Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 040 853
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań642 619

Johnson Janice Kay - Wytrzymaj do jutra

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Johnson Janice Kay - Wytrzymaj do jutra.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse J
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 55 osób, 46 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 231 stron)

JANICE KAY JOHNSON WYTRZYMAJ DO JUTRA

Rozdział 1 Wnętrze budynku nie pachniało szpitalem, ale wyglądało jak szpital. Zbyt głośny stukot kroków na twardej, lśniącej posadzce, długie korytarze, pomalowane na ciepły brzoskwiniowy kolor, najwyraźniej po to, by pastelowa barwa działała kojąco na pobudzonych i niespokojnych, zarys szpitalnych łóżek widocznych za otwartymi drzwiami sal. Ellen Panerson szła pośpiesznie, starając się jak najmniej widzieć i jak najmniej słyszeć. Ktoś krzyknął przeraźliwie. Wzdrygnęła się i przyśpieszyła jeszcze bardziej. Jakiś wyrostek, wsparty leniwie o framugę drzwi, przyglądał jej się z aprobatą i gwizdnął prowokująco, gdy go mijała. Kątem oka zarejestrowała jego cwaniacki uśmieszek i zaraz potem, jak przykry kontrapunkt, usłyszała dochodzący zza innych drzwi stłumiony ludzki jęk. Zatrzymała się przy dyżurce pielęgniarek. Gdy uśmiechnięta kobieta oderwała wzrok od kart chorobowych i spojrzała na nią, Ellen starała się sprawiać wrażenie opanowanej i spokojnej. - W czym mogę pomóc? - Jestem siostrą Lindy Jarrett. Przyszłam na wykład dla rodzin, ale niestety, chyba się trochę spóźniłam. - Nie może pani tam trafić? Proszę się nie martwić, wszyscy tu błądzą. Prosto do końca, na lewo i ostatnie drzwi po prawej. Niech pani cichutko wejdzie i zajmie miejsce. Doktor Braden nie będzie miał nic przeciwko temu. - Dziękuję pani - odpowiedziała, zmuszając się do uśmiechu. Za dyżurką pielęgniarek znajdowała się świetlica, w której gromadka ubranych po domowemu dorosłych i nastolatków oglądała mecz w telewizji. Niektórzy rozmawiali spokojnie lub czytali gazety, a jeden z kibiców powiedział nagle: - Co to za sędzia! Przecież nie było spalonego! Czy to odwiedzający, czy pacjenci? - zastanawiała się. Wyglądali zupełnie normalnie, ale Ellen wiedziała jak mało kto, że tego rodzaju pozory mogą być mylące. Ruszyła pośpiesznie korytarzem i znowu kątem oka zobaczyła pomiętą pościel na łóżkach i wyglądające z sal szare ludzkie twarze. Przykuwało to jej uwagę i przerażało zarazem: modliła się w duchu, by któraś z tych przelotnie widzianych postaci nie okazała się jej przyrodnią siostrą. Linda była dopiero od dwóch dni na oddziale,

może miała drgawki albo czuła się tak fatalnie, że na pewno nie życzyłaby sobie, by Ellen ją w tym stanie widziała. Podeszła do ostatnich drzwi po prawej i zatrzymała się na chwilę. Usłyszała dochodzący ze środka, stłumiony i niezrozumiały głos, który należał zapewne do sławnego i tak bardzo podziwianego przez jej siostrę doktora Bradena. Jaki on się okaże? Siwowłosy i złotousty? Uprzejmy i wywierający niezatarte wrażenie? Ellen niecierpliwym ruchem odgarnęła jedwabiste pasma spadających jej na twarz rudych włosów. Co to ma za znaczenie? Mała w końcu szansa, by doktor Braden dokonał jakiegoś cudu z Lindą. Zbyt wiele było już prób, zbyt wiele zawiedzionych nadziei. Trzeba to potraktować jak kolejne interludium, chwilowe odroczenie wyroku. Nic więcej. Gdy jednak wślizgnęła się do środka i cichutko przysiadła na jednym z krzeseł w ostatnim rzędzie, wszystkie jej poprzednie wyobrażenia na temat Bradena rozsypały się w proch. Jego głos nie brzmiał gładko ani potoczyście; był raczej szorstki, niespokojny, ale zarazem charyzmatyczny. Bardzo pasował do przechadzającego się przed frontem słuchaczy mężczyzny - chociaż Ellen nigdy by nie przypuszczała, że tak właśnie wygląda doktor Nicholas Braden, człowiek, który, wedle zapewnień jej siostry, był nie tylko założycielem tego szpitala, ale również wysoko cenionym autorytetem w dziedzinie leczenia alkoholizmu. Duży, silny mężczyzna pomagał sobie w mówieniu gestami rąk, przypominającymi rąbanie drzewa. Jego sztruksowe spodnie były wygniecione i pomięte, krawat miał rozluźniony, a zawinięte rękawy równie pogniecionej niebieskiej koszuli odsłaniały potężne przedramiona. Proste, ciemne, trochę zbyt długie włosy odgarniał niedbałym ruchem z twarzy, która przypominała raczej twarz robotnika portowego niż lekarza. Szerokie kości policzkowe, surowe rysy, głębokie zmarszczki wyżłobione na policzkach - suma tych szczegółów sprawiała, że miało się wrażenie promieniującej od niego siły. Przez krótką chwilę poczuła na sobie zniewalające spojrzenie jego ciemnych oczu i odczuła to jak wstrząs elektryczny. Wiedziała już, że ten człowiek ma do zaoferowania coś więcej niż zdawkowe wyrazy współczucia i udzielanie bezużytecznych rad. Trwało to przez moment, zanim zdołała się skupić na tym, co właśnie mówił:

- Alkoholik trzyma się tego przez pewien czas kurczowo, ale stopniowo przestaje mu to wystarczać. Ukrywanie nałogu przed otoczeniem na ogół nadal wszystko załatwia, ale coraz częściej potrzeba uciec się do jakichś innych sztuczek. Schować gdzieś dodatkową butelkę, ot tak, gdyby jakaś ekstra okazja... Taka zawsze się zdarzy. Może wspaniałomyślnie zaproponować zrobienie zakupów w drodze do domu. W ten sposób nigdy nie będziecie dokładnie wiedzieli, ile rzeczywiście kupił wódki. Może zachęcać przyjaciół, żeby więcej pili. Również was. Nawet własne dzieci, jeśli są dostatecznie duże. Przecież jeśli wszyscy dookoła piją, to niczym się od nich nie różni. Jest normalny, no nie? Wszyscy myślą, że rano czuje się potwornie dlatego, że za dużo wypił poprzedniego wieczoru. A to nieprawda. Czuje się potwornie, bo potrzebuje znowu się napić. Musi się napić, choćby po to, by ukryć trzęsiączkę. I biada wam, jeśli wejdziecie mu w drogę, w tę jego drogę do pierwszego kieliszka, wszystko jedno, czy o ósmej rano, czy o piątej po południu, gdy wraca z pracy. - Nasz alkoholik dawał sobie dotąd radę i potrafił żyć jak na nieustannym przyjęciu. Ale teraz jego tolerancja na alkohol zmniejszyła się. Spędza coraz więcej czasu z głową w toalecie. Czasem traci przytomność. Urywa mu się film. Bardzo was to wszystko przeraża. - Zrobił pauzę i powiódł swoim elektryzującym spojrzeniem po audytorium. - Znacie to wszystko, prawda? Grupa, składająca się z rodziców i współmałżonków, odpowiedziała pomrukiem aprobaty. O tak! Oni na pewno to znają - pomyślała z goryczą Ellen. Wiedzą, co to znaczy kochać kogoś, kto bardziej dba o butelkę niż o swoich bliskich. O jej bliskich - dopowiedziała w myślach, przypominając sobie cienki, drżący głosik swej sześcioletniej siostrzenicy w słuchawce telefonu. - Ciociu Ellen, ja się... ja się boję. Mamusia wymiotowała w łazience, a teraz leży na podłodze i ma zamknięte oczy, i tak leży, i się nie rusza, jak nasz pies, kiedy umarł, i w ogóle nie odpowiada, gdy się do niej mówi... I ciociu, my jesteśmy głodni, ja i Patryk, bo mama nie zrobiła nam obiadu, a teraz jest czas na kolację i zrobiłam kanapki, ale dodałam za dużo majonezu i my nie lubimy tego sera, który jest pokrojony, a innego nie umiem pokroić... - Najwyraźniej zabrakło jej słów. - Ciociu Ellen...

- Już jadę, kochanie. Za pięć minut u was będę. - Starała się uspokoić małą i nie dać jej poznać, że sama jest tym również przerażona. Poczuła ponowny przypływ gniewu, gdy przypomniała sobie dziecinne łzy i małe rączki czepiające się noszy, na których wynoszono z domu matkę Patryka i Laury. Nie po raz pierwszy zresztą. Linda piła od szesnastego roku życia. Wielki mężczyzna tym samym sugestywnym głosem mówił dalej, czym to wszystko się kończy. Mówił o dolegliwościach sercowych, marskości wątroby i syndromie wyniszczenia. O chorobie alkoholowej. - Czy macie państwo jakieś pytania? Ellen siedziała z wyprostowanymi sztywno plecami, splatając palce wspartych na podołku dłoni. Po co ona tu przyszła? Co to pomoże Lindzie? Powinna być w domu z Laurą i Patrykiem i uczyć się, w jaki sposób zastępować im matkę. Dzieci pozostały z nią po raz pierwszy: poprzednio zabierała je do siebie jej matka. Ich ojciec, mieszkający w Kalifornii, najwyraźniej się nimi nie interesował. - Będą tu mieli jakąś psychoterapię, czy poradnictwo? - spytał burkliwie ktoś siedzący z przodu. Wykładowca przytaknął skinieniem głowy. - Owszem. Ale pozwólcie, że powtórzę raz jeszcze. Nasi pacjenci cierpią na dolegliwość fizjologiczną. Problemy emocjonalne czy psychologiczne mają charakter wtórny. To prawda, że wielu z nich straciło pracę, rodzinę, przyjaciół. Ale to są symptomy, a nie przyczyny. Zachowania alkoholika, takie jak depresja, złość, zaprzeczanie oczywistości, emocjonalna niestabilność są rezultatem choroby. I my ich nie leczymy, bo są to tylko objawy. Staramy się leczyć leżącą u ich podstaw fizjologiczną przyczynę choroby. Oferujemy jakieś formy poradnictwa, gdyż mogą się one przydać alkoholikowi w walce z chorobą, na którą skazany jest przez całe swoje życie. Ale nie wolno jego czy jej obwiniać o to, że choruje. Podobnie jak cukrzyka, którego zwykle nie czynimy odpowiedzialnym za jego stan. Nikt nie robi z siebie alkoholika. Alkoholikiem człowiek się rodzi. Jeżeli leczenie ma przynieść skutek, musimy skończyć z myśleniem w kategoriach winy. Ellen poczuła bolesny skurcz w żołądku i zdumiała się słysząc własny głos.

- To bardzo wygodne. Niszczą innym życie, lecz sami nie ponoszą za to odpowiedzialności. Wszystko ulega zapomnieniu i przebaczeniu. Każdy z nas chciałby pozwolić sobie na taki luksus. Intensywność spojrzenia ciemnoniebieskich oczu doktora przyszpiliła ją do krzesła. - Każda poważna choroba rujnuje innym życie. Co by było, gdyby pani mąż umierał na raka? Miałaby pani o to do niego pretensję? Nie znosiła konfrontacji ani gniewu, ale nie mogła nie podjąć wyzwania. - Osoba umierająca na raka nie może niczego zmienić. A alkoholicy mogą. Każdego dnia dokonują przecież wyboru. - Znajdują się w szponach nałogu i to nałóg dokonuje za nich tych wyborów. - Ale niektórzy decydują się na zerwanie z nałogiem i udaje im się to. Rozumiem, że stanowi to źródło pana utrzymania, prawda? - Nieustępliwie patrzyła mu nadal w oczy. Schował ręce do kieszeni i ruszył pomału w jej kierunku. Zatrzymał się o kilka rzędów przed miejscem, gdzie siedziała, i przyglądał jej się teraz z góry, dominując nad nią jakby samą swą wysoką sylwetką. Co dziwniejsze, jego głos, mimo iż nadal silny i zdecydowany, zabrzmiał teraz jakoś łagodniej. - Bardzo niewielu alkoholików przychodzi tu z własnego wyboru. A nigdy nie spotkałem takiego, który obudziłby się któregoś ranka i powiedział: „Hej! Wspaniały dzień na to, żeby przestać pić!" Nie, do diabła! Ci, którzy tu przychodzą, są do tego zmuszeni. Być może szef powiedział im, że albo leczenie, albo koniec z pracą. I przeciętny alkoholik naturalnie wybrałby natychmiast to drugie, gdyby nie to, że urwałyby się w ten sposób pieniądze na wódkę. Czasami żona mówi, że ma zamiar od niego odejść i on naprawdę się tego przestraszy. Czasami jest to nakaz sądowy. Albo jest już tak chory, że nie ma innego wyboru. Na sali zapanowała śmiertelna cisza. To była walka między nimi dwojgiem. - Jeżeli nie chcą przestać, to jaki to wszystko ma sens? - Wszyscy alkoholicy chcą zostać wyleczeni. Wiedzą, że są chorzy. Nie mają po prostu dosyć odwagi, żeby wykonać ten

pierwszy, przerażający krok. To jest cholernie bolesne. Ale zmuście ich tylko do tego, a następny krok potrafią zrobić już sami. Jakże to prosto zabrzmiało! Jakież wydało się łatwe! Ellen oderwała od niego wzrok i przebiegła oczami po twarzach przyglądających się jej ludzi. Wszyscy chcieli wierzyć, że to prawda, że nie minie trzydzieści dni, a ich bliscy wyjdą stąd wyleczeni i wszystkie zmarnowane lata, cały żal i złość - wszystko to zniknie nagle, jakby nic się nigdy nie wydarzyło. No cóż! Może nie powinna ich pozbawiać tych iluzji. Ciągle stał i patrzył na nią. Jego oczy, osadzone w surowej, z gruba ciosanej twarzy, pełne były współczucia. - Mamy osiemdziesiąt procent wyleczeń. A zaczynamy z ludźmi, którzy naprawdę woleliby tu do nas nie trafić. Potrzebne jest im wsparcie. Wsparcie ze strony was wszystkich. - Oderwał od niej wzrok i zaczął się znowu przechadzać po sali. Patrzył w twarze kolejnych ludzi tak, jakby widział najgłębiej skrywany ból i rozumiał go lepiej, niż ktokolwiek dotąd potrafił rozumieć. Może rzeczywiście tak było. Tyle razy miał przecież okazję to oglądać. Ellen nagle zachciało się płakać. Poczuła gorzki smak tłumionych tez. Zacisnęła zęby, schwyciła kurczowo torebkę i - nie obejrzawszy się nawet, by sprawdzić, czy przestał na chwilę chodzić, i nie dbając o to, czy reszta zebranych zauważyła, dlaczego ucieka - wybiegła z sali. Na korytarzu panowała kojąca cisza. Oddalała się jak najszybciej tą samą drogą, którą tu przyszła. Chciała jak najszybciej pozostawić za sobą jego głos, teraz już niezrozumiały i stłumiony. Jak on śmiał? - pomyślała, zaszokowana intensywnością gniewu, jaki wywołał w niej jego wykład. Czy Laura i Patryk - pozbawione rodziców dzieci - mają czekać bez słowa skargi na swoją matkę, która ma jakoby nie ponosić żadnej winy za to, że je porzuciła? Nikt więc nie jest odpowiedzialny za ich samotność, za łzy, którymi moczą poduszki, za senne koszmary, które budzą je i każą szlochać w najciemniejszych godzinach nocy ? I czy nikt nie ponosi winy za lęk, który wkradł się do jej własnego życia? Rodzice ponoszą odpowiedzialność - powtarzała sobie jak mantrę - muszą ją ponosić, bo inaczej żadne dziecko nie miałoby żadnych gwarancji bezpieczeństwa.

Przystanęła przy dyżurce pielęgniarek i ponownie zdobyła się na ogromny wysiłek, by wyglądać na opanowaną. Ta sama kobieta zwróciła się do niej z uśmiechem: - Już się skończyło? - Niestety, musiałam wcześniej wyjść - powiedziała Ellen. - Chciałam tylko... Czy może mi pani powiedzieć, jak się czuje moja siostra? Chodzi mi o Lindę Jarrett. - Naprawdę powinna pani porozmawiać z doktorem Bradenem. Jestem pewna, że po zajęciach z rodzinami z radością znalazłby... - Nie mogę czekać. Zadzwonię później. - Ellen wpadła jej w słowo, zdając sobie sprawę, że zabrzmiało to trochę rozpaczliwie. - Ależ oczywiście! - odpowiedziała łagodnie pielęgniarka. - Z siostrą jest wszystko w porządku. Naprawdę. Wolelibyśmy po prostu, aby pani jej nie odwiedzała jeszcze przez kilka dni, dopóki całkiem nie dojdzie do siebie. Ale myślę, że ucieszyłaby się z jakiejś kartki, albo kwiatów. Chodzi o coś, co by podtrzymało ją na duchu. - Świetnie! - Ellen odstąpiła o krok od sięgającego jej do talii blatu dyżurki. - Gdyby się coś zmieniło... No właśnie, ma pani mój numer telefonu? - Tak. Oczywiście. - Dziękuję bardzo. Ten sam wyrostek powitał ją gwizdem, gdy go mijała. Prawie nie zwróciła na to uwagi. Na zewnątrz niebo było olśniewająco błękitne, raniło niemal oczy. Gdy znalazła się wreszcie w samochodzie, skrzyżowała ręce na kierownicy, oparła na nich czoło i oddychała głęboko aż do momentu, gdy poczuła, że wewnętrzne wzburzenie zaczyna w niej wygasać. Uniosła wreszcie głowę i popatrzyła ponownie na przysadzisty, nieregularny budynek szpitala, z elewacjami szalowanymi cedrowym drewnem. Typowa architektura Północnego Zachodu. Dyskretnie ukryty w sąsiedztwie bogatych podmiejskich dzielnic Everett, nie dalej niż pięćdziesiąt kilometrów na północ od Seattle, z drogi prawie był niewidoczny. Zasłaniały go drzewa i Ellen - mimo iż była mieszkanką tej miejscowości - miała trudności z jego odnalezieniem. Złote promienie słońca przedarły się jakoś przez konary jodeł i roziskrzyły krople osiadłe po wczorajszym deszczu na liściach rosnących pod drzewami paproci. Na czarnej ziemi naprzeciw frontowego wejścia odważyły się rozkwitnąć pierwsze krokusy.

Niewiarygodne, że tu już widać wiosnę - pomyślała Ellen, przekręcając kluczyk w stacyjce. Pragnęła, żeby to był jakiś dobry omen. Dziećmi zgodziła się zająć jedna z jej przyjaciółek, która sama miała dwoje własnych i - jak to żartobliwie ujęła - była i tak uziemiona w domu. Joanna mieszkała po drugiej stronie doliny, w Lake Steven, i Ellen była zadowolona, że minie trochę czasu, zanim uda jej się tam dotrzeć. Laura i Patryk nie wiedzieli nic o tym, że miała zamiar odwiedzić klinikę - i wolała, żeby jej nastrój nie zdradził tego, że tam była. Zapukała, a ponieważ wewnątrz panował kompletny rozgardiasz i nikt nie odpowiadał, weszła przez drzwi frontowe do środka. Salonik jej przyjaciółki od ściany do ściany zawalały zabawki. Patryk i czteroletni syn Joanny, Eddy, rozwalali barykady z klocków za pomocą czołgów i płaskonosych opancerzonych transporterów. Akcji towarzyszyły bitewne wrzaski, okrzyki i detonacje. Od strony łazienki dochodziły mrożące krew w żyłach krzyki i bardziej stłumiony głos mówiącej coś ustawicznie Laury. - Cześć, chłopcy! - pozdrowiła ich Ellen. Eddy nawet nie podniósł głowy. Patryk rzucił jej krótkie, obojętne spojrzenie. Czołg, prowadzony przez plastikowego ludzika z nabrzmiałymi bicepsami i haczykami zamiast rąk, podjechał na chwilę w jej stronę, po czym zawrócił i włączył się do walki. Ellen skrzywiła się i udała się tam, skąd dochodziły krzyki. W łazience jej posągowej postury przyjaciółka zmieniała swemu dziecku pieluszkę. W drzwiach stała Laura i ignorując niemowlaka trajkotała jak najęta: - Moja koleżanka, Jill, dostała taką wielką nową lalkę. Ja taką też chcę mieć, ponieważ ona ma sukienkę, która może być długa, albo krótka, i perłowe buciki, i perfumy, i wszystko. Ja będę... - Hej, Lauro! Hej, Joanno! - Ellen powiedziała to na tyle głośno, by być słyszana mimo wrzasku dziecka. Jej podobna do elfa siostrzeniczka, z jasnymi, upiętymi w koński ogonek włosami, spojrzała na nią z nieukrywaną wrogością. - Nie chcę jeszcze wracać do domu. Mówiłaś, że będziemy mogli zostać na lunch.

- Myślałam, że dłużej mnie nie będzie. - Próbowała przygarnąć do siebie Laurę, ale mała stała usztywniona i niechętna. Udając, że tego nie zauważa, zerknęła do środka łazienki. - Zdaje się, ze Colin nie bardzo lubi, jak mu się zmienia pieluszki. - Bardzo to delikatnie określiłaś - ponuro odpowiedziała Joanna, również podnosząc głos na tyle, by przekrzyczeć opętańczy wrzask dziecka. - Ciągle mu powtarzam, że jak woli, to może korzystać z ubikacji. Bardzo bym była z tego zadowolona. - Przecież on ma dopiero osiem miesięcy! - Dla chcącego nie ma nic trudnego. - Joanna posadziła czerwonego od płaczu niemowlaka, zręcznie zapięła mu kaftanik i bezceremonialnie podrzuciła go Ellen. - Potrzymaj go chwilę, dobrze? Muszę coś zrobić z tą pieluchą. Ellen wycofała się z łazienki, trzymając w objęciach zadziwiająco ciężkiego i niezwykle rozwścieczonego malucha. Niezgrabnie pogłaskała go po plecach. - Nie bój się, Colin! Malutki! Naprawdę nie jestem taka zła. - Wydaje mi się, że on cię nie lubi - powiedziała Laura. - Nie jestem jego mamą. - Moją też nie jesteś. Ellen oparła Colina na wysuniętym biodrze i próbowała zdobyć się na spokojną odpowiedź. - To prawda. Ty masz własną mamę, która jest dla ciebie bardzo dobra. Zaniepokoiło ją pełne niechęci spojrzenie Laury. - Byłaś u niej, prawda? - Kochanie... - Nie mów tak do mnie. Tylko mama tak może do mnie mówić. Ellen z ulgą położyła niemowlaka wśród klocków w saloniku i zwróciła się do siostrzenicy. - Nie widziałam się z twoją mamą, Lauro. Ale rozmawiałam z pielęgniarką. Powiedziała mi, że mama czuje się dobrze. Wkrótce będziemy mogli ją odwiedzić. Na twarzy małej nadal malował się ten sam zacięty upór. Jedynie dolna warga zadrgała jej lekko. - Wcale jej nie chcę odwiedzić!

Jak mam jej to wytłumaczyć, skoro sama tego nie rozumiem? - zastanawiała się Ellen. Jakby wbrew własnej woli pomyślała o tym, co mówił doktor Braden. - Twoja mama jest chora, Lauro. Wiem, że za tobą tęskni. Nie będę cię zmuszać, żebyś ją odwiedziła, ale pomyśl, jak byłoby jej przykro, gdybyś nie przyszła. Sześciolatka przewróciła się na tapczan i splotła ręce na plecach. - Możemy tutaj zjeść lunch? Mur nie do przebicia. Ellen podniosła wzrok i zobaczyła, że w podcieniu prowadzącym do holu stoi Joanna i przygląda się im w milczeniu. Bezradnie spojrzała na Patryka, który co prawda niczym się nie zdradził, że słuchał, ale z pewnością nie uronił ani jednego słowa, potem ponownie na Laurę, której niebieskie oczy wyrażały jedynie upór. Przypomniały jej się na chwilę jeszcze inne oczy, ciemnoniebieskie i współczujące. Po czym poddała się. - Możemy. Czemu nie? Czuła do siebie niechęć za to, co robi, ale zaraz po wyjściu od Joanny zabrała dzieciaki do najbliższych sklepów, gdzie oddali się orgii zabawkowych zakupów. Czy jakieś nowe wypchane zwierzątko lub mechaniczna zabawka zrekompensuje im brak matki? Ale mimo wszystko poprawiło to jakoś jej samopoczucie. Jest wobec nich sztywna i nieporadna. Może w ten sposób pokaże im, że są ważne i kochane? Ledwie weszli w drzwi jej mieszkania, gdy zadzwonił telefon. - Możemy oglądać telewizję i pobawić się nowymi zabawkami? - spytała Laura. - Możemy? Możemy? - powtarzał jak papuga jej młodszy brat. - Tak, tak. Możecie - odpowiedziała zrezygnowana, śpiesząc w stronę kuchni. Na dźwięk włączonego telewizora nałożyło się płaczliwe zawodzenie Patryka. - Nie mogę tego otworzyć! To jest gupie, gupie! - Daj! Ja to otworzę! - gdzieś z tyłu odpowiedziała Laura. Po szóstym sygnale Ellen podniosła słuchawkę. - Halo? - Czy to pani Patterson? - natychmiast rozpoznała ten szorstki głos. - Mówi doktor Braden. Poczuła nieprzyjemne, przyśpieszone bicie serca. - Czy stało się coś złego? Czy moja siostra...

- Nie, nie. Z siostrą jest wszystko w porządku. - Zabrzmiało to zdawkowo i niemal niegrzecznie. - Chciałbym porozmawiać z panią dłużej niż dzisiaj. Pielęgniarka powiedziała mi, kim pani jest. - Zdaje się, że zrobiłam dzisiaj scenę - powiedziała spokojnie, przymykając na chwilę oczy. - Przepraszam. Nie miałam prawa... - Nie zrobiła pani żadnej sceny - przerwał jej natychmiast. - I oczywiście miała pani prawo wyrazić swe uczucia. Po to są te spotkania. - Inni przyszli tam, by wysłuchać pańskich opinii, a nie moich. - Przyszli głównie po to, żeby się przekonać, że nie tylko ich to spotkało. Każdy z nich ma w sobie takie same pokłady złości jak pani. Niecierpliwy, szorstki głos w połączeniu z taką dozą przenikliwości! To wszystko zbijało ją z tropu. - Czy to było aż tak widoczne? - Członkowie rodziny alkoholika są prawie zawsze rozdrażnieni i źli. I trudno im się dziwić. Wielokrotnie zawiedli się na kimś. Doznali krzywd, upokorzeń. Niech pani również nie myśli, że stanowi pani jakiś nieszczęśliwy wyjątek. Jedyny na świecie. Ellen przestraszyła się nagle. Współżycie z alkoholikiem rzeczywiście skłaniało do izolacji; nie był to w końcu wdzięczny temat do zwierzeń. W innych uczestnikach spotkania widziała naiwnych, którzy muszą dopiero pozbyć się złudzeń; a należało w nich widzieć bliźnich, doświadczonych tym samym co ona cierpieniem. Chyba naprawdę popełniła tu błąd. - Nigdy nie myślałam... - zaczęła mówić nieco nienaturalnym głosem, ale znowu przerwał jej bezceremonialnie. - Chciałbym z panią porozmawiać. Czy moglibyśmy się umówić? Głosy z grającego w sąsiednim pokoju telewizora zaczęły brzmieć histerycznie, jeszcze bardziej zwiększając jej wewnętrzny niepokój. - Niestety, mam trudności ze zwalnianiem się z pracy. I naprawdę nie bardzo wiem, w czym miałoby to pomóc Lindzie. - Jak się zorientowałem, pani siostra w zasadzie nie utrzymuje kontaktów ze swoim mężem, a jej matka ma kłopoty ze zdrowiem. W tej sytuacji w odczuciu siostry jest pani jedyną osobą w rodzinie, na której może ona polegać. Od pani postawy naprawdę bardzo dużo zależy.

- Czyżby? - nie potrafiła się powstrzymać od sarkazmu. - Jak dotąd nie zauważyłam, żeby skłonna była ulegać moim wpływom. - Nie ulegała, bo była w ciągu alkoholowym. - Nie ulegała również wtedy, gdy w nim nie była. Nie znalazła się w tej sytuacji po raz pierwszy. Wie pan przecież. - Dotąd była na detoksach. Takie zwykłe odtrucie to jedynie doraźna pomoc - próbował zbijać jej argumenty. - Alkoholik potrzebuje znacznie więcej niż kilku dni przymusowej abstynencji. - Była również leczona. - Ale nigdy przez trzydzieści dni - odburknął. Ellen zagryzła wargi. - Doktorze Braden, być może nie wie pan, że mam u siebie jej dzieci. I właśnie muszę przygotować im kolację. Przepraszam więc bardzo, ale... - No... więc może jutro? - nie ustępował. - Przecież w sobotę pani nie pracuje. - Nie, nie pracuję - przyznała, zastanawiając się nad jakąś sensowną wymówką. - Ale znalezienie opiekunki dla dzieci może być problemem. Przykro mi. Może zadzwonię do pana wtedy, kiedy dzieci się u mnie bardziej zadomowią? - Pani Patterson! Jaki jest prawdziwy powód pani niechęci? Dlaczego chce pani uniknąć rozmowy ze mną? Zaskoczona otwartością tego pytania zamilkła na chwilę. Musiała się zastanowić. Skąd ten jej opór? Czy ma to coś wspólnego z osobą doktora Nicholasa Bradena? Z jego niepokojącymi błękitnymi oczami, które zdawały się widzieć zbyt wiele? Oczywiście, znała odpowiedź. Trudno to było powiedzieć, ale jakoś się na to zdobyła. - Czy Linda powiedziała panu, że jej ojciec był również alkoholikiem? - Pani ojczym? - Braden nie sprawiał wrażenia zaskoczonego. - Tak. Nie mam najlepszych wspomnień z tych lat I dlatego ten temat jest dla mnie czymś trudnym. Lindę powinno być stać na coś więcej wobec własnych dzieci. Obawiam się, że moja życzliwość dla niej już dawno się wyczerpała. Gdyby nie Laura i Patryk... - A więc dla ich dobra, jeśli nie dla dobra pani... Proszę wygospodarować tę godzinę. Przecież dziura w niebie się z tego powodu nie stanie.

Był tak zdeterminowany, że nie potrafiła odmówić. - No dobrze. A więc jutro. W szpitalu? O dziesiątej? Zgoda. Wolnym ruchem odłożyła słuchawkę. Czuła się zmaltretowana. Jak ta Linda mogła im wszystkim zrobić coś podobnego? Przecież pijaństwo ojca dało się obu siostrom tak samo we znaki i wydawałoby się, że Linda powinna być ostatnią osobą na świecie, która sama zacznie pić. Coś niewiarygodnego! A teraz musi sobie jakoś poradzić z tymi dziećmi. Dotąd występowała w roli kochającej ciotki, co sprowadzało się głównie do wręczania okazjonalnych prezentów i związanych z tym rytuałem całusów i uścisków. A obecnie musi je karmić, utulić do snu, prać w nieskończoność - bo na domiar złego Patryk zaczął się znowu nerwicowo moczyć. Przyzwyczaić się do zabawek rozrzuconych na podłodze, do zaschniętej na umywalce pasty do zębów, do rozlanych soków i ustawicznego paplania. Przecież nie można im niczego odmawiać. Nie zasłużyły na to, żeby cierpieć za winy własnej matki. Ale najwyraźniej wszechwiedzący doktor Braden uważa, że ma ona również pełnić rolę podpory, na której jej przyrodnia siostra wesprze swą patologicznie słabą wolę. Stokrotne dzięki! Linda wpakowała się w bagno i będzie musiała z niego wyjść o własnych siłach.

Rozdział 2 - Hej, rudzielcu! - Nastolatek wyraźnie nabierał odwagi. Uśmiechał się jeszcze bardziej bezczelnie niż zeszłym razem. Powlókł się nawet za nią kilka kroków po korytarzu, prowokując ją tym swoim cichym gwizdem. Ellen miała przez moment przyprawiające o zawrót głowy odczucie, że dokładnie tak już kiedyś było: ta sama zalegająca wokół dusząca cisza, te same widziane kątem oka pogniecione łóżka i wolno poruszający się pacjenci o szarych twarzach. Ale tym razem korytarz oświetlony był porannym słońcem, a podeszwy jej sportowych butów muskały bezgłośnie twardą posadzkę. Uczucie dezorientacji minęło i musiała się opanować, by nie zrobić jakiegoś niegrzecznego gestu pod adresem wyrostka, który został gdzieś z tyłu. W głębi duszy trochę jej te zaczepki pochlebiały. Miesiąc temu skończyła trzydzieści lat. Przyjemnie było się upewnić, że przynajmniej zewnętrznie nie wygląda na swój wiek. Dyżur pełniła tego dnia jakaś inna pielęgniarka. Skierowała Ellen do gabinetu doktora Bradena, który mieścił się na samym końcu prawego skrzydła. Szła szybko, starając się nie zaglądać do mijanych sal. Odnalazła drzwi z matową szybką i jego nazwiskiem - wypisanym dyskretnymi literami tuż poniżej - i tym razem nie zawahała się nawet przez moment. Ofiaruje mu tę godzinę, o którą tak zabiegał, ale nie pozwoli sobie wejść w rolę nieśmiałej petentki. W odpowiedzi na pukanie usłyszała burkliwe „proszę". Nie podniósł od razu wzroku sponad papierów, chociaż musiał być świadomy tego, że weszła. Schyliwszy swą ciemną głowę, grzebał gorączkowo w ogromnej stercie kartonowych teczek, które w każdej chwili groziły runięciem z biurka na podłogę. - No i gdzie się to podziało, do jasnej cholery! - mruczał. - Jane, nie mogę znaleźć... - w tym momencie napotkał jej wzrok. Nick Braden bardzo rzadko bywał czymś na tyle poruszony, by zamilknąć w pół słowa, ale niespodziewane pojawienie się Ellen Patterson tak właśnie na niego podziałało. Pamiętał niejasno, że poprzedniego dnia, gdy ujrzał ją po raz pierwszy, także zareagował na to dziwnie. Było to niepokojące odczucie, jakby nagłego zakłócenia równowagi. Ale wtedy wydała mu się jakaś wymuskana i niedostępna, z włosami gładko upiętymi w kok i w drogiej, szytej na miarę sukni w kolorze cytryny. Może to właśnie jej gniew wytrącił go nieco z

równowagi - choć nie powinien być zaskoczony, gdyż z podobnymi reakcjami stykał się przecież poprzednio. Oczekiwał w każdym razie, że z taką właśnie kobietą spotka się tego ranka. Wątpił zresztą, czy w ogóle zechce się tu zjawić. Zjawiła się, a jakże, tyle że dzisiaj miała na sobie dżinsy, podkreślające szczupłość jej bioder i długie jak u źrebaka nogi, koralową bluzkę, eksponującą kremową karnację szyi i delikatną mozaikę piegów na odsłoniętym dekolcie. Włosy - bujne i niesforne - jak roztopiona lawa spływały falami na jej szczupłe ramiona i plecy. Bez makijażu nie sprawiała wrażenia wymuskanej i wyglądała znacznie młodziej. Miała pełne, jakby z lekka nadąsane usta, prosty nos, wysoko osadzone kości policzkowe i aksamitne, czekoladowobrązowe oczy. Cerę - jak wszystkie prawdziwie rude kobiety - kremową z rozproszonymi wokół nosa piegami. Jej uroda oszołomiła go: Ellen Patterson wydała mu się śliczna, zmysłowa, a jednocześnie - mimo że wyglądała w tym nieoficjalnym stroju tak młodo - nadal jakoś dziwnie niedostępna. Nie próbując nawet stłumić przypływu jednoznacznego, niczym niezmąconego pożądania, Nick Braden odezwał się burkliwie: - Ile pani ma lat? - A jakie to ma znaczenie? - odpowiedziała zaskoczona, pytaniem na pytanie. - Nie może pani być starsza od Lindy. - Jestem starsza. O trzy lata. A wiec ma trzydzieści lat, obliczył w myślach. To jakoś bardziej tłumaczyło tę dziwnie powściągliwą, nakazującą zachowanie dystansu aurę, jaką się otaczała. Uświadomił sobie, że nadal jej się natarczywie przygląda i powiedział pośpiesznie: - Przepraszam. Zapomniałem o wymogach grzeczności. Przecież nie miałem w zasadzie okazji się przedstawić. Nazywam się Nick Braden. Trzymając nadal swą wielką dłoń na stercie szpitalnych kart, wstał i wyciągnął ku niej rękę. Uścisk jej dłoni, drobnej i ciepłej, był zaskakująco mocny. Zacisnął wokół niej palce i jakoś dziwnie trudno przyszło mu rozluźnić chwyt. Gdy wreszcie to zrobił, odstąpiła na krok, jakby zaniepokojona. Wiedział dobrze, co malowało się na jego twarzy, i zły był na siebie za to, że nie potrafił tego ukryć.

Odkaszlnął niepewnie i poprosił, by siadła. Pozostał chwilę w pozie uprzejmego oczekiwania i dopiero, gdy zajęła miejsce, zagłębił swój potężny tułów w skórzanym fotelu. Zrobił to niestety niezgrabnie: w momencie gdy oderwał rękę przyciskającą stertę kart i notatek, lawina papierów zaczęła ruchem pozornie powolnym zsuwać się w kierunku podłogi. Szarpnął się do przodu, zbyt późno, by cokolwiek uratować, i zaklął z cicha. Podniósł ku niej wzrok i zobaczył, że zaciska wargi i nie potrafi ukryć kryjącego się w oczach rozbawienia. - Nie ma pan sekretarki, doktorze Braden? Podążył za jej wzrokiem. W gabinecie piętrzyły się nie uporządkowane kupy papierów, postrzępione zakładki sterczały jak pajęcze nogi ponad grzbietami książek, a sterty kartonowych teczek leżały dosłownie wszędzie: nie tylko na regałach i biurku, lecz również na małym stoliku, dodatkowym krześle i nawet na podłodze. Na biurku stała - niemal zatopiona w trzęsawisku papierów - para filiżanek z zaschniętymi brunatnymi obwódkami po kawie. - Sam wiem świetnie, gdzie co jest - powiedział. Próbowała opanować uśmiech i na jej policzkach pokazały się dołeczki. - Naprawdę? - No, z małymi wyjątkami. Zachichotała. Jej wargi, rozkwitłe od śmiechu, wydały mu się tak pełne i miękkie, że zapragnął wyciągnąć rękę i dotknąć ich palcami. Złapał się na tym, że próbuje sobie wyobrazić, jaki też miałyby smak, i czy jej pocałunki byłyby równie zniewalające jak uśmiech. Oderwał od niej w końcu wzrok i mruknął: - Na szczęście większość dokumentacji jest powpinana w teczki. Potem to pozbieram. Jej uśmiech zgasł i poczuł, jakby czegoś nagle mu zabrakło. Na litość boską, przecież prawie nie znam tej kobiety - pomyślał z niepokojem. - Chciał pan porozmawiać o mojej siostrze. Co się z nią dzieje? - Wszystko dobrze. Jestem w pełni zadowolony z dotychczasowych postępów kuracji. Ta ogólnikowa formułka najwyraźniej jej nie zadowoliła.

- Co to właściwie znaczy? - spytała bardziej natarczywie. Miał kilka gotowych odpowiedzi na taką okazję, ale zrezygnował z nich i odparł bez ogródek: - Dokładnie to, co mówiłem. Czuje się podle, ale nie obserwujemy u niej żadnego spośród groźnych objawów, które zdarzają się po odstawieniu alkoholu. Dostrzegł pierwszą oznakę jej zdenerwowania: splotła palce trzymanych na podołku dłoni. - Ale Linda była nieprzytomna, gdy zabierała ją karetka. - Odzyskała przytomność w szpitalu. Do nas trafiła już w pełni przytomna. I nadal w tym stanie ją utrzymujemy. W pierwszym stadium leczenia stosujemy oczywiście neuroleptyki, ale robimy to bardzo oględnie. Tyle, aby wycofanie alkoholu miało łagodniejszy przebieg. Dzięki temu pacjenci łatwiej znoszą pierwsze dni abstynencji i jest to dla nich mniej niebezpieczne. - Linda była kiedyś w jakimś innym ośrodku - zaczęła mówić, tłumiąc zdenerwowanie - i tam trzymali ją prawie przez dziesięć dni na fenobarbitalu. Po czym, na dzień czy dwa przed wypisem, odstawili jej nagle leki. Nick nie powiedział, że wie naturalnie, jaki był tego rezultat: siostra Ellen musiała upić się natychmiast, gdy tylko wydostała się stamtąd. Nie miała innego wyjścia. Wypuścili ją w stanie, w którym człowiek dałby się literalnie pokrajać w zamian za upragnioną porcję alkoholu. Ograniczył się do stwierdzenia: - Leki w rodzaju fenobarbitalu stosujemy tylko przez kilka dni, aby złagodzić objawy głodu alkoholowego. Przypuszczam, że Linda dostała ostatnią dawkę dziś rano. Ellen nie skomentowała tego. Siedziała w milczeniu. Po chwili Nick odezwał się ściszonym głosem: - Chciałem porozmawiać nie tyle o Lindzie, ile raczej o pani. W jej ciemnych oczach pojawiły się gniewne iskierki. - Nie jestem pańską pacjentką... - Moim zadaniem jest pomóc członkom rodziny zrozumieć alkoholika. Jest to nie mniej ważne niż samo leczenie. - Przecież ja nie mieszkam z Lindą. Jeśli nawet potępiam jej zachowanie, to zachowuję swoją opinię dla siebie. Oparcie fotela zaskrzypiało pod naciskiem jego pleców.

- Myśli pani, że ona nie wie, jaki ma pani do niej stosunek? Z bolesną wyrazistością stanęła jej przed oczami twarz siostry, taka jaką często miała okazję oglądać: szara, zapuchnięta, z ciągle jeszcze pięknymi brązowymi oczami, w których malowało się zakłopotanie i prośba o pomoc. To właśnie spojrzenie było pewnego rodzaju wrodzonym darem, dzięki któremu Linda potrafiła zawsze wzbudzać sympatię. Ellen zaczęła z biegiem czasu traktować to z pewną dozą cynizmu, co nie zmieniało faktu, że po każdym spotkaniu z Lindą spędzała bezsenną noc, płacząc z powodu kochanej niegdyś przez siebie siostry. Po chwili dopiero udało jej się odsunąć na bok te bolesne wspomnienia. - Oczywiście, że Linda wie, co o niej myślę - powiedziała cierpko. - Wychowałyśmy się przecież w tym samym domu. Nie potrafię zrozumieć, jak ona mogła zacząć pić. Kto jak kto, ale ona? Po tym wszystkim, co przeżyła w dzieciństwie? - A proszę mi powiedzieć - spytał łagodnie, splatając dłonie na tyle głowy - czy pani w ogóle nie pije? - Wyłącznie przy okazjach towarzyskich - odparła sucho. - Po tym wszystkim, co przeżyła pani w dzieciństwie? - Piję alkohol bardzo rzadko. I nigdy w nadmiarze. - Przypuszczam, że w przypadku pani siostry tak samo z początku to wyglądało. W końcu picie jest tak powszechnym zwyczajem... Kłopot w tym, że dzieci alkoholików nie zdają sobie sprawy z tego, że im właśnie, nigdy i pod żadnym pozorem, nie wolno sięgnąć po kieliszek. Przyczynę alkoholizmu swego ojca Linda widziała w słabości jego woli. Wydawało jej się, że sama taka nie jest. Z pewnością tak jej się wydawało. - Opuścił ręce i nagłym, gwałtownym ruchem pochylił się do przodu. - Ale wie pani co? Zapomniała, że ma jedną cechę wspólną ze swym ojcem. Nie taką mianowicie, że jest słaba. Może jest, może nie jest. Nie wiem i nie ma to zasadniczego znaczenia. Ważny jest nagi fakt: ona jest po prostu alkoholiczką. Inni ludzie potrafią kontrolować picie. Ona nie. Na tym polega fizjologiczny defekt, który odziedziczyła. Zatrważająco proste. Przyrodnia siostra tym się tylko różni od pani, że ma inne geny. Jego siła osobowości niemal elektryzowała powietrze. Sama obecność tego potężnego, zwalistego mężczyzny, o dłoniach tak dużych, że jej własne wydawały jej się dłońmi karzełka, jakoś dziwnie niepokoiła Ellen. Reprezentował typ fizyczny, który zwykle nie

pociągał jej seksualnie; a w każdym razie na pewno nie był przystojny. Rysy miał nieregularne, a na twarzy życie zdążyło już odcisnąć swe piętno. To wrażenie łagodziła delikatna pionowa bruzda na jego brodzie i prawdziwie rozbrajający uśmiech. Poglądy swoje wyrażał z taką pasją i żarliwością, że wydawało się to wprost jakimś rodzajem namiętności. Z zakłopotaniem pomyślała, że jest to mężczyzna, któremu trudno byłoby się oprzeć. Nie miała najmniejszej ochoty się spierać; gotowa była zgodzić się ze wszystkim, aby tylko jak najprędzej stąd uciec. Ale te niebieskie oczy przykuwały ją jakoś do siebie, a wrodzony upór sprawił, że powiedziała: - Brzmi to tak, jakby nie wierzył pan w wolną wolę. A więc całe nasze życie miałoby być zdeterminowane przez geny? Tak pan właśnie myśli? - Nie. Wierzę, że możemy zmienić nasze życie, na przekór fizycznym ograniczeniom. Natomiast wyniki badań naprawdę wskazują na to, że ogromną część naszych zachowań można wyjaśnić czynnikami genetycznymi, hormonalnymi i procesami chemicznymi zachodzącymi w naszym mózgu. Nie sposób już dłużej twierdzić zasadnie, że rodzimy się jako biała karta, wyposażeni w zdolność dowolnego kreowania własnego życia. Ani nawet, że to jacyś inni nas kreują. Nasze wyposażenie wewnętrzne przypomina raczej kilka rodzajów wbudowanych w nas bomb zegarowych. Mechanizm tyka nieubłaganie. Od urodzenia. Niektórym z nas przypadła w udziale bomba, którą nazywamy chorobą alkoholową. Poczuła nagły przypływ gniewu. - Bardzo panu zależy na tym, aby za wszelką cenę usprawiedliwić alkoholika. Prawda? W jego oczach dostrzegła jakieś dziwne emocje, których nie potrafiła rozszyfrować, tak jakby ugodziła go w odkryty nerw. Ale gdy zaczął mówić, jego chropawy głos był tak samo spokojny, jak poprzednio. - Opieram to stwierdzenie na wiedzy, a nie na emocjach. Nie podobało jej się to, co chciał zasugerować. - Czyżby? A może dochodzi pan do takiej konkluzji, która najbardziej panu odpowiada? Przymknął nagle powieki i odpowiedział dopiero po dłuższej chwili.

- Trudno jest całkowicie zdystansować się do własnych potrzeb emocjonalnych. Ale wyniki badań są bardzo przekonywające. Chciałbym pożyczyć pani trochę literatury przedmiotu. O jedno proszę: niech pani to przeczyta bez uprzedzeń. Ellen zagryzła wargę i skinęła głową. Zastanawiała się, skąd to nieprzyjemne odczucie, wrażenie, jakby uderzyła go poniżej pasa. Być może, rzeczywiście nie należało kierować dyskusji na tory personalne. Ale oskarżenia, jakie sformułowała pod jego adresem, nie powinny go w końcu dotknąć. - Spróbuję - powiedziała ściszonym głosem. - Dobrze - odparł skinąwszy głową. Nastąpił moment ciszy. Nie potrafiła jakoś patrzeć mu w oczy. - Przepraszam - powiedziała, nie odrywając wzroku od własnych rąk. - Wiem, że nazbierało się we mnie wiele żalu i złości. Nie powinnam tego przelewać na pana. Pan, doktorze, chce pomóc Lindzie. I zamiast spierać się, powinnam mieć nadzieję, że ma pan rację. - Nie ma powodu, aby mnie pani przepraszała - odparł zmarszczywszy brwi. - Mnie naprawdę zależało na tej rozmowie. W końcu to ja się uparłem, żeby pani tu przyszła, a nie odwrotnie. - Ale mimo wszystko... - Nie przyjmuję żadnych przeprosin - powtórzył szorstko. - Chcę. by była pani wobec mnie szczera. - No i chyba byłam. Aż zanadto. - Uśmiechnęła się niepewnie. Uświadomiła sobie, że jego wzrok błądzi po jej ustach. Minęła pełna napięcia chwila, zanim znowu spojrzał jej w oczy. Przeszedł ją dreszcz. Przecież to niemożliwe - pomyślała zaszokowana - żeby on się mną interesował. - Naprawdę muszę już iść - zaczęła mówić pośpiesznie. - Obiecuję, że... przemyślę to, o czym pan mówił. Być może jestem niesprawiedliwa wobec... - Sprawiedliwość mieszka w oku oceniającego. To subiektywne. Tak jak piękno. Schwyciła torebkę i poderwała się z krzesła. Spojrzała na niego z niepokojem, ale nie potrafiła niczego wyczytać z jego twarzy. Może chwila, w której wydał się jej seksualnie pobudzony, była produktem jej wyobraźni? Jej napięcie trochę opadło.

- Ale na pewno pan myśli, że jestem niesprawiedliwa - powiedziała. Nick Braden zdążył już również wstać z fotela. - Nie powiedziałem tego - zaprzeczył. - Rzeczywistość również nie gra z nami fair. Czy widziała pani taką naklejkę na tylny błotnik: „Życie jest jak koszulka dziecka: zasrane i krótkie". Mroczny nastrój, który towarzyszył ich rozmowie, został zażegnany i Ellen musiała się roześmiać. - Ma pan to na swoim wozie? Przeszedł na drugą stronę biurka, sprawnie pokonując przeszkodę w postaci leżącej na podłodze sterty teczek. - Nie. Nie jestem do tego stopnia fatalistą. - Miał mi pan dać coś do przeczytania - przypomniała, gdy odprowadzał ją ku drzwiom. Skinął głową, odwrócił się i powiódł wzrokiem wzdłuż przeładowanych książkami półek. - Moja matka mawiała, że nie potrafiłbym znaleźć nawet własnej głowy... - Gdyby pan ją gdzieś położył w tym gabinecie? - Spokojnie! - Udał, że czuje się skrzywdzony tą uwagą. - Nie jestem takim bałaganiarzem, na jakiego wyglądam. W ciągu minuty to pani udowodnię. I rzeczywiście, po niecałych trzydziestu sekundach udało mu się odnaleźć odbitki jakichś artykułów i kilka sfatygowanych książek w miękkich oprawach. Ellen uśmiechnęła się, przyznając, że odniósł zwycięstwo. No dobrze, poczyta sobie trochę. Dziura w niebie się z tego powodu nie stanie. Przypomniała sobie, że tak właśnie powiedział o tym ich spotkaniu. A te lektury mogą jej się przydać. Może nawet dojdzie do wniosku, że to on ma rację. Z pewnością alkoholizm nie stanowi tematu, do którego potrafiła dotąd podchodzić bez uprzedzeń. Może warto spróbować. - Przejrzę to wszystko - zapewniła raz jeszcze. - Dziękuję, doktorze Braden. - Proszę mi mówić Nick. - Stał chwilę w otwartych drzwiach. - Chodźmy razem. Idę w tę samą stronę - dodał. Jego obecność sprawiła, że korytarz wydał jej się jakoś mniej sterylny, nie czuła się na nim już tak odrętwiała. Nick stale absorbował jej uwagę. Miała prawie metr siedemdziesiąt wzrostu, nie

była więc niska - ale i tak czubek jej głowy niewiele wystawał sponad jego potężnych ramion i idąc tak obok niego wydała się sobie filigranowa. Ale to nie jego wzrost tak na nią działał. Być może była to raczej otaczająca go aura wewnętrznego spokoju i pewności siebie. Samowiedza połączona z samoakceptacją. To ją chyba najbardziej - mimo wewnętrznych oporów - w nim fascynowało. Żałowała, że nawet w części nie jest pod tym względem do niego podobna. Na zewnątrz powitał ją blask wiosennego słońca. Zatrzymała się. Nie miała jakoś ochoty się pożegnać. - Czy będę mogła zobaczyć się w tym tygodniu z Lindą? - Nie widzę przeszkód. - Schylił się, zerwał rosnący w skrzynce krokus i wręczył jej kwiat. - To dla poprawy nastroju - mruknął. Zaskoczona przyjęła podarunek, ich palce zetknęły się i przez chwilę czuła płynące od niego ciepło. - Dziękuję - powiedziała cicho. Pod wpływem nagłego impulsu uniosła ręce, by wpiąć sobie kwiat we włosy. Zauważyła, że podążył wzrokiem za tym gestem, po czym jego spojrzenie przesunęło się w dół, tam gdzie cienka tkanina bluzki opięła się ciasno na jej piersiach. Opuściła ręce i ich oczy spotkały się. - Pięknie byś wyglądała na plaży na Tahiti. Uśmiechnęła się do niego, starając się jakoś uporać z oddechem. - Marzysz o wakacjach na słońcu? - To niezły pomysł. Może byśmy stąd od tego wszystkiego uciekli? Przez moment wyobraziła sobie, jak idą we dwójkę boso po białym, gorącym piasku, oczy ich razi odblask lazurowej wody, a w powietrzu unosi się zapach kwiatów. Bardzo romantyczne. Gdy się odezwała, w jej głosie zabrzmiał jakiś nieuświadomiony smutek. - Obawiam się, że będziemy musieli poprzestać na naszej cieśninie. - Zimno i skaliście. - Pogłębiła mu się bruzda na policzku, gdy się do niej uśmiechnął. - Co mi chciałaś w ten sposób zasugerować? Ma bardzo pociągające usta - pomyślała. - Nic. Chciałam cię tylko przywołać do rzeczywistości. - Uświadomiła sobie, że jej głos zabrzmiał niezupełnie normalnie. - Rzeczywistość w tym momencie nie wydaje mi się taka zła.

Ogarnęła ją nagle dojmująca tęsknota za czymś nieokreślonym. Szkoda, że on jest tym, kim jest - pomyślała. Zbyt długie milczenie sprawiło, że przestał się uśmiechać, ale jego niebieskie oczy nadal były ciepłe. - Hej! To naprawdę był komplement - odezwał się wreszcie. Poczuła, że palą ją policzki. - Nagadałam ci tyle paskudnych rzeczy... - Doktorze Braden! - Czyjeś nagłe wołanie, jak eksplozja granatu rozsadziło niewidzialną ścianę prywatności, jaką przez moment odgrodzili się od świata. Pielęgniarka wychyliła głowę przez drzwi i wyraz jej twarzy był jeszcze bardziej sugestywny niż słowa. - Doktorze Braden, potrzebny pan jest natychmiast. Zanim skończyła mówić, sadził już wielkimi krokami ku drzwiom. - Będziemy musieli dokończyć tę rozmowę, Ellen - zdążył rzucić przez ramię. Szklane drzwi zamknęły się za nim gwałtownie i drgały jeszcze przez chwilę, jakby wiatr powtarzał jego słowa pożegnania. Ellen stała nieruchomo, ściskając w dłoniach torebkę. Co on chciał przez to powiedzieć? - zastanawiała się przez moment, po czym jej myśli pobiegły zupełnie innym torem. Ktoś przechodzi kryzys, może nawet kona. Czy ktoś już kiedyś umarł na tym oddziale? - zadała sobie pytanie. A potem - czując, jak ogarnia ją lodowaty strach - następne: może to Linda? A gdyby tak było, to czy mogliby jej o tym nie powiedzieć? Nie miała innego wyjścia, jak tylko wsiąść do samochodu i odjechać, nie dowiedziawszy się niczego. Modliła się za swoją siostrę, którą kochała kiedyś i o którą martwiła się od tak dawna, ale nie była pewna, czy modlitwę tę kieruje do Boga, czy do doktora Bradena, który był stale obecny w jej myślach. Przenikliwy sygnał telefonu nie zamarł jeszcze w powietrzu, gdy Laura zerwała się z tapczanu i popędziła do kuchni. - Ja odbiorę! - Ja chcę odebrać! - wrzeszczał Patryk, który nie pofatygował się zresztą, aby wstać. - Co ty sobie myślisz! To moja kolej! Zawsze lecisz pierwsza! Ellen zamknęła na chwilę oczy.

- Dzieciaki! Jeśli się będziecie bez przerwy o to kłócić, to żadne z was nie będzie odbierało telefonów. - Moja siostra jest wstrętna! - płaczliwie wybełkotał Patryk. Ellen westchnęła, przytuliła go na moment i pośpieszyła za siostrzenicą. Laura zdążyła się już usadowić na jednym z wysokich stołków barowych i radośnie paplała do słuchawki. - To babcia - poinformowała Ellen i kontynuowała przerwany monolog. - Ciocia Ellen zostawia nas w domu jednej swojej przyjaciółki. Ta pani nazywa się Joanna i jest chyba bardzo dobra. Bo wczoraj dała nam lunch, takie pyszne hot - dogi, ale dzisiaj ciotka Ellen nas zabrała do domu i chciała nam zrobić sałatę. Uhu! Takie liście to są dobre dla królików, a nie dla dzieci. No więc myśmy powiedzieli... Ellen wzniosła oczy ku niebu. - Powiesz mi, kiedy będę mogła porozmawiać? Mała prychnęła z niechęcią i odwróciła się do ciotki plecami. Ellen zrewanżowała się pokazując jej język. Może nie bardzo to pasowało do dorosłego, ale wyraźnie jej ulżyło. Dziesięć minut później Laura niechętnie oddała jej słuchawkę. - Babcia chce z tobą rozmawiać - obwieściła tonem, który wyraźnie sugerował, że nie potrafi sobie wyobrazić powodów, które mogłyby babcię do czegoś podobnego skłonić. Podsłuchiwała przez chwilę, jak Ellen wita się z matką, po czym, doszedłszy najwyraźniej do wniosku, że rozmowa nie jest interesująca na tyle, by sobie nią zawracać głowę, pomaszerowała z powrotem do pokoju. Oczywiście po to, żeby natychmiast włączyć telewizor. - Znowu ta telewizja - westchnęła Ellen. - Ale z drugiej strony tylko wtedy Laura przestaje mówić. U niej nawet dąsy przybierają formę słowotoku. - Dajesz sobie chyba radę, prawda? - Jej matka była wyraźnie zaniepokojona. - Wiem, że nigdy z nimi dłużej nie przebywałaś, ale to naprawdę dobre dzieci. Linda nie jest złą matką. No, rzeczywiście! - pomyślała Ellen, ale ugryzła się w język. - Jakoś tam sobie radzę. Nie jestem chyba stworzona na matkę. - Ależ oczywiście że jesteś! - Pani Whalley powiedziała to drwiącym tonem. - Po prostu nie masz własnych dzieci. A nawet gdybyś je miała, to i tak trudno by ci przychodziło zajmowanie się cudzymi. A poza tym one na pewno tęsknią za Lindą.