Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 036 879
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań640 894

Jones Carrie - Pragnienie 01

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Jones Carrie - Pragnienie 01.pdf

Beatrycze99 EBooki J
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 207 osób, 120 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 263 stron)

FOBIOFOBIA lęk przed fobiami Każdy się czegoś boi, prawda? Doskonale znam to uczucie. Kolekcjonuję lęki, jak inni zbierają znaczki, co pewnie czyni ze mnie jeszcze większą dziwaczkę, niż jestem w rzeczywistości. Ale ja znam to uczucie. Lęk. Fobie. Istnieje wiele typowych, powszechnych fobii. Ludzie boją się wysokości, pająków czy jazdy windą. Ale to nudne. Ja jestem fanką prawdziwych lęków. Na przykład nelofobia to strach przed szkłem. Albo arachibutyrofobia – obawa, że masło orzechowe przyklei ci się do podniebienia. Oczywiście akurat masła orzechowego się nie boję, ale czyż to nie fajne, że ktoś wymyślił taką nazwę? Dużo łatwiej coś zrozumieć, jeśli się to nazwie. Mnie najbardziej przeraża to, co nieznane. Nazwy tej fobii niestety nigdzie nie znalazłam, ale na pewno jestem chora – chora na lęk przed nieznanym.

MNEMOFOBIA lęk przed wspomnieniami Samoloty są do bani. Jedyne, co możesz w nich robić, to patrzeć w niebo i myśleć o różnych sprawach – takich, o których niekoniecznie masz ochotę myśleć. Mnemofobia to prawdziwy strach. Przysięgam, że go nie wymyśliłam. Można bać się własnych wspomnień. Niestety, nie da się ich wyłączyć, naciskając jakiś guzik, choć byłoby to bardzo przydatne. Przyciskam więc palce do skroni, próbując zatrzymać ten proces przypominania, i skupiam się na teraźniejszości, na chwili obecnej. Tak każą robić w telewizji: żyć dniem dzisiejszym. Kiedy umarł mój tata, owinęłam sobie wokół palca białą nitkę. Nie zdjęłam jej do tej pory, by przypominała mi, że kiedyś coś czułam. Kiedyś miałam tatę, miałam życie. Supełek zahacza o mój mały palec. Obracam go, gdy nagle facet siedzący obok zakłada nogę na nogę i kopie mnie w łydkę wiełgachnym butem. – Przepraszam – mówi. – Nie ma sprawy. – Odkładam papiery Amnesty International wzywające do podjęcia natychmiastowej akcji pisania listów w obronie torturowanych mnichów i uwięzionych studentów. – Bez urazy, ale czy wszystko w porządku? Wyglądasz trochę jak zombie. Odwracam głowę, by na niego spojrzeć. Ma kartoflany nos, obwisły podbródek i wygląd typowego pracownika korporacji. – Słucham? – niechętnie otwieram usta. Uśmiecha się. Jego oddech pachnie kawą. – Przez cały lot zachowujesz się, jakbyś jechała na autopilocie. Piszesz te swoje listy i ratujesz świat, ale tak beznamiętnie jak zombie. Czuję, jak coś we mnie pęka.

– Niedawno umarł mój tata. Właściwie ojczym. Ale mówiłam do niego „tato”. Był moim tatą. Wychował mnie. Uprzejmy uśmiech znika. – Rany, bardzo mi przykro. Głupio mi, że go zawstydziłam. – W porządku, jestem po prostu... Sama nie wiem, co powiedzieć. Martwa w środku. Rzeczywiście jak zombie. Jestem... „zombiowata”? Facet nie odpuszcza. – Wracasz do szkoły? Chodzisz do szkoły w Maine? Kręcę głową. Nie, myli się, ale nie mam ochoty wszystkiego wyjaśniać. Nie chce mi się nawet o tym myśleć. Mama wysłała mnie do Maine, bo od czterech miesięcy się nie uśmiechnęłam. Od czterech miesięcy nie mogę się rozpłakać... Nic nie czuję. – Jadę, by zamieszkać z babcią – udaje mi się wydusić. Mężczyzna kiwa głową, odchrząkuje i mówi: – Aha. Fajnie. Chociaż to kiepska pora roku na wizytę w Maine. Zima. Mróz jak diabli. Moja babcia, czy raczej przybrana babcia, ma mnie odebrać z lotniska Bangor w Maine, chyba najmniejszego lotniska na świecie, za to z najdłuższym pasem startowym. Samolot ląduje i od razu widzę zachmurzone niebo, ani śladu słońca. Gdy człowiek widzi takie szare, zimne niebo, wiadomo, że nie może być dobrze. Patrzę na moją kurtkę, ale na razie jej nie wkładam. Nie chcę tak od razu się poddawać. Przecież mamy dopiero koniec października, prawda? Jak zimno może tu być? Bardzo. Kiedy tylko stewardesa otwiera drzwi samolotu i do środka wpada zimne powietrze, przechodzi mnie dreszcz. – No właśnie, już nie jesteśmy w tropikach. – Mój współpasażer wyjmuje z bagażu podręcznego ciepłą kurtkę. Widać jest zmyślniejszy, niż sądziłam. Tata zawsze mówił, żeby w ludziach szukać tego, co najlepsze. Tata zmarł na atak serca, ale ja uważam inaczej: serce go zawiodło, nie zaatakowało. Postanowiło przestać bić, już więcej nie pompować krwi do żył. Zatrzymało się i już.

Tata zmarł, leżąc na kuchennej podłodze, tuż obok butelki z wodą, którą upuściłam. Brzmi nierealnie, ale tak właśnie było. Gdy tylko wychodzę z samolotu, ślizgam się na schodkach prowadzących na ziemię i prawie upadam. Idący za mną mężczyzna (alias: mój współpasażer) łapie mnie za rękę. – Jak chcesz ratować świat, skoro nie umiesz uratować siebie? – wymądrza się. Znów się potykam i czuję, jak żołądek zwija mi się w supełek. – Słucham? – pytam, choć dobrze słyszałam, co powiedział. Ale nie wierzę, że mógł rzucić taki wredny komentarz. Na szczęście go nie powtarza. Powiew wiatru sprawia, że włosy uderzają mnie w policzek. Schylam się, próbując jakoś osłonić przed zimnem. – Kochane Maine – wzdycha stojąca u szczytu schodów stewardesa. Nie uśmiecha się przy tym. A ja w tej chwili najbardziej boję się tego, że muszę bezradnie patrzeć, jak mój tata umiera na atak serca na kuchennej podłodze. Tyle że to już się wydarzyło, prawda? Zajmę się więc moim drugim największym strachem: przed zimnem. To psychrofobia, zwana też cheimafobią, cheimatofobią lub frigofobią. Wiele nazw, ten sam lęk. Nie przywykłam do zimna. Ale wkrótce będę musiała. Trzeba stawić czoło swoim lękom. Tak mawiał tata. Trzeba się z nimi zmierzyć. A ja, żeby zmierzyć się z lękami, recytuję kolejne nazwy. Jeden niepewny krok po płycie lotniska w stronę terminalu, jedno wyszeptane słowo. Cheimatofobią. Frigofobią. Psychrofobia. Cheimafobią. Dlaczego nazywanie lęku wcale go nie osłabia? Moja babcia, Betty, czeka w terminalu. Gdy tylko mnie dostrzega, rzuca się w moją stronę i przytula mocno, obejmując długimi rękami. Ma sylwetkę podobną do sylwetki taty. Wtulam się w nią, ciesząc się, że nie jestem już sama, ale jednocześnie żałując, że to nie on mnie wita.

– Ależ miły widok dla moich starych oczu. Miałaś ciężką podróż? – pyta, prowadząc mnie na parking prosto do wielkiego czarnego pickupa. Wrzuca moją walizkę i plecak na tylne siedzenie. Resztę rzeczy wysłałyśmy z Charlestonu już wcześniej, chociaż wszystkie te koszulki i sukienki raczej nie przydadzą mi się w Maine. Babcia uśmiecha się, widząc, jak próbuję wsiąść do wielkiej szoferki. – Betty, to jakiś potwór – mówię, obejmując się ramionami. Nie mogę powstrzymać drżenia. Wydaje mi się, że od tego zimna bolą mnie kości. – To auto jest ogromne. Betty poklepuje deskę rozdzielczą i śmieje się. – Przyzwyczaj się. Bierzmy pupę w troki. – „Pupę w troki”? – Mam mówić „dupę”? Nie chcę urazić twoich delikatnych uczuć. Delikatnych uczuć? Próbuję się zaśmiać, ale mi nie wychodzi. – To nowy samochód? – Nowy. Mama cię odprowadziła? – pyta babcia. –Tak. Płakała. – Przesuwam palcami po krawędzi drzwi i dodaję: – Okropnie się czułam, gdy tak płakała. Spoglądam odważnie w oczy Betty. Mają kolor jasnego, bursztynowego brązu, tak jak oczy taty. W kącikach, od strony skroni, są lekko skośne, tylko odrobinę. Łagodnieją, gdy w nie patrzę. Jako że nie znam mojego biologicznego ojca, nie mam innych dziadków oprócz Betty. Rodzice mamy umarli, gdy była nastolatką. Mieszkała tutaj z Betty i jej mężem Benem oraz z moim tatą aż do końca liceum. Betty wspaniałomyślnie przyjęła ją do siebie, tak jak teraz przyjęła mnie. Babcia kiwa głową i zapala silnik. – Nie dziwię się. Trudno jej puszczać cię samą. – W takim razie dlaczego się mnie pozbywa? – Myślisz, że o to chodzi? Wzruszam ramionami i kładę ręce na kolanach. – Próbuje tylko cię...

– Co? Chronić? – Śmieję się gorzko. Z nietypową dla mnie ironią. Jakby siedziała gdzieś we mnie. – Wysłała mnie na to pustkowie, żeby mnie chronić? – Po co ta gorycz, skarbie? – Tak, wiem. Przepraszam. Betty się uśmiecha. – Lepsze to niż nic. Z tego, co mówiła mama, jesteś ostatnio bardzo przygnębiona, w ogóle nie przypominasz dawnej siebie, upartej i zbawiającej świat. – On umarł, Betty. – Wiem, kochanie. Ale chciałby, żebyśmy my żyły. Może to banał, ale prawdziwy. Jak na babcię, Betty jest całkiem do rzeczy. Kiedyś pracowała w firmie ubezpieczeniowej, ale po śmierci dziadka przeszła na emeryturę. Nie miała innych zajęć oprócz gry w golfa i łowienia ryb, zdecydowała się więc podjąć nowe wyzwania. „Mam zamiar rozwijać siebie, a potem naszą społeczność” – powiedziała wtedy mojemu tacie. Zaczęła biegać i trenować, by pobiec w Maratonie Bostońskim, czego dokonała w wieku sześćdziesięciu pięciu lat. Potem zdobyła czarny pas w karate. A następnie postanowiła zostać ratownikiem medycznym i tym zajmuje się do dzisiaj. Jest szefową stacji pogotowia ratunkowego w Bedford w Maine. Ale nie chce za to pieniędzy. „Mam emeryturę. Niech lepiej płacą młodym chłopakom, którzy mają rodziny na utrzymaniu – wyjaśniła tacie, gdy zaczynała jeździć w karetce. – Tak będzie sprawiedliwie”. Babcia Betty ma ogromne poczucie sprawiedliwości. – Nie jestem pewna, czy to w porządku, że utkniesz z taką starą babą jak ja – mówi, gdy jedziemy drogą 1A w kierunku Bedford. Wzruszam ramionami. Nie chcę o tym rozmawiać. – Piękne te jesienne liście, prawda? W ten sposób pozwala mi nic nie mówić. – Pewnie, że tak – odpowiadam. Mijamy drzewa zmieniające kolory na zimę. To już ostatni etap. Wkrótce staną sie zupełnie nagie i martwe.

Liście w istocie są piękne, tyle że ledwo trzymają się gałęzi i lada moment opadną. Jak te, które już leżą na ziemi, zagrabione albo na wpół spalone, podeptane. Niełatwo jest być liściem w Nowej Anglii. Znów wzdrygam się z zimna. – Wiesz, że my po prostu się o ciebie martwimy? Wzruszam ramionami – tylko na tyle mnie stać. Betty podkręca dmuchawę i gorące powietrze uderza mnie w twarz. – Wyglądasz jak modelka, której wiatrak rozwiewa włosy, żeby wyglądała bardziej seksownie – śmieje się. – Chciałabym – wzdycham. – Przyzwyczaisz się do mrozu. – Tu jest po prostu zupełnie inaczej niż w Charlestonie, tak zimno i ponuro... – Chowam twarz w dłoniach i zdaję sobie sprawę, jaki to melodramatyczny tekst. – Przepraszam. Strasznie marudzę. – Wolno ci marudzić. – Nieprawda. Nie znoszę marudzenia. Nie mam w tej chwili powodu, żeby narzekać, a już na pewno męczyć tym ciebie. Tyle że Maine wydaje mi się martwe i smutne. Jakby cały stan zamierzał zagrzebać się na zimę pod śniegiem. To pora śmierci. Nawet trawa chyba się poddała. Betty śmieje się i z udawanym strachem szepcze: – I drzewa. Zasłaniają ci wszystko tak, byś nie widziała, co czai się przed tobą albo na ziemi, co ukrywa się w krzakach, żywopłotach, za pniakami. Przyciskam dłoń do zimnej szyby, zostawiając na niej ślad. – To nie jest horror, Zaro. – Uśmiecha się do mnie, trochę ze współczuciem, a trochę z ironią. Taka jest Betty. – Wiem. – Ale oczywiście w porównaniu z Charlestonem tutaj, w Maine, jest zimno. Będziesz musiała się ciepło ubierać. – Uhm. Cheimafobia. – Wciąż recytujesz fobie?

– Słyszałaś, co powiedziałam? – Uhm. – Betty na chwilę puszcza kierownicę i klepie mnie po udzie, a potem jeszcze podkręca ogrzewanie. – Mam pewną teorię na ten temat. – Naprawdę? – Tak. Wydaje mi się, że jesteś jedną z tych osób, które wierzą, iż jeśli nazwą jakiś strach, uda im się go pokonać, przezwyciężyć – a to właśnie musisz zrobić, jeśli chodzi o śmierć taty. Wiem, Zaro, to boli, ale... – Betty! – Na poboczu stoi wysoki mężczyzna. Nie rusza się, tylko patrzy. Betty skręca ostro, przejeżdża podwójną ciągłą linię i wraca na właściwy pas. – Kurna! – wrzeszczy. – Idiota! Oddycha ciężko, prawie dyszy. Ściskam pasy, a Betty robi kilka głębokich wdechów i rzuca: – Tylko nie zacznij mówić jak ja, bo twoja mama mnie zabije. – Widziałaś go? – udaje mi się wydusić. – Oczywiście, że tak. Kompletny debil stojący na poboczu. Dobrze, że go zobaczyłam, bo mogłabym go przejechać. Wpatruję się w babcię, próbując coś zrozumieć. Potem oglądam się za siebie, ale już skręciłyśmy, więc nawet jeśli tamten mężczyzna wciąż stałby przy drodze, nie mogłabym go dostrzec. – Naprawdę go widziałaś? – pytam znowu. – Pewnie, że widziałam. Dlaczego pytasz? – Pomyślisz, że jestem głupia. – A skąd wiesz, że już tak nie myślę? – Śmieje się, dając znak, że żartuje. – Jesteś bardzo wredną babcią. – Wiem, wiem. To dlaczego pytałaś? Betty nigdy się nie poddaje, udaję więc, że to nic ważnego. – Ciągle mi się zdaje, że w różnych miejscach widzę wciąż tego samego faceta – wysoki, blady, ciemne włosy. Ale to nie mógł być on.

– Widziałaś tego faceta w Charlestonie? Kiwam głową. Szkoda, że moje stopy nie sięgają podłogi, może nie czułabym się wtedy taka mała i głupia. Betty zastanawia się przez chwilę. – A teraz widziałaś go tu? – No wiem, to niemądre i dziwne. – Wcale nie niemądre, kochanie, ale na pewno dziwne. Babcia trąbi na nadjeżdżającą z przeciwka ciężarówkę. – To John Weaver. Buduje domy. I jest strażakiem ochotnikiem. Porządny gość. Zaro, skarbie, nie chcę cię straszyć, ale proszę, żebyś nie wychodziła w nocy z domu. Żadnych wygłupów i żadnego wychodzenia. – Co? – Zrób przyjemność starej kobiecie. – Powiedz, dlaczego. – W zeszłym tygodniu zaginął chłopiec. Wszyscy się martwią, że coś mogło mu się stać. – Może po prostu uciekł z domu? – Może. A może nie. Zresztą chodzi nie tylko o to. Posłuchaj, w pracy ratuję ludzi, wiesz o tym, prawda? Pamiętam, że w Charlestonie zwykle biegałaś wieczorami, ale tutaj ulice są źle oświetlone i wolałabym nie zdrapywać wnuczki z Beechland Road. Jasne? – Tak. – Wpatruję się w drzewa przy drodze i nagle zaczynam się śmiać, bo to wszystko jest absurdalne. – Zresztą i tak już nie biegam. – Z tego, co słyszałam, w ogóle niewiele robisz. – Uhm. – Bawię się nitką zawiązaną na palcu. Pochodzi z dywanu kupionego przez tatę. Kiedyś była biała, teraz jest brudnoszara. Wzdrygam się. Przez resztę podróży rozmawiamy o innych sprawach, a ja próbuję wytłumaczyć Betty, jaki wpływ na prawa człowieka na całym świecie ma wojna z terroryzmem. Ale nie mam jakoś ochoty na dyskusję, więc większość czasu milczymy. I dobrze. – Już prawie jesteśmy – odzywa się Betty. – Na pewno lecisz z nóg.

– Trochę. – Właśnie tak wyglądasz. I zbladłaś. Dom babci jest typowy dla Maine: kryty cedrowymi dachówkami, z gankiem z przodu. Wygląda na przytulny i ciepły, jak wygodna kryjówka ukryta w zimnych lasach. Wiem od mamy, że w środku są trzy sypialnie na górze i pokój na dole. Dom zbudowany jest z cegieł i drewna, w kuchni zobaczę wysoki sufit, a w salonie kominek. Od razu po zaparkowaniu na podjeździe Betty wskazuje stojące tam subaru. Otwieram ze zdziwienia usta i mamroczę: – Wciąż ma naklejkę na szybie. – Bo przyjechało z salonu. W Maine trudno się jeździ, a ja chcę, żebyś była bezpieczna. Zresztą nie mam zamiaru wszędzie cię wozić jak jakiś cholerny szofer. – Klniesz. – Jak szewc. Przyzwyczaj się. – Mierzy mnie wzrokiem. – Podoba ci się wóz? Zarzucam jej ręce na szyję, a Betty chichocze i klepie mnie po plecach. – Nie ma sprawy, kochanie. Na razie jest zarejestrowany na mnie. To nic takiego. – Ależ tak. – Wyskakuję z furgonetki i biegnę do drugiego auta. Przytulam się do zimnej, pokrytej śniegiem karoserii, aż zaczynają marznąć mi palce i Betty zapędza mnie do domu. – Nie zasłużyłam na to – mówię. – Oczywiście, że zasłużyłaś. – Nie. – Uważaj, bo na ciebie wrzasnę. Powiedz tylko „dziękuję” i koniec sprawy. – Dziękuję i koniec sprawy. – Wariatka – parska śmiechem. – Bo ja... Jest piękny, Betty. – Znów zarzucam jej ręce na szyję. Samochód to pierwsza miła rzecz, jaka spotkała mnie w Maine. I pierwsza dobra rzecz, jaka spotkała mnie od bardzo, bardzo dawna.

Oczywiście wiem, że ludzie w krajach Trzeciego Świata muszą przez całe życie oszczędzać na samochód... A mój stoi sobie, ot tak, na podjeździe, i na mnie czeka. Kręci mi się w głowie. – Nie zasługuję na niego, Betty – powtarzam, kiedy już siedzimy w przytulnym salonie. Betty rozpala ogień w kominku, zgniatając gazety i podkładając drewno na rozpałkę. – Dość tego gadania, Zaro – karci mnie. Gdy się podnosi, coś strzela jej w plecach. Przypominam sobie, że Betty jest już stara. Wolałabym o tym nie pamiętać. – Zasługujesz na dużo więcej. – Ale na świecie tylu ludzi umiera z głodu. Inni nie mają gdzie mieszkać. A jeszcze inni... Babcia podnosi ostrzegawczo palec. – Masz rację. Nie powiem, że nie masz racji, ale fakt, iż inni są głodni, nie znaczy, że ty też masz nie jeść. – Ale... – I nie znaczy to również, że nie możesz korzystać z tego, co masz, by pomagać innym. – Betty zdejmuje czapkę i przeczesuje palcami szaropomarańczowe nieujarzmione loki. – Jak chcesz bez samochodu pracować jako wolontariuszka? Albo jeździć do szkoły? Co? Wzruszam ramionami. – Mam bardzo dużo zajęć, Zaro – ciągnie Betty. – Choć i tak zmieniłam grafik, by nie brać nocnych dyżurów. Będziemy po domowemu jadały razem kolacje. – Uśmiecha się i dodaje ciepło: – Jesteś taka jak on. Mówi o tacie. Coś ściska mnie w gardle, ale udaje mi się wyszeptać: – Dlaczego? – Chcesz ratować świat. Nieustannie martwisz się, że masz zbyt dużo, a inni nie mają nic – tłumaczy. – I bardzo chcesz wymigać się od chodzenia do szkoły. Betty przytula mnie, by po chwili dać mi klapsa w pupę. Czasem zachowuje się jak nie babcia. Dzwonię do mamy, choć wolałabym tego nie robić. – Jestem na miejscu – mówię. – Och, kochanie, cieszę się, że dotarłaś bezpiecznie. Jak tam jest?

– Zimno. – A więc nic się nie zmieniło, odkąd wyjechałam z Maine. – Śmieje się, lecz zaraz milknie. Dopiero po chwili pyta: – Wciąż jesteś na mnie zła? – Tak. – Ale to dla twojego dobra. – Jasne. Znałaś tego chłopca, który zaginął w zeszłym tygodniu ? – Co? Daj mi do telefonu babcię, dobrze? Zaro... kocham cię. – Chce z tobą rozmawiać – zwracam się do Betty i odpowiadam mamie: – Ja ciebie też. Babcia bierze ode mnie słuchawkę, zakrywa ją dłonią i mówi: – A teraz idź na górę do swojego pokoju i rozpakuj się. Drugie drzwi na lewo. Jutro musisz zarejestrować w ratuszu samochód. I iść do szkoły, to przede wszystkim. Nie będziesz snuła się po domu. Kiwam głową i posłusznie idę do sypialni. Gdy zatrzymuję się na chwilę na schodach, słyszę szept Betty: – Rzeczywiście zachowuje się dziwnie, jak nie ona. Miałaś rację. Przechodzi przez pokój i zauważa, że podsłuchuję. – Czy ty podsłuchujesz moją rozmowę z twoją matką? Mam ściśnięte gardło i mogę tylko skinąć głową. – Do łóżka, moja panno! Wbiegam na górę i wchodzę do swojego pokoju. Koronkowe firanki, wygodne, przykryte kapą łóżko – lepiej, niż myślałam. Ściany są jasne i bez boazerii. Pod ścianami stoją kartony z moimi ubraniami. Zdejmuję dżinsy i bluzę, po czym wkładam szlafrok, który wisiał na drzwiach. Na miękkim jasnoniebieskim materiale wyszyto literę „Z” – otulam się nim i przez chwilę czuję się prawie szczęśliwa. Cudownie jest też wziąć gorący prysznic, by zmyć kurz podróży, choć śmieszą mnie przyklejone do kafelków gumowe antypoślizgowe kaczuszki. Zawijam się w ręcznik i wracam do pokoju. Babcia Betty pozwoliła mi go urządzić, jak chcę. Wieszam więc na ścianie plakat z logo Amnesty International – świecą otoczoną drutem kolczastym. Wpatruję się w płomień i jest mi prawie – choć nie całkiem – dobrze. Wyciągam właśnie raporty dotyczące łamania praw człowieka, kiedy w drzwiach pojawia się głowa Betty.

– Wszystko w porządku? Urządzasz się? – Tak. Dzięki, że mnie przyjęłaś. — Zostawiam papiery na kupce, wstaję i się uśmiecham. Odwzajemnia uśmiech i spuszcza roletę w jednym oknie. – Jestem zaszczycona, mogąc spędzić czas z moją jedyną wnuczką. Podchodzę do drugiego okna, by opuścić roletę, ale najpierw wyglądam na dwór. Muszę przetrzeć szybę, by cokolwiek zobaczyć – są tam jednak tylko drzewa i ciemność, ciemność i drzewa. Opuszczam roletę i mówię: – Naprawdę nie chcę iść jutro do szkoły. Betty podchodzi i staje obok mnie. – Domyślam się. – Tak naprawdę to nic mi się nie chce. – Wiem, ale z czasem będzie łatwiej. – Trąca mnie biodrem, obejmuje i przytula. – Zawsze możesz się modlić, żeby jutro padał śnieg. Odwzajemniam uścisk. – Doskonały pomysł. Odtańczę śnieżny taniec. – Tata cię nauczył? – śmieje się Betty. – Tak. Wrzucasz kostkę lodu do toalety i tańczysz dokoła, śpiewając: „Śnieg, śnieg, śnieg”. – Dopóki się nie rozpuści. Ach, ten mój syn. Naprawdę mi go brakuje. – Przytula mnie i kładzie silne dłonie na moich ramionach. – Ale cieszę się, że ty ze mną będziesz, chociaż to samolubne. No, już się nie martwimy. Wszystko będzie dobrze, Zaro. Już ja o to zadbam. – Po prostu nie wiem, czy dam radę w szkole. – Odsuwam się i krzyżuję ręce na piersi. Babcia całuje mnie w czubek głowy. – Poradzisz sobie, księżniczko. A jeśli ktoś będzie ci dokuczał, załatwię go, dobra? Sama myśl o mojej stareńkiej babci szturchającej kogokolwiek budzi we mnie śmiech, chociaż wiem, że nie powinnam żartować z przemocy. – Mówię poważnie, Zaro. Jeśli ktoś będzie cię nękał, od razu mi powiedz. Tak samo, jeśli coś cię przestraszy albo zaniepokoi. To mój obowiązek dbać o ciebie i pozwól mi na to, dobrze?

Pada śnieg. Drżąc na całym ciele, patrzę w bursztynowe, kocie oczy Betty. Ich źrenice rozszerzają się – wiem, że mówi poważnie. Naprawdę poważnie. Łapię ją za rękę i odpowiadam: – Dobrze. Odsuwam się od okna, zaciągam firankę. Pokonuję na palcach odległość od okna do łóżka tak szybko, jak potrafię. – To nic takiego. Trudno, okłamuję samą siebie, ale rzadko mogę w te kłamstwa uwierzyć. Łatwiej jest wyliczać fobie, zmierzyć się z prawdą i działać, ale ja nie potrafię. Jeszcze nie teraz. W środku nocy budzi mnie przeraźliwy skowyt. Przeciągły, przeszywający, porażająco smutny. Wzdrygam się i siadam na łóżku. Na dworze znów coś wyje. I to niezbyt daleko. Kojoty? Następuje seria niespokojnych ujadań i kolejny skowyt. Przypominam sobie film, który oglądaliśmy na lekcji biologii – o tym, jak zachowują się kojoty, gdy dopadną ofiarę. To chyba podobne dźwięki, ale wydają je zwierzęta większe niż kojoty – może wielkie psy albo wilki. Podchodzę do okna, odsuwam firankę i wyglądam. Trawnik i moje auto przykrywa biała kołdra. Księżycowy blask odbija się w śniegu, powodując, że drobinki wyglądają jak kryształki lub diamenty i przepięknie lśnią. Wypuszczam powietrze z płuc. Czyżbym wstrzymywała oddech? Ale dlaczego? Dlatego, że myślę o tacie. Mój tata tu dorastał. I już nigdy nie zobaczy tego śniegu, tego domu, lasu i mnie. Jest odcięty od świata, ode mnie, od życia. Jest więźniem. Zrobiłabym wszystko, by go uwolnić. Przyciskam dłonie do zimnej framugi. Na skraju lasu widzę jakiś ruch, jakiś cień, nieco tylko ciemniejszy od pni drzew i gałęzi. Przechylam głowę i wytężam wzrok. Nic. A potem nadpływa to uczucie. Jakby po mojej skórze chodziły małe pająki.

Odsuwam się od okna, zaciągam firankę. Pokonuję na palcach odległość od okna do łóżka tak szybko, jak potrafię. – To nic takiego. Trudno, okłamuję samą siebie, ale rzadko mogę w te kłamstwa uwierzyć. Łatwiej jest wyliczać fobie, zmierzyć się z prawdą i działać, ale ja nie potrafię. Jeszcze nie teraz.

DIDASKALEINOFOBIA lęk przed pójściem do szkoły Jedyny pozytywny efekt płaczu jest taki, że zawsze lepiej potem śpię. Poprzedniej nocy spałam nawet bardzo dobrze, chociaż koło północy znów zaczęły wyć te głupie psy. Przynajmniej nie jestem kynofobiczką, bo zarwałabym kolejną noc. A teraz jest cicho. Śnieg tłumi dźwięki z zewnątrz i kiedy dzwoni budzik, nie zamierzam nawet ruszyć ręką, by go wyłączyć, a tym bardziej wstać. Dom babci Betty jest bezpieczny i przytulny, szczególnie moje łóżko. Zwlekam się niechętnie i wyglądam przez okno. Śnieg przykrył już wszystko, a jest dopiero... połowa października! – To niesprawiedliwe – oznajmiam i rozsuwam firanki. Do mojego pokoju wpada teraz dziwne białe światło, odbijające się od białego puchu. Śniadanie jem sama. Betty zostawiła mi na środku stołu wielką kartkę, leżącą tuż obok śladu po wodzie, który wygląda dokładnie jak Karolina Południowa. Ze ściśniętym gardłem dotykam miejsca, gdzie powinien leżeć Charleston. Potem czytam liścik: Zaro, pojechałam do pogotowia. Ciężarówka z drewnem wpadła w poślizg na dziewiątce. Niegroźne obrażenia. Masz iść do szkoły. Nie modliłaś się wystarczająco żarliwie. Może następnym razem lepiej ci pójdzie. Ha, ha. Wszystkie młodsze klasy mają dzisiaj Wf, więc nie zapomnij wziąć stroju. Jedź ostrożnie. Jest ślisko. Oto mapa – droga jest prosta. Nie wolno ci jeździć nigdzie po zmierzchu. Wrócę przed zapadnięciem zmroku. Rzuć ich na kolana. Kluczyki są tutaj ---------------------->

Narysowała nawet strzałkę wycelowaną w kluczyki leżące na stole tuż obok kartki – gdybym przypadkiem je przeoczyła. Biorę kluczyki i podrzucam. Jeden zahacza o sznurek na moim palcu – już się poluzował. Katastrofalny poranek rozpoczyna się w chwili, gdy schodzę po schodach z ganku i od razu wpadam na drzewo. Pod śniegiem kryje się warstwa lodu, której nie zauważyłam. Chwieję się i wymachuję rękami, ale udaje mi się doślizgać do najbliższej dużej sosny. Przyciskam się do niej, twarzą prawie uderzając w pień. – Cholera. Powoli i ostrożnie odsuwam się od drzewa. Jeśli nie podnosi się nóg, człowiek zaczyna się ślizgać jak na lodowisku. Ale niestety trudno podnosić nogi w butach na obcasach. – Kroczek za kroczkiem – powtarzam sobie. – Kroczek za... Au! Znów się chwieję, znów macham rękami i ślizgiem docieram do auta. Opieram się o maskę i wypuszczam powietrze, które od razu zmienia się w lodowaty obłoczek. Moje śliczne buty kupione w Charlestonie! Całe w śniegu. Tuż obok własnych śladów dostrzegam ślady dużych roboczych butów i drobinki jakiegoś złotego pyłku – podobnego do tego, jakiego dzieci używają na zajęciach plastycznych do zdobienia rysunków. Pewnie Betty wczoraj wieczorem sprawdzała jeszcze samochód. No tak, naklejka z salonu samochodowego znikła. Na chwilę przestaję o tym myśleć, bo przecież to nie ślady butów są interesujące. Bynajmniej. Obok śladów Betty są także inne, należące do jakiegoś wielkiego psa. Tak mi się przynajmniej wydaje. Bo przecież nie ma aż tak dużych kotów. Przechylam głowę. Nie wiedziałam, że Betty ma psa. Może to on tak wył o północy? I może to właśnie psa widziałam wtedy na skraju lasu? A może to jakiś pies Baskerville'ów z zaślinionym pyskiem i bardzo czerwonymi oczami, który tylko czeka, żeby na mnie skoczyć, odsłaniając wielkie zęby? Podręcznikowa kynofobia. Uderzam się ręką w czoło, by oprzytomnieć. – Za dużo Stephena Kinga. Ale przecież od siódmej klasy, kiedy tata mi tego zabronił, nie czytałam tych horrorów, których akcja rozgrywa się w Maine. Co wtedy powiedział?

„Uwielbiam Stephena, ale on psuje Maine opinię”. Każde wspomnienie taty powoduje ucisk w gardle. Zarzucam więc plecak na ramię i wsiadam do auta. Tutaj także Betty zostawiła kartkę – na desce rozdzielczej. Włącz odmrażanie. To ten przyciska z falkami. Znajduję przycisk, ale z trudem wciskam go skostniałymi palcami. Zimne powietrze uderza mnie nagle z całą siłą. Jakby całował mnie psychodeliczny bałwan albo potwór z piekła, który wysysa dusze – ten z horrorów Stephena Kinga. A może z Harry'ego Pottera? Nie pamiętam. Powietrze owiewa mi usta, mogę przysiąc, że czuję, jak pierzchną. – Super. Szyby odmarzają dopiero po pięciu minutach. W tym czasie decyduję się wrócić do domu po czapkę, rozglądając się, czy w pobliżu nie ma jakichś przerośniętych psów. Po powrocie do auta wyjeżdżam z podjazdu i dowiaduję się jeszcze jednej rzeczy: trudno się jeździ po lodzie. Jeśli nie chcesz wylądować na przeciwległym pasie, trzydzieści mil na godzinę to największa dozwolona prędkość. Lód jest do bani. Gdy wreszcie docieram do szkoły, mam palce sine ze strachu i zimna, a serce bije mi milion razy na minutę. Niespecjalnie cieszy mnie więc, kiedy jakiś palant w pięknym czerwonym mini cooperze wyprzedza mnie nagle i wjeżdża na parking tuż przede mną. Z łańcuchami na kołach – dlatego się nie ślizgają. Kocham mini. – Hej! – wrzeszczę, znowu blokując hamulce. Parkuję powoli, opieram głowę o kierownicę i oddycham głęboko. Mam ochotę walnąć tego kolesia w mini, ale to myśl pełna przemocy. A ja mam przecież być nastawiona pokojowo i miła – tata powinien być ze mnie dumny. Dotykam nitki na palcu. Choć luźna i postrzępiona, wciąż tam jest. – Nie ucieknę się do przemocy – mruczę pod nosem. – Nie ucieknę się do przemocy. Będę spokojna i opanowana. Spokojna i opanowana. Nikomu nie pokażę środkowego palca. Wyłączam silnik, wysiadam z samochodu i czekam.

Chłopak wyskakuje z mini coopera z gracją dżokeja i staje na zamarzniętej kałuży, ani trochę się nie ślizgając. No tak, ma zimowe buty. Rany, faceci tutaj po prostu takie noszą, jak kanadyjscy drwale. Wygląda na to, że jestem daleko od cywilizacji. Drwal zatrzaskuje drzwi, odwraca się i wreszcie mnie zauważa. Jak miło. Moje serce nagle przestaje bić. Po chwili ożywa, ale uderzenia są coraz szybsze, gdy napotykam wzrok nieznajomego chłopaka. Stoję jak słup soli, a on podchodzi do mnie swobodnie, jakby szedł po piasku czy trawie. Pewnie. Zbliża się z każdym krokiem, a kiedy przystaje, dostrzegam ciemnobrązowe tęczówki dokoła jego źrenic, lekki zarost na policzkach i brodzie (niezbyt gęsty, ale widać, że musi się często golić). Czuję nawet jego zapach. Jest tak blisko, że wydaje się, iż wchodzi na moje terytorium... Nie, raczej narusza moją przestrzeń osobistą. Robię krok do tyłu i znów chwieję się na łodzie. Chłopak wyciąga rękę i łapie mnie za łokieć, pomagając odzyskać równowagę. – Ostrożnie. Tu jest diabelnie ślisko – mówi, uśmiechając się szeroko. Odwzajemniłabym uśmiech, gdyby nie to, że wciąż czuję się dziwnie niepewnie. – Aha. No tak – bąkam z udawaną pewnością siebie. Jego gęste kasztanowe włosy rozwiewa wiatr. Pociąga nosem i pyta: – Na pewno wszystko w porządku ? – Tak. – Wyrywam łokieć, choć wcale tego nie chcę. Chciałabym, żeby jego ręka podtrzymywała mnie jeszcze przez następnych tysiąc godzin. Chłopak jest wysoki, naprawdę bardzo wysoki i umięśniony, ale nie tak jak zapaśnicy w telewizji, tylko bardziej przyjaźnie. Wiem to, choć widzę tylko jego ręce i szyję. Jak ten facet mieści się w mini Cooperze? Po chwili obdarza mnie kolejnym uśmiechem. – Jesteś nowa. Zara, tak? Trzymając się maski subaru, odpowiadam pytaniem: – Skąd wiesz? – Znam Betty, twoją babcię. – Znasz Betty? – Puszczam się, próbując zrobić kilka kroków w stronę szkoły, ale znów ślizgam się jak szalona.

– Uczyła nas na kursie pierwszej pomocy. Jest niesamowita. – Łapie mnie za rękę. – Nie mogę uwierzyć, że nie kazała ci założyć kozaków. – Nie było jej, gdy wychodziłam. – Powinnaś mieć porządne buty. Idzie powoli, choć oboje słyszymy donośny dzwonek. – Nie musisz mi pomagać – mówię. – Dam radę. Spóźnisz się na lekcje. – Nie pozwolę ci upaść. Przełykam ślinę i podnoszę wzrok. – Dzięki. – Zawsze do usług. – Przytrzymuje mi drzwi. Szkoła jest zdecydowanie weselsza, niż przypuszczałam. W jasnych korytarzach pachnie syropem klonowym, a na ścianach powieszono mnóstwo uczniowskich prac, jakby na przekór temu, co dzieje się na dworze, gdzie wszystko jest ponure, białe albo szare, jak zaczarowane. Po wejściu do szkoły czuję, że wróciłam do normalnego świata. Jest tutaj nawet kolorowy mural na ścianie, tak jak w mojej poprzedniej szkole, tyle że tam umieszczono go w bibliotece. – Dzięki Bogu – mruczę i tupię mocno, by otrzepać buty ze śniegu. Mam nadzieję, że moje palce u stóp szybko ogrzeją się do dwudziestu stopni, bo inaczej zaczną odpadać jeden po drugim – i zostanę kaleką. Były takie przypadki. Na szczęście nie przydarzyły się mnie. – Sekretariat jest tam. – Chłopak wskazuje pokój po prawej stronie, ten z wielkim oknem. – Poradzisz sobie? – Tak. Dzięki. Kiwa głową, uśmiecha się i pomachawszy mi, odchodzi. Spacerkiem. Jest niesamowity, nawet z tyłu. Potrząsam głową, by wrócić do rzeczywistości, prawie dobiegam do sekretariatu i otwieram drzwi. Dużo lżejsze, niż mi się wydawało. Z hukiem uderzam nimi w ścianę. Rumieniąc się, mówię: – Przepraszam. Ładna blada dziewczyna czytająca ogłoszenia przez radiowęzeł rzuca mi spojrzenie mówiące: „Kim ty, do diabła, jesteś?”. Uśmiecham się i próbuję być słodka, gdy powtarzam:

– Przepraszam. Nie działa. Dziewczyna odrzuca jasnoblond włosy na ramiona i wykrzywia usta w drwiącym uśmieszku. Podnoszę brew z udawanym zdziwieniem. Trafiłam. Moje przeprosiny podziałały za to na szkolną sekretarkę. Zerka na mnie i szybko podchodzi do kontuaru. Wygląda trochę jak pani Mikołajowa, nie ma tylko czerwonego dresu i lizaków w ręku. – Och, to ty jesteś Zara White! Wnuczka Betty. – Zakłada długie cienkie włosy za uszy, jak mała dziewczynka. – Wyglądasz dokładnie jak mama. Niesamowite podobieństwo. Poznałabym cię wszędzie. Jakbyście były bliźniaczkami... tylko włosy masz inne. Pewnie po ojcu. Gdy przerywa na chwilę, by nabrać powietrza, próbuję to wykorzystać. Kiwam głową nieco zmieszana. – Tak, to ja. Dzień dobry. Muszę się zapisać na zajęcia. Przepraszam, jeśli to dla pani dodatkowa praca. Wredna Dziewczyna od Ogłoszeń parska i dosłownie kręci nosem, ale sekretarka uśmiecha się i odpowiada: – Jak to miło. Przepraszasz! Matka dobrze cię wychowała. Tak mi przykro z powodu twojego ojczyma, kochana. W gardle natychmiast pojawia mi się gula, ale mówię cicho: – Dziękuję. – Wiesz, znałam ich oboje... Twoich rodziców. Sekretarka zdejmuje okulary i zerka na mnie uśmiechniętymi, współczującymi oczami. Podwija rękawy bluzki, wyjmuje z szuflady jakąś teczkę i kładzie ją na blacie. Wredna Dziewczyna od Ogłoszeń krzywi się i odwraca do nas plecami. Sekretarka ją ignoruje. W teczce jest rozkład zajęć. – Proszę, kochana. Wszystkie twoje zajęcia. A ja nazywam się Nix. Drżącymi rękami biorę od niej wydruk. Nawet kartki zaczynają się trząść. Rany boskie.

– Będzie dobrze, kochana. Pierwszy dzień zawsze jest najgorszy. – Odwraca się do Wrednej Dziewczyny od Ogłoszeń i pyta: – Megan, czy zechciałabyś zaprowadzić Zarę na jej pierwszą lekcję? Megan. Cóż za idealne imię dla Wrednej Dziewczyny. Wszystkie Megan zawsze mnie nienawidzą. A ta nie będzie wyjątkiem od niechlubnej reguły. Odwraca się i spogląda na mnie, mówiąc: – Mam ogłoszenia do przeczytania. Pani Nix stuka się w głowę. – No tak, racja. – I woła przez ramię: – lanie, może ty zaprowadzisz Zarę do właściwej sali? Megan znów parska i patrzy na moje dżinsy. – Ładne pacyfki, hipisowska dziwaczko. Uśmiecham się i myślę: Ładne buty zrobione przez dzieci niewolników w Azji, materialistyczna laleczko. A gdy odwraca się plecami, na wszelki wypadek zasłaniam usta, żeby nie powiedzieć tego głośno. Pani Nix szuka lana. – O, tam jest! – woła w końcu. – Pokaż Zarze jej klasę, dobrze, kochany? Chłopak siedzący w głębi sekretariatu wyciąga długie nogi zza biurka i uśmiecha się do mnie uprzejmie. – Jasne. Podchodzi do mnie i staje tak blisko, że muszę wyciągnąć szyję, by spojrzeć na jego pociągłą bladą twarz, otoczoną potarganymi rudoblond włosami. Czy wszyscy chłopcy w tym mieście są tacy wysocy? Ale nie, mój ojczym taki nie był, choć mnie zawsze wydawało się inaczej. – Pullman. Łatwizna. Też idę. – Ian zarzuca plecak na ramię, znowu się uśmiecha i bierze mój plan. – Pani Nix, jaki jest numer jej szafki? Sekretarka znów puka się w czoło. Jeszcze kilka razy i zrobi sobie krzywdę. – Oczywiście, proszę. Jak mogłam zapomnieć. Kręci głową i uśmiecha się do mnie. – Przepraszam, kotku. – W porządku, dziękuję – odpowiadam.

Zerkam jeszcze na Megan – jak to możliwe, że już mnie tak bardzo nienawidzi? – i pospiesznie wychodzę z sekretariatu, próbując dogonić prawie biegnącego przede mną lana. Dostrzega mnie i zwalnia. – Wybacz. – Czerwieni się. – Długie nogi. Uśmiecham się ironicznie, Ian rumieni się jeszcze bardziej i zaczyna jąkać. – Nie chodziło mi o to, że jesteś niska... Ani nic podobnego. Tylko że moje nogi są... No wiesz, długie... i... Dotykam jego ramienia i mówię: – W porządku. – Naprawdę? Uśmiecha się uroczym uśmiechem dziecka, któremu właśnie podarowano czekoladowe ciastko, choć wylał herbatę na perski dywan. – Naprawdę. – Oddycham głęboko. – Biegasz? – Można tak powiedzieć. – Łapie mnie za łokieć. – Wygrałem zawody stanowe na półtorej mili i startowałem w... – ...zawodach na chwalipiętę – burczy ktoś, szturchając mnie i odsuwając od Iana, nadal ściskającego mój łokieć w dziwnie nadopiekuńczy sposób. To chłopak od mini coopera, który machnąwszy ręką, rzuca: – Przepraszam. Wpatruję się w niego, gdy nas mija. Pod swetrem dostrzegam szerokie ramiona... Nie, żebym się przyglądała czy coś. Ale sweter chyba jest kaszmirowy. Jak na Maine to snobizm. Może mają tu w okolicy jakiś outlet albo zamówił go przez Internet. Ian burczy coś pod nosem. Udaję, że nie słyszę, ale znów dotykam jego ręki, próbując go uspokoić. – Kto to? Wzdryga się i schyla, żebym słyszała, co mówi. – To Nick Colt, znany także jako „same kłopoty”. – „Znany także jako same kłopoty”? – Śmieję się.

– Co? – Oczy lana i pociągła twarz smutnieją. – Po prostu wszyscy tutaj gadają, jakby mieli po pięćdziesiąt lat: „znany także jako same kłopoty”. Ian kładzie mi dłoń na ramieniu i prowadzi mnie przez korytarz. – A tam, skąd pochodzisz, ludzie tak nie mówią? – W Charlestonie? – Podczas licznych podróży z rodzicami poza Stany spotkałam się z różnymi sposobami mówienia, ale kiedy ostatnio sprawdzałam, Maine wciąż leżało w USA. – Jesteś z Charlestonu. – Kiwa głową. – Nic dziwnego. – Nic dziwnego, że co? Zatrzymuje się koło jakichś drzwi. – Nic. – No, powiedz. – Rany, mam nadzieję, że nie uważa mnie za wieśniarę czy bigotkę, bo wielu ludzi to właśnie myśli o każdym, kto mieszka na południe od Nowego Jorku. – Po prostu wydajesz się inna. – Płytka? – Co? Powłóczę nogami, przerażona, że powiedziałam to na głos. – Nic, przepraszam. Ian jednak wydaje się niewzruszony. – Słuchaj, jeśli chcesz o cokolwiek zapytać, nie wahaj się. Jestem w drużynie lekkoatletycznej i koszykówki, w klubie pomocy i w różnych innych. I jeszcze jestem przewodniczącym trzecich klas. Gdybyś chciała do czegoś dołączyć, daj znać. Mogę cię wprowadzić, ot tak. – Pstryka palcami. – Przepraszam, przesadziłem. – Nie, właściwie to... fajnie. Ale robisz bardzo dużo rzeczy naraz, co? – Nie ma sensu wtapiać się w tłum, rozumiesz? Trzeba chwytać za sznurki, gdzie się da. – Kręci z dezaprobatą głową. – To zabrzmiało okropnie. Chodziło mi o to, że... Trzeba robić, co się da, żeby dostać się do college'u i takie tam. Dobra, jesteśmy. Uśmiecha się nieśmiało, gdy stajemy przed drzwiami klasy. Widzę przez szybę, jak uczniowie rozkładają swoje rzeczy, wiercą się na krzesłach, plotkując o sprawach, które są mi