Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 115 177
  • Obserwuję512
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań682 134

Jennifer Rush - Alt. 0,1 - Dodatki

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :428.8 KB
Rozszerzenie:pdf

Jennifer Rush - Alt. 0,1 - Dodatki.pdf

Beatrycze99 EBooki R
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 34 stron)

ALTERED SAGA: Oryginalna historia Sama

SAM Wyjście na wschodniej i zachodniej ścianie. Bar z prawej. Najbardziej dogodne wyjście z tyłu. Co najmniej kilkanaście okien. Dwóch barmanów. Czterech kelnerów. Zadowolony, że spełnił wszystkie swoje podstawowe obowiązki, Sam przeszedł przez klub. Muzyka wibrowała przez stare sosnowe podłogi, usuwając stare wspomnienia jego w krześle, prąd przebiegł przez jego ciało. Automatycznie zacisnął szczęki. Skup się, pomyślał warcząc i próbował pozbyć się tego wrażenia. Zauważył faceta, dla którego tutaj przyszedł - krótkiego i nerwowego - siedzącego w boksie przy północnej ścianie, razem z jednym z okien od podłogi do sufitu, z których wychodził widok na port. Zielone światła zatoki świeciły po drugiej stronie szkła. DJ wykrzyczał nazwę piosenki poprzez system głośników, a tłum przesunął się bliżej sceny, wykrzykując swoją aprobatę. Muzyka zmieniła się na alternatywny rock i Sam zrelaksował się. Gdy przedzierał się przez tłum, ludzie uderzali w niego, wbijając mu broń i kaburę w żebra. – O mój Boże, przepraszam! – powiedziała mała blondynka, po wbiciu mu w brzuch łokcia. Przechyliła głowę, aby spojrzeć w oczy Sama i uśmiech zadowolenia wkradł się na jej usta. – Hej, przystojniaku. Pozwól mi kupić sobie drinka w ramach przeprosin. – Nie, dzięki. Wygięła plecy w łuk, powodując, że jej już za ciasna koszulka bez rękawów, naciągnęła się jeszcze mocniej na piersiach.

– Więc co powiesz na taniec? Sam przeszedł obok niej bez odpowiedzi. – Dupek – mruknęła za nim. Po drugiej stronie pomieszczenia, nerwowy facet spojrzał przez ramię i dostrzegł Sama śledzącego go wśród tłumu. Sam zaklął i przyspieszył kroki. Nerwowy facet zerwał się na nogi, gdy Sam odtrącił ręką postawnego dzieciaka z college’u i przybył do boksu w dwóch szybkich krokach. – Nie uciekaj, Rick – powiedział. Rick zesztywniał. – Wysłali cię? – Zamrugał nadmiernie i oblizał wargi. – Jeśli umrę, historia wycieknie i– – Siadaj. – Sam skinął na boks. – Musimy porozmawiać. Rick potrząsnął głową. – To nie miało pójść w takim kierunku. Sam złapał Ricka za ramię i wepchnął go do boksu. – Branch mnie nie przysłał i jeśli przestaniesz sikać w gacie wystarczająco długo, by mnie posłuchać, powiem ci, dlaczego tu jestem. Niechętnie, Rick usadowił się w fotelu, ale trzymał się blisko krawędzi, jakby zamierzał dać nogę przy oznakach pierwszych kłopotów. Sam znał Ricka pobieżnie. Pracował jako technik w laboratorium w siedzibie i najwyraźniej ukradł coś Branchowi, co

Branch chciał odzyskać niezależnie od tego, kto zginąłby w tym procesie. Opanowywali szkody w ciągu ostatnich dwóch dni. Rick przełknął ślinę, jego jabłko Adama zniknęło w gardle. – Słucham. – Chcę to, cokolwiek zabrałeś z laboratorium. Rick prychnął i jego okulary opadły niżej na grzbiecie nosa. – I myślisz, że ja to po prostu oddam? Sam trzymał rękę, którą strzela blisko boku w przypadku, gdyby musiał wyciągnąć broń. Musiał być przygotowany na wszystko. – Myślę, że jesteś w bardzo niebezpiecznej sytuacji i nie jesteś w stanie się z niej sam wydostać. – Mam wszystkie niezbędne środki ostrożności na swoim miejscu– – Ale słabo pomyślałeś o swojej ochronie. – Słucham? Sean pochylił się i powiedział, nisko i jednostajnie: – Gdzie twoja dziewczyna, Rick? Rick zmarszczył brwi, zmarszczki pogłębiły się wokół jego oczu. – Nie mam dziewczyny. – Pierwsza zasada szantażu? Upewnij się, że nie masz nic do stracenia. – Nie mam dziewczyny. – Pot błyszczał na czole mężczyzny. Przybliżył się do krańca boksu.

Sam wyprostował się i niedbale położył swoją wolną rękę na stole. – Ma na imię Cara. Ma trzydzieści osiem lat. Jest pielęgniarką na oddziale ratunkowym szpitala Beacon Hills. Lubi psy, ale posiada dwa koty. Rozwódka z dzieckiem. Jeździ srebrnym Audi. Dj wybrał inny utwór i muzyka techno zaczęła pulsować przez klub. Rick pobladł w nikłym świetle. – Coś z tego brzmi znajomo? – zapytał Sam. Rick odwrócił wzrok, chowając oczy i Sam zastanawiał się, czy mężczyzna chce się rozpłakać. Płacz był oznaką słabości i Sam wiedział, jak ją wykorzystać. Czasami zastanawiał się, czy żyjąc w sposób, w jaki żył, i robiąc rzeczy, które zrobił, jego serce w klatce piersiowej skurczy się i zamieni w kamień. W pewne dni nie czuł zupełnie nic i to zaczęło go niepokoić. – Mają twoją dziewczynę. Mają Carę – powiedział, a Rick się rozsypał. Obfite łzy spływały po jego twarzy, a on szybko je otarł. – Jeśli chcesz ją z powrotem – Sam dodał – oddaj mi, co ukradłeś i upewnię się, że wróci do domu na niedzielne śniadanie. Rick potrząsnął głową, jego głos był stłumiony, gdy powiedział: – To nie powinno się wydarzyć. Byłem tak ostrożny… – Co oczywiste, nie dość ostrożny. Muzyka techno się skończyła i zastąpiła ją hip-hopowa piosenka, bas uderzał w mostku Sama, gdy czekał, aż Rick odzyska nad sobą kontrolę. Wystarczającą, by podjąć właściwą decyzję. I Sam desperacko potrzebował, by on taką właśnie podjął. Podejrzewał, że Branch wiedział o tym, że coś kombinuje. Otrzymywał ostatnio coraz

mniej zleceń i w zeszłym tygodniu złapał agenta siedzącego mu na ogonie w centrum Cam Marie. Oczywiście Branch się nie mylił. Spiskował. Będą postrzegać to jako osobisty afront, syn marnotrawny planuje zamach. Jednak przede wszystkim Sam chciał się wydostać i zabrać ze sobą swój zespół. Zasłużył na nią, jakąkolwiek kartę przetargową zawierał chip, który Rick miał w swoim posiadaniu, bardziej niż Rick. Sam umieścił to w czasie. Zagrał swoją rolę. Branch wlał w niego i jego zespół za dużo pieniędzy, by tak po prostu pozwolić im odejść. Więc potrzebowali planu ucieczki i wtedy rozeszło się, że Rick ukradł coś na tyle bezcennego, że nie można było na tym nalepić metki z ceną, Sam wiedział, że znalazł swoją drogę ucieczki. – Co mam zrobić? – spytał Rick, gdy ocierał oczy. – Dasz mi to, co ukradłeś. Potrząsnął głową. – To jedyna karta przetargowa jaką mam. Skąd mam wiedzieć, że nie zabierzesz dowodu i nie uciekniesz? Sam zacisnął dłonie w pięści. Był coraz bardziej niecierpliwy. – Nie możesz tego wiedzieć. Ale również nie możesz ufać Branchowi. Więc masz przejebane w obie strony. Sam spojrzał kątem oka i zobaczył ciemną postać nadciągającą przez tłum. Dwadzieścia kroków na lewo zobaczył drugą osobę. Zerwał się na równe nogi, złapał Ricka za kołnierz koszuli i wyszarpał go z boksu. – Musimy iść. Rick wybełkotał. – Co? Dlaczego?

Muzyka przyspieszyła swoje tempo, bas dudnił z każdego zakątka klubu. Sam wyciągnął małą, metalową kulkę z wnętrza kurtki. – Co to jest? – zapytał Rick, jego głos był piskliwy i chrapliwy. Sam wyciągnął zawleczkę z bomby i rzucił ją w tłum. – Co do cholery? – Rick przekrzykiwał muzykę. – Masz zamiar zabić tych wszystkich ludzi! Krzyk zaczął się w momencie, gdy bomba syknęła białym dymem, uwalniając swój drażniący i kwaśny zapach przeciw piżmowemu zapachowi potu i piwa. Tłum naparł w stronę drzwi wejściowych i Sam stracił z widoku agentów Brancha. – Chodź – powiedział i pociągnął Ricka w stronę baru. Odsunął na bok barmana, spiesząc się przez składzik i wypadł tylnymi drzwiami w obskurnym zaułku. Sam wciągnął powietrze, wypełniając swoje płuca czystym, nocnym powietrzem. Samochód, z piskiem opon pojawił się w zaułku sekundę później, z Casem za kierownicą. Sam otworzył szarpnięciem tylne drzwi. – Wsiadaj – rozkazał i Rick popędził do środka. Sam dotarł do miejsca pasażera, gdy agent wypadł tylnymi drzwiami klubu. Odziany w czerń mężczyzna wycelował broń, ale Sam miał już wyciągniętego Browninga, a lufa była wymierzona. Nacisnął spust i kula trafiła mężczyznę w pierś, powalając go na ziemię. – Pospiesz się! – krzyknął Cas. – Mam pizzę w piekarniku! Sam wślizgnął się na siedzenie pasażera i Cas nadepnął gaz do dechy. – Pizza w piekarniku? – Zapytał Sam, gdy okręcił się w fotelu, by zobaczyć, czy ktoś ich ściga.

– No co? – Cas wzruszył ramionami. – Byłem głodny. Wyjechali na autostradę bez żadnych problemów i zmierzali prosto do mieszkania. ** Dani złapała Sama za rękę i jego wnętrzności niemal się wywróciły do góry nogami. Jeśli ktokolwiek miał zdolność osłabienia go, to była ona. Wciągnęła go do ich wspólnej sypialni i odrzuciła za plecy kasztanowe włosy, aby stanąć z nim twarzą w twarz, gdy w końcu mieli trochę prywatności. Sam poczuł zapach jej bezowego szamponu. Cas kiedyś zapytał Sama, czy kocha Dani, ale Sam naprawdę nie miał na to odpowiedzi. Nie wtedy, nie teraz. Nie był pewien, czy jest zdolny do miłości, ale jeśli był, Dani go posiadała. Mógł umrzeć dla niej. Umarłby również dla Casa i Nicka. Może lojalność była lepszym sposobem na opisanie tego. Potrafił być lojalny. – Czy ty jesteś idiotą? – zapytała Dani, jej oczy rzucały gromy. Sam ją odepchnął, bo bliski kontakt z jej skórą powodował, że jego głowa odpływała. – Pokazał się Branch. Musiałem coś zrobić. – Ale przywiezienie go tutaj? Z tego, co wiemy, mógł mieć umieszczone w głowie urządzenie śledzące! – Nie ma. – Sam wykopał czystą koszulę z komody, która nie śmierdziała dymem papierosowym i potem. Położył koszulę na łóżku, gdy zdejmował kaburę, a potem zmiętą koszulkę. – Skąd możesz to wiedzieć? – Dani wypaliła. – Po prostu wiem.

Prawda była taka, że Sam mógł wyczuwać to, co czuli ludzie. Mieli wyraźną energię. I ta energia była inna, gdy mieli coś obcego w swoim ciele. Takie jak rozrusznik serca, lub w tym wypadku, urządzenie śledzące. A on nie wyczuł niczego takiego w Ricku. Jednak nie powie tego Dani. Nie powie nikomu. Nigdy. Nawet Branch nie wiedział, jak daleko zaszły genetyczne zmiany i Sam nie miał zamiaru odkrywać swoich kart. Wydawał się zmienić najbardziej z nich wszystkich, ale wtedy przychodzi myśl, że on był u Brancha najdłużej. Cokolwiek zrobili Casowi, Nickowi i Dani, zrobili to już Samowi i zazwyczaj po raz drugi. Był inny. Różnił się znacznie bardziej, niż był tego świadomy. – I co teraz? – zapytała Dani, krzyżując przed sobą ramiona i wysuwając biodro. – Zostaniesz tutaj, gdy ja pójdę– Głosy rozbrzmiewały przed mieszkaniem. Wypalił pistolet. Dani zassała powietrze. – Znaleźli nas! Cholera, Sam! – Okrążył ją i złapał swoją broń z łóżka, gdy kolejny strzał padł w mieszkaniu. Kiedy wpadł do salonu, znalazł swoje mieszkanie rojące się od agentów Brancha. Siedmiu mężczyzn ubranych cali na czarno. Mrówki w armii Brancha. Jednak żaden z nich nie został zmieniony jak Sam lub Cas lub Nick. Więc to dawało jego stronie przewagę. Nick zdjął agenta lewym sierpowym. Cas strzelił innemu w kolano. Chudy w zasięgu wzroku Sama nacisnął spust. Sam ukrył się, gdy pocisk przeleciał nad jego głową, wykrawając dziurę w płycie gipsowej po drugiej stronie pokoju. Wyrwał lampę z gniazdka w podłodze, owijając kabel wokół dłoni.

Zerwał się na równe nogi i dzierżąc lampę niczym maczugę, rozhuśtał ją, trzymając za kabel. Twarda metalowa podstawa walnęła agenta w głowę i człowiek osunął się na ziemią, krew tryskała z jego rany. Sam szarpnął kabel i lampa odbiła się od kanapy, wracając z powrotem do niego. Korzystając z rozpędu, ponownie zakręcił lampą, trafiając jednego agenta, a potem kolejnego. Obaj upadli tam, gdzie stali. Cas krzyczał na kogoś w kuchni. Nick złamał agentowi rękę, dostarczony przez Branch Glock uderzył o podłogę. Nick wszedł w posiadanie pistoletu i strzelił jego właścicielowi w głowę. Zajęło im mniej niż minutę, pozbycie się reszty agentów i chłopcy stali na środku salonu, oddychając ciężko, patrząc na siebie. Sam nigdy nie mógł się nadziwić, jak żywy się czuje po walce. I odczuwał to jeszcze dogłębniej, gdy kogoś zabił. Jeszcze jedna popieprzona rzecz w nim. – Gdzie jest Rick? – zapytała Dani. Chłopcy spojrzeli jeden po drugim, zanim rzucili się do działania, przeszukując ciała leżące na podłodze. Sam znalazł Ricka w kuchni zwiniętego w kłębek. Chwycił mężczyznę za ramię i przewrócił go na plecy. Jedna dziura po kuli była w brzuchu, druga w lewym ramieniu. I jeszcze jedna w udzie. – Rick? – Rzekł Sam, potrząsając mężczyzną. Oczy Ricka otworzyły się. – Skurwiel – powiedział Nick, kucając w pobliżu stopy Ricka. – Plan się spieprzył. – Rick? – Sam złapał mężczyznę za kołnierz koszuli i podniósł go do góry. Oczy Ricka otworzyły się szerzej, gdy usiłował skupić się

na Samie. – Gdzie to jest? – zapytał chłopak. – Gdzie ukryłeś informacje, które ukradłeś Branchowi? Krew ciekła z kącików ust Ricka. – Cara. Sam zacisnął zęby. – Gdzie to jest? Rick zadrżał. – Potrzebujecie Cary. Powiedzcie jej, że jesteście tam po Treva. Powiedzcie jej – zadrżał, kaszląc krwią – że jesteście tam, aby go ocalić. – Kim jest Trev? – zapytał Sam, ale oczy Ricka się zamknęły i wyszedł z niego ostatni oddech. Sam potrząsnął nim ponownie. – Kim jest Trev? Cała sprawa wymknęła się spod kontroli i jeśli Sam był z czegoś znany, to z jego zdolności do działania i zachowania zimnej krwi. Jednak teraz Branch wiedział, że jest wrogiem i oni nie przestaną, dopóki nie będą mieć go z powrotem. Martwego lub żywego – nie sądził, by było ważne jakiego. Spojrzał przez ramię na swoją drużynę. Cas unosił się w tle, z rękami na biodrach. Cas nie brał niczego na poważnie, ale nawet on wyglądał na wyniszczonego. Nick, z pięściami po bokach, wpatrywał się w Ricka, jakby kontemplował myśl przywrócenia nimi człowieka do życia. I Dani, marszcząca brwi, ale na skraju łez. Była jedyną, która powiedziała mu, że jego plan jest skazany na porażkę od samego początku. I może miała rację. Sam zacisnął zęby, wyprostował kręgosłup. Musiał przejąć dowodzenie, pokazać im, że nie jest wstrząśnięty.

– Weźcie, co możecie – rozkazał. – Wychodzimy za pięć minut. ** Dom Cary był małym jednopiętrowym budynkiem z czerwonej cegły, po wschodniej stronie miasta, otoczonego żywopłotami i białym płotem. Okna były ciemne, ale było po północy, wiec Sam się nie martwił. Przynajmniej jeszcze nie. Kiedy Sam powiedział Rickowi, że Branch ma jego dziewczynę, kłamał. Sam sprawdził Carę wcześniej w ciągu dnia, upewniając się, że była tam, gdzie miała być, nietknięta przez Brancha. Sam zaparkował Durango wzdłuż krawężnika i wyłączył silnik. Ulica pociemniała, gdy zgasły reflektory. Silnik kliknął, gdy się chłodził. – Jaki jest plan? – zapytał Cas. Sam obrócił się na siedzeniu. – Jesteście wsparciem. Zostajecie tutaj, dopóki nie będzie oznak kłopotów. Wyślizgnął się zza kierownicy, jego buty uderzyły o chodnik z satysfakcjonującym stuknięciem. Jego serce biło miarowo w piersi. Nic nie wydawało się nie tak. Jego samochód był jedynym na ulicy. Psy nie szczekały. Psy były tanim i skutecznym systemem alarmowym. Zawsze ich nasłuchiwał. Poszedł betonowym chodnikiem do drzwi wejściowych domu Cary i sprawdził klamkę. Zamknięte. Obszedł dom. Również zamknięte. Wiedząc, że prawdopodobnie będzie musiał się włamać, spakował zestaw wytrychów i wyciągnął go teraz z tylnej kieszeni. Złapał wpierw klucz elektroniczny.

Zamek był podstawowy i miał zapadki – mógł takie otwierać z zamkniętymi oczami. Wciskając klucz w dziurkę, przekręcił w lewo, potem w prawo, szukając najmniejszego oporu. W którąkolwiek stronę przekręciło się najmocniej, była to strona, w którą działał zamek. Było to lewo. Używając innego wytrycha, wsadził go w tył dziurki od klucza, przesuwając zapadki. Wymagało to drobnego nagimnastykowania się, ale ustawił je wszystkie bez większych problemów i zamek otworzył się z drobnym ruchem klucza elektronicznego. Drzwi otworzyły się na kuchnię. Światło księżyca było rozlane po całym blacie. Dom był cichy, zamieszkały, i Sam ruszył do przodu. Utrzymując swoje lekkie kroki, przeszedł przez salon, korytarz i do głównej sypialni. Wybrzuszenie było na łóżku, a kołdra ukrywała, kto to był. Ale … coś było nie tak. Łóżko nie uginało się tak, jak powinno pod ciężarem dorosłego człowieka. I większość ludzi nie śpi z kołdrą owiniętą wokół głowy, chyba, że stara się ukryć fakt, że wybrzuszenie w kształcie człowieka, wcale nim nie jest, a tylko rzędem poduszek. Sam napiął się i spróbował wyczuć pokój. Z całą pewnością ktoś tam z nim był. Niepewnie wszedł do środka. Podłoga zaskrzypiała za otwartymi drzwiami sypialni i Sam obrócił się, gdy kij bejsbolowy zmierzał w jego głowę. Złapał kij lewą ręką i wyrwał go z uścisku Cary. Krzyknęła, zamachnęła się na niego otwartymi dłońmi. Krótko i cienko, Cara była tak mordercza, jak domowy kot. Sam rzucił kij na podłogę i chwycił Carę za nadgarstki. Popchnął ją na ścianę, przyszpilając swoim ciężarem.

– Nie jestem tu po to, aby cię skrzywdzić – powiedział, mając nadzieję, że jego słowa do niej dotrą. – Rick mnie przysłał. Kazał mi powiedzieć, że jestem tutaj, by pomóc Trevowi. Strach w oczach Cary zniknął, zastąpiony falą łez. – Gdzie on jest? Gdzie jest Rick? – zapytała, jej głos był niczym spanikowany pisk. Sam nie odpowiedział. Cara wyczuła, dokąd prowadziła ta cisza i zamknęła oczy, ocierając łzy. Sam puścił ją, dając jej miejsce na oddech. – Gdzie jest informacja, którą Rick ukradł Branchowi. Już czuł, że robi to zbyt długo. Cara pokręciła głową, ukrywając oczy za rękami. – Nie mogę… – Możesz. Musisz – powiedział, dodając bez przekonania – dla Treva. Wzięła oddech, ale uwiązł w jej gardle i jęknęła. – Caro – powiedział Sam. Spojrzała na niego. – Mogę ci pomóc. – Jeśli dam ci to, co Rick ukradł, naprawdę pomożesz mi odzyskać syna? Sam mógł tylko przyjąć, że jej synem był Trev, a skoro Sam go nie znał i nie wiedział, przed czym trzeba go uratować, przytaknął. Nie był pewien, czy będzie mu po drodze z tą obietnicą, ale mógł się tym zająć później. Teraz potrzebował jej zaufania. Usatysfakcjonowana, Cara pospieszyła z sypialni do łazienki. Grzebała wewnątrz szafki, wyciągając zestawy dużych przyssawek. Przycisnęła je do tylnej ścianki kabiny prysznicowej i pociągnęła. Panel odpadł, ujawniają ukrytą niszę w ścianie.

Sprytne, pomyślał Sam, gdy Cara wyciągnęła plastikową torbę i podała mu ją. W środku były notatniki i arkusze. – Co to jest? – zapytał. – Dowody. – Cara skrzyżowała ręce na piersi, sprawiając, że wyglądała na mniejszą i bardziej wrażliwą. – Branch zmieniał genetycznie tych chłopców i wykorzystywał ich do własnych celów. Mój syn – zakrztusiła się, przywołując oddech – mój syn został włączony do tego programu. Ja tylko chcę go z powrotem. Sam otworzył torbę i wyciągnął notatnik. Przekartkował go szybko, a jego żołądek wypełnił się strachem, gdy zobaczył swoje własne nazwisko na stronach. Te pliki były o nim i mógł się założyć, że również były tutaj pliki Nicka i Casa. Cara wykręcała ręce. – Powiedziałeś, że znajdziesz Treva. Jak długo zajmie, zanim zobaczę mojego chłopca? Chłód wkradł się na szyję Sama. Musiał wyjść. Teraz, kiedy miał dowody, czuł się jak jarzący cel. Więc powiedział kobiecie, cokolwiek musiał, aby móc wyjść z tego domu. – Skontaktuję się z tobą w ciągu kilku dni. Znajdę go. Przysięgam. Lekko przytaknęła, gdy Sam obrócił się i wybiegł przez drzwi. ** Kilka minut później Sam usiadł za kierownicą Durango i podał torbę Dani. – Masz to? – zapytała, brzmiąc na zaskoczoną.

Posłał jej spojrzenie mówiące „oczywiście, że mam”. Czy nie wiedziała, że zawsze pokona dla niej problemy? – Co teraz? – zapytał Cas. – Teraz musimy znaleźć dla tego dobrą kryjówkę – odrzekł Sam. – I mieć nadzieję, że Branch nie dogoni nas wcześniej. Włączył silnik i nadepnął na gaz. Tłumaczenie: darkangelofrevolution

ALTERED SAGA: Oryginalna historia Cas'a

CAS Wiesz, jak to jest, jak masz złamane pięć kości, trzy pęknięte żebra i złamany oczodół? Jakby ktoś rozgniótł cię jak orzecha i wypełnił twoją głowę PopRocks. Przesunąłem moim jedynym sprawnym kciukiem i nacisnąłem przycisk od leków przeciwbólowych. Maszyna zapiszczała za mną. Znowu się przesunąłem. - Skurwy.... Babcia zaszurała nogami. - Co mówisz? - Nic. Co? - NIC BABCIU. Ból strzelił w moich plecach. Zacisnąłem zęby i zamknąłem oczy. Żadnego więcej krzyczenia. Więcej oddychania. - Potrzebujesz czegoś? - babcia obeszła szpitalne łóżko i usiadła na krześle po mojej lewej. Obdarta płótniania torba wisiała na jej przedramieniu i wystawały z niej druty do dziergania. - Potrzebuję więcej leków przeciwbólowych. - Ponownie nacisnąłem przycisk. - To tortura. Torturowanie dobrze wyglądającego siedemnastoletniego chłopaka jest niezgodne z prawem. Wiesz? Babcia uśmiechnęła się. - Może nie jest nawet podłączony do maszyny. Może pielęgniarki zakładają się, ile zajmie ci zrozumienie tego. - Nie śmieszne. - Może to tylko ostrzeżenie. - Jej brwi zmarszczyły się. - Takie rzeczy zdarzają się cały czas tym wymyślnym sportowcom. - Zamknąłem swoje dobre oko. Chciałem zemdleć na miesiąc. Obudzić się gotowy do wyjścia. Napchać twarz kilkoma żeberkami z grilla. Spróbować

ponownie wykonać potrójnego backflipa 360. Ponieważ wiedziałem, że mogłem wykonać ten kurewski skok. I to o wiele lepiej, niż ten cholerny dupek Parker Branson. - Mówiłam ci, że ta deskorolka jest niebezpieczna - ciągnęła babcia. Wyjęła swój dzianinowy kwadrat, który miał się zmienić w sweter, czy skarpety lub ocieplacz na imbryczek. Przędza miała kolor dziecięcych wymiocin. Całe życie była ślepa na kolory. Co mogło tłumaczyć, dlaczego przysięgała, że gorąco rózowa czapka, którą zrobiła mi zeszłej zimy, była dla niej czerwona. Nosiłem tą rzecz cały sezon i robiłem to z dumą. Nie bałem się wyglądać jak cipka. Czyny mówią głośniej niż... cóź, w tym przypadku, gorąca różowa czapka. A mój czyn był czynem twardziela. Odrzuciłem na bok pompkę od leków przeciwbólowych. - Nie porzucę snowboardingu. Albo deskorolki. Lub BMXa. Lub cokolwiek innego, co uważasz za niebezpieczne. Wsiadam z tobą do samochodu, prawda? Prychnęła i jej sztuczne zęby trzasnęły. - Jeźdzę lepiej niż ty piszesz, chłopcze. Nie mogłem powstrzymać śmiechu pnącego się w górę mojego gardła. Szybko zamieniło się to w grymas i ciąg przekleństw, które sprawiły, że oczy jej wyszły na zewnątrz i uderzyła mnie w tył głowy. - Och! - Może połamałeś się na sześć sposóbów, w niedzielę - powiedziała - ale nie pozwolę ci mówić takim językiem, Casperze Benedictcie VanDeanie. Kiedy użyała mojego pełnego imienia, znaczyło to, że była bardzo zła. Westchnąłem. - Dobra. Przepraszam. - Co? - Zerknęła na mnie zza swoich półksiężycowych okularów, kilka szarych blond kosmyków wisiało wokół jej twarzy. Babcia może była w połowie nie spełna rozumu, daltonistką i głucha, ale nie pieprzyła się, kiedy chodziło o wygląd. Ona i kilka kobiet ze

środowego wieczoru bingo, także znanych jako Stare Damy Vegas, chodziły do fryzjera w każdy piątek rano. Zakładając, że padłem w czwartkowy wieczór, musiała ominąć go w tym tygodniu. I to sprawiło, że czułem się jak dupek. Zawsze czepiała się mnie o umieranie, albo nie umieranie. - I po co? - Mowiła wtedy. - Fantazyjne gimnastyki, które robisz na jednej z tych swoich desek? To nie jest tego warte. I nie pozwolę ci umrzeć przede mną, Ona i ja byliśmy wszystkim, co zostało z rodziny VanDean. Położyłem się na poduszce i starałem się skupić na wszystkim poza waleniem w mojej głowie i ostrym ogniu w moich żebrach. - Powiedziałem, że mi przykro - powtórzyłem. - Na pewno. Powstrzymałem śmiech. - Kocham cię, babciu. - Ja też cię kochm. Teraz odpocznij trochę i powstrzymaj tą swoją szczenkę przed trzepotaniem. Odpłynąłem na dźwięki jej drutów uderzających o siebie. ** Kiedy się póżniej obudziłem, głosy niosły się przez korytarz. Rozpoznałem silny, szostki głos babci, ale nie znałem tego, który jej odpowiadał. Może doktor? Leżałem chwilę, słuchając. Cholerka. Rozpoznawałem go. To John Branson, tata Parkera Bransona. Co do cholery on tutaj robił? Próbowałem usiąśc i za ten wysiłek przez moje ciało przelało się cholernie dużo bólu. Mój bok był jakby w ogniu, jakby ktoś wbił mi w

niego rozpalony pogrzebacz. Moja głowa waliła. Moje spieprzone oko pulsowało jak rozbity kciuk. Babcia cmoknęła językiem. Miała tendencję do robienia tego, kiedy była zdenerwowana. - Nie chcę twojej jałmużny. - To nie jest jałmużna - powiedział John. - Chcę pomóc. Casper i Parker są dobrymi przyjacółmi. Przynajmniej to mogę zrobić. Gówno prawda. Zatańczyłbym nago w deszczowy dzień w szkole Mock Rock, jeśli przez to już nigdy nie zobaczyłbym brzydkiej, gorylowej twarzy Parkera Bransona. - Więc to nie ma nic wspólnego z tym, że chcesz moją własność - wypaliła babcia. John westchnął. - Camille, jaką byłbym osobą, jeśli przyszedłbym do ciebie w chwili potrzeby i próbował złamać umowę? Dupek. Dupkowie byli normalni w rodzinie Bransonów. - Wiem, że nie masz pieniędzy na pokrycie rachunków ze szpitala - ciągnął - i martwię się, że stracisz dom i nieruchomość przez zadłużenie, a ja chcę tylko zrobić własciwą rzecz. VanDeanowie byli dobrymi przyjaciółmi rodziny Branson od dziesięcioleci. To mój obowiązek, aby pomóc. Skrzywiłem się i opadłem na poduszki. Tak bardzo jak nienawidziłem Bransonów, miał rację. Byliśmy bankrutami. Nasze odliczone ubezpieczenie było tak wysoko, że potrzebowaliśmy pieprzonej rakiety, aby do niego dosięgnąć. Ale jeśli VanDeansowie byli z czegokolwiek znani, to z ich stalowej woli i poczucia dumy. A jeśli w ogóle znałem babcię, wiedziałem że wolałaby wciągać nosem piłki golfowe, niż przyjąć pieniądze od Bransonów. Dlatego właśnie kochałem tę kobietę tak bardzo. Nie brała od nikogo żadnego gówna.

- Cóź, panie Branson, doceniam pańską troskę i gościnność - powiedziała babcia. - Ale możesz zabrać swoje pieniądze i wsadzić je sobie tam, gdzie dobre Boże słońce nie dochodzi. Zrozumiałeś to? Wybuchnąłem śmiechem, a następnie zacisnąłem zęby, kiedy ból mocniej we mnie uderzył. Zamknąłem swoje zdrowe oko i próbowałem oddychać przez ból. Sięgnąłem do pompki od leków przeciwbólowych i nacisnąłem. Maszyna ruszyła do życia. Cokolwiek wstrzykiwali w moje żyły, nie było to wystarczająco mocne. Potrzebowałem środka uspokajającego dla konia. I cheeseburgera. Babcia weszła szurając do pokoju, jej plecy były zgarbione bardziej niż zwykle. - O co chodziło? Zaskowyczała. - Matko Boska - powiedziała. - Nie strasz tak staruszki! Chcesz, abym dostała ataku serca? - Unikasz pytania. - To było nic. - Włączyła telewizor i neonowy blask wypełnił pokój. - Po prostu idź spać. - Nigdy nie będziemy w stanie sami za to zapłacić. - Pozwól mi się o to martwić. - Włączyła jakiś program o policjantach. - Teraz idź. Spać. Przestań mnie męczyć. Westchnąłem, zamykając oko. Ale nie spałem przez to gówno. Wszystko, o czym mogłem myśleć, to nasz stary zaniedbany dom na ulicy Wilson Read, na który czychają Bransonowie, aby zrobić miejsce na jego nudny dupkowaty kurort golfowy. Może babcia miała rację. Może musiałem rzucić te sporty. Zrobiłbym niemal wszystko dla tej kobiety. ** Dwa dni póżniej, przyszedł do mnie mężczyzna. Wysoki. Dość chłopięcy. Starsza wersja Parkera Bransona, jakoś tak o siedem lat.

Miał na sobie ładny, zgrabny chłopięcy garnitur i błyszczące buty. Wyglądał jak prawnik, którego być może wynajął Branson. - Zgubiłeś się? - Powiedziałem, kiedy wpychałem do twarzy niebieskie galaretki. Byłem na diecie z miękkimi pokarmami i to zaczynało mieszać mi w głowie. Musiałem wydostać się z tego piekła. Mężczyzna wszedł do pokoju i splótł przed sobą ręce. - Mam propozycję. Branson. Wiedziałem. - O tak? Cóź, powiedz Bransonowi, aby zabrał swoją umowę i... - Casper - przerwał meżczyzna. - Nie jestem tu z powodu Bransona. Jestem tu z powodu ciebie. Zwęziłem swoje dobre oko. - Co ze mną? - O ile było mi wiadomo, nie złamałem ostatnio żadnych przepisów. I przez ostatnio, miałem na myśli w ciągu ostatnich kilku dni. - Wysłuchaj mnie - powiedział mężczyzna. - Nazywam się Connor. Pracuję dla firmy, która specjalizuje się w bio - medycynie i zaczynamy nowy program badań i testów. Udało mi się podciągnąć do pozycji półsiedzącej. - Co to ma wspólnego ze mną? Skinął na szpitalne łóżko i maszyny. - Tydzień temu, byłeś na najlepszej drodze do stania się profesjonalnym snowboarderem i teraz ledwo się ruszasz. I to nie pierwszy raz, kiedy jesteś w szpitalu przez tego typu rzeczy. Prawda? - Zatrzymał się, przechylając głowę na bok. - Wiesz, ile wynosi leczenie się po takich wypadkach. Zmarszczyłem brwi. - Dobrze się wyleczyłem poprzednim razem. Wkrótce znowu będę na desce. - Wiedziałem, że te słowa były bzdurami w chwili, kiedy