Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 040 853
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań642 619

Johnson Janice Kay - W ciemnościach nocy

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Johnson Janice Kay - W ciemnościach nocy.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse J
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 54 osób, 35 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 227 stron)

JANICE KAY JOHNSON W CIEMNOŚCIACH NOCY

Prolog Chelsea Cahill opadła plecami na łóżko, szeroko rozłożyła ramiona i wpatrywała się w sufit. Co za dzień! Amanda skakała po stolikach niczym orangutan w zoo, Peter nieustannie popłakiwał, ponieważ zdechł mu pies, a reszta chłopców z przedszkola naśmiewała się z niego. W stołówce Chelsea odwróciła się na chwilę, żeby porozmawiać z inną wychowawczynią, i gdy ponownie spojrzała na swą tacę, stwierdziła, że obok kawałków kurczaka pojawił się na niej ślimak. Choć kazała wszystkim dzieciom pokazać dłonie, nie znalazła na nich śladu śluzu. W pokoju nauczycielskim rozprawiano o strajku, a podczas kolacji u rodziców panowała bardzo napięta atmosfera. Tak, ten dzień wykończył wszystkich. Nieoczekiwanie usiadła na łóżku i zrzuciła buty. Zapragnęła posłuchać muzyki; wytwornej, ponadczasowej, poruszającej do głębi duszy. Przeszła do salonu swego starego domu i zaczęła przeglądać płyty kompaktowe. W chwilę później popłynęły z głośników wspaniałe tony walca „Nad pięknym, modrym Dunajem". Jakby unoszona w ramionach wyimaginowanego partnera, Chelsea zaczęła tańczyć w rytm muzyki. Po chwili nie miała już na sobie obcisłych dżinsów i bluzy, a dywanu nie dotykały bose stopy. Siłą wyobraźni wyczarowała jedwabną suknię przylegającą do piersi i spływającą wytwornymi fałdami na balowe pantofelki. Na szyi lśniła diamentowa kolia, a twarz Chelsea okalały pukle włosów. W salonie zapłonęły jaskrawym światłem lśniące, kryształowe kandelabry, a w powietrzu unosiła się upajająca woń kwiatów. Położywszy przybraną w rękawiczkę dłoń na ramieniu partnera, przymknęła oczy i płynęła w tańcu. Oszałamiające tony walca nabierały mocy i Chelsea, unoszona w ramionach mężczyzny, wirowała wokół pokoju, kręciła piruety, śmiała się, marzyła. Jakby wyczuwając jej nastrój muzyka złagodniała, stała się bardziej romantyczna, zamieniała w część marzeń. A w finale wspięła się do crescendo i partner zakręcił Chelsea w przyprawiającym o zawrót głowy obrocie. W dzwoniącej ciszy, jaka nagle zapadła, Chelsea uśmiechnęła się i otworzyła oczy. W połyskliwej na tle nocy, ciemnej szybie drzwi prowadzących na szeroką werandę dostrzegła swe odbicie. W następnej sekundzie uśmiech na jej twarzy zamarł. Poczuła, że jeżą się jej włosy, a serce zaczyna bić jak oszalałe.

Ciemność na zewnątrz nabrała kształtu. Wysoka, masywna, pozbawiona twarzy koszmarna postać miała jedynie oczy, które obserwowały ją przez szkło. Pojawiła się sięgająca do klamki dłoń. W następnym ułamku sekundy Chelsea pojęła, że majacząca za szybą sylwetka nie jest wymysłem ani zwidem, lecz ubranym na czarno mężczyzną w rękawiczkach oraz kominiarce z otworami na oczy i usta. Gardło Chelsea ścisnął strach, z jej ust zamiast krzyku wydobył się tylko cichy jęk. Cofnęła się w stronę łukowego przejścia do kuchni. Jakby w szyderczym kontrapunkcie, ponownie rozległy się tony muzyki. Tym razem zabrzmiał „Walc cesarski", ale nie było już jedwabiu ani brylantów. Czy drzwi są zamknięte na klucz? Boże drogi, po powrocie do domu nawet tego nie sprawdziła. Odpowiedzią na to pytanie był cichy szczęk klamki i skrzypnięcie zawiasów. Wstrząsnął nią szloch i rzuciła się do panicznej ucieczki. Poruszała się niezdarnie, potykała o sprzęty, zawadziła boleśnie biodrem o ostrą krawędź zlewu. Dobiegała właśnie do wychodzących na tyły domu drzwi, kiedy na jej ramieniu spoczęła czyjaś dłoń. Walcząc niczym dzika kotka, ostrym skrętem ramienia wyswobodziła się z uścisku. Ale kopniak, jaki zadała bosą stopą w łydkę napastnika, nie wywarł na nim najmniejszego wrażenia. Trafiła paznokciami w wełnianą kominiarkę, lecz nim zdołała cokolwiek zdziałać, intruz zewnętrzną stroną dłoni smagnął ją w twarz. Całym ciałem uderzyła w drzwi, którymi zamierzała uciec. Czując w ustach krew, krzyknęła histerycznie, ale jej głos utonął w dźwiękach walca płynącego z aparatury stereo. Napastnik zawlókł ją z powrotem do salonu i ponownie uderzył w twarz. Upadła na podłogę i na niej już, jęcząc, pozostała. Zamaskowany mężczyzna popatrzył na swą ofiarę i odezwał się stłumionym głosem: - Jeśli zrobisz to, co ci każę, nie sprawię ci więcej bólu. Czując do siebie odrazę, Chelsea kiwnęła głową. - Rozbieraj się. Z jeszcze większym wstrętem do samej siebie, ale zbyt przerażona, by stawić opór, posłusznie spełniła polecenie i po chwili stała już pośrodku pokoju naga i bezbronna. - Tańcz.

Zawahała się. Nie słyszała muzyki; docierała do niej jedynie chaotyczna lawina dźwięków. Napastnik ponownie zdzielił ją w twarz. Zachwiała się, ale zdołała jakoś utrzymać równowagę. Ze wstydem uzmysłowiła sobie, iż z oczu płyną jej łzy, a w miejscu, gdzie gwałtownie puchł policzek, czuła piekący ból. - Tańcz - dobiegł ją znów ochrypły szept Tym razem posłusznie wykonała polecenie. Tak samo posłusznie miała wykonać wszystkie inne rozkazy, jakie wydał jej tej nocy.

Rozdział 1 Karen Lindberg ospale poruszyła się w ciemnościach. Przez chwilę nie wiedziała, co wyrwało ją ze snu. Kiedy ponownie dotarł do niej odgłos dzwoniącego na nocnym stoliku telefonu, mamrocząc półprzytomnie pod nosem sięgnęła po słuchawkę. Świecący jasno zegar w radiu wskazywał wpół do pierwszej. Spała zatem tylko półtorej godziny. Jeśli to dzwoni jakaś przyjaciółka Abby, jej córki, Karen gotowa była ją zabić. Już nieraz budził ją w środku nocy energiczny, młodzieńczy głosik. - Tak? - warknęła w słuchawkę. Nikt nie odpowiedział, chociaż docierał do niej szmer oddechu. Może skomlenia? Karen w jednej chwili oprzytomniała. - Halo, kto mówi? - Karen? - rozległ się cichy, drżący głos. - To ja... Karen usiadła na łóżku. - Chelsea, co się stało? - Czy... mogłabyś do mnie przyjechać? Boję się. - Czego się boisz? Boże! Chelsea, co się stało? - On... - Zdławiony szloch. - On nie pozwolił mi dzwonić na policję, ale... Karen, boję się o siebie! Potrzebuję kogoś, a nie wiem, kto... - Zaraz będę. Przytrzymując słuchawkę ramieniem, Karen zapaliła nocną lampkę i sięgnęła po leżące na krześle dżinsy. - Nie pomyślałam o Abby - odezwała się nagle przyjaciółka. - Nie powinnaś zostawiać jej samej. Ja... przepraszam. Ja... - Nie bądź głupia - odparła Karen. - Na Boga, Abby ma już piętnaście lat. Zostawię jej kartkę z wiadomością, gdzie jestem, gdyby przypadkiem się obudziła. Ale to było mało prawdopodobne. Córki Karen nie wyrwałoby ze snu nawet trzęsienie ziemi. Wkładając dżinsy i sięgając po omacku do szafy po bluzkę, powiedziała: - Będę za pięć minut. Ale skoro aż tak się boisz, to może ja zadzwonię na policję? - Nie! - wykrzyknęła Chelsea tonem bliskim histerii. - Nie rób tego. Obiecaj!

- W porządku, obiecuję. - Do licha, dlaczego nie może zapiąć tych guzików! - Chelsea, powiedz, co się stało?. - On może podsłuchiwać. Po krzyżu Karen przeszedł lodowaty dreszcz. - Już do ciebie jadę. Będę za kilka minut - obiecała i nieostrożnym ruchem zrzuciła ze stolika telefon. – Do diabła! - zaklęła, podniosła aparat i odłożyła na widełki słuchawkę. Włożyła tenisówki i wyciągnęła z szuflady bluzę. W kuchni, na wyrwanej z notesu kartce, nabazgrała: „Jestem u Chelsea. Ma problemy", a następnie przykleiła wiadomość do drzwi w pokoju Abby. Ciemny kształt będący jej córką oddychał równo i nawet nie drgnął, kiedy do sypialni wpadła smuga jaskrawego światła. Karen pobiegła do garażu, wsiadła do samochodu, uruchomiła silnik i wycofała pojazd na ulicę. W wyobraźni jawiły się jej coraz bardziej przerażające sceny. Co przytrafiło się Chelsea? Kim jest ten „on"? Odległość, której pokonanie zabierało jej zazwyczaj pięć minut, teraz przebyła w niecałe dwie. Ulice małego miasteczka, wzdłuż których rosły drzewa, świeciły pustkami, w oknach mijanych domów nie paliło się ani jedno światło. Panował spokój, wszystko było jak zwykle. W przeciwieństwie do spowitych nocnym mrokiem budynków, postawiony jeszcze w latach dwudziestych domek z rozległą werandą i mansardowymi oknami, w którym mieszkała Chelsea, był rzęsiście oświetlony. Na podjeździe Karen wyskoczyła z samochodu i zatopiła wzrok w ciemnościach zalegających za stojącym oddzielnie garażem oraz pod niskim żywopłotem, oddzielającym podwórko od ulicy. Chelsea bała się, że „on" cały czas czai się w pobliżu domu. To prawda, było tam wiele miejsc nadających się na znakomitą kryjówkę. Ktoś rzeczywiście mógł przycupnąć w cieniu i obserwować okna. Karen zadrżała i szybko weszła na niewielki ganeczek na tyłach domu, przez który Chelsea i jej znajomi często wchodzili do środka. Zastukała mocno do drzwi i zawołała: - Chelsea! To ja, Karen! Cisza. Karen lękliwie obejrzała się przez ramię. Po długiej chwili zza drzwi dobiegł ten sam drżący głos przerażonego dziecka: - Karen? - Chelsea, to ja. Czy możesz otworzyć?

Drzwi uchyliły się, ale tylko na szerokość łańcucha. W szczelinie pojawił się nos przyjaciółki. Po chwili szczęknął zdejmowany łańcuch i drzwi stanęły otworem. Ledwo Karen zdążyła przekroczyć próg, Chelsea drżącymi rękami zamknęła drzwi na dwa zamki. Karen otworzyła szeroko oczy, gdy ujrzała twarz przyjaciółki. - Boże wielki! Co ci się stało? Chelsea, jedna z najbliższych przyjaciółek Karen, była śliczną i zawsze pełną życia dziewczyną. Na jej twarz, o wysokich policzkach i roześmianych ciemnych oczach zawsze miało się ochotę popatrzeć ponownie. Teraz jednak z zapadniętych oczu wyzierał strach, a twarz była groteskowo zniekształcona i purpurowa. Mimo że w domu było ciepło, opatuloną grubym szlafrokiem Chelsea wstrząsały dreszcze. Drgnęła, słysząc pytanie przyjaciółki, i zaczęła bezgłośnie poruszać wargami. Karen ogarnął nieprzytomny gniew, gdy zrozumiała, że koszmarne scenariusze, jakie tworzyła sobie po drodze, okazały się bliskie prawdy. - Kto to był? Czy cię zgwałcił? Chelsea tak mocno przygryzła wargę, że pojawiły się na niej kropelki krwi. Gwałtownie skinęła głową i wbiła wzrok w podłogę. - Musimy zadzwonić na policję. - Nie! On powiedział.... - W oczach Chelsea pojawiła się panika. - Nie obchodzi mnie, co on powiedział - przerwała jej Karen. - Jego od dawna tu nie ma. Nie możesz pozwolić, żeby mu to uszło na sucho. Chelsea popatrzyła Karen prosto w oczy i wybuchnęła cichym płaczem. Kiedy przyjaciółka wzięła ją w ramiona, zaczęła szlochać. Gdy atak minął, Karen wypuściła ją z objęć. - Chelsea, czy to był ktoś znajomy? Powolnym, pełnym rozpaczy ruchem Chelsea potrząsnęła głową. - Nie. - Głos miała schrypnięty. - Nie sądzę. Miał na sobie... - Urwała i przełknęła ślinę. - Miał na twarzy kominiarkę. Nie widziałam... - W porządku. - Karen znów przytuliła przyjaciółkę. - Natychmiast dzwonię na policję. Najpierw jednak postawiła na gazie czajnik z wodą. Kiedy wykręcała numer dziewięćset jedenaście, imbryk cicho pomrukiwał na ogniu.

Mężczyzna po drugiej stronie przyjął wiadomość ze stoickim spokojem. Po skończonej rozmowie Karen zdjęła z kuchenki gwiżdżący czajnik, zalała wrzątkiem torebkę z herbatą i zanim ta zdążyła się zaparzyć, posłodziła ją i podała kubek przyjaciółce, która siedziała skulona na krześle przy kuchennym stole. Oczekując na przyjazd policji, Karen spostrzegła, że Chelsea, dygocząc pod pledem, którym ją otuliła, coraz bardziej kurczy się w sobie. Zaczęła się zastanawiać, czy nie należy wezwać również karetki pogotowia. Ale niebawem miała pojawić się policja. Już oni będą wiedzieli, co zrobić. Była tak zdenerwowana, że gdy na podjeździe zazgrzytał żwir pod oponami hamującego samochodu, pomyślała, że od chwili jej telefonu upłynęły wieki. Widząc przerażenie, jakie pojawiło się na twarzy Chelsea, podeszła do okna i wyjrzała przez szparę, w zasłonach. - Doskonale - powiedziała szybko. - To wóz patrolowy. Tuż za nim pojawił się kolejny samochód. Ktoś energiczne zastukał w drzwi i rozległ się stłumiony, męski głos: - Policja. - Chwileczkę. Karen otworzyła zamki, zdjęła łańcuch i ostrożnie uchyliła drzwi. W świetle lampy ujrzała stojącego na werandzie ciemnowłosego mężczyznę o wzbudzającym zaufanie wyglądzie. Miał na sobie niebieski mundur z kaburą na biodrze. Kiedy w wyciągniętej ręce pokazał legitymację służbową z odznaką, Karen odsunęła się na bok. - Proszę wejść - powiedziała. Swą potężną postacią policjant natychmiast wypełnił połowę kuchni. Szybko przeniósł baczne spojrzenie z Karen na Chelsea, która siedziała skulona na krześle i spoglądała na niego szeroko otwartymi ze strachu oczami, niczym zaszczute zwierzę. - Dobry wieczór, panno Cahill. Witam, panno...? - odezwał się poważnym, lecz łagodnym głosem. - Nazywam się Karen Lindberg. - Rowland, jestem szefem policji. Czy może mi pani powiedzieć, kiedy miał miejsce napad? Ponieważ Chelsea milczała, Karen wyjaśniła: - Zadzwoniła do mnie jakieś piętnaście minut temu. Bała się, że w pobliżu cały czas czai się ten zboczeniec. - Proszę chwilę zaczekać.

Wyszedł na werandę, skąd zaczęły dobiegać ściszone głosy. Kiedy wrócił, zatrzymał się przy tylnych drzwiach, wskazał głową Chelsea i powiedział do Karen: - Pani przyjaciółka musi pojechać do szpitala. Wezwałem już karetkę. Może pani się orientuje, czy panna Cahill była przez cały czas przytomna? Karen potrząsnęła głową. - Nie mam pojęcia. Pozwoli pan, że ją zapytam. Przykucnęła obok krzesła przyjaciółki i ujęła jej dłonie, - Chelsea, posłuchaj mnie. Ta wlepiła przerażony wzrok w mężczyznę i milczała. W końcu Karen wyprostowała się i przeszła przez kuchnię do policjanta, który obserwował Chelsea. - Jeszcze kilka minut temu była w lepszym stanie. - Dostanie środki uspokajające - odparł cicho. - Wtedy wszystko nam opowie. - Chcę z nią jechać - oświadczyła Karen, spodziewając się sprzeciwu ze strony policjanta. On jednak przyzwalająco skinął głową. W chwili gdy dotarli do szpitala, Chelsea się uspokoiła, jakby nagle poczuła się bezpieczna. Gdy jednak Karen wstała, żeby wyjść z osłoniętego parawanem pomieszczenia, przyjaciółka gwałtownie chwyciła ją za ramię. - Nie zostawiaj mnie. Proszę. Lekarka cierpliwie czekała w nogach łóżka. - Panno Cahill, przyjaciółka cały czas będzie blisko. Musimy zrobić prześwietlenie, a potem szybko panią zbadam. Zajmie to tylko kilka minut. - Och, Boże! - Chelsea zamknęła oczy i spod powiek popłynęły jej łzy. Powoli rozluźniła palce na ramieniu Karen. - Tylko... bądź tutaj, kiedy wróci ten policjant. Dobrze? - Oczywiście. - Bliska łez Karen opuściła pomieszczenie, podeszła do biurka siostry dyżurnej i zapytała: - Czy macie tu telefon? Chciałabym zadzwonić. - Oczywiście. Sąsiadka zgłosiła się dopiero po dziesiątym sygnale, a głos miała tak samo zaspany jak Karen przed godziną.

Zaledwie Karen zdążyła wyjaśnić, że jest z przyjaciółką w szpitalu, sąsiadka przerwała: - Chcesz, żebym zajrzała do Abby? Cóż, wezmę ciepły koc i położę się u was na kanapie. Nie musisz się niczym martwić, - Dzięki, Joan. Kiedy odwróciła się od biurka, w odległości metra czekał na nią policjant. Wzrok miał nieruchomy, twarz pozbawioną wyrazu. - Panno Lindberg, czy może mi pani poświęcić kilka minut? - zapytał. Karen poczuła się nagle śmiertelnie znużona. - Tak, naturalnie. A poza tym jestem „pani", a nie „panna". Przecież to zupełnie nieistotne, pomyślała. Ale w głębi duszy czuła gniew. Może w taki właśnie sposób się objawiał? Przechodząc przez poczekalnię, zachwiała się. Natychmiast podtrzymała ją silna dłoń policjanta. Karen była w pełni świadoma drzemiącej w nim siły. W jednej chwili pojęła, dlaczego Chelsea tak się go bała. Nie był mężczyzną, który po włożeniu munduru stawał się jedynie bezosobowym przedstawicielem prawa. Był zbyt wysoki, zbyt potężnie zbudowany, twarz miał zbyt twardą. Gdyby był dwadzieścia lat młodszy, Abby nazwałaby go przystojniaczkiem. Karen pomyślała, że przypominał żołnierza piechoty morskiej. Krótkie, kasztanowe włosy, zdecydowany rysunek brody, zacięta twarz. Wspaniale, powiedziała sobie w duchu. Kogoś takiego właśnie potrzebuje Chelsea. Neandertalczyka z karabinem wiszącym w tylnym oknie pikapu. Siadając na twardym, plastikowym fotelu, Karen napotkała nieruchomy wzrok policjanta. Przyciągnął stojące pod ścianą krzesło i zajął miejsce naprzeciwko Karen. Jego kolana dzieliło od jej nóg zaledwie kilka centymetrów. - Pani Lindberg, jestem nowym szefem policji w tym miasteczku. Nie sądzę, żebyśmy się poznali. Nazywam się Neal Rowland. Czyżby słowo „pani" wymówił z lekkim naciskiem? Czyżby sobie kpił ze mnie? Była jednak zbyt zmęczona, żeby dłużej nad tym rozmyślać. - Nie - przyznała. - Chyba się jeszcze nie znamy. Jestem właścicielką szklarni. To tam, za mostem.

- Wiem, zauważyłem. - Przez chwilę studiował w milczeniu jej twarz. Karen była świadoma tego, że ma potargane włosy, sterczące na wszystkie strony jak u dzikuski, że spod bluzy wystaje kołnierzyk krzywo zapiętej koszuli, że ma niezbyt czyste dżinsy, tępy wyraz twarzy i jest bez skarpetek. Na szczęście mundur policjanta również pozostawiał wiele do życzenia. Niebieska koszula była wymięta, a podwinięte do łokci rękawy odsłaniały muskularne, opalone ręce. I on miał nieco zwichrzone włosy, a cień zarostu podkreślał wystające kości policzkowe. Po raz pierwszy dotarło do Karen, że policjant też mógł zostać wyrwany z głębokiego snu. A może miał za sobą długi, ciężki dzień i jej telefon jeszcze bardziej go wydłużył? Kiedy oparł się łokciami o kolana i pochylił do przodu, Karen dostrzegła czarne rzęsy okalające piwne oczy. - Może mi pani powiedzieć, co się dokładnie wydarzyło od chwili, kiedy przyjaciółka zadzwoniła do pani? Na wspomnienie drżącego głosy Chelsea i jej posiniaczonej twarzy Karen ogarnęła furia. Takie rzeczy nie powinny mieć w Pilchuck miejsca. W miasteczku żyło się cicho i spokojnie, jak na wsi. Tutaj sąsiedzi wszystko o sobie wiedzieli, a sprzedawcy ufali swym klientom. Najwyżej jakiś nastolatek rozbił skrzynkę na listy lub przyniósł do szkoły prochy. Dotychczas jednak nikt tu nikogo brutalnie nie gwałcił. Składając policjantowi relację, bacznie go obserwowała. Słuchał nie przerywając. Nie okazywał też żadnych uczuć. Dopiero gdy skończyła, odchylił się na krześle i zamknął na chwilę oczy. Poruszył ramionami, jakby chciał rozluźnić napięte mięśnie. Na jego czterdziestoletniej twarzy pojawił się wyraz znużenia. Kiedy znów otworzył oczy, malowała się w nich cała gama uczuć, które tak starannie próbował ukryć. Czyżby czuł taki sam gniew jak ja? - zastanowiła się Karen. - Proszę mi powiedzieć - odezwał się po chwili - czy ten mężczyzna kazał pani przyjaciółce robić coś osobliwego? Coś... niezwykłego? Czy coś pani o tym wie? Zakłopotana, spojrzała na niego tępo. - Co pan konkretnie ma na myśli? Spojrzał jej prosto w oczy i westchnął.

- Nieważne. Coś mi przyszło do głowy. Gwałt przeważnie jest prosty i brutalny, ale czasami gwałciciel postępuje wedle pewnych wzorców. Lubi dziwactwa. A może po prostu chce w ten sposób zostawić swoją wizytówkę? Karen zastanawiała się, skąd Neal Rowland pochodzi, skoro gwałt jest dla niego rzeczą tak normalną. Ale rozumiała, o czym mówi. - Chciałby pan wiedzieć, czy robił to wcześniej? - Taka myśl również przyszła mi do głowy - przyznał. Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Ciszę przerwało dopiero nadejście lekarki. Neal Rowland natychmiast wstał i szybko do niej podszedł. Przez chwilę rozmawiali przyciszonym głosem, po czym skinął na Karen. - Chcę porozmawiać z pani przyjaciółką, ale ona uparła się, żeby i pani przy tym była. - Myślę, że się boi. Policjant uniósł brwi. - Mnie? No cóż, chciałbym mieć na posterunku również policjantkę, ale niestety nie mam. - Może powinien pan coś w tej sprawie zrobić. Parsknął krótkim, niewesołym śmiechem i gestem polecił Karen iść przodem. - A może sądzi pan, że kobieta nie nadaje się do tej pracy? - spytała. Spojrzał na nią przez ramię i w jego oczach dostrzegła ironię. - Broń Boże! Sam miałem jakiś czas temu partnerkę. - Co się z nią stało? - Zaszła w ciążę. - Tym razem w jego głosie zabrzmiało nie skrywane rozbawienie. Karen zjeżyła się. - Nie każda kobieta... - Po urlopie macierzyńskim wróciła wprawdzie do pracy, ale mnie już przeniesiono gdzie indziej. - Aha. Karen zatrzymała się przed parawanem, zaczerpnęła tchu i rozsunęła zasłony. Cały czas była aż do bólu świadoma obecności idącego za nią bezszelestnie mężczyzny. Widok opuchniętej, pełnej sińców twarzy przyjaciółki ponownie nią wstrząsnął. - Jak się czujesz? - zapytała.

Chelsea nie odpowiedziała, wyciągnęła jedynie schowaną pod kocem szczupłą rękę i zacisnęła palce na dłoni Karen. Spod opuchniętych powiek obserwowała Neala Rowlanda; w jej oczach malował się bliski histerii lęk. Policjant przystanął w nogach łóżka. - Panno Cahill - odezwał się zdumiewająco łagodnie. - Załatwmy tę sprawę najszybciej jak można. Musi mi pani powiedzieć, co się dokładnie stało. Szczególnie interesuje mnie wygląd napastnika, jego ubiór, czy miał rękawiczki. Wszystko, co zdaniem pani może pomóc w jego ujęciu. - Czy... on wie, że do was zadzwoniłam? - To niemożliwe - zapewnił. - Nie chcę, żeby się o tym dowiedział! - zawołała bliska paniki. - Zrobimy wszystko, co w naszej mocy - uspokoił ją. - A kiedy już trafi za kratki, nie będzie najmniejszych powodów do obaw. Chelsea odwróciła głowę i Karen spostrzegła, że po policzkach spływają jej łzy. Podczas długiej chwili milczenia, jakie zapadło, Karen patrzyła na nią ze ściśniętym sercem. Jej przyjaciółka już nigdy nie poczuje się bezpieczna. Czy będzie w stanie wyjawić całą zgrozę tego zdarzenia, czy też po prostu zamknie się w sobie? - Ja... tańczyłam. - Cichy głos, a raczej szept Chelsea załamał się na ostatnim słowie. Nie patrzyła ani na Karen, ani na policjanta. Mówiła krótkimi, pełnymi bólu zdaniami, zupełnie jakby ich tam nie było. - Nie zdjął ani razu maski. Nie wiem, jak wyglądał. - A kolor oczu? - Nie wiem... - Chelsea zagryzła wargi. - Nie chcę o nim myśleć. - Rozumiem. - Na kamiennej dotąd twarzy policjanta pojawił się wyraz współczucia. - Ale jeśli go nie zidentyfikujemy, gotów jest skrzywdzić jeszcze kogoś, tak samo jak skrzywdził panią. Chelsea zadrżała, ale nie odezwała się słowem. Głowę miała wciąż odwróconą. Karen popatrzyła na pełną zawodu twarz Neala Rowlanda, po czym ścisnęła dłoń przyjaciółki i powiedziała: - Chelsea, teraz jesteś bezpieczna. Jesteśmy tu z tobą. Wiem, że to trudne, ale musisz być dzielna. Zamknij na chwilę oczy i wszystko sobie przypomnij, dobrze?

Ciałem Chelsea wstrząsnął szloch. Karen, odgarniając z jej posiniaczonej twarzy ciemne kosmyki, poczuła pieczenie pod powiekami. - Brązowe - odezwała się po chwili ledwie słyszalnym szeptem. - Miał brązowe oczy. Takie jak pan. Neal Rowland skinął głową. - Czy był wysoki? Niski? Pamięta pani budowę ciała? Chelsea wyglądała tak, jakby ujrzała śmierć. Zapadła długa, bolesna cisza. - Chyba był wysoki - oświadczyła w końcu. - I... muskularny. Ale nie zdejmował przecież koszuli i... zgasił światło. Jej głos zadrżał i ponownie zapadło milczenie. Policjant jednak był nieustępliwy. - Jaki miał głos? Chelsea znów zadrżała. - Nie mówił dużo. On... tylko szeptał. Karen nie była w stanie oderwać wzroku od pełnych przerażenia oczu przyjaciółki. Próbowała wyobrazić sobie, co czuje człowiek skrzywdzony w taki sposób jak Chelsea, nie potrafiła się jednak postawić w jej sytuacji. A kiedy przed oczami mignął jej obraz własnej córki, ogarnął ją przyprawiający o mdłości strach połączony z gniewem. Gdyby ktoś wyrządził podobną krzywdę Abby, Karen z zimną krwią zabiłaby go własnymi rękami. Kiedy jednak Neal zadał kolejne pytanie, Abby wy wietrzała jej z głowy. - Panno Cahill, proszę się dobrze zastanowić. Czy w tym człowieku było coś znajomego? Czy choć przez chwilę odniosła pani wrażenie, że go zna lub kiedykolwiek widziała? - Nie wiem - odparła Chelsea zdławionym głosem. - Patrzyłam na niego i patrzyłam. Nigdy go nie zapomnę. Ale po prostu nie wiem. Neal Rowland skinął głową. - Dziękuję, panno Cahill. Bardzo mi pani pomogła. Kiedy już go złapiemy, kiedy już poniesie karę za to, co zrobił, będzie pani łatwiej zapomnieć o dzisiejszej nocy. Ponownie odwróciła głowę i wyswobodziła rękę z uścisku Karen. - Nie obchodzi mnie, co z nim będzie - odparła z jakąś straszliwą desperacją. - Nie chcę tylko, żeby jeszcze kogoś skrzywdził.

- Zrobimy wszystko, żeby tak się nie stało - zapewnił stanowczo i popatrzył, na Karen. - Pani Lindberg, czy mogę prosić panią na słówko? Karen dotknęła ramienia przyjaciółki. - Chelsea, zaraz wrócę - powiedziała i ruszyła za policjantem. Zatrzymał się w pustej poczekalni, w pobliżu biurka siostry dyżurnej. Łagodność, jaką przez chwilę Karen w nim wyczuwała, zniknęła bez śladu. Zacisnął usta, w jego oczach pojawił się lodowaty błysk. - Chcę, żeby pani coś mi obiecała. - Obiecała? - powtórzyła zdziwiona. - Musimy wszystko zachować w tajemnicy. Proszę nikomu nie wspominać o tym, co się dzisiaj wydarzyło. - Nie rozumiem. Tak mocno zacisnął zęby, że pod skórą widać było napięte mięśnie. - Zamierzam powiedzieć coś pani w sekrecie. Czy mogę pani zaufać? Karen wytrzymała jego wzrok. - To zależy od tego, co chce mi pan powiedzieć. - Proszę panią o to dla dobra przyjaciółki. Karen ogarnęła złość. - Nigdy nie składam obietnic w ciemno. - Proszę panią jedynie o współpracę - wyjaśnił. - A może panna Cahill nic a nic panią nie obchodzi? Karen zacisnęła pięści. - Dobrze pan wie, jak bardzo mi na niej zależy. To jedyny powód, dla którego tu jestem. Teraz w jego zwężonych oczach zapaliły się ogniki gniewu. - Pani chyba z zasady nie lubi policjantów, prawda? A może to sprawa osobista? - Ani jedno, ani drugie. Czy pan zawsze, jeśli ktoś nie zgadza się na „współpracę", traktuje to jako osobistą zniewagę? Przez chwilę patrzyli sobie w oczy. - Pani Lindberg - powiedział z przesadną cierpliwością. - Jest już bardzo późno. Być może nie zachowuję się tak dyplomatycznie jak powinienem, ale... To już jest prawie śmieszne. Chyba nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, jak pompatycznie zabrzmiały jego słowa. A może to ona

reaguje zbyt emocjonalnie? Powinna przecież uczciwie przyznać, że do Chelsea odnosił się wyjątkowo serdecznie. Czy irytowałby ją równie mocno, gdyby miał metr sześćdziesiąt wzrostu i był potulny niczym baranek? Chrząknęła. - Hm, zacznijmy od początku. Ma pan rację. Jest już późno, a w środku nocy nigdy nie jestem w najlepszej formie. Jego twarz trochę się rozpogodziła. - Nie tylko pani. - Ale pan to lepiej znosi - przyznała. - Więc jak, zaczniemy od początku? - Dlaczego nie? Na jego twarzy znów pojawił się wyraz znużenia. Oparł się ramieniem o ścianę i wielką dłonią zaczął masować kark. Karen popatrzyła na jego długie palce rozcierające twarde mięśnie i poczuła, że kręci jej się w głowie. Spojrzała w głąb poczekalni w stronę zasłoniętego parawanem pomieszczenia, w którym przebywała Chelsea. Widok beżowych zasłon sprowadził ją na ziemię: przypominał, dlaczego przebywa w tym miejscu. Myśli Neala Rowlanda podążały zapewne tym samym torem, gdyż westchnął, wyprostował się i opuścił rękę. - Pani Lindberg, potrzebuję pani pomocy. Panna Cahill jest już drugą kobietą zgwałconą w tym tygodniu. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że dokonał tego ten sam mężczyzna. Karen była wstrząśnięta. - Drugą? Dlaczego więc nic nie pisano w gazetach o pierwszej? Dlaczego nikt o tym nie mówi? Przecież to malutkie miasteczko. Nawet gdy dzieciak podkradnie komuś rower, wszyscy o tym natychmiast wiedzą! Dlaczego?! Neal Rowland popatrzył na nią przenikliwie. - Pierwsza ofiara zgłosiła się do nas dopiero następnego dnia, ale oświadczyła, że nie będzie zeznawać przeciwko napastnikowi. Postanowiliśmy zatem utrzymać wszystko w tajemnicy. Ta kobieta jest bardzo wystraszona. Gwałciciel jej groził. Pani przyjaciółka - wskazał głową pomieszczenie za parawanem - również jest przerażona. A czy opinia publiczna wie, czy nie, o tych gwałtach, nie ma najmniejszego wpływu na to, czy złapiemy ich sprawcę. Przeciwnie, ta niewiedza może nam tylko pomóc. Ponieważ obie

kobiety zgłosiły się do nas, jesteśmy w stanie ustalić pewne prawidłowości jego działania. Wiedząc, że na niego czekamy, zmieniłby sposób postępowania. Dlatego proszę, żeby zachowała pani absolutne milczenie. Sama pani powiedziała, że to małe miasteczko. Jeśli o tym gwałcie ktokolwiek się dowie, jutro wieczorem zacznie tu nieźle huczeć. - A Chelsea? Co ona ma mówić? Kłamać? Oświadczyć wszystkim, że spadła ze schodów? Zniecierpliwiony, Neal chrząknął. - To tylko kwestia paru dni. Ten łobuz sądzi, że jest górą i nie zamierza poprzestać na dwóch ofiarach. Przy odrobinie szczęścia i rozważnym postępowaniu wpędzimy go w matnię. Przez najbliższe dni będzie obserwował kolejną ofiarę. Musi poznać jej zwyczaje. Musi wiedzieć, kiedy jest sama. Ale nie może przecież czaić się w mroku w nieskończoność, ponieważ w tak małym miasteczku ktoś go w końcu zauważy. Wyślemy nocne patrole piesze. Dostaniemy go. Ale tylko w przypadku, gdy nabierze pełnego przekonania, że wyprowadził nas w pole. - Jeśli ostrzeżecie kobiety... - Czy ma pani męża, pani Lindberg? - przerwał jej brutalnie. Karen zamrugała oczami. - A co to ma do rzeczy? - Ma pani męża czy nie? - Nie! - W porządku, zatem ostrzegłem panią. W tym miasteczku grasuje gwałciciel. Jak zamierza się pani zabezpieczyć? - Mogę dokładnie zamykać zamki w drzwiach! Skrzywił drwiąco usta. - Naprawdę pani sądzi, że zamknięte drzwi uchroniłyby dzisiejszej nocy pani przyjaciółkę? Ile czasu, pani zdaniem, zajmie mu wybicie szybki w drzwiach? Jedną sekundę? Dwie? - Można zawsze mieć pod ręką telefon. Można krzyczeć. Robić cokolwiek. - Jasne - zgodził się. - I oberwać jeszcze mocniej niż pani przyjaciółka. Proszę spojrzeć prawdzie w oczy, pani Lindberg. Musimy go złapać. - A jeśli go nie złapiecie? - zapytała cicho. - Co będzie, jeśli zgwałci następną kobietę?

Policjant zachował niewzruszony wyraz twarzy, ale w jego głosie zabrzmiały szorstkie nuty. - Pyta pani, czy będę czuł się winny? Cóż, czeka mnie wiele bezsennych nocy. Nie jestem jednak nieomylny, zapewniam panią. Mogę jedynie próbować zastawić sidła. A czego innego pani ode mnie oczekuje? Karen przez chwilę milczała. Musiała niechętnie przyznać, że słowa policjanta wywarły na niej duże wrażenie. - Nie, niczego innego nie oczekuję - odparła, wzruszając bezradnie ramionami. - Zastosuję się do pańskiej prośby. I mam tylko nadzieję. Nie dokończyła zdania, a on skinął głową. - Ja też mam nadzieję.

Rozdział 2 To był piekielny tydzień. Cały wtorek Karen wytrwała w pracy tylko dlatego, że nie miała innego wyjścia. Jej firma nie przynosiła jeszcze takich dochodów, aby mogła wynająć pracownika, którego właściwie bardzo potrzebowała. Kiedy więc wieczorem z ulgą położyła się do łóżka, myślała jedynie o dziesięciu godzinach niczym nie zmąconego snu. Pierwszym dźwiękiem, jaki do niej dotarł, był trzask włączającego się w lodówce termostatu. Gwałtownie zesztywniała, ale słysząc cichy szum i buczenie urządzenia, szybko się uspokoiła. Zajęta była właśnie poprawianiem poduszki, kiedy dobiegło ją skrzypnięcie podłogi w holu. Zamarła z zaciśniętymi w pięści dłońmi. Czyżbym się przesłyszała? - pomyślała. Kolejne skrzypnięcie dobiegło już z większej odległości. Z jadalni? Wytężyła wzrok, spoglądając w stronę prowadzących na korytarz drzwi i próbując przebić wzrokiem ciemność. Na dźwięk stłumionego tąpnięcia usiadła na łóżku jak rażona prądem. Choć wmawiała sobie, że to tylko buszuje po domu kot, serce biło jej nieprzytomnie. Teraz była już tak napompowana adrenaliną, że postanowiła dla świętego spokoju wszystko sprawdzić i odzyskać panowanie nad sobą. Na palcach przeszła po zimnej podłodze sypialni, stanęła w drzwiach i długą chwilę nasłuchiwała. W końcu zdecydowała się zapalić światło. Z głębi domu nie docierał żaden dźwięk. Miała na sobie tylko nocną koszulę i idąc korytarzem do pokoju Abby, czuła się zabawnie naga. Jej córka, naturalnie, pogrążona była w głębokim śnie. Maggie, długowłosa kotka, która rządziła ich domem, leżała zwinięta w kłębek w nogach Abby. Gdy Karen otworzyła drzwi, popatrzyła na nią zmrużonymi ślepiami. Zachowanie zwierzęcia nie wskazywało na obecność w domu intruza. Oczywiście, żadnego intruza być nie mogło. Czując do samej siebie niesmak, Karen otworzyła jednak każdą szafę, zajrzała pod każde łóżko, a potem sprawdziła zamki we wszystkich drzwiach i oknach. Co powiedział ten policjant? Ile czasu zajmuje wybicie szybki w drzwiach? Niewiele. Przyszło jej do głowy, że powinna zastanowić się nad kupnem psa.

Leżąc w łóżku, słuchała, jak o okienną szybę stukają gałązki. Przez cienką firankę widziała chwiejne cienie pięknych róż, które romantycznie okalały okno jej sypialni. Front domu jest zbyt zarośnięty, pomyślała. Za dużo tam starych zarośli, a w głębokim cieniu, zalegającym pod dwoma ogromnymi bzami, może skryć się cała armia nieproszonych gości. Róże ocieniały szeroką, frontową werandę; niektóre, mimo że był już wrzesień, jeszcze kwitły. Opleciona dzikim winem altana, żywopłot z cisów okalający podjazd... Do diabła. Karen przewróciła się na bok i znowu poprawiła poduszkę. Co mam robić? - myślała. Wykosić ogródek do gołej ziemi, tak żeby przypominał japoński dziedziniec do medytacji, gdzie żwir jest zagrabiony tak idealnie, że sterczą tylko dwa lub trzy kamienie? W końcu jakoś zdołała zasnąć, lecz natychmiast zaczęły ją dręczyć niewyraźne majaki. Tańczyła z człowiekiem, który nie miał twarzy. Grała muzyka country - and - western, wokalista zawodził, obcasy obracającego ją w tańcu partnera głośno stukały o deski podłogi. Już sama muzyka była koszmarna, skonstatowała ze znużeniem następnego ranka. Lecz skoro mój sen stanowił reminiscencję gwałtu dokonanego na Chelsea, dlaczego nie tańczyłam walca? Wieczorem znów przeszukała dom; następnego dnia zrobiła to samo. Powtarzała sobie, że we wszystkich mieszkaniach występują hałasy. Nie są to dźwięki, które zbudziłyby umarłego; po prostu zwykłe trzaski, skrzypienia, drapania, szepty, stukoty. Ale jeden taki hałas wystarczał, by ze strachu oczy wychodziły jej z orbit, a mięśnie tężały. Gdy zasypiała, prześladował ją sen o obracającym ją w tańcu mężczyźnie bez twarzy. Tańczyli zawsze w rytm tej samej melodii, Karen zawsze miała na sobie obszerną, luźną spódnicę, która szeleściła w tańcu i owijała się wokół nóg. I nie milkło rytmiczne stukanie tych przeklętych butów. Kiedy w piątkowy ranek przestał już dzwonić budzik, jęknęła. Próbowała ukryć głowę pod poduszką, ale uświadomiła sobie nagle, że w domu panuje martwa cisza. Teraz, kiedy powinna właśnie słyszeć hałasy, wokół panował niczym nie zmącony spokój. - Abby! - zawołała. - Szkolny autobus... - urwała i z wysiłkiem zakończyła: - .. .masz za dwadzieścia minut. Zapadła cisza, po czym dobiegł ją stłumiony głos:

- O, cholera! - Abby! Do uszu Karen dotarł tupot bosych stóp córki na gołych deskach podłogi. - Nie zdążę! - zawołała Abby. - Podwieziesz mnie? Karen ponownie schowała głowę pod poduszkę. W chwilę później Abby już nad nią stała. - Mamo, nie słyszysz, co do ciebie mówię? Czy podwieziesz mnie do szkoły? - No nie! - jęknęła Karen. Pół godziny później zamykała za sobą wejściowe drzwi. Pod oczami miała worki, na sobie pogniecione dżinsy, ponieważ poprzedniego wieczoru zapomniała wyjąć je w porę z suszarki, a włosy wciąż wilgotne. To z kolei znaczyło, że w południe będą już wiotkie niczym stokrotki podczas suszy. Poza tym umierała z głodu. . Abby, jak zwykle, wyglądała kwitnąco. Nienaganny makijaż sprawiał, że oczy miała ogromne. Krótkie, jasne włosy sterczały,' układając się w artystyczną fryzurę. Ubrana była w obszerną, jedwabną bluzę z koronkowym kołnierzykiem i w ciasne, czarne dżinsy z niewielkimi suwakami na kostkach. Energicznie wskoczyła do samochodu. Widok córki sprawił, że Karen poczuła się jeszcze bardziej zmęczona. Po raz kolejny nie mogła się nadziwić, że Abby jest jej córką. Karen, nieodrodne dziecko lat sześćdziesiątych, dokładała wszelkich starań, aby jej córka wyrosła na porządnego człowieka. Na razie osiągnęła tyle, że Abby nie wstąpiła jeszcze do drużyny panienek wiwatujących podczas meczów - zapewne dlatego, że zbyt wiele czasu zajmowało jej włóczenie się po głównym deptaku w mieście. - Mamo, czy mogę po meczu pójść na zabawę? Shelley mówi, że Brian chce ze mną zatańczyć. - Abby radośnie zmarszczyła twarz. - On jest naprawdę git. - Myślałam, że git jest ten, no, jak - mu - tam. - Och, mamo, czy ty mnie nigdy nie słuchasz? Chciał, żebym wskoczyła z nim do łóżka. No cóż, może niezupełnie do łóżka. To było tak: hej, chcesz zatańczyć? A później: chodźmy za szkołę i zróbmy to. Strasznie romantyczne. Znaczy się...

- Zróbmy to? - Karen gwałtownie zatrzymała samochód ha czerwonych światłach, odwróciła głowę i z niedowierzaniem popatrzyła na córkę. - Oczywiście, zawsze cię słucham. Już mi o tym mówiłaś. Zniecierpliwiona Abby wierciła się w fotelu. - Jasne, jestem pewna, że ci o tym mówiłam., Chodzi o to, że to kwasior. Tak czy owak, oczy ma za blisko siebie. Brian wygląda dużo lepiej. W zeszły piątek zdobył dla drużyny punkty z przyłożenia. Właściwie to nie bardzo mnie to ekscytuje, bo nie pojmuję do dziś, za co oni zdobywają te punkty. Znasz się na futbolu? - Kiedyś, dawno temu, znałam się - odrzekła Karen. - Ale teraz już nie mam czasu na mecze. - Och, daj spokój, mamo. To wcale nie było tak dawno. - Naprawdę? - zapytała Karen z nadzieją w głosie. No i dostała to, na co zasłużyła. Abby spojrzała na nią bacznie. - Mamo, dobrze się czujesz? Twoje włosy wyglądają dziś trochę dziwnie. A ta bluza... - Skrzywiła się. - To reklama. - Karen bardzo lubiła bluzę z wizerunkiem niechlujnie ubranej kobiety otoczonej przepięknymi różami. Napis na bluzie głosił: "Kwiaciarka". - Nie zapominaj, że sprzedaję także kwiaty. Poza tym, dzięki temu ubraniu ludzie zwracają mniejszą uwagę na moją twarz. - Coś w tym jest - stwierdziła Abby i wyskoczyła z samochodu, który zatrzymał się właśnie przed budynkiem szkolnym. - Dzięki. Cześć, do zobaczenia. Przygnębiona Karen zatrzymała się przy piekarni. Ze środka wychodziły właśnie jej dwie znajome. Jedna z nich przeprosiła, że tak dziwnie mówi. - Ropień - wyjaśniła. - A dentysta przyjmuje dopiero od dziesiątej. Stary śpioch. Karen wyraziła jej współczucie, a następnie zamieniła kilka słów z nastolatką, która przyjęła od niej pieniądze i wręczyła pudełko pączków. Nieustannie drążyła ją pewna myśl. Co robi człowiek, jeśli ma spuchniętą twarz, a nie chce przyznać się dlaczego? Doskonałą wymówką może okazać się ropień na dziąśle. Kto będzie pytać dentystę? Przez cały tydzień Karen obserwowała uważnie każdą kobietę w kolejce, każdą kobietę, która pojawiła się u niej w szklarni, każdą

kobietę wysadzającą z samochodu dzieci przed szkołą, i zastanawiała się, czy któraś z nich była ofiarą pierwszego gwałtu. Czy jeśli się ktoś dokładnie przyjrzy, zdoła cokolwiek zauważyć? Obserwowała również mężczyzn. Piwne oczy trafiały się rzadziej niż niebieskie czy szare, ponieważ północny zachód Ameryki został zasiedlony głównie przez Skandynawów. Spotykała jednak wielu mężczyzn, którzy odpowiadali opisowi. Ale i spośród tych wysokich i brązowookich trudno było kogokolwiek wyróżnić. Jeśli gwałcicielem jest ktoś z mieszkańców miasteczka, a tak właśnie podejrzewa Rowland, istnieje ogromna szansa, że Karen go zna, przynajmniej z widzenia. Jak to się dzieje, że ktoś jest aż tak skrzywiony psychicznie, a nikt tego nie zauważa? Stopniowo ogarniał ją paranoiczny strach. W czwartek zamknęła szklarnie wcześniej, ponieważ nie było klientów. A gdyby brązowooki mężczyzna pojawił się nagle u niej? Czy powinna krzyczeć? Ukryć się? Zapytać, czy interesuje go kupno pięknego krzewu za pięćdziesiąt dolarów? Tego dnia jak zwykle zaparkowała samochód za szklarniami i weszła do budyneczku, który był jednocześnie biurem i sklepem. Włączyła czajnik z wodą, następnie zaparzyła herbatę i zabrała się do pączków oraz lektury tygodnika. Po kilku minutach jednak, gdy włożyła do ust ostatni kęs, odłożyła gazetę. Nic. Żadnych gwałtów, żadnych plotek, żadnej histerii. Chyba niedługo zwariuję, pomyślała. Nie widzącym wzrokiem gapiła się w wieńce z suchych kwiatów. Nie mogła nic zrobić - jedynie okazywać Chelsea jak najwięcej serdeczności. Po posiłku nabrała na tyle energii, że wyszła na zewnątrz i zamieniła tablicę z napisem „Zamknięte" na tablicę „Otwarte". Następnie zadzwoniła do Chelsea, która chwilowo mieszkała u swoich rodziców. - Pytasz, jak się czuję? Podle - odrzekła przyjaciółka. - Twarz boli mnie tak, że nie mogę nawet jeść. A matka doprowadza mnie do rozpaczy. Jezu Chryste, zaopiekowałabym się nawet hordą pięciolatków, gdyby tylko ktoś pomógł mi się stąd wydostać. Karen oparła się o futrynę drzwi, na wypadek gdyby pojawił się jakiś klient. - Ale ogólnie chyba czujesz się lepiej. - Tylko wtedy, kiedy nie myślę o tamtym zdarzeniu.

- A może byś wpadła tu do mnie na lunch? Zamówię pizzę... O, do licha. Przecież ty nie możesz jeść. - To prawda, ale mogłabym wdychać jej zapach. - Zapadła chwila milczenia. - Jak myślisz, czy ludzie wiedzą, co mi się przytrafiło? - Nie. Znów cisza. I po chwili: - Czasami jakaś część mnie chce, żeby wszyscy o tym wiedzieli. Nawet... on. - Ba! - Karen przesłała wymuszony uśmiech kobiecie, która wysiadła z samochodu i zmierzała prosto do szklarni. Kiedy klientka znalazła się już poza zasięgiem głosu, Karen dodała: - Myślę, że nie powinnaś tyle o tym myśleć. To paskudna sprawa. Głos Chelsea stał się ponury. - Czuję się taka... brudna. Karen próbowała ukryć ogarniający ją gniew. - Rowland twierdzi, że sprawcę schwytają bardzo szybko. - Powiedziałam o wszystkim matce. Bo niby co innego mogłam zrobić? Powiedzieć, że spadłam ze schodów i teraz boję się być sama w domu? - Nie sądzę, żeby twoja matka zaczęła o tym rozpowiadać na prawo i lewo. - Doprowadzą mnie do szaleństwa - oświadczyła posępnie Chelsea. Ze słuchawki dobiegał jej ciężki oddech. - Do licha, znów zaczyna mnie boleć szczęka. Chyba jednak dziś do ciebie nie przyjdę. Może jutro. - W porządku - odrzekła Karen i po chwili odłożyła słuchawkę. Wyszła na dwór i zwróciła się do swej jedynej klientki: - W czym mogę pani pomóc? - Dziękuję. Przyszłam tylko się rozejrzeć. Pewnie, że to paskudna sprawa. Chelsea i ofiarę pierwszego gwałtu poproszono o zachowanie dyskrecji, a tymczasem, gdyby pozwolono o tym swobodnie rozmawiać, mogłoby to odnieść skutek terapeutyczny. Zmuszone do milczenia, obie czują coraz głębszy wstyd. Czy Rowland zastanowił się, co na dalszą metę byłoby dla tych kobiet lepsze? Czy w ogóle one cokolwiek go obchodzą? Karen chciałaby wiedzieć, co naprawdę czuje Chelsea. Robiła wszystko, żeby zachować spokój ducha i nie popadać w

przygnębienie, ale Karen nie potrafiła wymazać z pamięci widoku jej twarzy. Nie tyle siniaków i opuchlizny, ile wyrazu bólu i strachu w oczach przyjaciółki. Najgorsze są urazy psychiczne i być może Chelsea nigdy już w pełni do siebie nie dojdzie. Czy zechce jeszcze kiedykolwiek tańczyć? Mieszkać sama? Czy będzie zdolna czerpać radość ze współżycia z mężczyzną? Żeby tylko złapali tego drania! Aż do tej chwili Chelsea nie zazna spokoju, nie będzie w stanie spojrzeć z sympatią na żadnego mężczyznę. Wszyscy będą napawać ją przerażeniem. Z jakichś tajemniczych względów Karen nie zdziwiła się, gdy kilka minut później zobaczyła zatrzymujący się pikap z wiszącym w tylnym oknie karabinem, a z szoferki wyskoczył Neal Rowland. Ponieważ dotąd nie odwiedzał jej szklarni, nie próbowała się nawet łudzić, że przyjechał kupić kwiaty lub sadzonki. - Dzień dobry - powiedział, skinąwszy na powitanie głową. Karen odpowiedziała mu tym samym gestem i spokojnie kończyła pakować dwie sadzonki orlika, które zamówił jeden z klientów. Kosztowały osiem dolarów i trzydzieści dwa centy. Dzień zaczynał się katastrofalnie. Zarobiła dokładnie tyle, ile wydała na pączki. Rowland stanął przed kasą, wsunął palce w kieszenie spodni i udawał, że interesują go nożyce ogrodnicze i kosiarki do trawy. Tego dnia miał na sobie dżinsy, kowbojską koszulę w kremowym kolorze z perłowymi zatrzaskami i narzuconą na ramiona dżinsową kurtkę. Karen nieco wychyliła się zza lady. Na nogach, oczywiście, miał kowbojskie buty. - Czy chce pan coś kupić? - zapytała. Popatrzył jej prosto w oczy. - Chciałem tylko zobaczyć, co pani tu ma. Karen wyszła zza lady. - Ma pan ogródek? Pytanie było śmieszne. Nie potrafiła sobie wyobrazić Rowlanda, jak na czworakach wyrywa chwasty, wącha róże i układa z nich wspaniały bukiet na stół w jadalni. Chyba że ma żonę, która lubi kwiaty i pracę w ogrodzie. - Nie mam ogródka i nigdy nie miałem - wyznał. - Ale kupiłem stary dom, przed którym jest kilka klombów i muszę coś z tym fantem zrobić. Poza tym przerośnięte krzaki zasłaniają mi okna.