Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 036 879
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań640 894

Jones B., Goldberg C., Ferdinand P. - Lucky sperm. Historia trzech kobiet i kilku fiolek

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Jones B., Goldberg C., Ferdinand P. - Lucky sperm. Historia trzech kobiet i kilku fiolek.pdf

Beatrycze99 EBooki J
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 39 osób, 26 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 287 stron)

Beth Jones • Carey Goldberg • Pamela Ferdinand Lucky sperm Historia trzech kobiet i kilku fiolek

ROZDZIAŁ PIERWSZY Carey decyzja CAREY: No dobra, przyznaję, dwa metry to może lekka przesada. BETH: Blondyn z Środkowego Zachodu z zamiłowaniem do terierów i sera topionego sporo odbiega od mojego ideału. Ale ufam ci. PAM. Ja też ci ufam. I to znacznie ułatwia mi podjęcie decyzji.

Leżałam już w łóżku, czytając książkę, kiedy zadzwonił telefon. - Halo? Brak odzewu. - Halo? - powtórzyłam. Nadal nic. W końcu usłyszałam przytłumiony głos faceta, z którym spotykałam się od blisko roku. Nasz związek był dość burzliwy. Zaczął się z impetem - już na trzeciej randce wyznawaliśmy sobie dozgonną miłość - po czym rozpadł z hukiem. Posklejaliśmy go wprawdzie jakoś, ale to już nie było to. Po chwili dotarło do mnie, że słucham rozmowy George'a z jego przyjaciółką, lekarką. Musiał nacisnąć coś przez pomyłkę. - Jak tam twoje sprawy sercowe? - pytała lekarka. - A, wiesz, ja i Carey znowu jesteśmy razem. Niby w porządku, ale jakoś bez szaleństwa - wzdychał mój ukochany. - To dlaczego nie rozglądniesz się za jakąś inną? - Nie chcę ranić Carrey. - A czego chcesz? - Żeby ktoś zwariował na moim punkcie, żeby czuł do mnie nieodparty pociąg. Wiesz... Zerwałam z nim sms - em. Zadzwonić nie mogłam, bo przecież był zajęty rozmową... To nie był mój pierwszy raz. Zrywałam ja, zrywano ze mną i tak w kółko, aż do wigilii moich trzydziestych dziewiątych urodzin, kiedy to leżałam samotnie w łóżku, wpatrując się w sufit anonimowego pokoju hotelowego i rozważając najpoważniejszą decyzję w życiu. Mój zegar biologiczny wybijał właśnie północ. Spełniałam się zawodowo jako szef bostońskiej redakcji „New York Timesa", ale moje życie osobiste było kompletną porażką. Biegałam do upadłego na randki, a efekt? Wciąż samotna, z czterdziestką na karku. Najwyższy czas - myślałam. Jeśli chcę

urodzić dziecko, muszę się zacząć o nie starać. Sama. Cóż, trzeba porzucić romantyczne mrzonki o miłości i rozpocząć akcję „Samotne Macierzyństwo". Uważałam się za nowoczesną kobietę, a jednak samotne rodzicielstwo wydawało mi się smutną koniecznością, a nawet czymś w rodzaju klęski. Uważałam, że sama nie dałabym rady, że warunkiem szczęśliwego macierzyństwa jest udany związek i tak zwana pełna rodzina. Teraz spojrzałam na to inaczej: dziecko to jedno, a facet, który byłby zawsze przy tobie, to drugie. Z moich doświadczeń wynikało, że próby znalezienia mężczyzny, z którym można by zbudować trwały i oparty na zdrowych zasadach związek, wcześniej lub później przechodzą niepostrzeżenie w niekończące się pasmo frustracji. Tak, dziecko to jedno, a facet to drugie - powtarzałam sobie w myślach, ale jednocześnie było mi smutno, że zaszła potrzeba takiego rozgraniczenia. Może i dałabym radę, ale czy już do końca życia będę sama, niechciana, niekochana? Do tej pory byłam szczęściarą. Poświęciłam siedem lat na to, o czym zawsze marzyłam. Jako moskiewski korespondent robiłam niezłe reportaże, głównie dla „Los Angeles Timesa", w dodatku w przełomowych czasach, gdy Związek Radziecki walił się w gruzy. Zostałabym dłużej, ale kiedy skończyłam trzydzieści cztery lata, stwierdziłam, że czas ułożyć sobie życie i wróciłam do kraju, do pracy w „New York Timesie". Doskonale wiedziałam, czego chcę. Analizowałam to na wszystkie sposoby, a wniosek był zawsze ten sam: zamierzam się zakochać, wyjść za mąż i założyć rodzinę. Ale jak to się robi? Nie uczą tego na kursach, nie można się wpisać na listę oczekujących, nie można złożyć podania... Moi rodzice rozwiedli się, zanim przyszłam na świat. Podobno matka nie życzyła sobie nawet, by ojciec odwiedził ją w szpitalu, gdy się urodziłam. Ojciec był świetnym

lekarzem, profesorem i autorem wielu książek. Miał wy- buchowy temperament, palił dwie paczki papierosów dziennie i cierpiał na kompleks wyższości. Najlepiej wyraził go kiedyś opartym na własnych doświadczeniach stwierdzeniem: „Pamiętaj, Carey, mężczyzna nigdy nie uderzy kobiety, chyba że doprowadzi go ona do poczucia totalnej bezradności". Mama wróciła do domu rodzinnego. Gdy miałam dwa lata, a mój braciszek rok, na szczęście dla nas wszystkich poślubiła Charliego Ritza, kochającego, mądrego, obdarzonego anielską cierpliwością człowieka. To był nasz ojciec w pełnym tego słowa znaczeniu, nie jakimś tam ojczym. Często powtarzał, że nie mógłby nas bardziej kochać, nawet gdybyśmy byli jego biologicznymi dziećmi. Tuż po pięćdziesiątych trzecich urodzinach mama uległa wypadkowi samochodowemu, po którym zapadła w śpiączkę. Przez dwa lata tata przesiadywał przy niej dzień w dzień, żyjąc nadzieją, że odzyska świadomość. Zajmował się nią troskliwie, opowiadał, co słychać, czytał, choć wiedział, że go nie słyszy, a gdy umierała, trzymał za rękę. Do dziś nosi ślubną obrączkę. Może tak jak mama odnajdę prawdziwą miłość w późnym wieku? Może, ale moje macierzyńskie plany nie mogły tak długo czekać. Trudno, będę samotna, ale przynajmniej uniknę traumatycznego rozwodu - rozmyślałam, mając w pamięci opowieści mamy. Dwa dni po urodzinach poinformowałam tatę o moich planach. - Możesz na mnie liczyć bez względu na to, co postanowisz - oświadczył, ale nie potrafił ukryć smutku. - Będziesz świetną mamą, jestem tego pewien - dodał. Wiedziałam, że świat, o którym zawsze dla mnie marzył, właśnie się rozsypuje. Ale przecież kiedy mama poznała

Charliego, miała już dwoje dzieci - roczne i dwuletnie. Może i ja - z dzieckiem czy bez - miałam jeszcze szanse na romantyczną miłość? Udałam się do ginekologa. Wybrałam nowoczesną, postępową poradnię dla kobiet, taką, gdzie lekarzom nieobce było doradzanie lesbijkom i kobietom samotnym, jak zostać matką. - Płodność u każdej kobiety rządzi się innymi prawami - zaczął ginekolog. - Trudno przewidzieć konsekwencje odwlekania decyzji o zajściu w ciążę. Jak się okazało, dla kobiet w mojej sytuacji miał uniwersalną radę: - Jeśli nie wyobraża sobie pani życia bez dziecka, proszę zacząć się o nie starać. Jeśli zamierza pani czekać uparcie, aż pojawi się idealny partner, może być za późno. Odwiedziłam mądrą dojrzałą terapeutkę, specjalizującą się w planowaniu rodziny. Wiedziałam, że cieszy się ogromnym szacunkiem wśród pacjentów. - Męczą mnie wątpliwości natury moralnej - zwierzyłam się. - Bo czy mam prawo powołać do życia dziecko, wiedząc z góry, że nie zapewnię mu optymalnych warunków rozwoju? - Hmm... A jakie są według ciebie optymalne warunki? - spytała. - Jak myślisz, czego potrzeba dziecku? Nie miałam gotowej odpowiedzi. - Miłości - zaczęłam od najważniejszego. - Bezpiecznego i stymulującego środowiska. Otoczenia troskliwych, kochających osób, które pomogą mu się w pełni rozwinąć... Coś w tym rodzaju. Milczała, lekko się uśmiechając, dając mi czas na przemyślenie tego, co właśnie powiedziałam. - A możesz mu to wszystko zapewnić?

Czy mogę? Moja mama, która byłaby wspaniałą babcią - pogodną, skorą do zabaw i wyrozumiałą - nie żyła. Ale miałam tatę i to całkiem niedaleko, w Cambridge, zaledwie kilka ulic ode mnie. Co prawda przekroczył siedemdziesiątkę, ale wciąż jest w świetnej formie. Byłby z niego superdziadek! Brat i siostra mieszkali daleko, za to miałam grono przyjaciół, z niektórymi przyjaźniłam się już jako nastolatka. Dzięki oszczędnościom z czasów moskiewskich, spadku po mamie i mądrym inwestycjom stać mnie było na najlepsze nianie. Praca pochłaniała mi mnóstwo czasu i energii, ale moja kadencja jako szefowej redakcji w Bostonie dobiegała właśnie końca, a zresztą dla dobra dziecka byłam gotowa poświęcić karierę zawodową. Odkąd pamiętam, zawsze towarzyszyła mi pogoda ducha, która bez trudu powinna się przekształcić w matczyny spokój i równowagę. - Tak - odparłam w końcu. - Mogę mu to wszystko zapewnić. Nieco później na zaśnieżonym placu zabaw poddałam szczegółowemu przesłuchaniu Sally, otwartą i prostolinijną samotną mamę. Przyglądałyśmy się figlom jej dwuletniego synka. - Carey, to najlepsza rzecz, jaką w życiu zrobiłam - oświadczyła. Kiedy ciągnęłyśmy małego na sankach, jego różowa, pucołowata buzia promieniała szczęściem. Cóż za rozkoszne stworzonko - myślałam. Decyzja zapadła, teraz należało znaleźć odpowiedniego dawcę. Sporządziłam listę przyjaciół płci męskiej i rozważyłam ich wszystkie zalety i wady. Zaczęłam napomykać w rozmowach, że myślę poważnie o samotnym macierzyństwie, ot tak, żeby sprawdzić, czy ktoś nie chwyci przynęty.

Pewne małżeństwo, rodzice uwielbianego jedynaka, zaoferowało mi pomoc - spermę męża. - Wierz mi - mówił mąż - liczą się tylko dzieci. Żona zapewniała, że traktowaliby moje dziecko jak członka dalszej rodziny. Przyjaciele, którzy sami byli rodzicami, radzili, bym nie pakowała się w takie historie. - Nie narażaj dziecka i siebie na tak pokręcone relacje rodzinne - przestrzegali. - Dasz radę żyć w pobliżu biologicznych rodziców dziecka? Spotykać się z nimi? Przyjaźnić? I przez cale życie ukrywać prawdę? Wyglądało na to, że najlepszym rozwiązaniem będzie bank spermy. Któregoś dnia zadzwoniłam do siostry. Pogadałyśmy przez chwilę o wszystkim i o niczym, po czym wypaliłam: - Słuchaj, Morgan, chciałabyś chodzić ze mną do szkoły rodzenia? W pierwszym momencie z lekka ją zatkało. - W normalnej rodzinie siostra poprosiłaby, żebym była druhną na jej weselu - zauważyła, gdy odzyskała głos. - Ale nasza rodzina nie jest normalna. Jasne, mogę chodzić z tobą do szkoły rodzenia. Powiem ci nawet, choć brzmi to jakoś staroświecko, że czuję się zaszczycona... No, wiesz, wyróż- niona... Czy jakoś tak. Wkrótce moje macierzyńskie plany stały się sprawą publiczną, w każdym razie w redakcji „Timesa". Cóż, nie chwaląc się, było to moją zasługą. Najpierw zwierzyłam się dwóm redaktorkom, a przy tym doświadczonym matkom. W zasadzie zgodziły się ze mną, że to fantastyczna sprawa, ale ostrzegły lojalnie, że macierzyństwo oznacza prawdziwą rewolucję, więc żebym sobie nie myślała, że będzie łatwo, bo nie będzie... - Przygotuj się na to, że wszystko, co do tej pory było dla ciebie najważniejsze, zejdzie na dalszy plan - radziła jedna.

- I na to - wtrąciła druga - że na ładnych kilka lat wylecisz z obiegu. Wiesz, zero życia towarzyskiego, zero egoistycznych przyjemności, no i ciągle będziesz niewyspana. Ale coś ci powiem - dodała na koniec. - Warto. Naprawdę warto. Nie pożałujesz. Dowiedziałam się także, że powinnam jak najszybciej zrobić badania krwi i poziomu hormonów. Żadnemu z redaktorów nie pisnęłam jednak ani słowa. Szefom zależy w końcu na tym, żebym płodziła artykuły, nie dzieci. - A co powiesz o nim? - spytałam Liz podczas jednej z niezliczonych telekonferencji. - Facet po Harvardzie, blondyn, niebieskie oczy, prawie metr osiemdziesiąt wzrostu, siedemdziesiąt pięć kilogramów. Interesuje się muzyką poważną i wydarzeniami kulturalnymi. - Chwila - przerwała mi Liz. - Mówimy o potencjalnym dawcy czy o potencjalnej randce? - O dawcy, ale informacji o nim jest jeszcze mniej niż w ogłoszeniu na stronie klubu samotnych serc. Sama powiedz, jak takie suche statystyki mogą komukolwiek ułatwić podjęcie najważniejszej życiowej decyzji? Załóżmy, że poznajesz kogoś przez Internet. Nawet wtedy jest szansa na spotkanie i stwierdzenie w realu, z kim masz do czynienia. Możesz się zdać na instynkt. A w takich bankach spermy? Korzystając z nich, właściwie nie wiesz nic! - A jakie informacje są dla ciebie najważniejsze? - zapytała - Bo przede wszystkim musimy wiedzieć, kogo szukamy. - Zdrowie. Przede wszystkim zdrowie. Choć na pewno wszyscy ci faceci muszą być zdrowi, inaczej byliby wykluczeni jako dawcy. Poza tym, jeśli mam być szczera, z cech dziedzicznych najbardziej cenię inteligencję. Pozostałe sprawy - uczciwość, system wartości i tak dalej - to kwestia wychowania.

- Ok. A czy banki spermy podają iloraz inteligencji dawców? - Tylko niektóre. Większość nie podaje nawet kierunku studiów, czasem udostępniają wyniki matury, czasem zdradzają zawód - i tyle. Oczywiście, to wszystko za dodatkową opłatą. Ale informacji o tym, jakim człowiekiem jest dawca, nie uświadczysz. Sama widzisz, że o wiele więcej dowiesz się o facecie wyhaczonym w przygodnym barze, nawet jeśli wasza znajomość skończy się następnego poranka... Między mną i Liz istniała zasadnicza różnica. Postawiona przed wyborem: dzieci albo mężczyzna, wybrałabym dzieci, ona mężczyznę. - Nie powinnaś sobie odpuszczać poszukiwań partnera, który założyłby z tobą tę twoją wymarzoną rodzinę - tłumaczyła mi Liz. - Jesteś piękna, błyskotliwa, twórcza, ciepła i potrafisz kochać. A do tego jesteś otwarta na ludzi. Myślę, że spotkanie tego jedynego to tylko kwestia czasu. Jasne, możesz szukać dawcy spermy, rozumiem twoją determinację, ale nie przekreślaj marzeń o miłości. W końcu wybrałam Dawcę 5252 z California Cryobank, największego amerykańskiego banku spermy. Wyniki na maturze uzyskał lepsze niż ja. Miał siedmioro rodzeństwa i chciał zostać naukowcem, ewentualnie autorem bestsellerów. Ja z kolei zamierzałam pisać książki naukowe. Jakie ciekawe rozmowy moglibyśmy prowadzić - myślałam. - Szkoda, że nigdy się nie spotkamy. Musiałam się zadowolić namiastką w postaci wywiadu audio: „Dawca 5252: Witam. Jestem białym mężczyzną, mam prawie dwa metry wzrostu, ważę 110 kilogramów. Jestem średniej budowy, mam brązowe włosy i zielone oczy, jasną karnację. Moja matka pochodzi z Danii, a ojciec z Holandii. Młoda rozmówczyni: - Dziękuję, czy jest pan studentem?

- Dawca 5252: - Tak, jestem studentem. - Co pan studiuje? - Dzieje ewolucji. - Czy to studia magisterskie? - Tak, magisterskie. - Dlaczego wybrał pan ten kierunek? - No cóż... Dla mnie ewolucja jest jakby... To pierwotna siła, która ukształtowała nas wszystkich. Myślę, że zrozumienie mechanizmów ewolucji to klucz do zrozumienia nas samych. Zamówiłam osiem fiolek od Dawcy 5252, po 175 dolarów każda. Zaczęłam obgryzać paznokcie na myśl, że ktoś mi go sprzątnie sprzed nosa. Paczka z Calilornia Cryobank przyszła pod koniec marca, a jej zawartość powędrowała prosto do zamrażarki w mojej nowoczesnej i postępowej poradni dla kobiet. Środki umożliwiające stanie się matką znalazły się wreszcie w zasięgu mej ręki - w fiolkach od dawcy 5252 podpisanych moim imieniem. Należało zrobić kolejny krok, tymczasem ciągle się jeszcze wahałam. Wpis z pamiętnika: Jesteś moim dzieckiem. Jeśli czytasz te strony, pragnę Cię zapewnić, że w ostatnich latach, miesiącach i tygodniach przed Twoim poczęciem bez udziału ojca robiłam wszystko, naprawdę wszystko, żeby znaleźć Ci dobrego Tatę. - Słuchaj, Liz - nawijałam jak nakręcona do słuchawki - muszę ci coś przeczytać. Dostałam maila od kogoś z internetowej randki w ciemno. Uwaga, czytam: „Cześć, Carey, podobały mi się Twoje odpowiedzi w ankiecie, więc piszę. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że mamy sporo zbieżnych opinii i upodobań. Na przykład literatura rosyjska, w której zaczytywałem się już jako nastolatek. Nie znam Płatonowa, ale porusza mnie głęboko poezja Mandelsztama. Czy nie

napawa Cię jednak smutkiem myśl, jak ponurym okresem w historii Rosji były te czasy? Nie mnie to osądzać, nigdy nie byłem w Rosji, nawet turystycznie, a co dopiero jako reporter. Ukończyłem antropologię i wydałem kilka książek podróżniczych, ale moje tereny to głównie południowo - wschodnia Azja. Ciekawe, kto jest Twoim ulubionym autorem reporterem? Trzymaj się, Sprax". - Sprax? A cóż to za imię? - spytała Liz. - Nie mam pojęcia. Ale przyznaj, to wszystko brzmi o niebo lepiej niż pytania typu „Czy lubisz snowboard?". A jeśli chodzi o moich potencjalnych dawców spermy, to jedno jest pewne: w życiu się nie dowiem, co którykolwiek z nich myśli na temat Mandelsztama. - Coś mi się wydaje, że tym razem to zdecydowanie materiał na randkę, nie na dawcę. Mam rację? - Masz. Spotykamy się wieczorem. Akcja „Dawca" chwilowo odwołana. Fiolki od 5252 właśnie doszły. Na pierwszej randce siedzieliśmy obok siebie, słuchając relacji chłopaka, który wrócił z górskiej wyprawy na Grenlandię. W pewnej chwili rzuciłam okiem na potężne kolano niemal dotykające mojego kolana. Sprax miał na sobie grube, obszerne bojówki, mimo to jasne było, że skryta pod nimi sprężona masa mięśni, ścięgien i kości sprawi, że nie będę w stanie mu się oprzeć, za to on bez trudu oprze się mnie. Sprax był dla mnie zbyt przystojny i zbyt atletyczny, ze swoimi szerokimi barami, płowymi włosami, twarzą o skandynawskich rysach i szczerym spojrzeniu. Prelekcja nie zachwyciła mnie specjalnie. - Gdyby się wspinał na tę granitową tysiącpięćsetmetrową ścianę, żeby ratować grupkę dzieciaków zagubionych na jej szczycie, byłoby bardziej dramatycznie, nie sądzisz? - skomentowałam.

Na drugą randkę umówiliśmy się w przytulnej perskiej restauracji. Siedzieliśmy przy stoliku, opowiadając o sobie. Sprax wychował się w rodzinie mormonów, ale dawno temu zbuntował się i został ekskomunikowany. Był wolnym duchem, ocierał się o najróżniejsze subkultury, od maniaków komputerowych, z którymi się zetknął, gdy pracował jako programista po indonezyjskich artystów. - Chciałabym wkrótce urodzić dziecko - wyrwało mi się w pewnej chwili. - Ale nie przejmuj się - dodałam szybko. - Nie zamierzam cię w to wrobić. Sama to załatwię, mam już spermę i tak dalej. Sprax oparł głowę na swoich dużych dłoniach, jakby chciał powiedzieć: Tak, to rzeczywiście poważna sprawa. Po czym skierował rozmowę na inny, choć pokrewny temat. - Swego czasu chciałem zostać dawcą - wyznał, a potem sprzedał mi zabawną historyjkę o rygorystycznych wymogach testów, których nie zdołał spełnić w stu procentach. Choć właściwie od razu spisałam go na straty jako partnera, postanowiliśmy nadal się spotykać. Tak po prostu, bo dobrze się czuliśmy razem. Nadszedł kwiecień, a nam wciąż jeszcze nie zabrakło tematów do rozmów. - Wiesz, naprawdę lubię być z tobą - oznajmił któregoś dnia Sprax. - Jest bardzo, ale to bardzo w porządku, prawda? - raczej stwierdziłam, niż zapytałam. - Tak. I trochę mnie to niepokoi - odpowiedział. - Nie chciałbym z rozpędu wplątać się w kolejny związek. - To się nie rozpędzaj - zasugerowałam. - Coś nas łączy i nie zastanawiajmy się nad tym na razie. Jest w porządku i tego się trzymajmy. Poznawanie Spraksa przypominało obrazki, które tworzyliśmy w dzieciństwie: najpierw malowało się kartkę

wszystkimi barwami tęczy, potem czarną farbką, a na koniec wydrapywało szpilką wzory, odkrywając na nowo wszystkie kolory. - Coś w tym jest - przyznał Sprax. - Coś w tym jest - potwierdziłam. W maju, w poszukiwaniu materiałów dla działu podróżniczego „Timesa" wybraliśmy się na północ, na wędrówkę po bezdrożach dzikiego zakątka zwanego szumnie Wielkim Kanionem Maine. Gdy dotarliśmy do kamiennej ła- weczki z widokiem na wzburzone wody zatoki Hagas, Sprax nagle objął mnie ramieniem i lekko pocałował. - Dzięki, że mnie tu zabrałaś - powiedział. Rano wyruszyliśmy kajakami w stronę wyrastającego z wód jeziora Moosehead imponującego półwyspu Kineo. Kontemplując surowe piękno majestatycznej granitowej ściany, Sprax przechylił się ku mnie w swoim kajaku i znów mnie pocałował. To była chwila z rodzaju tych, o których myślimy, mówiąc: „Umierając, nie będę narzekać, że nigdy nie żyłem". Od czasu do czasu zdarzały się sprzeczki i nieporozumienia, zwłaszcza kiedy Sprax uczył mnie wspinaczki, ogólnie jednak układało się coraz lepiej. Mój nowy plan zakładał, że po okresie letniej beztroski zacznę się starać o dziecko - ze Spraksem, jeśli sprawy rozwiną się pomyślnie, albo bez niego. Podczas przygotowań do wspólnej dwutygodniowej wyprawy na zachód rzuciłam od niechcenia, że gdybym była w ciąży, wspinaczka byłaby dla mnie zbyt dużym wysiłkiem. Dodałam też nieśmiało, że zwlekałam z ostateczną decyzją, czekając na dalszy rozwój wypadków między nami. - Wydaje mi się, że za krótko się znamy, żeby decydować się na tak ważny krok - zgasił mnie Sprax.

- W porządku, w zasadzie chciałam ci tylko powiedzieć, że coś właśnie zrozumiałam. Decyzję o dziecku muszę podjąć sama. Nie czuj się jakoś zobowiązany czy naciskany. Skoro oboje nie jesteśmy siebie do końca pewni, nie ma o czym gadać. - Zawsze istnieje element niepewności, choćbyś nie wiem z kim był. Zawsze pozostaje to uczucie, że może to jeszcze nie to, że ciągle czegoś brakuje? - zamyślił się. - W pewnej chwili nie pozostaje nic innego, jak ślepo zaufać przeznaczeniu. - Odkąd pamiętam, miałam z tym problemy. Jeden z naczelnych przekazów, jakie wyniosłam z dzieciństwa, dotyczył katastrofalnych skutków ślepego ufania przeznaczeniu. Dlatego trudno mi się z tobą zgodzić. I tak romans wygasł. A potem ni stąd, ni zowąd Spraksowi się znowu odmieniło. Odezwał się pod koniec sierpnia z rewelacją, że doznał nagłego przypływu romantycznych uczuć. Popłynęliśmy kajakami na Boston Harbor i na wyspę Peddocka, zbieraliśmy oszlifowane przez morze odłamki kolorowego szkła i znaleźliśmy but zakopany w piasku. Rozmawialiśmy o tekście „Schodów do nieba" Zeppelinów. Nosiłam go na barana - całe 90 kilogramów Spraksa. Kiedy forsowaliśmy strumień przecinający plażę, wziął mnie nagle za rękę. - Cokolwiek zadecydujesz o dziecku, mam nadzieję, że wszystko się ułoży po twojej myśli - powiedział. Trochę zdołowani, ale bliżsi sobie niż kiedykolwiek wcześniej, poszliśmy do łóżka. Zawsze wyobrażałam sobie, że taka prawdziwie namiętna noc, kiedy pokonuje się wszelkie bariery - fizyczne, intelektualne i emocjonalne - musi połączyć ludzi na dobre. To nieprawda. Po nocy nadchodzi poranek, a wraz z nim wracają wszystkie problemy codziennego dnia.

Nadszedł czas naszej wielkiej podróży: Utah, Seattle, wulkan Mt. Rainier i wreszcie punkt kulminacyjny - tygodniowa wspinaczka w Bugaboo, wysoko w kanadyjskich Górach Skalistych, w pobliżu turystycznego Lake Louise. Góry Bugaboo były inne od wszystkich, jakie do tej pory widziałam: tajemnicze, wręcz mistyczne, ze strzelistymi wieżami z litego granitu - dla wspinaczy istny raj. Pod schroniskiem imienia Conrada Kaina stanęliśmy twarzą w twarz z jęzorami lodowców, niosącymi skały wielkości domów i samochodów. Od czasu do czasu docierał tu łoskot oderwanej od szczytów lawiny, zagłuszający na chwilę szum górskiego potoku płynącego przez łąki alpejskich kwiatów i mchów. Rachityczne sosny wyrastały pod kątem prostym ze skalnych ścian, poza tym wokół były tylko góry. Podejście i zejście z Iglicy Bugaboo zajęło nam aż dwadzieścia godzin. To ja ponosiłam winę za ślamazarne tempo. Byliśmy już prawie na szczycie, kiedy złapała nas gwałtowna burza, i musieliśmy przeczekiwać w namiocie. Gdy w końcu dotarliśmy na szczyt, znów rozpętała się burza. Góra wibrowała od wyładowań elektrycznych, aż włosy stawały mi dęba w naelektryzowanym powietrzu, nadając mi wygląd Gorgony. Nie zdając sobie sprawy z niebezpieczeństwa, napawałam się niesamowitą atmosferą, dopóki Sprax nie ryknął, że mam się natychmiast kłaść na ziemi. Zrobiłam to dopiero, gdy mnie gwałtownie szarpnął, urażona takim obcesowym traktowaniem. Zejście było piekielnie trudne - krótkie liny, gwałtowne pociągnięcia i szarpnięcia. Kilka dni po powrocie Sprax zwierzył mi się, że nadal wydaje mu się, że jest do mnie przywiązany - niestety, dosłownie i niestety, w nie najszczęśliwszych okolicznościach - i wciąż słyszy moje okrzyki: „Przestań mnie szarpać, do cholery!".

Pomyślałam, że choć udało nam się zdobyć Iglicę, to i tak góra z nami wygrała. Nasz związek wciąż tkwił w zawieszeniu, ale podczas tej wyprawy między nami zaczęło się rodzić zaufanie. Dwudziestego siódmego września, dwa tygodnie po powrocie, stawiłam się w poradni na pierwszy zabieg sztucznego zapłodnienia. Poprzedniej nocy Sprax został u mnie, by mi udzielić duchowego wsparcia. Jak się później przyznał, przemknęło mu wtedy przez myśl, że moglibyśmy pójść na całość - nie musiałabym wówczas korzystać z uprzejmości Dawcy. Jednakże myśl ta nie nabrała realnych kształtów i rano zadzwoniłam do poradni, aby potwierdzić umówioną wizytę. - Świetnie! - ucieszyła się recepcjonistka. Ciekawe, z czego się tak cieszy, pomyślałam. Do tej pory nikt jakoś nie wykazał zbytniego entuzjazmu dla mojej decyzji. Byłam potwornie zdenerwowana. Dwa razy przegapiłam wjazd do poradni, zawróciłam na zakazie i zaparkowałam niemal w poprzek, zajmując dwa miejsca. Ale gdy w końcu przekroczyłam próg poradni, wszystko potoczyło się gładko. Atmosfera była przyjazna, a sama procedura zadziwiająco prosta. Leżałam w fotelu ginekologicznym z wysoko uniesionymi nogami, podczas gdy położna ręką w lateksowej rękawiczce obmacała mi szyjkę macicy, założyła wziernik ze światełkiem, by wreszcie wstrzyknąć we mnie spermę z przezroczystej plastikowej rurki. Po chwili było po wszystkim. Uścisnęła mi dłoń.

ROZDZIAŁ DRUGI Beth plany BETH: Chciałam wyjść za mąż przed trzydziestką. Urodzić dzieci przed trzydziestką piątką. Wyszłam za Russella, kiedy miałam lat dwadzieścia dziewięć, czyli wszystko szło zgodnie z planem. W każdym razie tak mi się głupio wydawało. CAREY: Czasem im bardziej się starasz, tym bardziej wszystko idzie na opak. PAM: Ciekawe, czy są ludzie, którzy żyją tak, jak sobie zaplanowali? CAREY: Pewnie są. Ale to nie my.

Na pierwszym spotkaniu Russell zjawił się w luźnej białej koszuli, dżinsach i przeciwsłonecznych okularach od Armaniego. Był ciepły letni dzień, postanowiliśmy więc popływać łódką po Sudbury. Wyruszyliśmy z przystani w Concord zaopatrzeni w typowy pierwszorandkowy zestaw piknikowy: butelka Chardonnay, kawałek sera brie, francuska bagietka, kilka jabłek oraz nadzieja, że z tej randki wyniknie coś fajnego. Wiosłowaliśmy dzielnie, mijając kępy szuwarów i przeglądające się w wodzie wierzby. Gadaliśmy o wszystkim i o niczym. W pewnej chwili odwróciłam się do Russella. - Podobasz mi się - oświadczyłam. - Masz poczucie humoru. Rzucił mi wymowne spojrzenie znad okularów, odłożył wiosła, odkorkował wino i uśmiechnął się. - No, to pijemy za rozwój wypadków - zarządził, napełniając winem plastikowe kubeczki. - Miejmy nadzieję, że pomyślny. Ja też złożyłam wiosła. Zrobiło się romantycznie. Russell znal rzekę, wiedział, dokąd prowadzi każda z jej odnóg i wydawał się bardzo pewny siebie. Zabawny, inteligentny na swój nietuzinkowy sposób całkiem przystojny, choć nigdy wcześniej nie gustowałam w facetach z dużymi nosami. Spodobał mi się od pierwszego wejrzenia. Był inżynierem, pracował nad projektem, który miał coś wspólnego z nawigacją podwodną, ale bliższe, ekscytujące szczegóły spowijała mgła tajemnicy. W pewnym momencie mój wzrok przyciągnęła kłoda, na której roiło się od niewielkich żółwików. - Podpłyńmy do nich - poprosiłam. - Tylko ostrożnie, tu jest chyba dość płytko. Łódka wpłynęła w błotnistą wodę. - Zatrzymaj się na chwilkę, chcę im się przyjrzeć - powiedziałam. Wygramoliłam się z łodzi na gnijący pień, starając się utrzymać równowagę.

- Spójrz - podniosłam jednego z żółwików, który zaczął przebierać łapkami, jakby biegnąc w miejscu. - Każdy osobnik przychodzi na świat z indywidualnym wzorem na skorupce, nie ma dwóch takich samych. - Dowiedziałam się o tym na obozie letnim jakieś dwadzieścia pięć lat temu. - To tak jak ludzie - stwierdził. Ot, banalna rozmowa, jak to na pierwszej randce. Pochyliłam się, by ustawić żółwika na jego kłodzie. Kiedy się wyprostowałam, Russell właśnie odpływał. Spojrzał przez ramię z uśmiechem od ucha do ucha, a kiedy znalazł się poza moim zasięgiem, przestał wiosłować i uniósł kubeczek z winem. - Twoje zdrowie - rzucił w stronę pnia, na którym sterczałam. Bardzo śmieszne... Nawet po najpodlejszym facecie świata nie spodziewałabym się takiego numeru. Zostawić mnie na środku bagniska, na tonącej kłodzie! I to na pierwszej randce! Kiedy w końcu zawrócił łaskawie w moim kierunku, łódź nagle przechyliła się. Zamarłam w radosnym oczekiwaniu. Dwie sekundy później Russell z cichym pluskiem wylądował w mulistej wodzie, która szybko zmyła uśmiech z jego gęby. Szpanerska biała koszula nie była już biała, a okulary zwisały smętnie, zahaczone na jednym uchu. Cudownie! - Mogę się śmiać? - zapytałam, obserwując, jak gramoli się do łódki i wyławia z rzeki pokryte mułem resztki naszego pikniku. - Nie - wysyczał, więc domyśliłam się, że tym razem nie żartuje. - Spróbuj tylko, to naprawdę cię tu zostawię. Tej nocy, gdy przyleciałam z Jamajki, zastałam Boston w okowach trzaskającego mrozu. Cieszyłam się, że wracam do domu. Pokonanie drogi z lotniska trwało trzy razy dłużej niż zwykle. W końcu taksówka zatrzymała się przed budynkiem na Beacon Street. Spojrzałam w górę i w oknie naszego

mieszkania na czwartym piętrze dostrzegłam zarys sylwetki Russella. Byliśmy małżeństwem od sześciu i pół roku, znaliśmy się od ośmiu, a ostatnie dwa tygodnie były w naszym życiu rekordem - jeszcze nigdy nie rozstawaliśmy się na tak długo. Zanim udało mi się dotrzeć do drzwi, Russell już był na dole. Podbiegłam do niego tak szybko, jak pozwoliła mi na to torba, którą za sobą wlokłam. - Chodźmy na górę - rzucił obcesowo, popychając mnie lekko w kierunku schodów. Hmm... Dość romantyczne powitanie... - Hej, co jest? Coś się stało? - zapytałam, przygotowana na najgorsze. - Umarł ktoś? Kolejne delikatne popchnięcie. - Chodź, chodź - powtórzył. - Musimy pogadać. Pierwszą rzeczą, jaka rzuciła mi się w oczy, była butelka szkockiej whisky na podłodze w salonie. Zdjęcie z młodości od dawna już nieżyjącej matki Russella stało oparte o budzik. - Usiądź - poprosił. Nie miałam zamiaru. Zrobiłam krok do tyłu i zderzyłam się z sofą. - Sam sobie usiądź - warknęłam, ale Russell nawet nie drgnął. Wpatrywał się uważnie w fotografię matki, po chwili jednak przeniósł wzrok na mnie. - Chcę się rozwieść i nie zamierzam o tym dyskutować - oświadczył krótko i na temat. Równie dobrze mógł przyłożyć mi czymś ciężkim w głowę. Nogi się pode mną ugięły. Chyba jednak usiądę - pomyślałam. Niestety, nie trafiłam w sofę i wylądowałam na podłodze. Siedziałam oszołomiona, ubrana w zimowy płaszcz i buty. Russell zaproponował mi whisky, ale odmówiłam. - Przykro mi - powiedział. - Naprawdę mi przykro. Uznałem, że tak będzie najłatwiej. Prosto z mostu. Jak zerwanie plastra - urwał, wręczając mi kartkę, na której

widniały dwie kolumny słów. - Zrobiłem to dla ciebie - ciągnął, siadając obok na podłodze - w nadziei, że pomoże ci zrozumieć. To plusy i minusy naszego małżeństwa. Przynajmniej z mojej perspektywy. Cóż za nienagannie analityczny umysł! Pod minusami zapisał: brak porozumienia, odmienne zainteresowania, seks oraz inne sposoby spędzania wolnego czasu. Do plusów zaliczył: poczucie humoru, zaradność oraz fakt, że obydwoje mamy interesującą pracę. Russell zarezerwował pokój w pobliskim hotelu Holiday Inn, ale zaproponował wielkodusznie, że zostanie na noc i przekima się na sofie, jeśli nie chciałabym dziś zostawać sama. Nawet w stanie kompletnego szoku uznałam to za absurd. - Jeśli chcesz odejść, zrób to natychmiast - powiedziałam. Wyobraziłam sobie, jak leżę w łóżku i, przewracając się z boku na bok, usiłuję zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi, a w tym czasie Russell wyciągnięty na sofie w salonie sączy whisky. Nie, nie zniosłabym tego. - Zaczekaj - wziął mnie za rękę i zaprowadził do kuchni. Otworzył lodówkę. Była wypełniona po brzegi: sok z mandarynek, wyszukane sery, dojrzałe owoce, surówki z kiełków, koktajl z krewetek. Aha, tak to sobie wykombinował! Odchodzi po blisko siedmiu latach małżeństwa, ale ma dla mnie rekompensatę: świetnie zaopatrzoną lodówkę. - Kupiłem wszystko, co lubisz. Nawet sok z mandarynek, a niełatwo go dostać - przesuwał dłonią wzdłuż półek jak prezenter telewizyjny zachwalający nagrody do wygrania. - Po cholerę mi to wszystko? - zapytałam. - Nie tego mi trzeba. - Myślałem, że to pomoże - odpowiedział, jakby z nadzieją, że kupi rozgrzeszenie za koktajl z krewetek. Po jego wyjściu zadzwoniłam do rodziców na Jamajce.

- Mamo - płakałam do słuchawki - zostałam sama. - Jak to, a gdzie Russell? Nie przyjechał po ciebie na lotnisko? - jej reakcja była rozbrajająca. - Nie. I już nigdy nie przyjedzie. Zostawił mnie. Chce rozwodu. - Co takiego? Chce rozwodu? Russell chce się z tobą rozwieść? Kiwałam potakująco głową, choć oczywiście nie mogła tego zobaczyć. Ja z kolei nie mogłam wydusić z siebie słowa. - Artie! - zawołała do taty. Choć zakryła ręką słuchawkę telefonu, słyszałam, jak relacjonuje naszą rozmowę. - Tak mi przykro, skarbie - próbowała mnie pocieszać. - Skurwysyn! - darł się tata w tle. - Tak mi strasznie przykro - powtarzała mama, próbując przekrzyczeć zakłócenia na linii. - Gdybym tylko wiedziała, jak ci pomóc... - Ja wiem, jak jej pomóc! Ukręcę łeb skurwysynowi! - wrzeszczał ojciec. - Tak mi okropnie przykro - mama powtarzała jak nakręcona, nie zwracając na niego uwagi. Poczułam nagle, jak bardzo mi jej brakuje. Jej bliskości, obecności... Ale przecież nie mogła przyjechać. Nie mogła niczego naprawić. Po odejściu Russella uparcie powracałam w myślach do ubiegłego lata, kiedy okazało się, że jestem w ciąży. Po obejrzeniu dwóch testów ciążowych pod każdym możliwym kątem wskoczyłam do łóżka. - Jestem w ciąży - oznajmiłam. Noc była gorąca, parna i duszna. Russell czytał książkę. - Jesteś w ciąży? Jak to się mogło stać? - No wiesz, pewnie uprawialiśmy seks. - Jesteś pewna? Mówię o ciąży. - Raczej tak.

- Musisz mieć stuprocentową pewność. Bo to wszystko zmieni, wiesz... Przez chwilę wpatrywałam się w niego w milczeniu. - Kiedy się zastanawiałam, jak zareagujesz, przemknęło mi przez myśl, że może się nawet ucieszysz - odezwałam się w końcu, próbując ukryć żal. - To nie najlepszy moment na dziecko - westchnął. - Zresztą nie ma się z czego cieszyć, zanim się nie upewnisz. Wtedy pogadamy. - Russell spokojnie wrócił do lektury. Dwa tygodnie później poroniłam. Wybrałam się do lekarza sama. Po powrocie oznajmiłam: - Już nie jestem w ciąży. Miałam nadzieję, że mnie przytuli, doda otuchy. Spojrzy na mnie. Poda szklankę soku z mandarynek. - Okay - powiedział. - Te rzeczy lepiej planować. Któregoś wieczoru tuż przed Świętem Dziękczynienia Russell oświadczył, że musi spędzić cały weekend w pracy. Znowu. Zastał mnie w naszej maleńkiej kuchence, z jedną ręką uzbrojoną w obieraczkę do ziemniaków, a drugą w nożyk do skrobania marchewki. Obróciłam się w jego stronę i choć nie miałam zamiaru go dźgać ani siekać, cofnął się gwałtownie, wpadając na drzwi. Uznałam ten drobny incydent za wielce pouczający. Jeśli chcąc zwrócić na siebie uwagę męża, zaczynasz się zachowywać jak psychopata, prawdopodobnie nadszedł czas, by szukać pomocy u specjalisty. Albo dać za wygraną. W wigilię Bożego Narodzenia Russell oświadczył, że chce się na razie wstrzymać z założeniem rodziny, ponieważ jego biznes - raczkująca firma internetowa - pochłania mu cały czas i energię. - Wiesz, jak jest z początkującą firmą - tłumaczył - na wiele spraw nie ma się wpływu. Chciałbym, żeby przynajmniej życie rodzinne nie wymknęło mi się spod

kontroli. No i sama rozumiesz, że dzieci na razie nie wchodzą w rachubę. - Więc kiedy? - Może za jakieś pół roku. Minimum. Szliśmy właśnie do jego wspólnika, u którego mieliśmy spędzić wigilię. Nie miało sensu się sprzeciwiać, nie mogłam go przecież zmusić do posiadania dzieci. Bolała mnie głowa. Chciałam wracać do domu. Chciałam, żeby Russell zabrał mnie prosto do łóżka. Chciałam mieć z nim dziecko. Chciałam takiego życia, jakie sobie kiedyś wspólnie wymarzyliśmy. A jednocześnie miałam ochotę udusić go na środku ulicy i zostawić na pastwę losu. Zwolniłam kroku. - Niezłe mam święta - wściekałam się. - Może o prezencie pod choinkę też mogę zapomnieć? - Przecież jesteś żydówką - żachnął się, przyspieszając kroku. - Co to dla ciebie za różnica, Boże Narodzenie czy nie? - Słuchaj, o co ci właściwie chodzi? - spytałam. - Ale tak szczerze... Na odpowiedź musiałam czekać do sesji terapeutycznej, na którą zaciągnął mnie dwanaście godzin po moim powrocie z Jamajki. Po naszej nocnej rozmowie Russell zabrał się za porządkowanie swoich spraw. Na początek zwierzył się partnerce swego ojca, ta zaś jako troskliwa macocha poleciła mu psychoterapeutkę imieniem Mimi. Siedzieliśmy w gabinecie, w którym panoszyły się dwa obślinione bernardyny. - Pamiętasz, jak baliśmy się, że jesteś w ciąży? - zapytał Russell. Ty się bałeś - pomyślałam, ale zachowałam to dla siebie. - Wtedy właśnie - ciągnął - zdałem sobie sprawę, że nie chcę mieć z tobą dzieci. Nie to, żebym ich w ogóle nie chciał. Ale nie z tobą.