anna, nie robiąc nawet przerwy na zaczerpnięcie tchu. - Powiedziałaś, że nie ma odpowiednich kandydatów, a tymczasem jeden się pojawił jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. I wszyscy mówią, że myśli o tym, żeby się z tobą ożenić... - To nie powód do radości — odparowała Eleonora. — Ci sami ludzie mówią, że Villiersjest nieprzyjemnym typem. - Powiedziałaś, że wyjdziesz tylko za księcia - powtórzyła z uporem jej siostra. -1 proszę, oto jeden z nich spada ci z nieba. Może być nawet sterany jak dorożkarska szkapa, w każdym razie tak mówiłaś. Eleonora otworzyła usta, ale w tym momencie dostrzegła, nie bez przerażenia, że tuż za siostrą przystanął z boku książę Villiers. - Pamiętasz kolację w wigilię Trzech Króli? - ciągnęła Anna. -Powiedziałaś ciotce Petunii, że możesz nawet poślubić mężczyznę śmierdzącego uryną i psią sierścią, jeśli tylko będzie miał odpowiedni tytuł, jednak nie niższy niż książę. Eleonora nie spotkała nigdy wcześniej księcia Villiers, ale nie miała najmniejszych wątpliwości, że to właśnie on pojawił się nagle przed nią. Wyglądał dokładnie tak, jak go opisywano. Zarys szczęki i kości policzkowych był regularny, ale nie uderzająco piękny. Mówiono, że Villiers nigdy nie nosi peruki, a ten mężczyzna nie miał nawet cienia pudru na włosach. Jego czarne włosy z dwoma czy trzema błyszczą-

cymi pasmami siwizny były związane w kitkę na karku. To musiał być on. Jej siostra nie chciała zamilknąć. Istny koszmar. - Powiedziałaś, że poślubisz tylko i wyłącznie księcia, nawet gdyby był głupi jak Homar i gruby jak maciora pana Hendickera. Oczy księcia Villiers były ciemnoszare i chłodne, w kolorze zimowego nieba, które zapowiada śnieżycę. Nie wyglądał na człowieka z poczuciem humoru. - Eleonoro - powiedziała Anna. - Czy ty mnie słuchasz? Czy nie... ? - Odwróciła się. - Och!

2 Obok Villiers stała księżna Beaumont, z trudem powstrzymując śmiech. - Dobry wieczór, lady Eleonoro. I lady Anno, chociaż teraz powinnam zwracać się do pani „Bouchon", nieprawdaż? Wszędzie was szukałam. Niech mi wolno będzie przedstawić księcia Villiers. - Wasza Miłość. - Eleonora dygnęła przed księżną. Anna skinęła tylko głową, gdyż toga krępowała jej ruchy. - Wasza Miłość. - Eleonora dygnęła po raz drugi, tym razem przed księciem Villiers. Książę również zrezygnował z włożenia obowiązkowej na tym balu togi, przypuszczalnie z tych samych powodów, dla których nie nosił peruki. Miał na sobie surdut z ciężkiego jedwabiu w kolorze brandy. Choć surdut odznaczał się prostym krojem, wyhaftowany jedwabiem o barwie miedzi ornament w kształcie gałązek winorośli, które wiły się wokół guzików i wzdłuż brzegu, przemieniał tę prostotę w wyrafinowany przepych. - Lady Eleonoro -powitał ją Villiers. Zmierzył ją spojrzeniem od góry do dołu, a jego wzrok zatrzymał się przez chwilę na lokach, piętrzących się przy jej uszach. Poczuła przypływ upokorzenia, ale uniosła dumnie podbródek. Jeśli książę

szukał kobiety szlachetnie urodzonej, to ona nią była. Elegantką - nie. Arystokratką - tak. Trwając uparcie w zamiarze poślubienia księcia albo niepoślubienia nikogo w ogóle, Eleonora nie marnowała czasu na wyobrażanie sobie ewentualnego kandydata. Jej oświadczenie miało dotrzeć do uszu jednego konkretnego księcia - tego, który był już żonaty - i uświadomić mu, że chociaż ją zdradził, ona nadal pozostaje mu wierna. Głupi pomysł, który nie wyrządził szkody nikomu oprócz niej. Książę Villiers różnił się całkowicie od księcia Gideona. Nie spotkała do tej pory nikogo, kto, jak Villiers, łączyłby wyszukaną elegancję z niedbałym sposobem bycia. Tym, co przyciągało uwagę, nie były wszakże jedwabne hafty, szpada przy boku czy siła emanująca z niedbałej pozy. Była to surowa męskość: nieodgadniony wyraz oczu, twarde linie wokół ust, szeroka klatka piersiowa. Gideon przypominał książątko z bajek, Villiers zaś znużonego, cynicznego łajdaka, który uzurpuje sobie prawo do tronu. - Sądzę, że słyszał pan, jak siostra naigrawała się z mojego dziecinnego postanowienia, że poślubię tylko księcia - odezwała się. -Przepraszam, jeśli poczuł się pan znieważony porównaniem z maciorą pana Hendickera. - Och, Villiers nigdy nie doświadcza takich kłopotliwych uczuć, prawda? - roześmiała się księżna Beaumont. - Bardziej zaintrygował mnie pomysł, że można być głupszym od homara - powiedział Villiers. Miał niski głos, taki, który wzbudził w Eleonorze instynktowną ostrożność. Głos człowieka, który nie daje sobą rządzić. Ten człowiek zawsze będzie przewodził innym. - Jak można ocenić inteligencję takiego milczącego stworzenia? - Homar to piesek Eleonory - wyjaśniła Anna. - W takim razie wszystko zależy od jego rasy - stwierdził Villiers. -Jeśli jest pokojowym pudlem, to mogę powiedzieć z absolutną pewnością, że przewyższam go inteligencją, nie jestem też gruby jak maciora. - Mogę również zapewnić lady Eleonorę, że nigdy nie śmierdzi pan uryną, chociaż mniemam, że jest na tyle wspaniałomyślna,

aby nie przejmować się takimi drobnymi wadami małżonka - dodała księżna, chichocząc. - Proszę mi wybaczyć, ale muszę przedstawić panią Bouchon córce mojej kuzynki. To biedactwo nie zna prawie nikogo w Londynie. I musi mi pani, Anno, opowiedzieć o swoim małżeństwie i całym udanym sezonie towarzyskim... Wsunęła dłoń Anny pod swoje ramię i odeszła, nie żegnając się. - Wygląda na to, że oboje szukamy tego samego - zauważył Villiers. - Współmałżonka? Wciąż była tak poruszona rozmową z siostrą, że miała trudności z zebraniem myśli. Uważała, że jej wygląd świadczy o tym, iż jest skromną i powściągliwą młodą kobietą... Dziewiczo niewinną. Po rozmowie z Anną czuła się jak nudna stara panna. - Współmałżonka o odpowiedniej pozycji - sprecyzował Villiers. Eleonora poczuła skurcz żołądka z zakłopotania i spróbowała ratować się sarkazmem. - Pozostało nam więc tylko ocenić siebie nawzajem według innych kryteriów niż waga u maciory lub rozum u pudla. - Prawdę mówiąc, wolałbym nie poślubiać kobiety mniej inteligentnej niż wspomniany Homar. - Ja nie siusiam na podłogę, kiedy się zdenerwuję - zapewniła go Eleonora. - Nie ma pani pojęcia, jak miło mi to słyszeć - oznajmił Villiers. Być może jego oczy nie były aż takie chłodne, jak jej się w pierwszej chwili wydawało. - W takim razie nie mam powodu lękać się o poziom inteligencji naszego przyszłego potomstwa. Jej siostra nie miała racji. Potrafi rozmawiać z mężczyznami, nie docinając im. Na pewno potrafi. - Podobno gra pan w szachy? - zaryzykowała pytanie. To była jedna z niewielu rzeczy, jakie wiedziała o księciu Villiers. Był najlepszym graczem w Londyńskim Klubie Szachowym. - Tak. Pani też? - W dzieciństwie grywałam z bratem. - Z wicehrabią Gosset? Jest niezłym graczem.

Eleonora uważała, że jej brat jest okropnym szachistą, ale tylko się uśmiechnęła. - Jestem bardzo ciekawy, dlaczego chce pani usidlić księcia, jeśli wolno użyć takiego pospolitego zwrotu - powiedział Villiers. - Gdy usłyszałem o pani postanowieniu, przypuszczałem, że powoduje panią duma. Ale teraz widzę, że nie nosi pani głowy tak wysoko, jak należałoby się spodziewać po młodej kobiecie o bardzo rygorystycznych wymaganiach. Anna miała rację. Uważano ją za osobę zarozumiałą. Zdobyła się jednak na uśmiech. - Książęce małżeństwa to kwestia pozycji towarzyskiej i odpo- wiedzialności finansowej. A ponieważ nie zamierzam zawierać związku małżeńskiego z mniej praktycznych powodów, postanowiłam dość wcześnie, że poślubię księcia. - Godna podziwu precyzja wyrażania myśli. Tyle że nie mówiła prawdy. Uniosła brwi. - A pan? Dlaczego pozycja społeczna przyszłej żony ma dla pana takie znaczenie, skoro i tak zostanie ona księżną przez sam fakt małżeństwa z panem? Spojrzał jej prosto w oczy. - Mam sześcioro nieślubnych dzieci. Eleonora poczuła, że otwiera usta, więc czym prędzej zacisnęła zęby. Czy powinna mu pogratulować? - Och... - zdołała wykrztusić. - Chciałbym poślubić kobietę, która nie tylko będzie matką dla moich bastardów, ale także wprowadzi je do towarzystwa, kiedy przyjdzie na to pora. Beaumontowie są przekonani, że jedynie kobieta o pani pozycji społecznej będzie w stanie zamknąć wszystkim usta. Proszę się nie dziwić. Zapewniam panią, że wielu mężczyzn na tym balu ma jedno lub dwoje nieślubnych dzieci, które wychowują się na wsi. Po tym słowach zrobił pauzę, co wydało jej się wyjątkowo irytujące. Jakby spodziewał się, że zacznie krzyczeć albo zemdleje.

- Jedno lub dwoje... kontra sześcioro - stwierdziła w zamyśleniu. - Uważam, że prowadzi pan dość rozpustne życie. - Nie jestem taki młody, na jakiego wyglądam. - Nie wygląda pan szczególnie młodo - zauważyła. - Widzę, że nie zamierza pani wykorzystywać uroku osobistego, aby zdobyć tytuł. - Zważywszy na pana sytuację rodzinną, należałoby sądzić, że to pan powinien użyć uroku osobistego. Nie zamierza pan zalegalizować swoich dzieci? - Musiałbym poślubić jedną z matek. - A zatem w grę wchodzi więcej niż jedna matka? - Droga lady Eleonoro - powiedział Villiers. - Niech pani nie krzyczy. Zwracamy na siebie uwagę. Może się przejdziemy? Zerknęła na bok i napotkała płonące ciekawością spojrzenie lady Fibblesworth, stojącej obok hrabiego Bisselbate. Rzecz jasna, widok rozmawiających ze sobą Eleonory i księcia Villlers był niezwykle inte- resujący dla londyńskiego towarzystwa, gdyż wszyscy słyszeli plotki, że Villiers szuka żony. Eleonora rzuciła tamtym dwojgu wymuszony uśmiech i wsunęła dłoń pod ramię księcia. - Myślałam, że wszystkie dzieci są potomstwem pańskiej kochanki - odezwała się chwilę później, gdy znaleźli się poza zasięgiem ciekawskich uszu. - I tak jest - odparł. - Tylko że czterech kochanek. Czy była już pani w tych łaźniach? - Łaźnie będą otwarte dla publiczności dopiero po renowacji -odrzekła Eleonora. - Ze względu na stan kafelków. - Na pewno wie pani, że poślubienie księcia pozwala na jawne ignorowanie tego typu zakazów? - zapytał, odwracając się w stronę zniszczonych łaźni przy wejściu do ogrodów. - Mój ojciec ich przestrzega. - Nie łamie zasad przewidzianych dla zwykłych śmiertelników? -Wydawał się znudzony. - I nie ma nieślubnych dzieci - dodała chłodno, pozwalając sobie na odrobinę uszczypliwości.

- Poddaję się! Wejścia do rzymskich łaźni bronił oddział lokajów, ale najwyraźniej znali księcia Villiers. Gdy zbliżał się do nich, rozstępowali się bez słowa na boki. Eleonora rozglądała się wokół z zaciekawieniem. Jakiś czas temu łaźnie zostały zamknięte. Niedawno zawaliła się jedna ze ścian, którą zastąpiono gęstym żywopłotem, prawdopodobnie z krzewów bzu, który jednak już przekwitł. Książę poprowadził ją po warstwie popękanych kafelków, poroz- rzucanych w nieładzie na posadzce. Eleonora wyjęła dłoń spod jego ramienia i zatrzymała się, aby podnieść płytkę. Była ciemnoniebieska ze srebrnymi arabeskami. - Jaka śliczna! - Ten ciemny błękit to dość rzadki kolor - stwierdził Villiers. Obrzucił wzrokiem posadzkę. - Szkoda. Nie widzę tu drugiej takiej samej. Eleonora westchnęła i pochyliła się, by ostrożnie odłożyć płytkę na miejsce. - Nie podoba się pani? - Ależ podoba. - To niech ją pani sobie weźmie. Eleonora uniosła brwi. - Jesteśmy na balu charytatywnym, którego celem jest zebranie pieniędzy na renowację. Jeśli mnie pamięć nie myli, król uznał to miejsce za jeden z największych narodowych zabytków, choć zapomniany. A pan mnie namawia, bym przywłaszczyła sobie fragment posadzki? Ruszyła przed siebie. Mrok rozświetlało tu niewiele pochodni, a dźwięki menueta wy- grywanego przez orkiestrę cichły, w miarę jak zagłębiali się między kolumny. Niektóre były potrzaskane, ale wiele się zachowało, a roz- gwieżdżone niebo zastępowało nieistniejący dach. - To tutaj są właściwe łaźnie - powiedział książę, biorąc ją ponownie pod ramię, aby sprowadzić po niskich stopniach. - Jakie miłe ciepło tu panuje - zauważyła. Wilgotne powietrze unosiło się znad basenu. Stanęła na jednym ze stopni. - i jak tu pięknie. Jakby rozciągało się przed nami fiołkowe morze.

Łaźnię stanowił duży kwadratowy basen, wokół którego rozłożono miękkie poduszki. Całą powierzchnię, dosłownie każdy centymetr wody, pokrywały fiołki. Ich delikatny zapach unosił się nad ciepłą wodą. - Domyślam się, że Eliasz planuje wieczorem jakąś prywatną uroczystość - odezwał się Villiers za jej plecami. Odwróciła głowę. - Eliasz? - Książę Beaumont. - Ach, tak. - Podejrzewam, że nie zna pani jego imienia, ponieważ ożenił się wiele lat temu i nie jest odpowiednim kandydatem na męża. Jego głos był jedwabisty, ale słowa irytujące. Rzuciła mu spojrzenie. - Pańskiego imienia również nie znam. - A to już karygodne zaniedbanie - zauważył. - Zawęziła pani swój wybór do książąt i nawet się pani nie potrudziła, aby poznać takie drobne szczegóły ich dotyczące. - Nie ma was tak wielu - stwierdziła. - Tym bardziej należałoby się spodziewać, że okaże pani większą gorliwość w zgłębianiu tematu. Przecież nie jest pani debiutantką, lady Eleonoro. Najwyraźniej podzielał zdanie Anny na temat jej zaawansowanego wieku. - Mam dwadzieścia dwa lata. Za miesiąc skończę dwadzieścia trzy. - I dożyła pani tego wieku, nie zbadawszy niewielkiego grona mężczyzn, wśród których może się znajdować przyszły mąż? - Tak. Zeszła po stopniach jeszcze niżej. Przytrzymując spódnicę, zgarnęła z powierzchni basenu kilka fiołków. Podążył za nią. - Lady Eleonoro, w głębi duszy nie jest pani zainteresowana poślubieniem księcia, prawda?

- Niespecjalnie. Udawała, że wącha mokre kwiaty leżące na jej dłoni. - Dlaczegóż to? Jego słowa zawisły w wilgotnym powietrzu. Bezwiednie rozejrzała się wokół siebie, aby sprawdzić, czy w pobliżu nie ma nikogo, kto mógłby podsłuchać ich rozmowę. Villiers zszedł niżej i stanął obok niej. - Jest już pani mężatką? Uśmiechnęła się lekko. - Nie. - Spojrzała mu w oczy. - Wprost przeciwnie. - Wprost przeciwnie? - Ściągnął brwi. - Czy mam rozumieć, że ogłosiła pani światu swój zamiar poślubienia księcia, aby zniechęcić ewentualnych kandydatów do pani ręki? - Właśnie. - A jednak rozważa pani małżeństwo ze mną? Nie uciekła pani przede mną, nawet gdy ujawniłem zatrważające fakty. Pozwoliła, by jeden z kwiatków zsunął się z jej dłoni, i obserwowała, jak opada. Nie chciała patrzeć mu w oczy. - Moja decyzja o poślubienia księcia była aktem młodzieńczej porywczości. - Musiała pani wiedzieć, że szanse na poślubienie takiego arystokraty są raczej niewielkie. - Oczywiście. - Złożyła pani obietnicę, że poślubi jedynie księcia, wiedząc doskonale, że prawdopodobnie nikt się nie oświadczy, ponieważ jest nas niewielu. Rozumiem. - Doprawdy? - Jak sama pani powiedziała, nie jestem młody. Wiele w życiu widziałem i potrafię rozpoznać ludzkie pragnienia. - Och. - Eleonora nie miała pojęcia, jakim sposobem ich rozmowa przybrała taki obrót. - Twierdzi pan, że wie, czego pragnę? - Nie powinna pani rezygnować z życia, lady Eleonoro, tylko dlatego, że kocha pani niewłaściwego człowieka. Podniosła na niego wzrok.

- Skąd pan to wie? - Właśnie to pani powiedziała. - Doprawdy? Jego oczy, na wpół przykryte ciężkimi powiekami, wydawały się patrzeć obojętnie, a jednak nic im nie umknęło. - Moje zachowanie nie jest konwencjonalne - oświadczył Villiers. Eleonora uświadomiła sobie, że gdyby zdecydowała się poślubić tego księcia, musiałaby omówić z nim kwestię swojego dziewictwa, a raczej jego braku. - Biorąc pod uwagę liczbę nieślubnych dzieci, muszę przyznać, że jest pan absolutnie niekonwencjonalny. Zauważyła, że kącik jego ust nieznacznie drgnął. Miał pięknie wykrojone wargi. - Och, zdziwiłaby się pani. Mężczyźni oddają się po kryjomu niezwykle interesującym rozrywkom, a jednak pogardzają kobietami, które poważą się choćby na dziesiątą część tych szaleństw, które są ich udziałem. - To prawda. Gideon był jedynym znanym jej mężczyzną przywiązującym do cnoty niemal purytańskie znaczenie, a swojego honoru strzegł z namiętnością dorównującą tej, którą czuł do niej. - Chodzi mi o to, że wiem doskonale, czym jest pożądanie. I wiem również, że może być przyczyną kłopotów. Kłopoty. Było to dość dziwne słowo na określenie tego, jak miłość do Gideona zaciążyła na całym jej życiu, ale wiedziała, co Villiers miał na myśli. Uniósł jej podbródek. - Jeśli pomoże mi pani wychować dzieci, będzie dla nich miła i przeciwstawi się społecznemu przekonaniu, że nie zasługują na ogromne wiano, jakie mam zamiar im przyznać, będę pobłażliwy wobec pani poczynań. - To znaczy... - Że dam pani spokój, kiedy urodzi się mój prawowity dziedzic.

- Chcę mieć dzieci - powiedziała. Naprawdę chciała. Pomimo tolerancyjnej postawy, jaką obiecywał wykazywać Villiers, nie miała zamiaru uchylać się od małżeńskich obowiązków po złożeniu przysięgi małżeńskiej. Gideon nie interesował się nią przecież wcale. W ciągu ostatnich trzech lat zaledwie kilka razy zdołała uchwycić jego spojrzenie. Wiedziała, że Gideon jest na balu, bo poinformowała ją o tym Anna. Nie szukał Eleonory, podobnie jak ona jego. A jeśli złoży przysięgę, na pewno jej nie złamie. Podobnie jak dotrzymała przyrzeczeń, które dali sobie ona i Gideon, mimo że były one tylko ich prywatną sprawą. Villiers uśmiechnął się, a ona po raz kolejny zatrzymała wzrok na jego kształtnych ustach. - Doceniam te słowa. - Docenia pan? Skinął głową. - Jak każdy książę, muszę mieć dziedzica. Ale poza tym nie mogę powiedzieć, abym szczególnie pragnął dzieci. - A mimo to ma pan ich kilkoro - zauważyła. - Przez lekkomyślność - odparł. - I głupotę - dodała, zanim ugryzła się w język. - To również - przyznał. - Muszę mieć dziedzica, ale będę szczęśliwy, prowadząc spokojny żywot u boku żony, która nie jest zainteresowana moimi walorami, o ile je mam. Będę jednak wymagał zachowania dyskrecji. Bez wątpienia była to najbardziej szokująca rozmowa w życiu Eleonory. Jej matka już dawno by zemdlała. - A pan będzie postępował jak dotąd? - Pyta pani o to, czy pojawią się kolejne przypadkowe dzieci pod moim dachem? - Gdy potwierdziła skinieniem głowy, odpowiedział: - Zdecydowanie nie. Jestem w pełni świadom, że tak nieroztropne podejście do współżycia to idiotyzm. - Przerwał. - Być może pani o tym nie wie, ale istnieją sposoby zapobiegania poczęciu. Jako młody człowiek nie dbałem o to, by je stosować.

Skinęła głową po raz kolejny. Znała te sposoby. Zmrużył oczy. - Jest pani niezwykle interesującą młodą damą, lady Eleonoro. - Dlaczego postanowił pan przyjąć nieślubne dzieci pod swój dach? - W zeszłym roku byłem bliski śmierci, gdy zostałem ranny w pojedynku - powiedział beznamiętnie, jakby przekazywał suchą informację. - Stoczyłem pojedynek w obronie honoru narzeczonej i przegrałem. - Najwyraźniej również stracił pan narzeczoną - stwierdziła chłodno, starając się, by nie zabrzmiało to melodrama-tycznie. Jak należało się spodziewać, wyraźnie się odprężył. - To prawda. Hrabia Gryffyn, brat księżnej Beaumont, zwyciężył w pojedynku i zdobył dziewczynę, a ja, ciężko ranny, o mały włos nie znalazłem się na tamtym świecie. - I leżąc na łożu śmierci, ślubował pan, że się ożeni? - Zamrugał. Miał bardzo długie rzęsy. - Nie - domyśliła się. - Ślubował pan, że zajmie się własnymi dziećmi. - Dokładnie tak - potwierdził. - Najgorszy w tym wszystkim był fakt, że nie miałem pojęcia, gdzie one są. - To więcej niż lekkomyślność - powiedziała. - To hańba. - Łożyłem na nie. - Pochylił się nagle i wyjął z basenu garść kwiatów. Na powierzchni wody rozeszły się niewielkie fale. - Kiedy zażądałem adresów, mój prawnik wręczył mi ich niekompletną listę i zniknął z setkami funtów, które mu powierzyłem. - A to niespodzianka. - Okazało się, że przenosił dzieci z miejsc, w których zostały umieszczone, w gorsze warunki, a pieniądze, które łożyłem na ich utrzymanie, zabierał dla siebie. Villiers wrzucił kwiaty z powrotem do basenu. Opadły na dywan z fiołków. - Ale nie do przytułków!

- Nawet gorzej - powiedział ze spokojem. - W przytułku można dociekać ojcostwa. Na razie udało mi się odnaleźć najstarszego syna, Tobiasza. Pracował jako wyławiacz cennych przedmiotów z dna Tamizy. - Do licha - rzuciła przyciszonym głosem. - Dama, która przeklina! Znowu przybrał kpiący ton. Zignorowała to. - Ile lat ma Tobiasz? - Trzynaście. Ostatnio odszukałem Violet, która ma sześć lat. Była w domu publicznym. Ufam, że jest za mała, aby wiedzieć, co ją czekało. I nie została wykorzystana. Eleonora zadrżała. - To straszne. - Colin ma jedenaście lat i przyuczano go do zawodu tkacza. - To troje... Co z pozostałymi? I gdzie są ich matki? - Widzi pani - ciągnął ponuro - zaproponowałem ich matkom, że zabiorę dzieci zaraz po urodzeniu. Pomyślałem, że będzie im lepiej pod moją opieką niż pod opieką kurtyzany. - Co za ironia losu. - Jedna z matek odmówiła. Genevieve mieszka ze swoją matką w Surrey. - A więc ma się dobrze. - Tak. Mój prawnik przestał wysyłać pieniądze na utrzymanie, ale jej matka zdołała jakoś związać koniec z końcem. - Wracając do dawnej profesji? Pokręcił głową. - Nie. Jako praczka. W jego głosie wychwyciła twardy ton, jakby chciał w ten sposób ukryć głęboki wstyd. Ponieważ miał powody do wstydu, nie siliła się na grzeczność. - Mamy więc Tobiasza, Genevieve, Colina i Violet. Ciekawe imiona. A co z pozostałą dwójką? Dlaczego ich pan nie szuka? Była to taktowna forma pytania, dlaczego w tych okolicznościach w ogóle przyszedł na bal.

- To są bliźniaczki. Dziewczynki. Szukam ich nadal. - Nie można ich znaleźć? - Zatrudniłem detektywów. Odszukali już kobietę, która początkowo opiekowała się nimi, ale nie ma pojęcia, dokąd zostały zabrane. Powiedziano jej tylko, że do sierocińca. Okazuje się, że w Anglii jest bardzo dużo sierocińców, a w nich sporo bliźniąt. - Z pewnością... Ale przecież pomocne w poszukiwaniach mogą być ich imiona lub pochodzenie? - Mój prawnik, Templeton, nie ujawnił nikomu informacji na temat ich pochodzenia. To powszechna praktyka, aby osoba sprawująca opiekę nie mogła zwrócić się bezpośrednio do ojca, który zwykle woli zapomnieć o istnieniu takiego dziecka. Westchnęła i zaczęła wchodzić po schodach. Powietrze było zbyt przesycone wilgocią i obawiała się, że jej nieumiejętnie upudrowane loki zaczną sterczeć na wszystkie strony, a tego nie chciała. Villiers dotrzymywał jej kroku, stawiając długie nogi na kolejnych stopniach. - Dziś rano dowiedziałem się, że bliźniaczki w podobnym wieku przebywają w sierocińcu w Sevenoaks, w Kent. - W tamtej okolicy mieszka lady Lisette Elys, córka księcia Gilner. Może będzie w stanie panu pomóc. Robi wiele dobrego dla biednych. - Jakie to... - urwał. - Jakie to dziwne. Zamierzałem złożyć wizytę księciu. Powiedziała to, co wiedzieli wszyscy: - Lisette jest drugą znaną mi książęcą córką w wieku odpowiednim do zamążpójścia, bo moja siostra Elizabeth ma dopiero czternaście lat. Księżniczki są rzadkim towarem na małżeńskim rynku, a skoro ktoś szuka żony, powinien obejrzeć wszystko, co jest na nim dostępne. - Zachęca mnie pani do złożenia wizyty w majątku Gilnerów? -zapytał zdziwiony. Spojrzała na niego. Trudno go było nazwać pięknym. Stanowił przeciwieństwo Gideona, mężczyzny, którego kochała całym sercem. Wokół głowy Gideona wiły się gęste złote loki, opadające falą na kark.

Właściwie Gideon nie przypominał żadnego z mężczyzn, których znała. Był podobny do anioła, o czystym sercu i poważnym spojrzeniu niebieskich oczu. A ten książę... Z pewnością nie był aniołem. Villiers był w każdym calu człowiekiem, ze swoimi wadami, głębokimi bruzdami po obu stronach ust, zmarszczkami wokół oczu, powstałymi na pewno nie od częstego śmiania się. Opowiadał bez wstydu o swoich nieślubnych dzieciach. Był człowiekiem, nie aniołem. I to takim, który nie zasłużył sobie na miano dobrego człowieka. - Lubię Lisette. Być może okazałaby się lepszą księżną niż ja. W gruncie rzeczy nie obchodziło jej aż tak bardzo, jakiego wyboru dokona Villiers, chociaż miała w pamięci uszczypliwe uwagi Anny, jej docinki i napomnienia, że powinna zdobyć się na odrobinę wysiłku, aby wyjść za mąż. Może za tego księcia? - Nie będę sprawiał kłopotów jako mąż - zapewnił, starając się, by zabrzmiało to przekonująco, co prawda bez większego sukcesu. To była niemądra, typowo męska uwaga, gdyż nikt, kto choć raz spojrzał na księcia Villiers, nie uwierzyłby, że życie z nim będzie łatwe. - Zaczynam sądzić, że za bardzo chce pan przekonać mnie do swojej osoby - stwierdziła. - Podejrzewam, że w prywatnym życiu jest pan tyranem. - Trudno mi się bronić, zważywszy, że do tej pory nie miałem kogo tyranizować. Eleonoro, pani oczy mają taki sam kolor jak mokre fiołki. Zapewne złamała już pani wiele męskich serc swą prowokacyjną deklaracją dotyczącą małżeństwa. Eleonora upuściła na ziemię kilka zmiażdżonych fiołków, które ściskała w ręce. - Nie prowokacyjną, tylko dumną. Nigdy nie zauważyłam, aby mężczyźni pogrążali się w rozpaczy na myśl, że nie wyjdę za nich za mąż. Była głupia, sądząc, że skromnym ubiorem przyciągnie odpowiedniego mężczyznę, człowieka prawego i honorowego. Być może ten odpowiedni jest tu, w Londynie, od dawna, ale odstręcza go od niej jej pruderyjny wygląd i sztywne zachowanie.

Mogłaby odsłonić piersi i uganiać się za mężczyznami po ciemnych alejach. Mogłaby też poślubić księcia, który stał obok niej, tylko dlatego, że był pod ręką. Kobiety wychodzą za mąż z mniej ważnych powodów. - Czy pana dzieci są miłe? - zapytała. - Nie mam najmniejszego pojęcia. - Zamrugał zdziwiony. - Czy nie powiedział pan, że troje z nich mieszka już pod pańskim dachem? - Tak. - Chyba je pan odwiedza? Przypuszczam, że przeprowadzka z domu publicznego do książęcej rezydencji to spory szok. - Czy pani ojciec przychodził do dziecinnego pokoju? - Tak, oczywiście. Chociaż znacznie częściej to nas, dzieci, prowadzono do salonu. - Jeszcze nie miałem okazji ich zawezwać - powiedział Villiers, a w jego oczach odmalował się niepokój. - Moja ochmistrzyni zatrudniła nianie i przypuszczam, że dzieci mają dobre warunki. Eleonorze nie podobało się to, co usłyszała. Wydało jej się mało prawdopodobne, aby cała książęca służba bez oporu zaakceptowała obecność w domu trojga nieślubnych dzieci. Służący bywają zwykle o wiele bardziej konserwatywni niż ich panowie. Nawet ludzie z to- warzystwa z dezaprobatą potraktowaliby obecność bękartów w rezy- dencji księcia, gdyby się o tym dowiedzieli, a zatem służba musiała prawdopodobnie burzyć się po kątach. To wprawdzie nie była jej sprawa, ale... - Od dwóch lat wybieram się do Lisette - powiedziała, wprawiając w zdumienie samą siebie. Ukłonił się. - W takim razie moglibyśmy się spotkać w Sevenoaks. Dłoń Eleonory spoczęła na jego wyciągniętym ku niej ramieniu. - Muszę zapytać moją matkę, Wasza Miłość. Nie wiem, czy ma czas, aby jechać ze mną do Kent. Uśmiechnął się do niej. Wiedział równie dobrze jak ona, że matka Eleonory porzuci wszystkie zaplanowane zajęcia, aby doprowadzić do

małżeństwa księcia Villiersa z jej córką. Był jednak na tyle uprzejmy, by zachować tę wiedzę dla siebie. - Oczywiście. - Nie będzie szczęśliwa, gdy dowie się o pańskich dzieciach - zauważyła, odnosząc się do niewypowiedzianego pytania o aprobatę jej matki dla przyszłych zaręczyn. - Tym bardziej mnie dziwi, że pani tak spokojnie przyjęła tę wiadomość. Zdaje się, że nie jest pani podobna ani do ojca, ani do matki, lady Eleonoro. - Z pewnością różnię się od nich temperamentem. A pan jest podobny do swoich rodziców? - Oboje nie żyją. Ojca ledwie pamiętam, a o matce też niewiele mogę powiedzieć. Ton jego głosu powstrzymał ją od kontynuowania tego tematu. - Gdzie znajduje się pańska rodowa rezydencja? - Była ciekawa. Spojrzał na nią i zapytał: - Pani rzeczywiście nic o mnie nie wie? - A powinnam? - Jest tak niewielu książąt, że sam wiem o każdym dość sporo, mimo że się o to nie staram. Wiem na przykład, że pani brat przyjaźni się z młodym księciem Astley. - Istotnie. Weszła po schodach. - Nie widziałem Astleya od paru lat - oświadczył Villiers. - Przy- puszczam, że pani dobrze go zna. - Takjak pan powiedział, jest przyjacielem mojego brata. Spędzał z nami dużo czasu, gdy dorastaliśmy- odparła Eleonora ze spokojem. - Oczywiście teraz, kiedy się ożenił, widujemy go znacznie rzadziej. Moją matkę znajdę chyba w namiocie, w którym damy mogą odpocząć. - Chyba powinna pani odpiąć ten lok - zauważył. Jeden z grubych loków, które Rackfort wpięła w jej włosy, wisiał na ostatniej szpilce. Palce Villiersa musnęły jej policzek i nim się spo- strzegła, lok spoczywał na jego dłoni.

- Wygląda jak wiejski ślimak - stwierdziła Eleonora, odpinając również drugi lok. - To coś innego niż miejski ślimak? - Miejski ślimak jest przypudrowany - odparła, uśmiechając się do niego. Wrzuciła oba loki w krzaki tworzące żywopłot. Niewiele brakowało, a odpowiedziałby uśmiechem. Poznała to po jego oczach. - Czy chce pani, abym odprowadził ją do matki? Gdyby książę, trzymając ją pod ramię, stanął nagle przed jej matką, plotki o zaręczynach lotem błyskawicy obiegłyby cały Londyn. - Raczej nie - odparła. - Proszę rozważyć tę sprawę, Wasza Miłość. Jeśli zdecyduję się kontynuować naszą znajomość, to złożę wizytę w Kent. - Jest pani naprawdę bardzo interesującą kobietą - powiedział powoli. - Zapewniam, że pan się myli. Jestem dość nudna, i to niemal pod każdym względem. - Wcale nie. Nawet pani nie wie, jakie to niezwykłe dla księcia -dla mnie - rozmawiać z młodą damą, która nie okazuje z egzaltacją gorącego zainteresowania osobą rozmówcy. - Przepraszam, jeśli znowu pana obraziłam. Najpierw porównałam pana do niesfornego pieska, a teraz nie okazałam odpowiedniego entuzjazmu. Jego oczy bez wątpienia się śmiały, chociaż usta nawet nie drgnęły. - Czy te przeprosiny oznaczają, że mogę liczyć na pewien entuzjazm dla mojego uroku osobistego? - Myślę, że oboje czujemy wobec siebie dokładnie to samo - odparła. - Ostrożne zainteresowanie. Wygląda na to, że spełniam pańskie kryteria, a pan spełnia moje. - Zbliża się ku nam grupa ludzi - stwierdził, przesuwając się nieco w cień kolumny. - Jeśli nie chce pani, aby ją widziano w moim towarzystwie, powinna pani udać się do matki.