KAREN KINGSBURY
I
GARY SMALLEY
Historia rodziny Baxterów 01 - Ocalenie 02
PAMIĘĆ
Naszym Drogim Rodzinom, które dostarczają nam niezwykłych
wspomnień i niezliczonych chwil do zapamiętania, oraz Autorowi Życia,
który, właśnie teraz, obdarza nas tym wszystkim.
Od Autorów
Wydarzenia powieści rozgrywają się głównie w Bloomington, wstanie
Indiania. Niektóre z miejsc - na przykład Uniwersytet Stanu Indiana - istnieją
naprawdę. Inne budynki, parki czy osiedla nie są niczym innym, jak tylko
wytworem naszej wyobraźni. Mamy nadzieję, że Ci, którzy znają
Bloomington oraz jego okolice, rozróżnią te dwie rzeczywistości.
Akcja, która toczy się w Nowym Jorku, łączy w sobie prawdziwe
wydarzenia oraz te stworzone przez wyobraźnię.
Podziękowania
Jesteśmy wdzięczni naszym rodzinom oraz całemu zespołowi, cudownie
nas wspierającemu. Pragniemy podziękować także ludziom z wydawnictwa
Tyndale za to, że podzielali nasze wizje oraz marzenia i pomogli nam
powołać do życia serię Ocalenie. Specjalne podziękowania dla Rona Beersa,
Kena Petersena i Lynn Vanderzalm za ich determinację, aby ta seria w pełni
stała się tym, czym miała być, oraz dla Anne Christian Buchanan za jej
niezależny wkład redakcyjny.
Dziękujemy także naszemu agentowi Gregowi Johnsonowi z Alive
Communications. Greg, jesteś budowniczym naszych marzeń oraz
utalentowanym człowiekiem, który jest do dyspozycji Boga w każdym
momencie. Bez Ciebie to wszystko by się nie zaczęło. Tysiąckrotne dzięki.
Szczególne podziękowania kierujemy dla dzielnych mężczyzn i kobiet z
FDNY oraz NYPD, oraz niezliczonych woluntariuszy, którzy odpowiadali na
pytania dotyczące Strefy Zero i pomogli nam nadać wiarygodności naszej hi-
storii. Cierpimy razem z wami. Modlimy się razem z wami. Zawsze
będziemy.
Wreszcie dziękujemy Sherri Reed za umożliwienie nam spędzenia
mnóstwa czasu z pacjentami cierpiącymi na chorobę Alzheimera oraz
otwarcie przed nami świata badań oraz teorii, o którym kiedyś nie mieliśmy
pojęcia. Czas, jaki spędziliśmy z tymi ludźmi, odmienił nas na zawsze. Dzię-
kujemy za Twoje życzliwe serce i Twój niesamowity dar dla zapomnianych,
którzy żyją wśród nas. Modlimy się, aby ta książka rzuciła światło na trudy i
sprawy, z którymi zmagają się ludzie starsi - a szczególnie ci, którzy cierpią
na chorobę Alzheimera.
1
RS
ROZDZIAŁ 1
Doktor John Baxtrr otrzymał wiadomość o pożarze po południu, gdy
pojawił się w szpitalu Św. Anny. Właśnie wracał z obchodu, gdy zatrzymała
go pielęgniarka z oddziału ratunkowego. Na jej twarzy malowało się
przerażenie.
- Proszę być w pobliżu; możemy pana potrzebować. Płonie kompleks
mieszkaniowy. Kilka rodzin jest uwięzionych wewnątrz. Są przynajmniej
dwie śmiertelne ofiary. A nam brakuje już personelu.
John poczuł przypływ adrenaliny, który nadchodził, gdy udzielał pomocy
ofiarom katastrof. Na oddział ratunkowy wpadał tylko okazyjnie - w lecie,
gdy nie miał wykładów, lub w przypadku katastrof, które wymagały
obecności dodatkowego personelu.
Rozgorączkowanie, które towarzyszyło mu w kontakcie z medycyną
ratunkową, zawsze było takie samo. Szybkie i nieokiełznanie.
John zerknął na przygotowania innych, potem zwrócił się do pielęgniarki.
- Co się stało? - Syreny wyły już w całym Bloomington. Pielęgniarka
pokręciła głową.
- Nikt dokładnie nie wie. Wciąż próbują opanować ogień. Stracili kontakt z
dwoma strażakami - zamilkła na chwilę. - Wszyscy obawiają się najgorszego.
Strażacy? Poczuł serce w gardle.
Podążył za pielęgniarką tam, gdzie ożywiony personel przygotowywał się
na przyjęcie pierwszej ofiary.
- Czy są znane ich nazwiska? Tych zaginionych mężczyzn?
Pielęgniarka przystanęła i odwróciła się.
- Z wozu 211. Jak dotąd, to wszystko co wiemy.
John poczuł, że krew odpływa mu z twarzy. Gdy zapadła cisza, zaczął
modlić się żarliwie. Modlił się za ludzi walczących z ogniem i za uwięzione
rodziny oraz za zaginionych mężczyzn z wozu 211.
Widział ich zagubionych w piekle żywiołu, ryzykujących własnym życie,
aby ocalić matki, ojców i dzieci. Wyobrażał ich sobie zasypanych pod
płonącymi zgliszczami, zupełnie pozbawionych łączności z komendantem.
Po czym zaczął w sposób szczególny modlić się za jednego z mężczyzn z
wozu 211. Przystojnego młodego człowieka, który kochał jego średnią córkę,
Ashley, od chwili gdy byli jeszcze nastolatkami.
Pieniądze się już skończyły.
2
RS
To było główny powód, dla którego Ashley w ten piękny letni poranek
wyszła z domu i rozglądała się za pracą. Błękit nieba i kwitnące kwiaty
sprawiały, iż dzień był idealny na malowanie.
Zobowiązania finansowe, związane z jej wypadkiem samochodowym
sprzed czterech lat, były już prawie uregulowane, a ponieważ zapłaciła za
dom gotówką, ona i mały Cole potrzebowali pieniędzy, przynajmniej do
chwili, gdy jej obrazy nie zaczną się sprzedawać.
Ashley westchnęła, przeczesała ręką krótko obcięte czarne włosy. Po raz
kolejny przeczytała ogłoszenie w gazecie:
„Pracownik socjalny dla grupy dorosłych z domu opieki. Preferowane
przygotowanie medyczne. Pensja oraz dodatki".
Wygląda i brzmi tak samo przyziemnie, ale to może być praca, której
właśnie szuka. Sprawdzali już z ojcem i dowiedzieli się, że płaca dla
opiekunki społecznej graniczy z minimalną pensją. Będzie pracowała głównie
z pacjentami z Alzheimerem - ludźmi z demencją lub innymi chorobami
powiązanymi w wiekiem, z osobami, które nie są w stanie przetrwać samo-
dzielnie. Będzie się zajmować pomarszczonymi ciałami, ocierać owłosione
brody i najprawdopodobniej zmieniać pieluchy. Niezbyt prestiżowe zajęcie.
Ale Ashley to nie przeszkadzało. Potrzebowała tej pracy. Od powrotu z
Paryża, wszystko w jej życiu uległo zmianie. Miała dopiero dwadzieścia pięć
lat, ale czuła się dużo starsza, znużona i cyniczna. Rzadko się uśmiechała i nie
potrafiła być dla Cole'a taką matką, jakiej on potrzebował. Pomimo spojrzeń,
które przyciągała, czuła się stara i zużyta - a nawet brzydka.
Pobyt w Paryżu częściowo wpłynął na to, kim się stała. Jednak w
większości przyczyniły się do tego wszystkie wybory, których dokonała.
Ucieczka spod wpływu rodziców, ich męczącej religii oraz prób zrobienia z
niej kobiety, jaką nigdy nie będzie. A także ucieczka od Landona Blake'a -
jego subtelnych, ale wytrwałych zalotów oraz życia do przewidzenia, które
mogłoby stać się jej udziałem, gdyby się w nim zakochała.
Jakikolwiek był to powód, była świadoma, że w przeciągu czterech
ostatnich lat, odkąd wróciła do domu z Europy, w jej sercu zaszło coś
tragicznego. Stało się lodowate - nawet bardziej lodowate niż wiatr wiejący w
połowie stycznia w Bloomington, w Indianie. A to z kolei wpłynęło na jej
jedyną prawdziwą pasję - na jej talent do malowania. Wciąż nad nim
pracowała, zapełniała płótna, ale minęły już lata, odkąd udało się jej
namalować coś naprawdę niezwykłego.
Ashley skręciła z South Walnut i zaczęła szukać adresu domu opieki. Praca
ze starymi ludźmi, oprócz dopływu gotówki, zdoła być może powstrzymać
3
RS
chłód w jej wnętrzu, a może nawet roztopi lód, który nagromadził się przez
lata i uwięził jej duszę. W stosunku do starszych ludzi odczuwała pewien
rodzaj empatii i zrozumienia. Na swój sposób poruszali jej serce, dotykając
miejsca, do którego nikt nie mógł dotrzeć.
Przypomniała sobie jak tydzień temu jechała przez miasto i zauważyła
dwie wiekowe kobiety - przygarbione, powykręcane staruszki,
najprawdopodobniej po dziewięćdziesiątce - idące chodnikiem i trzymające
się pod rękę. Szły bardzo powoli i ostrożnie, a gdy jedna zaczęła upadać,
druga ją przytrzymała.
Tego popołudnia Ashley zatrzymała się i obserwowała je z pewnej
odległości, myśląc sobie, że stanowią doskonały temat dla jej następnego
obrazu. Kim były i co już widziały w swoim długim życiu? Czy pamiętały
tragedię „Titanica"? Czy straciły synów w II wojnie światowej, a może w
jakiś sposób same brały w niej udział? Czy ludzie, których kochały, jeszcze
żyli lub mieszkali na tyle blisko, żeby móc je odwiedzać?
Czy były piękne i chodziły z jednego towarzyskiego spotkania na drugie,
zostawiając za sobą przystojnych chłopców, którzy do nich wydzwaniali? Czy
rozpaczają, że stały się niewidzialne - teraz, kiedy ludzie przestali je
zauważać?
Ashley obserwowała kobiety powoli zbliżające się do skrzyżowania, a gdy
zmiana światła zastała je w połowie drogi, zamarła z przerażenia. Jakiś
niecierpliwy kierowca położył rękę na klaksonie, trąbiąc ostro w rytmie
staccato. Twarze kobiet przybrały nerwowy wyraz, potem wręcz rozpaczliwy.
Przyspieszyły tempo, powłócząc nogami, tak że omal nie upadły. Gdy dotarły
na drugą stronę, przystanęły, żeby złapać oddech, i znowu Ashley zaczęła się
zastanawiać.
Czy to wszystko co pozostało tym kobietom - wściekli kierowcy,
zniecierpliwieni ich powolnymi krokami i fizyczną walką? Czy to było jedyne
zainteresowanie, jakie wzbudziły owego dnia?
Gdy pojawiły się te pytania, policzki Ashley zrobiły się wilgotne.
Odchyliła zasłonę przeciwsłoneczną i wpatrywała się w swoje odbicie. Coś
się z nią stało, coś, czego nie doświadczyła już od miesięcy. A nawet lat.
Płakała.
I wtedy zdała sobie sprawę z głębi swojego problemu. Zrozumiała, że jej
przeżycia uczyniły ją cyniczną. I jeśli kiedykolwiek jeszcze ma stworzyć
niezapomniane dzieło, potrzebuje czegoś więcej niż płótna i pędzla.
Potrzebuje serca, czułego i złamanego, zdolnego odczuwać to, o czym
zapomniała już dawno temu.
4
RS
Owego popołudnia, gdy obserwowała staruszki, przyszła jej do głowy
pewna myśl. Być może zatrzymała się zupełnie nieświadomie, pragnąc
odzyskać łagodność, która w niej obumarła. Jeśli chce zmienić serce, może
jedyne, czego potrzebuje, to spędzić trochę czasu ze starymi ludźmi.
Dlatego to ogłoszenie w porannej gazecie tak ją zainteresowało.
Jechała powoli, przyglądając się adresom na domach, aż wreszcie znalazła
ten jeden, którego szukała. Rozmowa kwalifikacyjna odbędzie się za pięć
minut. Podjechała na podjazd i uważnie obejrzała budynek od zewnątrz.
„Sunset Hills. Dom opieki dla osób starszych", głosił napis. Budynek w
przeważającej części zbudowano z cegły, gdzieniegdzie ocieplono
niewielkimi fragmentami beżowego sidingu. Pokrywał go stary i zapadający
się dach. Łata trawy z przodu była starannie przystrzyżona, ocieniona z boku
przez dwa młode klony. Różane krzewy, pnące się przed dużym
panoramicznym oknem, na prawo od drzwi, walczyły, aby wydać kilka
czerwonych i żółtych kwiatów. Żylasta, siwowłosa kobieta z obwisłą skórą
przyglądała się jej przez zakurzoną szybę, zalęknionymi i pozbawionymi
wyrazu oczami.
Ashley wzięła głęboki wdech i jeszcze raz zlustrowała otoczenie
wzrokiem. Wyglądało wystarczająco przyjemnie. Rodzaj obiektu, który nie
przyciągał uwagi, ale dobrze spełniał swój cel. Jak jej ojciec zwykł nazywać
domy takie jak ten? Zastanawiała się przez chwilę i przypomniała sobie.
Poczekalnie do nieba.
W oddali wyły syreny, całe mnóstwo. Syreny zazwyczaj oznaczały jedno:
to będzie ciężki dzień dla jej ojca. Być może również dla Landona Blake'a.
Zapomniała o odgłosach i spojrzała w lusterko. Nawet dostrzegła
bliźniacze podobieństwo pomiędzy nią i Kari, jej starszą siostrą. Były prawie
identyczne, z wyjątkiem oczu - Kari były intensywnie brązowe, a jej
niebieskie.
Ale tutaj podobieństwo się kończyło.
Kari była dobra, czysta i stoicko spokojna, nawet teraz - pięć miesięcy po
śmierci męża, z dwumiesięcznym dzieckiem, którym musiała zajmować się
sama - Kari z łatwością znajdowała powód, żeby się uśmiechnąć, ufać temu
co najlepsze w życiu i w miłości.
I oczywiście Bogu. Zawsze Bogu.
Ashley zagryzła wargi i otworzyła drzwi samochodu. Jej determinacja
zmieszała się z wilgotnym letnim powietrzem, gdy chwyciła torebkę i udała
się do wejścia. Każdemu jej krokowi towarzyszyły powracające myśli o
5
RS
napotkanych dwóch staruszkach. Jak ona by się czuła w ich sytuacji - sa-
motna, odizolowana i zapomniana?
Gdy zbliżała się do drzwi wejściowych, zaświtała jej w głowie pewna
myśl. Nagle stało się jasne, dlaczego staruszki były w stanie rozgrzać
zamarznięte zakamarki jej serca.
Była do nich podobna.
Nie było drogi wyjścia.
Landon Blake został uwięziony na drugim piętrze, gdzieś pośrodku
palącego się kompleksu mieszkaniowego. Wokół szalały płonące ściany
ognia. Po raz pierwszy, odkąd został strażakiem, zgubił wyjście. Wszystkie
drzwi i okna były obramowane ogniem.
Jego partner musiał być gdzieś w pobliżu. Rozdzielili się, żeby szybciej
przeszukać pokoje. Teraz, kiedy płomienie stały się tak intensywne, nie był
pewien, czy zdołają odnaleźć się na czas. Wyciągnął radio z kieszeni
wierzchniej kurtki i umieścił je obok maski tlenowej. Odkręcił zawór, żeby
jego słowa były zrozumiałe.
- Pomocy... pomocy.
Przyłożył radio do ucha i nasłuchiwał, ale jedyną odpowiedzią były jakieś
trzaski. Minęło jeszcze kilka sekund i w odbiorniku usłyszał głos komendanta.
- Aspirancie Blake, proszę podać swoje położenie.
W sercu Landona rozbłysła iskra nadziei. Ponownie umieścił radio przy
zaworze swojej maski.
- Melduje się aspirant Blake, potrzebuję pomocy. Nie mogę znaleźć drogi
do wyjścia.
Cisza i znowu.
- Aspirancie Blake, podajcie swoje położenie. Landon poczuł skurcz
żołądka.
- Jestem na drugim piętrze, komendancie. Czy mnie słyszycie?
- Aspirancie Blake, mówi komendant. Proszę natychmiast podać swoje
położenie. Krótka chwila wahania, po czym ton głosu komendanta stał się
naglący. - GSR, wchodzicie do budynku, teraz! Zgłoście się na drugie piętro.
Powtarzam, GSR, zgłoście się na drugie piętro.
GSR? Landon starał się oddychać normalnie. GSR to Grupa Szybkiego
Reagowania, dwóch strażaków, którzy czekają w pogotowiu na wprowadzenie
do akcji, gdy ktoś z wozu zaginie .w ogniu. Rozkaz mógł oznaczać tylko
jedno: jego radio nie działa a komendant nie ma pojęcia, że rozdzielili się
partnerami ani gdzie rozpocząć poszukiwania.
6
RS
Idąc zadymionym korytarzem, Landon usłyszał, że radio znowu się
odzywa. Trzymał je przy uchu.
- Stan alarmu. Mamy dwóch ludzi uwięzionych na drugim piętrze, ich radia
nie działają. Posiłki są już w drodze, ale w tej chwili potrzebuję wszystkich z
budynku. Zbieramy się.
A więc miał rację. Radio nie działa. Drogi Boże, pomóż nam...
Landon odparł falę strachu. Uczono go, że w takich sytuacjach ma szybko
przeszukać pokoje a potem znaleźć drogę odwrotu. Wybrać najbardziej
odpowiednie miejsce ucieczki, przedzierając się przez płonące belki i
potłuczone szkła. Ma zrobić wszystko, żeby wydostać się z budynku.
Ale on wrócił do budynku tylko z jednego powodu: żeby w jednym z
mieszkań odszukać pięcioletniego chłopca. Znajdzie dziecko - martwe lub
żywe - i wyniesie je. Obiecał to jego odchodzącej od zmysłów matce i nie
zamierzał złamać obietnicy.
Dym był coraz gęstszy, widoczność spadła prawie do zera. Landon upadł
na kolana i zaczął się czołgać po podłodze. Wokół niego huczały płomienie,
napełniając jego zmysły żarem i dymem. Nie myśl o popsutym radiu. Za
chwilę cię znajdą. Pomoc jest już w drodze. Proszę, Boże.
Wciąż miał przy sobie osobisty system bezpieczeństwa, pudełko, które
wyśle wysokie dźwięki, w momencie gdyby przestał się poruszać. Jeśli ten
sygnał zadziała, istnieje całkiem spora szansa, że go zlokalizują. Ale wtedy
muszą działać bardzo szybko. Jeśli będą czekać, belki z sufitu zaczną spadać.
A wtedy...
Landon, zmrużywszy powieki, próbował coś dostrzec przez dym; jego
ciało opadało z sił pod naporem straszliwego gorąca i ciężkiego sprzętu.
Boże pomóż mi. - Przeczołgał się przez płonące drzwi do przedpokoju. -
Potrzebuję cudu. Pokaż mi chłopca.
Dostrzegł przed sobą coś upadającego na podłogę - coś małego, jakaś
płytka sufitowa lub zwisający kawałek ściany. Lub małe dziecko. Landon
ruszył do przodu chwiejnym krokiem i wtedy, przy bieliźniarce, znalazł
chłopca. Przekręcił go na plecy. Przyłożył dłoń do jego klatki piersiowej i
poczuł delikatne falowanie. Dziecko żyło!
Gwałtownym ruchem ściągnął z twarzy maskę i położył ją na chłopcu.
Przełączył ją na tryb pracy z dodatnim ciśnieniem i skierował strumień
powietrza na twarz dziecka. Gdy zaczął się pożar, chłopiec musiał ukryć się w
bieliźniarce, a teraz obydwaj znajdowali się w pułapce. Landon kasłał i starał
się oddychać w kurtkę, gdy gryzący dym zaczął atakować jego płuca.
Wtedy usłyszał dookoła siebie miażdżące odgłosy i spojrzał do góry.
7
RS
Nie, Boże, nie teraz.
Zaczęły spadać płonące części sufitu! Zawisł nad chłopcem, używając
swojego ciała jako tarczy. Dzieliły go centymetry od twarzy chłopca; uderzyło
go pewne podobieństwo. Chłopiec wyglądał jako nieco starsza wersja Colea,
syna Ashley.
- Trzymaj się kolego! - Landon przekrzykiwał huk ognia. Na chwilę zdjął
chłopcu maskę, zatkał mu nos i sam wciągnął kolejny, cenny haust powietrza.
Po czym niezwłocznie umieścił maskę na twarzy dziecka. - Już po nas idą.
Usłyszał odgłos pękania, tak głośny i gwałtowny, że aż cały pokój się
zatrząsł. Zanim się poruszył, z dachu spadła belka i uderzyła go w nogi, od
tyłu. Poczuł, że głęboko, w jego prawym udzie, coś pękło, a w całym ciele
eksplodował rozrywający ból. Rusz się - nakazywał samemu sobie. Naprężał
się i wysilał, próbując odsunąć belkę z nóg. Jednakże bez względu na to, jak
bardzo się starał, nie mógł się uwolnić. Płonące drewno przygwoździło jego
nogi.
- Boże! - Ból narastał. Landon odchylił głowę do tyłu i zacisnął zęby. -
Pomóż nam!
Walczył, żeby zachować przytomność, gdy zniżył się jeszcze raz nad
chłopcem. Na szkoleniach uczono go, żeby ograniczać oddychanie do
minimum, ale jego płuca wołały o powietrze; wziął głęboki wdech. Dym
dławił go, napełniając jego ciało trującymi oparami i gazami, które zabiją go
za kilka minut - jeśli wcześniej nie pogrzebią go spadające gruzy.
Jego pojemnik z tlenem był wypełniony do połowy, więc chłopiec
powinien oddychać bez problemu - tak długo, jak Landon będzie na tyle
przytomny, aby oddychać razem z nim.
Żar był przytłaczający. Osłona na jego hełmie zaczynała się topić w
temperaturze 350 stopni - sygnał dla strażaka, że sytuacja stała się
niebezpieczna. Spojrzał w górę i tuż nad czołem zobaczył skapujące krople
plastiku.
To koniec. Nie ma ucieczki.
Czuł, że zaczyna gasnąć, zasypia. Jeszcze raz sięgnął po maskę, wciągnął
w płuca haust powietrza, po czym nałożył szczelnie maskę na twarz chłopca.
- Nie pozwól mi zasnąć, Boże... proszę. - Chciał to powiedzieć głośniej, ale
usta odmówiły mu posłuszeństwa. Stopniowo ból oraz hałas i gorąco zaczęły
zanikać.
Umieram - pomyślał. - Obydwaj umrzemy.
8
RS
Podświadomie pomyślał o rzeczach, które straci. Bycie mężem, a potem
ojcem. Starzenie się przy ukochanej kobiecie, stanie u jej boku przez lata,
przyglądanie się, jak dorastają dzieci.
Wróciły wspomnienia, słodkie i jasne. Matka, marszcząca brwi, gdy po raz
pierwszy dowiedziała się o jego zamiarze zostania strażakiem.
- Martwię się o ciebie, Landon. Uważaj na siebie. Uśmiechnął się i
pocałował ją w czoło.
- Bóg chce, żebym został strażakiem, mamo. Będzie się o mnie troszczył.
Poza tym On zna liczbę moich dni. Czy nie tak zawsze mówiłaś?
Wspomnienia uleciały, gdy dym znowu wdarł się do gardła Landona. Jego
umysł ogarniało emocjonalne odrętwienie, przytłaczał go wszechogarniający
smutek. Wstrzymał oddech, dym dławił tlące się w nim życie. Nie miał już
siły na wyduszenie z siebie choćby pojedynczego kaszlu, ani na zaczerpnięcie
czystego powietrza. Więc to koniec, Boże. To koniec.
Nieuchronnie zbliżająca się śmierć napełniła go nie strachem, ale
zaprawionym kroplą goryczy pokojem. Zawsze wiedział o ryzyku związanym
z byciem strażakiem. Przyjmował je chętnie każdego dnia, gdy sięgał po swój
mundur. Jeśli ten ogień oznacza, że nadeszła jego chwila, nie żałuje niczego.
Z wyjątkiem jednej rzeczy.
Nie miał okazji pożegnać się z Ashley Baxter.
9
RS
ROZDZIAŁ 2
W środku unosił. się zapach uryny i naftaliny.
Ashley ostrożnie zamknęła za sobą drzwi i rozejrzała się dookoła. Drzwi
wejściowe prowadziły bezpośrednio do dużego salonu, w którym były
ustawione cztery wypłowiałe fotele z regulowanymi oparciami. Trzy z nich
były zajęte przez skurczone siwowłose staruszki. W domu było ciepło - za
ciepło - ale każda z kobiet była schowana pod przynajmniej jednym ręcznie
robionym pledem.
Ashley dostrzegła w rogu pomieszczenia stary odbiornik telewizyjny.
Relikwia, jak wszystko inne - pomyślała.
Z pokrytych materiałem głośników wydobywał się jakiś tandetny dialog z
porannego talk show. Na telewizorze stał tani odtwarzacz wideo, obok niego
kilka zdezelowanych opakowań na kasety.
Tylko jedna pensjonariuszka nie spała.
Na odgłos kroków, Ashley odwróciła się i zobaczyła szczupłą kobietę ze
skromnie uczesanymi siwymi włosami, krzątającą się za rogiem.
- Ashley Baxter?
Ashley wyprostowała się i przesłała uśmiech. - ak.
- Jestem Lu. - Kobieta wyciągnęła dłoń. Nad jej górną wargą zaznaczały
się kropelki potu, nie mogła złapać tchu, tak jakby biegała od rana z jednego
końca domu do drugiego.
Kącki ust Lu uniosły się, zatrzymując się w półuśmiechu. - Jestem
właścicielką. Rozmawiałyśmy przez telefon. - Zmierzyła Ashley wzrokiem,
obejmując jej ciemne dżinsy, kurtkę i jasną apaszkę. - Jesteś na czas. To mi
się podoba. - Odwróciła się i gestem ręki zaprosiła Ashley, aby poszła za nią
długim korytarzem. - To trzeci wakat w tym roku - westchnęła.
Weszły do biura na tyle domu. Tęga kobieta po czterdziestce wylewała się
z pomarańczowego winylowego krzesła.
- To Belinda. Jest kierownikiem biura. - Przedstawiając ją, Lu nie
zatrzymała się, ale szła w kierunku małego biurka, wykonanego ze
sprasowanego drewna. Jego blat był zarzucony dokumentami o przeróżnych
rozmiarach i kolorach.
Belinda miała na sobie spodnie z elastycznej dzianiny i podkoszulkę z
napisem „Nawet nie podchodź!" Skrzyżowała ręce i rzuciła Lu gniewne
spojrzenie.
- Twoje ogłoszenie powinno brzmieć „Żadnych ślicznotek". Ashley zajęła
jedyne wolne krzesło i spojrzała na koszulkę
10
RS
Belindy. Ostatecznie może to nie był wcale taki zły pomysł.
- Och, przestań. - Lu zaśmiała się. - Daj jej szansę.
- Ślicznotki nie są wieczne. - Belinda uśmiechnęła się złośliwie w kierunku
Ashley. - Za dużo liftingu. - Z jej gardła wydobył się szyderczy śmiech. -
Przebrnijmy przez to.
- Przepraszam. - Ashley zaczęła wstawać. - Może powinnam wyjść.
- Nonsens. - Lu zaczęła machać rękoma w powietrzu, jakby chciała
przegonić rój pszczół. - Nie przejmuj się Belinda. Ona potrzebuje wakacji.
Potrzebuje czegoś więcej - pomyślała Ashley. Ale nie powiedziała ani
słowa i usiadła nieco sztywno na krześle.
Lu wyjęła z szuflady okulary dwuogniskowe i umieściła je nisko na swoim
nosie. Po czym przeszukała papiery i znalazła podanie Ashley.
- Hm. - Przebiegła je wzrokiem. - Żadnego doświadczenia.
- Nie, proszę pani. - Ashley odwróciła wzrok od Belindy.
Rozmowa ze złej stawała się coraz gorsza. Nie mogła wyobrazić sobie
pracy z tak żałosną kobietą, jak Belinda. Nic dziwnego, że mieli problemy z
utrzymaniem personelu.
- Czy rozumiesz swoje obowiązki? - Lu wręczyła Ashley wydrukowaną
listę. - Pacjenci z Alzheimerem często żyją złudzeniami. W Sunset Hills
naszym zadaniem jest dawać im oparcie. Innymi słowy, robimy wszystko, co
możemy, aby żyli tu i teraz.
Ashley przejrzała listę wskazówek i sugestii dotyczących pracy z
pacjentami z Alzheimerem: Używaj prostych zdań. Przypominaj im, gdzie się
znajdują i kim są. Pytaj, czy mają potrzebę skorzystać z łazienki. Zasugeruj
drzemkę w ciągu dnia jeśli są...
- Jesteś?... - Lu skierowała wzrok na Ashley - ...malarką, prawda?
Lista opadła na kolana Ashley. Jej cierpliwość była na wyczerpaniu.
- Jestem artystką - zawahała się. - Właściwie, to na razie jest to rodzaj
hobby.
Belinda zachichotała.
- Ona chce powiedzieć, że malowaniem nie zapłaci rachunków.
- Zaraz, chwileczkę. - Ashley rzuciła ociężałej kobiecie ostre spojrzenie.
Nie ma sensu być grzeczną. Skoro nic ma z tej pracy nie wyjść, dla
wszystkich będzie lepiej, gdy zrzucą maski. - Pani prowadzi ten dom, czy tak?
- Już od dziesięciu lat - Belinda uniosła głowę. Ashley spojrzała na Lu.
- Ta pani nie chce ze mną pracować. Tracimy czas.
- To nie zależy od niej. - Lu spiorunowała Belindę wzrokiem. - Ja zajmuję
się zatrudnianiem.
11
RS
- Przepraszam - wtrąciła Belinda. Skrzyżowała ręce i uniosła brwi. - Ludzie
przychodzą tutaj, myśląc, że całymi dniami będą piec ciasteczka i oglądać z
babciami opery mydlane. To nie tak. - Rzuciła Ashley lekceważące spojrze-
nie. - Ślicznotki powinny znać prawdę; to wszystko.
Ashley, nie odrywając oczu od Belindy, powoli wstała z krzesła. Po czym
bez mrugnięcia okiem położyła się na podłodze i wykonała trzydzieści
solidnych pompek. Kątem oka widziała Lu zerkającą na Belindę.
Tęga kobieta ze zdumieniem gapiła się na Ashley, jej dolna szczęka opadła.
Gdy Ashley skończyła, otarła ręce z kurzu, wycierając je o dżinsy, i znowu
usiadła na krześle. Nie po raz pierwszy jej codzienny poranny trening opłacił
się.
- Niektóre z nas, ślicznotek - wcale nie oddychała z trudem - są silniejsze
niż wyglądają.
Belinda nic nie powiedziała, ale Lu wzięła podanie Ashley i położyła je na
biurku.
- Kiedy zaczynasz?
Fala zdenerwowania przetoczyła się przez żyły Ashley. Zwróciła się do Lu:
- Nie powiedziałam, że wezmę tę pracę.
- Świetnie. - Lu rzuciła swojej kierowniczce kolejne spojrzenie pełne
pogardy. - Przemyśl to jeszcze, i daj mi znać jutro. Potrzebuję cię pięć razy w
tygodniu, od siódmej do trzeciej.
Lu potrząsnęła dłonią Ashley i przeprosiła ją. Zanim Ashley wyszła,
Belinda odchrząknęła.
- Posłuchaj, ja... przepraszam. Wczoraj kogoś potrzebowaliśmy, i... no cóż,
pomyślałam sobie, że nie dasz rady. - Wzruszyła ramionami. - Być może się
mylę.
Wspomnienie kolejnych razów, gdy Ashley się nie sprawdziła, krzyczało w
niej. Miała ochotę splunąć na kobietę
1 powiedzieć jej, co zrobi z jej przeprosinami.
Uspokój się, Ashley... zachowaj spokój. Zacisnęła wargi i wypuściła
powietrze przez nos.
- Proszę się tym nie przejmować.
Ashley opuściła pokój, nie żegnając się. Gdy była już w połowie drogi do
wyjścia, z jednego foteli ktoś zawołał do niej zachrypniętym głosem: -
Kochanie? Wychodzisz?
Ashley zatrzymała się i spojrzała za siebie. Jedna z siwowłosych staruszek
siedziała wyprostowana w swoim fotelu, uśmiechając się do niej i zapraszając
12
RS
ją, żeby podeszła bliżej. Powrócił szyderczy wyraz twarzy Belindy, Ashley
zawahała się. Muszę się stąd wynieść.
Przeszła przez pokój i stanęła przed staruszką.
- Tak. - Kąciki ust Ashley uniosły się w delikatnym uśmiechu. - Wychodzę.
Kobieta wyciągnęła rękę i dotknęła dłoni Ashley. Delikatnie, z siłą
zapożyczoną jeszcze z dawnych lat, przyciągnęła ją bliżej. Skóra na jej twarzy
była przezroczysta, delikatnie zebrana w zmarszczki. Jej oczy były zamglone
ze starości, ale w jej spojrzeniu była jakaś głębia.
- Dziękuję, że się zatrzymałaś, kochanie. Powinnyśmy się jeszcze kiedyś
spotkać. - Słowa te odbiły się niesamowitym echem w sercu Ashley.
- Tak. - Pogładziła kciukiem pomarszczoną dłoń staruszki. - Tak,
powinnyśmy.
- Nazywam się Irvel.
- Miło mi Irvel. Jestem Ashley.
- Mój Boże. - Irvel wpatrywała się w nią i podniosła drżącą dłoń w
kierunku jej twarzy. Z delikatnością muskającego piórka przeciągnęła palcami
po kosmyku włosów Ashley. - Masz prześliczne włosy. Czy ktoś już ci to
powiedział?
Ashley uśmiechnęła się.
- Nie ostatnio.
- Tak, no cóż. - Irvel wytężyła wzrok, żeby spojrzeć za Ashley, przez okno.
- Hank łowi ryby. Może się zjawić w każdej chwili.
- Hank?
- Mój mąż. - Irvel przywołała uśmiech na swoje zmęczone usta. -
Przyprowadził mnie tutaj na herbatkę. Miętową herbatkę. - Puściła do Ashley
oko. - Uwielbia łowić z chłopakami. Gdy wróci, opowie nam mnóstwo
ciekawych historyjek.
Ashley przyklęknęła, starając się ukryć swoje zmieszanie.
- Naprawdę?
- Spóźnia się bardziej niż zwykle. - Lęk przysłonił twarz Irvel niczym
welon. - Nie sądzisz chyba, że wpadł w jakieś tarapaty, prawda?
- Nie, jeszcze jest wcześnie. Kiedy zazwyczaj...
Zza rogu wyszła Belinda i położyła dłoń na kolanie Irvel.
- Irvel, znowu opowiadasz te historyjki?
Te słowa zmroziły krew w żyłach Ashley. Ton głosu Belindy nie był ostry
czy niemiły. Był protekcjonalny, jak gdyby ona była rodzicem, a Irvel
zagubionym dzieckiem.
13
RS
Zanim Ashley zdołała obronić staruszkę, z gardła Irvel wyrwał się
nerwowy, zdławiony śmiech
- Rozmawiałyśmy tylko o Hanku. - Kąciki jej ust wróciły na miejsce. -
On... spóźnia się bardziej niż zwykle.
Belinda opuściła podbródek i uniosła brwi. Poklepała Ir-vel po plecach.
- Czas na drzemkę, babciu.
Ashley czuła napinające się mięśnie szczęki.
- Nie wygląda na zmęczoną. - Po chwili ponownie przeniosła wzrok z
Belindy na Irvel. - Miło nam się rozmawiało, prawda?
- Tak. - Irvel poklepała dłoń Ashley. Jej twarz przybrała spokojniejszy
wyraz, wyglądała na wdzięczną, mając w Ashley sojusznika. -
Rozmawiałyśmy o przygodach Hanka, prawda?
- Dokładnie. - Ashley przekrzywiła głowę i uśmiechnęła się do staruszki.
Jakimś sposobem, w ciągu tych kilku minut nawiązały ze sobą więź, rodzaj
bliskości, który Ashley miała nadzieję odnaleźć także w relacjach z innymi
kobietami, jeśli podejmie tę pracę. Ashley rzuciła Belindzie ostrzegawcze
spojrzenie, ale zachowała spokojny ton głosu. - Chcę dowiedzieć się
wszystkiego o Hanku.
- W porządku... - Belinda sapnęła i przewróciła oczami, w sposób nie do
końca złośliwy. Po czym pochyliła twarz, tak że dzieliły ją centymetry od
Irvel. - Hank umarł piętnaście lata temu, Irvel. Pamiętasz?
Serce Ashley zamarło.
Hank nie żyje? Powróciła jej świadomość. Oczywiście. To była pacjentka z
Alzheimerem. Chciała krzyczeć. Zrobiłaby wszystko, żeby osłonić tę drogą
staruszkę przed okrutnym przypomnieniem Belindy.
- Nie. Nie... to nieprawda. - Przerażenie wypełniło oczy Irvel i zaczęła
potrząsać głową, krótkimi, nerwowymi ruchami. - Hank łowi ryby.
Powiedział mi to dzisiaj rano. Przed herbatą.
Oczy Belindy rozszerzyły się, jej głos przybrał zmęczony i lekko
sarkastyczny ton, tak jak gdyby przeprowadzały tę konwersację każdego
poranka.
- Nie ma żadnej herbaty, Irvel. Mieszkasz w domu opieki, a Hank nie żyje
od piętnastu lat.
Do pustoszących emocji, malujących się na twarzy Irvel, dołączyła panika.
- Ale... - spojrzała na Ashley, rozpaczliwie szukając pomocy - ...moja
przyjaciółka i ja piłyśmy razem herbatę. Gdy Hank łowi, zawsze zabiera mnie
na herbatę do przyjaciół. - Jej oczy błagały Ashley. - Czyż nie tak, kochanie?
14
RS
Ashley przeniosła wzrok na Belindę, powróciły do niej słowa Lu: „Robimy
wszystko, co możemy, aby żyli tu i teraz". Wzrok Belindy nakazywał jej, aby
udzieliła staruszce możliwej do przyjęcia odpowiedzi. Ashley spojrzała na
Irvel.
- Herbatka była cudowna. Musimy się znowu spotkać.
- Tak. - Do oczu Irvel napłynął spokój, łagodząc zmarszczki na jej czole. -
Byłoby wspaniale.
- No cóż. - Belinda, wydała stłumiony, pusty śmiech, i odeszła w kierunku
kuchni.
- Kochanie, czy ktoś ci już mówił, że masz przepiękne włosy? Krótkie, ale
i tak śliczne.
- Dziękuję, Irvel. - Ashley uścisnęła delikatnie dłoń kobiety. - Teraz, jeśli
mi wybaczysz, mam kilka spraw do załatwienia.
Irvel usadowiła się wygodnie w fotelu i pokiwała głową, wpatrując się w
Ashley. Na jej twarzy pojawił się łagodny uśmiech zadowolenia. Wyglądało
na to, że Ashley dodała jej sił.
- Wszystko się ułoży, prawda?
- Tak, Irvel. - Ashley spojrzała głęboko w zamglone oczy kobiety,
docierając do jej duszy, ukrytej za nimi. - Wszystko będzie dobrze.
Kompletnie odprężona Irvel skupiła swoją uwagę na telewizji. Wokół niej
inne staruszki spały spokojnie. Gdy sytuacja się ustabilizowała, Ashley poszła
do przylegającej kuchni i zastała tam Belindę, szorującą garnek.
- Chciałabym porozmawiać. - Ashley wskazała na korytarz.
Belinda przewróciła oczami, ale osuszyła dłonie ścierką do naczyń i
podążyła za Ashley do miejsca, gdzie nie mogła ich usłyszeć Irvel oraz inne
staruszki.
- Gdzie jest Lu? - Ashley skrzyżowała ręce na piersiach.
- Jest zajęta. - Belinda była obojętna, prawie niemiła.
- Proszę powiedzieć jej, że chcę pracować.
- Stara Irvel przemówiła do ciebie, co? - Twarz Belindy przybrała
szyderczy wyraz. - Świetnie. Weź tę pracę. Ale nie przychodź tutaj taka
napuszona, sądząc, że możesz ocalić Irvel. - Belinda opuściła podbródek,
sarkastyczny ton zniknął. - Czasami życie jest trudne. Odczułam to, gdy
porzucił mnie mąż. I co z tego, prawda? Powinnam o tym zapomnieć. Nie
mam wystarczającego wykształcenia, więc pracuję tutaj. A to pech, prawda?
Łamię sobie plecy każdego dnia, żeby zarobić na życie. Tak to wygląda. -
Przerwała na chwilę, jej oczy spoważniały. - Słyszałaś o Vicodinie?
15
RS
Ashley potrząsnęła głową. Dlaczego Belinda o tym mówi? Żeby
usprawiedliwić swoje wcześniejsze zachowanie?
- Vicodin uśmierza ból. Biorę go co drugi dzień, żeby przetrwać. Oto,
kochanie, co zrobiły mi te słodkie starsze panie. Wkładanie ich do wanny,
sadzanie na krześle, podnoszenie ich z podłogi. To cię wreszcie zabije. -
Złapała szybki oddech. - Więc nie myśl, że będziesz kimś w rodzaju
wybawiciela. Stary Hank nie żyje. Takie jest życie. Im więcej rozumieją
pacjenci, tym lepiej dla nas wszystkich. Właśnie dlatego Irvel i jej
przyjaciółki muszą żyć w teraźniejszości. Tego oczekują ich rodziny, i to jest
częścią naszego zadania. Jeśli to ci się nie podoba, może powinnaś pomyśleć
o innym rodzaju pracy.
Ashley mogła wymyślić dziesiątki mądrych odpowiedzi, ale odparła tylko:
- Będę o tym pamiętać. Belinda cofnęła się.
- Powiem Lu, żeby zadzwoniła do ciebie ze szczegółami.
Gdy Belinda odwróciła się i poszła do kuchni, Ashley poczuła odprężenie.
Zdała sobie sprawę, że tęga kobieta nie wzbudza już w niej złości.
Współczuła jej.
I gdzieś w głębi duszy - chociaż nie modliła się zbyt często - błagała Boga,
żeby dzięki pacjentkom z Sunset Hills przypomniała sobie, co w życiu jest
najważniejsze. Żeby przy nich jej serce nie stało się tak nieczułe, jak serce
Belindy.
Ale raczej, żeby obudziło się do życia.
16
RS
ROZDZIAŁ 3
Szanse Landona Blake'a na przeżycie były minimalne.
Tuż przed południem przywieziono go na oddział ratunkowy. Jego długie,
umięśnione ciało leżało bez ruchu na noszach. Był nieprzytomny, rozpoznano
zatrucie tlenkiem węgla, złamanie nogi i poparzenie pleców. Cienki pasek ma-
teriału, wzdłuż spodni od munduru, wtopił się w tylną część jego uda.
John Baxter czekał na niego na ostrym dyżurze.
- Boże pomóż nam - wyszeptał, gdy zobaczył poziom stężenia tlenu we
krwi Landona. - Potrzebujemy cudu.
Ratownicy medyczni, koledzy Landona, wwieźli go do pokoju
zabiegowego i ostrożnie przenieśli na łóżko. Gdy John wydawał polecenia,
personel medyczny pracował na pełnych obrotach.
- Zdejmijcie mu mundur, ale bardzo ostrożnie.
Aparat do terapii tlenowej był już gotowy. John wsunął maskę na twarz
Landona.
- Wytrzymaj jeszcze trochę. Nie poddawaj się.
To było niespotykane, aby w obecnych czasach strażak doznał tak silnego
zatrucia tlenkiem węgla. Przecież Landon musiał mieć przy sobie aparat
tlenowy. Chyba że - z jakichś powodów - go nie użył.
Do terapii włączono respirator, który miał oddychać za Landona,
wtłaczając do jego płuc czyste i wilgotne powietrze wymieszane z lekami,
tym samym usuwając dym oraz szkodliwe związki chemiczne. Jednakże
uszkodzenia odniesione przy pożarach często były zbyt poważne, aby takie
leczenie mogło przynieść w pełni pożądany efekt. Pierwsza godzina była
krytyczna.
Cyfry na monitorze świeciły na czerwono. W kilka minut po podłączeniu
aparatury, poziom tlenu Landona wynosił siedemdziesiąt - ilość prawie
niewystarczająca do przeżycia. Ratownicy zaintubowali go od razu, ale nawet
teraz poziom tlenu był niebezpiecznie niski. Miał lekko poparzone gardło,
jednak cudem testy krwi nie wykazywały ostrego zatrucia tlenkiem węgla.
Młody wysoki ratownik medyczny podszedł do Johna i spojrzał na
Landona.
- Nie możemy go stracić, doktorze. Jest najlepszy w swojej jednostce.
John spojrzał na ratownika i dostrzegł w jego twarzy strach. Ich oczy
spotkały się na moment, po czym John z powrotem spojrzał na nieruchome
ciało Landona. Skrzyżował ręce na piersiach.
17
RS
- Znam Landona Blake'a od czasu, gdy był jeszcze chłopcem. - John
zacisnął usta, jego podbródek drżał. - Nie pozwolę mu odejść, nie teraz.
Na moment zaległa cisza, ratownik zakasłał. -Jak się czuje chłopiec? Ten,
którego przywieziono przed Landonem?
- W porządku. - John zerknął na wskaźnik tlenu. Osiemdziesiąt dziewięć...
osiemdziesiąt osiem... No dalej, Landon, oddychaj! - Dziecko doznało
lekkiego zaczadzenia, ale niegroźnego. -John spojrzał na ratownika. - To
zdumiewające, naprawdę. Przebywał w ogniu tak samo długo jak Landon.
Taki dym zazwyczaj zabija najpierw dzieci.
- A więc pan nie wie?
John oparł się o łóżko Landona.
- Nie wiem o czym?
- To był Landon. To on założył chłopcu własny aparat tlenowy. Uratował
mu życie. - Ratownik wciągnął powoli powietrze. - Gdy strażacy go znaleźli,
był nieprzytomny, spoczywał na chłopcu niczym tarcza. Zakrył sobie usta koł-
nierzem od kurtki. To prawdopodobnie uratowało mu życie. Jakimś
sposobem, używając ciężaru własnej ręki, zdołał utrzymać maskę na twarzy
chłopca.
Świadomość spadła na Johna jak grom z jasnego nieba. Podczas gdy
dziecko oddychało przez aparat tlenowy Landona, on wdychał dym - gęsty,
trujący, śmiertelny dym. John ponownie zerknął na monitor.
Dziewięćdziesiąt... osiemdziesiąt dziewięć... potrzebny jest cud.
- A co z drugim strażakiem, tym który był uwięziony razem z Landonem?
- Wyszedł z tego cało.
- To dobrze. - John powoli pokiwał głową. - Następna godzina będzie
decydująca.
Ratownik przytaknął, zbyt wzruszony, żeby cokolwiek odpowiedzieć. Ujął
dłoń Landona i ścisnął ją.
- Oddychaj, stary. - Przełknął ciężko ślinę, jego podbródek drżał. -
Potrzebujemy cię.
Jeszcze długo po tym jak wyszedł ratownik, John stał u boku Landona,
monitorując jego poziom tlenu i doglądając, aby zajęto się oparzeniami. Rany
nie były aż tak groźne, jak początkowo przewidywał - były to przeważnie
powierzchowne oparzenia. Ognioodporny materiał na spodniach od munduru
musiał stopić się w ostatnich kilku sekundach. Oparzenia występowały na
niewielkich partiach tylnej części ud oraz tuż przy dolnym odcinku
kręgosłupa. Były do wyleczenia, bez potrzeby przeszczepu skóry. Konieczny
był jednak zabieg operacyjny, aby nastawić złamanie, na szczęście nie było
18
RS
zbyt skomplikowane. Mogło być gorzej. Poza tym, to nie poparzenia ani
złamana noga Landona martwiły Johna. Poważny problem stanowiły jego
uszkodzone płuca.
Pod koniec pierwszej godziny tlen wzrósł niewiele ponad dziewięćdziesiąt
- nie był to poziom, którego oczekiwał John, ale był wyższy niż wcześniej.
Najważniejsze, że Landon żył.
Gdy tylko John mógł się na chwilę oderwać, zadzwonił do domu i
opowiedział żonie, co się wydarzyło.
- Och, John... nie. - Troska w głosie Elizabeth była taka, jakby ucierpiało
jedno z ich dzieci. - Wyjdzie z tego, prawda?
- Za wcześnie, żeby cokolwiek powiedzieć. - John chciał już wrócić do
Landona.. - Powiesz Ashley, dobrze? Powinna o tym wiedzieć.
Do tego momentu w szpitalu pojawili się już rodzice Landona, jego
najbliższa rodzina oraz kilku strażaków. Wchodzili po kolei, żeby go
zobaczyć, pomodlić się za niego i wesprzeć go. John miał nadzieję, że Ashley
szybko otrzyma wiadomość. Czuł, że dla tego młodego mężczyzny jej
obecność może oznaczać więcej niż wszystkie inne razem wzięte.
Minęły dwie godziny, potem trzecia i żadnego sygnału od Ashley. John
kontrolował stan Landona tak często, jak tylko mógł. Około czwartej poziom
tlenu osiągnął dziewięćdziesiąt trzy. Wciąż był za niski, ale zawsze była to
jakaś poprawa. Gdy dyżur Johna dobiegał końca, zadzwonił do niego
dziennikarz z lokalnej gazety.
- Z tego co słyszeliśmy, ranny strażak oddał swoją maskę tlenową chłopcu,
czy to prawda?
- Tak. Chłopiec jutro wyjdzie do domu. - John zachowywał spokojny ton
głosu. - Strażak jest w stanie krytycznym. Jutro będziemy wiedzieć coś
więcej.
- Więc strażak jest bohaterem.
- Tak. - John miał ściśnięte gardło. - Nie ma co do tego wątpliwości. Jego
bohaterska postawa uratował chłopcu życie.
Zaraz po wywiadzie, John poszedł do swojego samochodu. Musiał
odnaleźć Ashley. Poziom tlenu u Landona był zbyt niski, aby uratować jego
mózg, zbyt niski, aby utrzymać go w stanie przytomności, biorąc pod uwagę
fakt, że był podłączony do respiratora. Przy pomocy aparatury, tlen powinien
wzrosnąć do ponad dziewięćdziesięciu pięciu. Jednakże gdy nie nastąpi
szybka poprawa, Landon może nie dożyć do dziewiątej. A jeśli przeżyje...
John wzdrygnął się na myśl o Landonie przykutym do łóżka, z
uszkodzonym mózgiem, do końca dni w stanie wegetacji.
19
RS
Gdziekolwiek jest Ashley, musi przyjechać do szpitala. Landon musi
usłyszeć jej głos. Ashley musi mu powiedzieć, że wyciągnie go z tego, że
zatroszczy się o niego.
Albo przynajmniej pożegnać się z nim.
Dopóki nie jest za późno.
Kari Baxter-Jacobs - druga córka Johna i Elizabeth - usiadła w rogu pokoju
gościnnego Baxterow, kołysząc swoją córeczkę Jessie. Wraz z małą
odwiedzała przyjaciół i dopiero przed godziną dowiedziała się o Landonie
Blake'u. Zanim dotarła do rodziców na Clear Creek, na południu
Bloomington, dom był już pełen ludzi modlących się o życie Landona.
Najmłodsza siostra Kari, Erin Hogan, ich brat Luke i jego dziewczyna Reagan
Decker, siedzieli w pokoju, milczący i posępni.
Każde z nich zastanawiało się, gdzie obecnie znajduje się Ashley.
Kari odwróciła wzrok od małej i spojrzała na matkę.
- Zostawiła ci rano Cole'a. Nie mówiła, o której wróci? Z ust Elizabeth
wyrwało się westchnienie.
- Rozmowa miała odbyć się zaraz po południu. Myślałam, że bezpośrednio
po niej wróci do domu.
- Typowa Ashley. - Luke przeniósł się na podłogę i oparł plecy o kolana
Reagan.
Kari obserwowała jak tych dwoje zbliżyło się do siebie w ciągu minionych
miesięcy, rozmawiała z Lukiem o jego zamiarach.
Bez wątpienia - Lukę był zakochany. Kari była przekonana, że Reagan
czuła to samo.
Lukę wciąż zastanawiał się nad nieobecnością Ashley.
- Biedny Cole bawi się samotnie na górze, i ty jako opiekunka, przez cały
dzień uwięziona w domu. Po raz kolejny - wyrzucił z siebie. - Mamo, wiesz
co mam na myśli. Przecież mogłaby przynajmniej zadzwonić.
- Jestem przekonana, że ma jakiś powód.
- Z pewnością, Ashley zawsze ma jakiś powód. Szczególnie gdy...
Kari zignorowała ich. W tym momencie nie było istotne, gdzie jest Ashley,
dlaczego jeszcze nie wróciła. Liczył się Landon Blake, walczący o życie -
każdy jego kolejny oddech był niewiadomą.
Kari pogładziła palcem maleńkie czółko Jessie. W myślach powróciła do
innego razu, gdy czekała na wiadomości o kimś rannym, leżącym w
szpitalnym łóżku. Lata rozpłynęły się - Kari słyszała mecz piłki nożnej,
dobiegający z telewizora, w tym samym pokoju, oraz głos jej ojca.
- Kari szybko! Ryan jest ranny.
20
RS
Jego słowa brzmiały wciąż tak samo wyraźnie jak wtedy, gdy Ryan Taylor
omal nie został sparaliżowany. Wówczas była w nim zakochana. Znowu
widziała go leżącego na boisku, miała przed oczami jego zrozpaczoną matkę,
czuwającą później w szpitalu.
Wspomnienie to zostało wyparte przez kolejne, które miało miejsce nie tak
dawno. Zeszłoroczny pobyt z Ryanem nad jeziorem Monroe, gdzie po raz
pierwszy dowiedziała się prawdy o tym, co wydarzyło się dawno temu, w
następstwie jego wypadku.
Kari przymknęła oczy.
Dopóki jej mąż Tim nie został zamordowany, robiła wszystko, żeby unikać
myśli o Ryanie Taylorze. Po prostu, to nie był najodpowiedniejszy moment.
Musiała pozbierać się po niesamowitej sekwencji wydarzeń z ostatnich lat. Po
pierwsze sensacja na temat Tima - jego romans ze studentką. Potem
dowiedziała się, że jest w ciąży. Do tego Tim nie chciał z nią rozmawiać, ani
skorzystać z poradni małżeńskiej. To wszystko sprawiło, że na nowo
narodziła się bliskość pomiędzy nią i Ryanem Taylorem.
Ostatecznie jej decyzja - i Tima - o konieczności ratowania ich
małżeństwa.
Na zawsze w jej pamięci pozostanie twarz Tima, jego czułość w stosunku
do niej, ostatniego poranka jego życia. Znowu byli naprawdę blisko, pomimo
całego wcześniejszego bólu. Któż mógł przewidzieć, że to wszystko skończy
się tak tragicznie, tak bezsensownie? Zabójca. Jakiś dzieciak z college'u,
nafaszerowany sterydami, zdecydowany poślubić kochankę Tima. Jak to
możliwe, że zastrzelił go przy jej mieszkaniu - gdy jedynym powodem, dla
którego Tim tam się znalazł, było powiedzenie jej, że więcej się już nie
spotkają, zapewnienie jej, że kocha Kari i tak już pozostanie? Każdą godzinę
oczekiwania w szpitalu wypełniało napięcie. Tim nie miał szans; gdy go tam
przywieziono, był już prawie martwy.
Jessie poruszyła małą rączką i uderzyła nią w ramię Kari.
- Tak kochanie. Mamusia jest tutaj. - Kari wpatrywała się w swoją
córeczkę, czując respekt przed tym maleńkim dzieckiem, które pomogło jej
przetrwać minione miesiące.
Wiedziała przecież, że lepiej nie rozpamiętywać okropnych wydarzeń
dotyczących śmierci Tima - ani nie pozwalać pamięci na zbyt długie
koczowanie na brzegach tego wszystkiego, co kiedyś łączyło ją z Ryanem
Taylorem. Jak zawsze gdy chodziło o Ryana, nie było odpowiedniego
momentu. Ryan przebywał obecnie w Nowym Jorku, gdzie trenował
21
RS
Giantsów, spełniając swoje odwieczne marzenie. A ona była tutaj, w
Bloomington - zrozpaczona wdowa, ucząca się bycia samotną matką.
Ale teraz, gdy Landon był w szpitalu, Kari nie mogła tego nie pamiętać. I
może tak właśnie miało być. Jeśli nie uporządkuje przeszłości i nie pozwoli,
aby zranione miejsca w jej sercu zostały wyleczone, nie będzie w stanie
normalnie żyć.
Zaskrzypiały drzwi wejściowe. Wszedł ojciec Kari. Przebiegł wzrokiem po
pokoju.
- Gdzie jest Ashley?
- Nie było jej w domu przez cały dzień. - Elizabeth wstała.
Kari przyglądała się rodzicom, gdy się obejmowali.
- Jak on się czuje?
Ojciec spuścił wzrok. Gdy spojrzał w górę, Kari dostrzegła jego zmęczenie.
- Może nie przeżyć nocy. Poziom jego tlenu wynosi...
Zanim ojciec przeszedł do szczegółów, usłyszeli otwierające się drzwi
wejściowe. Tym razem to była Ashley. Kari zauważyła zdziwienie malujące
się w jej oczach, gdy przystanęła i zobaczyła dom pełen ludzi.
Ona nie ma pojęcia co się wydarzyło - pomyślała Kari. Po czym bez chwili
wahania podążyła za modlitewnym natchnieniem, błąkającym się po jej
umyśle. Cokolwiek stanie się z Landonem - użyj tego Boże, proszę. Użyj
tego, aby Ashley mogła na nowo uwierzyć.
Ashley powoli zdjęła kurtkę.
- Co się tutaj dzieje? - Rozejrzała się po pokoju i zatrzymała wzrok na
zbolałej twarzy ojca.
Lukę przesunął się, balansując na brzegu sofy. Nawet zły, wciąż był
przystojny. Jak młody Robert Redford, tylko nieco wyższy. Od momentu gdy
Ashley wróciła z Paryża, nie miał o niej zbyt dobrego zdania.
- Miło, że wpadłaś.
Ashley odwróciła się szybko i spojrzała na Luke'a, jej twarz bardziej
wyrażała zaskoczenie niż złość.
- Co to miało oznaczać?
Elizabeth położyła dłoń na ramieniu Ashley.
- Spodziewaliśmy się ciebie już kilka godzin temu, kochanie. Martwiłam
się.
Przez moment usta Ashley pozostały otwarte.
- Mówiłam ci, że nie jestem pewna, kiedy wrócę.
- Tak - potwierdziła matka. - Ale powiedziałaś, że rozmowa zakończy się
około południa.
22
RS
- Zgoda, ale miałam kilka spraw do załatwienia. - Ashley wskazała na
innych zgromadzonych w pokoju. - Czy o to chodzi? Rodzaj ekipy
ratowniczej dla zwariowanej, nieodpowiedzialnej Ashley?
Ojciec odchrząknął i zrobił krok w przód, obejmując dłońmi ramiona
Ashley.
- Landon jest ranny. Został uwięziony podczas pożaru dzisiaj rano. - W
jego głosie słychać było wzruszenie. - Do jego płuc dostało się dużo dymu.
Nie mamy pewności... czy przeżyje.
Od momentu gdy były nastolatkami, Kari zastanawiała się nad uczuciami
Ashley dla Landona Blake'a. Biedny chłopak rok w rok chodził za Ashley,
ledwie co zyskując jej przyjaźń. Gdy wrócił do domu z college'u, nic się nie
zmieniło. Uparcie trwał przy uczuciach do niej, a ona równie stanowczo
unikała go. Za każdym razem gdy Kari pytała Ashley o jej uczucia dla
Landona, ona przeczyła ich istnieniu.
- Jest zbyt przewidywalny - mówiła. - Przewidywalny jak mama i tata.
Ale teraz, gdy usłyszała wiadomość, poczuła ból. Prawdziwe uczucia
Ashley były bardziej przejrzyste niż źródlana woda. Kochała go. Głęboki lęk i
rozpacz w jej oczach mówiły same za siebie. Przeczesała włosy palcami; jej
zdenerwowanie było widoczne.
- Sądziłam, że noszą maski tlenowe.
- Oddał ją małemu chłopcu. Uratował temu dziecku życie. Na moment
jakby ją sparaliżowało. Po czym, jakby wróciła jej świadomość, odwróciła się
gwałtownie.
- Muszę tam być. - Pośpiesznie narzuciła kurtkę. - Czy mogę go zobaczyć?
- Leży na OIOM-ie. Zadzwonię i powiem, żeby cię wpuścili. - Ojciec
pochylił się, żeby ją przytulić. - On cię potrzebuje, Ash.
W jej oczach lśniły łzy, gdy rozejrzała się po pokoju.
- Pomodlicie się za niego, prawda? - Przełknęła ciężko ślinę, trzęsły jej się
ręce. - On... bardzo kocha Boga. Bóg mu pomoże. Wiem, że tak. - Powiedz
Colebwi, że zobaczymy się później. - Zwróciła się do matki. - Zostanę tak
długo, jak mi pozwolą.
Elizabeth pokiwała głową.
- Zadzwoń do nas.
- Ashley... - Na twarzy ojca malował się poważny niepokój. - Pospiesz się,
kochanie. Proszę, pospiesz się.
23
RS
ROZDZIAŁ 4
Dopóki Ashley nie znalazła się w pokoju Landona, miała wrażenie, że jej
serce zostało uwięzione w gardle. Potem zaczęło jakby gwałtownie opadać.
Mnóstwo rurek biegło wzdłuż rąk Landona, maska prawie zakrywała jego
twarz. Nogi były podparte i zabandażowane, wyglądały na dwa razy grubsze.
Położono go na boku, aby uniknąć ucisku na poparzone plecy oraz uda.
Maszyna oddychała za niego miarowo, wtłaczając powietrze do płuc. Ashley
skrzywiła się na widok mechanicznie podnoszącej się i opadającej klatki
piersiowej. Leżał bez ruchu, pośród piknięć i szumu aparatury.
Zajęła krzesło, postawione przy łóżku, i wpatrywała się w niego.
Jak do tego doszło? W Bloomington nigdy nie było groźnych pożarów. Ani
razu Ashley nie pomyślała, że praca Landona może postawić go w obliczu
rzeczywistego niebezpieczeństwa, a co dopiero kosztować życie.
No, dalej, Landon. Obudź się.
Wpatrywała się w niego, jakby chcąc zmusić go do ruchu. Przez cały ten
czas, odkąd znała Landona, tylko dwa razy trzymała jego dłoń. Ostatni raz
było to wieki temu, na długo przed jej wyjazdem do Paryża. Ale teraz Ashley
czuła, że on potrzebuje jej dotyku tak bardzo, jak ona jego. Niepewnie
wyciągnęła rękę i objęła dłonią pozbawione życia palce jego prawej ręki.
Ostrożnie, aby nie przerwać infuzji dożylnej. Oczy szczypały ją od łez. Obraz
Landona rozmazywał się.
Podniosła się z krzesła, i zbliżyła twarz do jego twarzy. Jej głos prawie
ginął w łagodnym szumie aparatury utrzymującej go przy życiu.
- Zawsze myślałam, że jesteś zbyt ostrożny. - Pogładziła palcem jego dłoń.
- Wydajesz się szalony, teraz gdy na ciebie patrzę.
Odniosła wrażenie, że coś poruszyło się w nogach łóżka. Czyżby to stopa
Landona? Ashley spojrzała na palce stóp wystające spod koca. Minęła minuta,
potem dwie, i nic. Ojciec miał rację, Landon jest nieprzytomny. Jeśli nie
zacznie oddychać samodzielnie, jeśli poziom tlenu nie wzrośnie, może nie
przeżyć.
Co się stanie, jeśli umrze? I już nigdy nie usłyszy jego głosu ani śmiechu?
Przez całe swoje dorosłe życie wiedziała, że Landon ją kocha i czeka na nią,
nawet pomimo tego, że ona robiła wszystko, aby utrzymać pomiędzy nimi
dystans. Przypomniała sobie, jak przyszedł do domu jej rodziców, tydzień
przed jej wyjazdem do Paryża. Tamtej nocy, gdy się żegnali, przez chwilę
stali razem w jasnej poświacie księżyca.
24
RS
KAREN KINGSBURY I GARY SMALLEY Historia rodziny Baxterów 01 - Ocalenie 02 PAMIĘĆ
Naszym Drogim Rodzinom, które dostarczają nam niezwykłych wspomnień i niezliczonych chwil do zapamiętania, oraz Autorowi Życia, który, właśnie teraz, obdarza nas tym wszystkim. Od Autorów Wydarzenia powieści rozgrywają się głównie w Bloomington, wstanie Indiania. Niektóre z miejsc - na przykład Uniwersytet Stanu Indiana - istnieją naprawdę. Inne budynki, parki czy osiedla nie są niczym innym, jak tylko wytworem naszej wyobraźni. Mamy nadzieję, że Ci, którzy znają Bloomington oraz jego okolice, rozróżnią te dwie rzeczywistości. Akcja, która toczy się w Nowym Jorku, łączy w sobie prawdziwe wydarzenia oraz te stworzone przez wyobraźnię. Podziękowania Jesteśmy wdzięczni naszym rodzinom oraz całemu zespołowi, cudownie nas wspierającemu. Pragniemy podziękować także ludziom z wydawnictwa Tyndale za to, że podzielali nasze wizje oraz marzenia i pomogli nam powołać do życia serię Ocalenie. Specjalne podziękowania dla Rona Beersa, Kena Petersena i Lynn Vanderzalm za ich determinację, aby ta seria w pełni stała się tym, czym miała być, oraz dla Anne Christian Buchanan za jej niezależny wkład redakcyjny. Dziękujemy także naszemu agentowi Gregowi Johnsonowi z Alive Communications. Greg, jesteś budowniczym naszych marzeń oraz utalentowanym człowiekiem, który jest do dyspozycji Boga w każdym momencie. Bez Ciebie to wszystko by się nie zaczęło. Tysiąckrotne dzięki. Szczególne podziękowania kierujemy dla dzielnych mężczyzn i kobiet z FDNY oraz NYPD, oraz niezliczonych woluntariuszy, którzy odpowiadali na pytania dotyczące Strefy Zero i pomogli nam nadać wiarygodności naszej hi- storii. Cierpimy razem z wami. Modlimy się razem z wami. Zawsze będziemy. Wreszcie dziękujemy Sherri Reed za umożliwienie nam spędzenia mnóstwa czasu z pacjentami cierpiącymi na chorobę Alzheimera oraz otwarcie przed nami świata badań oraz teorii, o którym kiedyś nie mieliśmy pojęcia. Czas, jaki spędziliśmy z tymi ludźmi, odmienił nas na zawsze. Dzię- kujemy za Twoje życzliwe serce i Twój niesamowity dar dla zapomnianych, którzy żyją wśród nas. Modlimy się, aby ta książka rzuciła światło na trudy i sprawy, z którymi zmagają się ludzie starsi - a szczególnie ci, którzy cierpią na chorobę Alzheimera. 1 RS
ROZDZIAŁ 1 Doktor John Baxtrr otrzymał wiadomość o pożarze po południu, gdy pojawił się w szpitalu Św. Anny. Właśnie wracał z obchodu, gdy zatrzymała go pielęgniarka z oddziału ratunkowego. Na jej twarzy malowało się przerażenie. - Proszę być w pobliżu; możemy pana potrzebować. Płonie kompleks mieszkaniowy. Kilka rodzin jest uwięzionych wewnątrz. Są przynajmniej dwie śmiertelne ofiary. A nam brakuje już personelu. John poczuł przypływ adrenaliny, który nadchodził, gdy udzielał pomocy ofiarom katastrof. Na oddział ratunkowy wpadał tylko okazyjnie - w lecie, gdy nie miał wykładów, lub w przypadku katastrof, które wymagały obecności dodatkowego personelu. Rozgorączkowanie, które towarzyszyło mu w kontakcie z medycyną ratunkową, zawsze było takie samo. Szybkie i nieokiełznanie. John zerknął na przygotowania innych, potem zwrócił się do pielęgniarki. - Co się stało? - Syreny wyły już w całym Bloomington. Pielęgniarka pokręciła głową. - Nikt dokładnie nie wie. Wciąż próbują opanować ogień. Stracili kontakt z dwoma strażakami - zamilkła na chwilę. - Wszyscy obawiają się najgorszego. Strażacy? Poczuł serce w gardle. Podążył za pielęgniarką tam, gdzie ożywiony personel przygotowywał się na przyjęcie pierwszej ofiary. - Czy są znane ich nazwiska? Tych zaginionych mężczyzn? Pielęgniarka przystanęła i odwróciła się. - Z wozu 211. Jak dotąd, to wszystko co wiemy. John poczuł, że krew odpływa mu z twarzy. Gdy zapadła cisza, zaczął modlić się żarliwie. Modlił się za ludzi walczących z ogniem i za uwięzione rodziny oraz za zaginionych mężczyzn z wozu 211. Widział ich zagubionych w piekle żywiołu, ryzykujących własnym życie, aby ocalić matki, ojców i dzieci. Wyobrażał ich sobie zasypanych pod płonącymi zgliszczami, zupełnie pozbawionych łączności z komendantem. Po czym zaczął w sposób szczególny modlić się za jednego z mężczyzn z wozu 211. Przystojnego młodego człowieka, który kochał jego średnią córkę, Ashley, od chwili gdy byli jeszcze nastolatkami. Pieniądze się już skończyły. 2 RS
To było główny powód, dla którego Ashley w ten piękny letni poranek wyszła z domu i rozglądała się za pracą. Błękit nieba i kwitnące kwiaty sprawiały, iż dzień był idealny na malowanie. Zobowiązania finansowe, związane z jej wypadkiem samochodowym sprzed czterech lat, były już prawie uregulowane, a ponieważ zapłaciła za dom gotówką, ona i mały Cole potrzebowali pieniędzy, przynajmniej do chwili, gdy jej obrazy nie zaczną się sprzedawać. Ashley westchnęła, przeczesała ręką krótko obcięte czarne włosy. Po raz kolejny przeczytała ogłoszenie w gazecie: „Pracownik socjalny dla grupy dorosłych z domu opieki. Preferowane przygotowanie medyczne. Pensja oraz dodatki". Wygląda i brzmi tak samo przyziemnie, ale to może być praca, której właśnie szuka. Sprawdzali już z ojcem i dowiedzieli się, że płaca dla opiekunki społecznej graniczy z minimalną pensją. Będzie pracowała głównie z pacjentami z Alzheimerem - ludźmi z demencją lub innymi chorobami powiązanymi w wiekiem, z osobami, które nie są w stanie przetrwać samo- dzielnie. Będzie się zajmować pomarszczonymi ciałami, ocierać owłosione brody i najprawdopodobniej zmieniać pieluchy. Niezbyt prestiżowe zajęcie. Ale Ashley to nie przeszkadzało. Potrzebowała tej pracy. Od powrotu z Paryża, wszystko w jej życiu uległo zmianie. Miała dopiero dwadzieścia pięć lat, ale czuła się dużo starsza, znużona i cyniczna. Rzadko się uśmiechała i nie potrafiła być dla Cole'a taką matką, jakiej on potrzebował. Pomimo spojrzeń, które przyciągała, czuła się stara i zużyta - a nawet brzydka. Pobyt w Paryżu częściowo wpłynął na to, kim się stała. Jednak w większości przyczyniły się do tego wszystkie wybory, których dokonała. Ucieczka spod wpływu rodziców, ich męczącej religii oraz prób zrobienia z niej kobiety, jaką nigdy nie będzie. A także ucieczka od Landona Blake'a - jego subtelnych, ale wytrwałych zalotów oraz życia do przewidzenia, które mogłoby stać się jej udziałem, gdyby się w nim zakochała. Jakikolwiek był to powód, była świadoma, że w przeciągu czterech ostatnich lat, odkąd wróciła do domu z Europy, w jej sercu zaszło coś tragicznego. Stało się lodowate - nawet bardziej lodowate niż wiatr wiejący w połowie stycznia w Bloomington, w Indianie. A to z kolei wpłynęło na jej jedyną prawdziwą pasję - na jej talent do malowania. Wciąż nad nim pracowała, zapełniała płótna, ale minęły już lata, odkąd udało się jej namalować coś naprawdę niezwykłego. Ashley skręciła z South Walnut i zaczęła szukać adresu domu opieki. Praca ze starymi ludźmi, oprócz dopływu gotówki, zdoła być może powstrzymać 3 RS
chłód w jej wnętrzu, a może nawet roztopi lód, który nagromadził się przez lata i uwięził jej duszę. W stosunku do starszych ludzi odczuwała pewien rodzaj empatii i zrozumienia. Na swój sposób poruszali jej serce, dotykając miejsca, do którego nikt nie mógł dotrzeć. Przypomniała sobie jak tydzień temu jechała przez miasto i zauważyła dwie wiekowe kobiety - przygarbione, powykręcane staruszki, najprawdopodobniej po dziewięćdziesiątce - idące chodnikiem i trzymające się pod rękę. Szły bardzo powoli i ostrożnie, a gdy jedna zaczęła upadać, druga ją przytrzymała. Tego popołudnia Ashley zatrzymała się i obserwowała je z pewnej odległości, myśląc sobie, że stanowią doskonały temat dla jej następnego obrazu. Kim były i co już widziały w swoim długim życiu? Czy pamiętały tragedię „Titanica"? Czy straciły synów w II wojnie światowej, a może w jakiś sposób same brały w niej udział? Czy ludzie, których kochały, jeszcze żyli lub mieszkali na tyle blisko, żeby móc je odwiedzać? Czy były piękne i chodziły z jednego towarzyskiego spotkania na drugie, zostawiając za sobą przystojnych chłopców, którzy do nich wydzwaniali? Czy rozpaczają, że stały się niewidzialne - teraz, kiedy ludzie przestali je zauważać? Ashley obserwowała kobiety powoli zbliżające się do skrzyżowania, a gdy zmiana światła zastała je w połowie drogi, zamarła z przerażenia. Jakiś niecierpliwy kierowca położył rękę na klaksonie, trąbiąc ostro w rytmie staccato. Twarze kobiet przybrały nerwowy wyraz, potem wręcz rozpaczliwy. Przyspieszyły tempo, powłócząc nogami, tak że omal nie upadły. Gdy dotarły na drugą stronę, przystanęły, żeby złapać oddech, i znowu Ashley zaczęła się zastanawiać. Czy to wszystko co pozostało tym kobietom - wściekli kierowcy, zniecierpliwieni ich powolnymi krokami i fizyczną walką? Czy to było jedyne zainteresowanie, jakie wzbudziły owego dnia? Gdy pojawiły się te pytania, policzki Ashley zrobiły się wilgotne. Odchyliła zasłonę przeciwsłoneczną i wpatrywała się w swoje odbicie. Coś się z nią stało, coś, czego nie doświadczyła już od miesięcy. A nawet lat. Płakała. I wtedy zdała sobie sprawę z głębi swojego problemu. Zrozumiała, że jej przeżycia uczyniły ją cyniczną. I jeśli kiedykolwiek jeszcze ma stworzyć niezapomniane dzieło, potrzebuje czegoś więcej niż płótna i pędzla. Potrzebuje serca, czułego i złamanego, zdolnego odczuwać to, o czym zapomniała już dawno temu. 4 RS
Owego popołudnia, gdy obserwowała staruszki, przyszła jej do głowy pewna myśl. Być może zatrzymała się zupełnie nieświadomie, pragnąc odzyskać łagodność, która w niej obumarła. Jeśli chce zmienić serce, może jedyne, czego potrzebuje, to spędzić trochę czasu ze starymi ludźmi. Dlatego to ogłoszenie w porannej gazecie tak ją zainteresowało. Jechała powoli, przyglądając się adresom na domach, aż wreszcie znalazła ten jeden, którego szukała. Rozmowa kwalifikacyjna odbędzie się za pięć minut. Podjechała na podjazd i uważnie obejrzała budynek od zewnątrz. „Sunset Hills. Dom opieki dla osób starszych", głosił napis. Budynek w przeważającej części zbudowano z cegły, gdzieniegdzie ocieplono niewielkimi fragmentami beżowego sidingu. Pokrywał go stary i zapadający się dach. Łata trawy z przodu była starannie przystrzyżona, ocieniona z boku przez dwa młode klony. Różane krzewy, pnące się przed dużym panoramicznym oknem, na prawo od drzwi, walczyły, aby wydać kilka czerwonych i żółtych kwiatów. Żylasta, siwowłosa kobieta z obwisłą skórą przyglądała się jej przez zakurzoną szybę, zalęknionymi i pozbawionymi wyrazu oczami. Ashley wzięła głęboki wdech i jeszcze raz zlustrowała otoczenie wzrokiem. Wyglądało wystarczająco przyjemnie. Rodzaj obiektu, który nie przyciągał uwagi, ale dobrze spełniał swój cel. Jak jej ojciec zwykł nazywać domy takie jak ten? Zastanawiała się przez chwilę i przypomniała sobie. Poczekalnie do nieba. W oddali wyły syreny, całe mnóstwo. Syreny zazwyczaj oznaczały jedno: to będzie ciężki dzień dla jej ojca. Być może również dla Landona Blake'a. Zapomniała o odgłosach i spojrzała w lusterko. Nawet dostrzegła bliźniacze podobieństwo pomiędzy nią i Kari, jej starszą siostrą. Były prawie identyczne, z wyjątkiem oczu - Kari były intensywnie brązowe, a jej niebieskie. Ale tutaj podobieństwo się kończyło. Kari była dobra, czysta i stoicko spokojna, nawet teraz - pięć miesięcy po śmierci męża, z dwumiesięcznym dzieckiem, którym musiała zajmować się sama - Kari z łatwością znajdowała powód, żeby się uśmiechnąć, ufać temu co najlepsze w życiu i w miłości. I oczywiście Bogu. Zawsze Bogu. Ashley zagryzła wargi i otworzyła drzwi samochodu. Jej determinacja zmieszała się z wilgotnym letnim powietrzem, gdy chwyciła torebkę i udała się do wejścia. Każdemu jej krokowi towarzyszyły powracające myśli o 5 RS
napotkanych dwóch staruszkach. Jak ona by się czuła w ich sytuacji - sa- motna, odizolowana i zapomniana? Gdy zbliżała się do drzwi wejściowych, zaświtała jej w głowie pewna myśl. Nagle stało się jasne, dlaczego staruszki były w stanie rozgrzać zamarznięte zakamarki jej serca. Była do nich podobna. Nie było drogi wyjścia. Landon Blake został uwięziony na drugim piętrze, gdzieś pośrodku palącego się kompleksu mieszkaniowego. Wokół szalały płonące ściany ognia. Po raz pierwszy, odkąd został strażakiem, zgubił wyjście. Wszystkie drzwi i okna były obramowane ogniem. Jego partner musiał być gdzieś w pobliżu. Rozdzielili się, żeby szybciej przeszukać pokoje. Teraz, kiedy płomienie stały się tak intensywne, nie był pewien, czy zdołają odnaleźć się na czas. Wyciągnął radio z kieszeni wierzchniej kurtki i umieścił je obok maski tlenowej. Odkręcił zawór, żeby jego słowa były zrozumiałe. - Pomocy... pomocy. Przyłożył radio do ucha i nasłuchiwał, ale jedyną odpowiedzią były jakieś trzaski. Minęło jeszcze kilka sekund i w odbiorniku usłyszał głos komendanta. - Aspirancie Blake, proszę podać swoje położenie. W sercu Landona rozbłysła iskra nadziei. Ponownie umieścił radio przy zaworze swojej maski. - Melduje się aspirant Blake, potrzebuję pomocy. Nie mogę znaleźć drogi do wyjścia. Cisza i znowu. - Aspirancie Blake, podajcie swoje położenie. Landon poczuł skurcz żołądka. - Jestem na drugim piętrze, komendancie. Czy mnie słyszycie? - Aspirancie Blake, mówi komendant. Proszę natychmiast podać swoje położenie. Krótka chwila wahania, po czym ton głosu komendanta stał się naglący. - GSR, wchodzicie do budynku, teraz! Zgłoście się na drugie piętro. Powtarzam, GSR, zgłoście się na drugie piętro. GSR? Landon starał się oddychać normalnie. GSR to Grupa Szybkiego Reagowania, dwóch strażaków, którzy czekają w pogotowiu na wprowadzenie do akcji, gdy ktoś z wozu zaginie .w ogniu. Rozkaz mógł oznaczać tylko jedno: jego radio nie działa a komendant nie ma pojęcia, że rozdzielili się partnerami ani gdzie rozpocząć poszukiwania. 6 RS
Idąc zadymionym korytarzem, Landon usłyszał, że radio znowu się odzywa. Trzymał je przy uchu. - Stan alarmu. Mamy dwóch ludzi uwięzionych na drugim piętrze, ich radia nie działają. Posiłki są już w drodze, ale w tej chwili potrzebuję wszystkich z budynku. Zbieramy się. A więc miał rację. Radio nie działa. Drogi Boże, pomóż nam... Landon odparł falę strachu. Uczono go, że w takich sytuacjach ma szybko przeszukać pokoje a potem znaleźć drogę odwrotu. Wybrać najbardziej odpowiednie miejsce ucieczki, przedzierając się przez płonące belki i potłuczone szkła. Ma zrobić wszystko, żeby wydostać się z budynku. Ale on wrócił do budynku tylko z jednego powodu: żeby w jednym z mieszkań odszukać pięcioletniego chłopca. Znajdzie dziecko - martwe lub żywe - i wyniesie je. Obiecał to jego odchodzącej od zmysłów matce i nie zamierzał złamać obietnicy. Dym był coraz gęstszy, widoczność spadła prawie do zera. Landon upadł na kolana i zaczął się czołgać po podłodze. Wokół niego huczały płomienie, napełniając jego zmysły żarem i dymem. Nie myśl o popsutym radiu. Za chwilę cię znajdą. Pomoc jest już w drodze. Proszę, Boże. Wciąż miał przy sobie osobisty system bezpieczeństwa, pudełko, które wyśle wysokie dźwięki, w momencie gdyby przestał się poruszać. Jeśli ten sygnał zadziała, istnieje całkiem spora szansa, że go zlokalizują. Ale wtedy muszą działać bardzo szybko. Jeśli będą czekać, belki z sufitu zaczną spadać. A wtedy... Landon, zmrużywszy powieki, próbował coś dostrzec przez dym; jego ciało opadało z sił pod naporem straszliwego gorąca i ciężkiego sprzętu. Boże pomóż mi. - Przeczołgał się przez płonące drzwi do przedpokoju. - Potrzebuję cudu. Pokaż mi chłopca. Dostrzegł przed sobą coś upadającego na podłogę - coś małego, jakaś płytka sufitowa lub zwisający kawałek ściany. Lub małe dziecko. Landon ruszył do przodu chwiejnym krokiem i wtedy, przy bieliźniarce, znalazł chłopca. Przekręcił go na plecy. Przyłożył dłoń do jego klatki piersiowej i poczuł delikatne falowanie. Dziecko żyło! Gwałtownym ruchem ściągnął z twarzy maskę i położył ją na chłopcu. Przełączył ją na tryb pracy z dodatnim ciśnieniem i skierował strumień powietrza na twarz dziecka. Gdy zaczął się pożar, chłopiec musiał ukryć się w bieliźniarce, a teraz obydwaj znajdowali się w pułapce. Landon kasłał i starał się oddychać w kurtkę, gdy gryzący dym zaczął atakować jego płuca. Wtedy usłyszał dookoła siebie miażdżące odgłosy i spojrzał do góry. 7 RS
Nie, Boże, nie teraz. Zaczęły spadać płonące części sufitu! Zawisł nad chłopcem, używając swojego ciała jako tarczy. Dzieliły go centymetry od twarzy chłopca; uderzyło go pewne podobieństwo. Chłopiec wyglądał jako nieco starsza wersja Colea, syna Ashley. - Trzymaj się kolego! - Landon przekrzykiwał huk ognia. Na chwilę zdjął chłopcu maskę, zatkał mu nos i sam wciągnął kolejny, cenny haust powietrza. Po czym niezwłocznie umieścił maskę na twarzy dziecka. - Już po nas idą. Usłyszał odgłos pękania, tak głośny i gwałtowny, że aż cały pokój się zatrząsł. Zanim się poruszył, z dachu spadła belka i uderzyła go w nogi, od tyłu. Poczuł, że głęboko, w jego prawym udzie, coś pękło, a w całym ciele eksplodował rozrywający ból. Rusz się - nakazywał samemu sobie. Naprężał się i wysilał, próbując odsunąć belkę z nóg. Jednakże bez względu na to, jak bardzo się starał, nie mógł się uwolnić. Płonące drewno przygwoździło jego nogi. - Boże! - Ból narastał. Landon odchylił głowę do tyłu i zacisnął zęby. - Pomóż nam! Walczył, żeby zachować przytomność, gdy zniżył się jeszcze raz nad chłopcem. Na szkoleniach uczono go, żeby ograniczać oddychanie do minimum, ale jego płuca wołały o powietrze; wziął głęboki wdech. Dym dławił go, napełniając jego ciało trującymi oparami i gazami, które zabiją go za kilka minut - jeśli wcześniej nie pogrzebią go spadające gruzy. Jego pojemnik z tlenem był wypełniony do połowy, więc chłopiec powinien oddychać bez problemu - tak długo, jak Landon będzie na tyle przytomny, aby oddychać razem z nim. Żar był przytłaczający. Osłona na jego hełmie zaczynała się topić w temperaturze 350 stopni - sygnał dla strażaka, że sytuacja stała się niebezpieczna. Spojrzał w górę i tuż nad czołem zobaczył skapujące krople plastiku. To koniec. Nie ma ucieczki. Czuł, że zaczyna gasnąć, zasypia. Jeszcze raz sięgnął po maskę, wciągnął w płuca haust powietrza, po czym nałożył szczelnie maskę na twarz chłopca. - Nie pozwól mi zasnąć, Boże... proszę. - Chciał to powiedzieć głośniej, ale usta odmówiły mu posłuszeństwa. Stopniowo ból oraz hałas i gorąco zaczęły zanikać. Umieram - pomyślał. - Obydwaj umrzemy. 8 RS
Podświadomie pomyślał o rzeczach, które straci. Bycie mężem, a potem ojcem. Starzenie się przy ukochanej kobiecie, stanie u jej boku przez lata, przyglądanie się, jak dorastają dzieci. Wróciły wspomnienia, słodkie i jasne. Matka, marszcząca brwi, gdy po raz pierwszy dowiedziała się o jego zamiarze zostania strażakiem. - Martwię się o ciebie, Landon. Uważaj na siebie. Uśmiechnął się i pocałował ją w czoło. - Bóg chce, żebym został strażakiem, mamo. Będzie się o mnie troszczył. Poza tym On zna liczbę moich dni. Czy nie tak zawsze mówiłaś? Wspomnienia uleciały, gdy dym znowu wdarł się do gardła Landona. Jego umysł ogarniało emocjonalne odrętwienie, przytłaczał go wszechogarniający smutek. Wstrzymał oddech, dym dławił tlące się w nim życie. Nie miał już siły na wyduszenie z siebie choćby pojedynczego kaszlu, ani na zaczerpnięcie czystego powietrza. Więc to koniec, Boże. To koniec. Nieuchronnie zbliżająca się śmierć napełniła go nie strachem, ale zaprawionym kroplą goryczy pokojem. Zawsze wiedział o ryzyku związanym z byciem strażakiem. Przyjmował je chętnie każdego dnia, gdy sięgał po swój mundur. Jeśli ten ogień oznacza, że nadeszła jego chwila, nie żałuje niczego. Z wyjątkiem jednej rzeczy. Nie miał okazji pożegnać się z Ashley Baxter. 9 RS
ROZDZIAŁ 2 W środku unosił. się zapach uryny i naftaliny. Ashley ostrożnie zamknęła za sobą drzwi i rozejrzała się dookoła. Drzwi wejściowe prowadziły bezpośrednio do dużego salonu, w którym były ustawione cztery wypłowiałe fotele z regulowanymi oparciami. Trzy z nich były zajęte przez skurczone siwowłose staruszki. W domu było ciepło - za ciepło - ale każda z kobiet była schowana pod przynajmniej jednym ręcznie robionym pledem. Ashley dostrzegła w rogu pomieszczenia stary odbiornik telewizyjny. Relikwia, jak wszystko inne - pomyślała. Z pokrytych materiałem głośników wydobywał się jakiś tandetny dialog z porannego talk show. Na telewizorze stał tani odtwarzacz wideo, obok niego kilka zdezelowanych opakowań na kasety. Tylko jedna pensjonariuszka nie spała. Na odgłos kroków, Ashley odwróciła się i zobaczyła szczupłą kobietę ze skromnie uczesanymi siwymi włosami, krzątającą się za rogiem. - Ashley Baxter? Ashley wyprostowała się i przesłała uśmiech. - ak. - Jestem Lu. - Kobieta wyciągnęła dłoń. Nad jej górną wargą zaznaczały się kropelki potu, nie mogła złapać tchu, tak jakby biegała od rana z jednego końca domu do drugiego. Kącki ust Lu uniosły się, zatrzymując się w półuśmiechu. - Jestem właścicielką. Rozmawiałyśmy przez telefon. - Zmierzyła Ashley wzrokiem, obejmując jej ciemne dżinsy, kurtkę i jasną apaszkę. - Jesteś na czas. To mi się podoba. - Odwróciła się i gestem ręki zaprosiła Ashley, aby poszła za nią długim korytarzem. - To trzeci wakat w tym roku - westchnęła. Weszły do biura na tyle domu. Tęga kobieta po czterdziestce wylewała się z pomarańczowego winylowego krzesła. - To Belinda. Jest kierownikiem biura. - Przedstawiając ją, Lu nie zatrzymała się, ale szła w kierunku małego biurka, wykonanego ze sprasowanego drewna. Jego blat był zarzucony dokumentami o przeróżnych rozmiarach i kolorach. Belinda miała na sobie spodnie z elastycznej dzianiny i podkoszulkę z napisem „Nawet nie podchodź!" Skrzyżowała ręce i rzuciła Lu gniewne spojrzenie. - Twoje ogłoszenie powinno brzmieć „Żadnych ślicznotek". Ashley zajęła jedyne wolne krzesło i spojrzała na koszulkę 10 RS
Belindy. Ostatecznie może to nie był wcale taki zły pomysł. - Och, przestań. - Lu zaśmiała się. - Daj jej szansę. - Ślicznotki nie są wieczne. - Belinda uśmiechnęła się złośliwie w kierunku Ashley. - Za dużo liftingu. - Z jej gardła wydobył się szyderczy śmiech. - Przebrnijmy przez to. - Przepraszam. - Ashley zaczęła wstawać. - Może powinnam wyjść. - Nonsens. - Lu zaczęła machać rękoma w powietrzu, jakby chciała przegonić rój pszczół. - Nie przejmuj się Belinda. Ona potrzebuje wakacji. Potrzebuje czegoś więcej - pomyślała Ashley. Ale nie powiedziała ani słowa i usiadła nieco sztywno na krześle. Lu wyjęła z szuflady okulary dwuogniskowe i umieściła je nisko na swoim nosie. Po czym przeszukała papiery i znalazła podanie Ashley. - Hm. - Przebiegła je wzrokiem. - Żadnego doświadczenia. - Nie, proszę pani. - Ashley odwróciła wzrok od Belindy. Rozmowa ze złej stawała się coraz gorsza. Nie mogła wyobrazić sobie pracy z tak żałosną kobietą, jak Belinda. Nic dziwnego, że mieli problemy z utrzymaniem personelu. - Czy rozumiesz swoje obowiązki? - Lu wręczyła Ashley wydrukowaną listę. - Pacjenci z Alzheimerem często żyją złudzeniami. W Sunset Hills naszym zadaniem jest dawać im oparcie. Innymi słowy, robimy wszystko, co możemy, aby żyli tu i teraz. Ashley przejrzała listę wskazówek i sugestii dotyczących pracy z pacjentami z Alzheimerem: Używaj prostych zdań. Przypominaj im, gdzie się znajdują i kim są. Pytaj, czy mają potrzebę skorzystać z łazienki. Zasugeruj drzemkę w ciągu dnia jeśli są... - Jesteś?... - Lu skierowała wzrok na Ashley - ...malarką, prawda? Lista opadła na kolana Ashley. Jej cierpliwość była na wyczerpaniu. - Jestem artystką - zawahała się. - Właściwie, to na razie jest to rodzaj hobby. Belinda zachichotała. - Ona chce powiedzieć, że malowaniem nie zapłaci rachunków. - Zaraz, chwileczkę. - Ashley rzuciła ociężałej kobiecie ostre spojrzenie. Nie ma sensu być grzeczną. Skoro nic ma z tej pracy nie wyjść, dla wszystkich będzie lepiej, gdy zrzucą maski. - Pani prowadzi ten dom, czy tak? - Już od dziesięciu lat - Belinda uniosła głowę. Ashley spojrzała na Lu. - Ta pani nie chce ze mną pracować. Tracimy czas. - To nie zależy od niej. - Lu spiorunowała Belindę wzrokiem. - Ja zajmuję się zatrudnianiem. 11 RS
- Przepraszam - wtrąciła Belinda. Skrzyżowała ręce i uniosła brwi. - Ludzie przychodzą tutaj, myśląc, że całymi dniami będą piec ciasteczka i oglądać z babciami opery mydlane. To nie tak. - Rzuciła Ashley lekceważące spojrze- nie. - Ślicznotki powinny znać prawdę; to wszystko. Ashley, nie odrywając oczu od Belindy, powoli wstała z krzesła. Po czym bez mrugnięcia okiem położyła się na podłodze i wykonała trzydzieści solidnych pompek. Kątem oka widziała Lu zerkającą na Belindę. Tęga kobieta ze zdumieniem gapiła się na Ashley, jej dolna szczęka opadła. Gdy Ashley skończyła, otarła ręce z kurzu, wycierając je o dżinsy, i znowu usiadła na krześle. Nie po raz pierwszy jej codzienny poranny trening opłacił się. - Niektóre z nas, ślicznotek - wcale nie oddychała z trudem - są silniejsze niż wyglądają. Belinda nic nie powiedziała, ale Lu wzięła podanie Ashley i położyła je na biurku. - Kiedy zaczynasz? Fala zdenerwowania przetoczyła się przez żyły Ashley. Zwróciła się do Lu: - Nie powiedziałam, że wezmę tę pracę. - Świetnie. - Lu rzuciła swojej kierowniczce kolejne spojrzenie pełne pogardy. - Przemyśl to jeszcze, i daj mi znać jutro. Potrzebuję cię pięć razy w tygodniu, od siódmej do trzeciej. Lu potrząsnęła dłonią Ashley i przeprosiła ją. Zanim Ashley wyszła, Belinda odchrząknęła. - Posłuchaj, ja... przepraszam. Wczoraj kogoś potrzebowaliśmy, i... no cóż, pomyślałam sobie, że nie dasz rady. - Wzruszyła ramionami. - Być może się mylę. Wspomnienie kolejnych razów, gdy Ashley się nie sprawdziła, krzyczało w niej. Miała ochotę splunąć na kobietę 1 powiedzieć jej, co zrobi z jej przeprosinami. Uspokój się, Ashley... zachowaj spokój. Zacisnęła wargi i wypuściła powietrze przez nos. - Proszę się tym nie przejmować. Ashley opuściła pokój, nie żegnając się. Gdy była już w połowie drogi do wyjścia, z jednego foteli ktoś zawołał do niej zachrypniętym głosem: - Kochanie? Wychodzisz? Ashley zatrzymała się i spojrzała za siebie. Jedna z siwowłosych staruszek siedziała wyprostowana w swoim fotelu, uśmiechając się do niej i zapraszając 12 RS
ją, żeby podeszła bliżej. Powrócił szyderczy wyraz twarzy Belindy, Ashley zawahała się. Muszę się stąd wynieść. Przeszła przez pokój i stanęła przed staruszką. - Tak. - Kąciki ust Ashley uniosły się w delikatnym uśmiechu. - Wychodzę. Kobieta wyciągnęła rękę i dotknęła dłoni Ashley. Delikatnie, z siłą zapożyczoną jeszcze z dawnych lat, przyciągnęła ją bliżej. Skóra na jej twarzy była przezroczysta, delikatnie zebrana w zmarszczki. Jej oczy były zamglone ze starości, ale w jej spojrzeniu była jakaś głębia. - Dziękuję, że się zatrzymałaś, kochanie. Powinnyśmy się jeszcze kiedyś spotkać. - Słowa te odbiły się niesamowitym echem w sercu Ashley. - Tak. - Pogładziła kciukiem pomarszczoną dłoń staruszki. - Tak, powinnyśmy. - Nazywam się Irvel. - Miło mi Irvel. Jestem Ashley. - Mój Boże. - Irvel wpatrywała się w nią i podniosła drżącą dłoń w kierunku jej twarzy. Z delikatnością muskającego piórka przeciągnęła palcami po kosmyku włosów Ashley. - Masz prześliczne włosy. Czy ktoś już ci to powiedział? Ashley uśmiechnęła się. - Nie ostatnio. - Tak, no cóż. - Irvel wytężyła wzrok, żeby spojrzeć za Ashley, przez okno. - Hank łowi ryby. Może się zjawić w każdej chwili. - Hank? - Mój mąż. - Irvel przywołała uśmiech na swoje zmęczone usta. - Przyprowadził mnie tutaj na herbatkę. Miętową herbatkę. - Puściła do Ashley oko. - Uwielbia łowić z chłopakami. Gdy wróci, opowie nam mnóstwo ciekawych historyjek. Ashley przyklęknęła, starając się ukryć swoje zmieszanie. - Naprawdę? - Spóźnia się bardziej niż zwykle. - Lęk przysłonił twarz Irvel niczym welon. - Nie sądzisz chyba, że wpadł w jakieś tarapaty, prawda? - Nie, jeszcze jest wcześnie. Kiedy zazwyczaj... Zza rogu wyszła Belinda i położyła dłoń na kolanie Irvel. - Irvel, znowu opowiadasz te historyjki? Te słowa zmroziły krew w żyłach Ashley. Ton głosu Belindy nie był ostry czy niemiły. Był protekcjonalny, jak gdyby ona była rodzicem, a Irvel zagubionym dzieckiem. 13 RS
Zanim Ashley zdołała obronić staruszkę, z gardła Irvel wyrwał się nerwowy, zdławiony śmiech - Rozmawiałyśmy tylko o Hanku. - Kąciki jej ust wróciły na miejsce. - On... spóźnia się bardziej niż zwykle. Belinda opuściła podbródek i uniosła brwi. Poklepała Ir-vel po plecach. - Czas na drzemkę, babciu. Ashley czuła napinające się mięśnie szczęki. - Nie wygląda na zmęczoną. - Po chwili ponownie przeniosła wzrok z Belindy na Irvel. - Miło nam się rozmawiało, prawda? - Tak. - Irvel poklepała dłoń Ashley. Jej twarz przybrała spokojniejszy wyraz, wyglądała na wdzięczną, mając w Ashley sojusznika. - Rozmawiałyśmy o przygodach Hanka, prawda? - Dokładnie. - Ashley przekrzywiła głowę i uśmiechnęła się do staruszki. Jakimś sposobem, w ciągu tych kilku minut nawiązały ze sobą więź, rodzaj bliskości, który Ashley miała nadzieję odnaleźć także w relacjach z innymi kobietami, jeśli podejmie tę pracę. Ashley rzuciła Belindzie ostrzegawcze spojrzenie, ale zachowała spokojny ton głosu. - Chcę dowiedzieć się wszystkiego o Hanku. - W porządku... - Belinda sapnęła i przewróciła oczami, w sposób nie do końca złośliwy. Po czym pochyliła twarz, tak że dzieliły ją centymetry od Irvel. - Hank umarł piętnaście lata temu, Irvel. Pamiętasz? Serce Ashley zamarło. Hank nie żyje? Powróciła jej świadomość. Oczywiście. To była pacjentka z Alzheimerem. Chciała krzyczeć. Zrobiłaby wszystko, żeby osłonić tę drogą staruszkę przed okrutnym przypomnieniem Belindy. - Nie. Nie... to nieprawda. - Przerażenie wypełniło oczy Irvel i zaczęła potrząsać głową, krótkimi, nerwowymi ruchami. - Hank łowi ryby. Powiedział mi to dzisiaj rano. Przed herbatą. Oczy Belindy rozszerzyły się, jej głos przybrał zmęczony i lekko sarkastyczny ton, tak jak gdyby przeprowadzały tę konwersację każdego poranka. - Nie ma żadnej herbaty, Irvel. Mieszkasz w domu opieki, a Hank nie żyje od piętnastu lat. Do pustoszących emocji, malujących się na twarzy Irvel, dołączyła panika. - Ale... - spojrzała na Ashley, rozpaczliwie szukając pomocy - ...moja przyjaciółka i ja piłyśmy razem herbatę. Gdy Hank łowi, zawsze zabiera mnie na herbatę do przyjaciół. - Jej oczy błagały Ashley. - Czyż nie tak, kochanie? 14 RS
Ashley przeniosła wzrok na Belindę, powróciły do niej słowa Lu: „Robimy wszystko, co możemy, aby żyli tu i teraz". Wzrok Belindy nakazywał jej, aby udzieliła staruszce możliwej do przyjęcia odpowiedzi. Ashley spojrzała na Irvel. - Herbatka była cudowna. Musimy się znowu spotkać. - Tak. - Do oczu Irvel napłynął spokój, łagodząc zmarszczki na jej czole. - Byłoby wspaniale. - No cóż. - Belinda, wydała stłumiony, pusty śmiech, i odeszła w kierunku kuchni. - Kochanie, czy ktoś ci już mówił, że masz przepiękne włosy? Krótkie, ale i tak śliczne. - Dziękuję, Irvel. - Ashley uścisnęła delikatnie dłoń kobiety. - Teraz, jeśli mi wybaczysz, mam kilka spraw do załatwienia. Irvel usadowiła się wygodnie w fotelu i pokiwała głową, wpatrując się w Ashley. Na jej twarzy pojawił się łagodny uśmiech zadowolenia. Wyglądało na to, że Ashley dodała jej sił. - Wszystko się ułoży, prawda? - Tak, Irvel. - Ashley spojrzała głęboko w zamglone oczy kobiety, docierając do jej duszy, ukrytej za nimi. - Wszystko będzie dobrze. Kompletnie odprężona Irvel skupiła swoją uwagę na telewizji. Wokół niej inne staruszki spały spokojnie. Gdy sytuacja się ustabilizowała, Ashley poszła do przylegającej kuchni i zastała tam Belindę, szorującą garnek. - Chciałabym porozmawiać. - Ashley wskazała na korytarz. Belinda przewróciła oczami, ale osuszyła dłonie ścierką do naczyń i podążyła za Ashley do miejsca, gdzie nie mogła ich usłyszeć Irvel oraz inne staruszki. - Gdzie jest Lu? - Ashley skrzyżowała ręce na piersiach. - Jest zajęta. - Belinda była obojętna, prawie niemiła. - Proszę powiedzieć jej, że chcę pracować. - Stara Irvel przemówiła do ciebie, co? - Twarz Belindy przybrała szyderczy wyraz. - Świetnie. Weź tę pracę. Ale nie przychodź tutaj taka napuszona, sądząc, że możesz ocalić Irvel. - Belinda opuściła podbródek, sarkastyczny ton zniknął. - Czasami życie jest trudne. Odczułam to, gdy porzucił mnie mąż. I co z tego, prawda? Powinnam o tym zapomnieć. Nie mam wystarczającego wykształcenia, więc pracuję tutaj. A to pech, prawda? Łamię sobie plecy każdego dnia, żeby zarobić na życie. Tak to wygląda. - Przerwała na chwilę, jej oczy spoważniały. - Słyszałaś o Vicodinie? 15 RS
Ashley potrząsnęła głową. Dlaczego Belinda o tym mówi? Żeby usprawiedliwić swoje wcześniejsze zachowanie? - Vicodin uśmierza ból. Biorę go co drugi dzień, żeby przetrwać. Oto, kochanie, co zrobiły mi te słodkie starsze panie. Wkładanie ich do wanny, sadzanie na krześle, podnoszenie ich z podłogi. To cię wreszcie zabije. - Złapała szybki oddech. - Więc nie myśl, że będziesz kimś w rodzaju wybawiciela. Stary Hank nie żyje. Takie jest życie. Im więcej rozumieją pacjenci, tym lepiej dla nas wszystkich. Właśnie dlatego Irvel i jej przyjaciółki muszą żyć w teraźniejszości. Tego oczekują ich rodziny, i to jest częścią naszego zadania. Jeśli to ci się nie podoba, może powinnaś pomyśleć o innym rodzaju pracy. Ashley mogła wymyślić dziesiątki mądrych odpowiedzi, ale odparła tylko: - Będę o tym pamiętać. Belinda cofnęła się. - Powiem Lu, żeby zadzwoniła do ciebie ze szczegółami. Gdy Belinda odwróciła się i poszła do kuchni, Ashley poczuła odprężenie. Zdała sobie sprawę, że tęga kobieta nie wzbudza już w niej złości. Współczuła jej. I gdzieś w głębi duszy - chociaż nie modliła się zbyt często - błagała Boga, żeby dzięki pacjentkom z Sunset Hills przypomniała sobie, co w życiu jest najważniejsze. Żeby przy nich jej serce nie stało się tak nieczułe, jak serce Belindy. Ale raczej, żeby obudziło się do życia. 16 RS
ROZDZIAŁ 3 Szanse Landona Blake'a na przeżycie były minimalne. Tuż przed południem przywieziono go na oddział ratunkowy. Jego długie, umięśnione ciało leżało bez ruchu na noszach. Był nieprzytomny, rozpoznano zatrucie tlenkiem węgla, złamanie nogi i poparzenie pleców. Cienki pasek ma- teriału, wzdłuż spodni od munduru, wtopił się w tylną część jego uda. John Baxter czekał na niego na ostrym dyżurze. - Boże pomóż nam - wyszeptał, gdy zobaczył poziom stężenia tlenu we krwi Landona. - Potrzebujemy cudu. Ratownicy medyczni, koledzy Landona, wwieźli go do pokoju zabiegowego i ostrożnie przenieśli na łóżko. Gdy John wydawał polecenia, personel medyczny pracował na pełnych obrotach. - Zdejmijcie mu mundur, ale bardzo ostrożnie. Aparat do terapii tlenowej był już gotowy. John wsunął maskę na twarz Landona. - Wytrzymaj jeszcze trochę. Nie poddawaj się. To było niespotykane, aby w obecnych czasach strażak doznał tak silnego zatrucia tlenkiem węgla. Przecież Landon musiał mieć przy sobie aparat tlenowy. Chyba że - z jakichś powodów - go nie użył. Do terapii włączono respirator, który miał oddychać za Landona, wtłaczając do jego płuc czyste i wilgotne powietrze wymieszane z lekami, tym samym usuwając dym oraz szkodliwe związki chemiczne. Jednakże uszkodzenia odniesione przy pożarach często były zbyt poważne, aby takie leczenie mogło przynieść w pełni pożądany efekt. Pierwsza godzina była krytyczna. Cyfry na monitorze świeciły na czerwono. W kilka minut po podłączeniu aparatury, poziom tlenu Landona wynosił siedemdziesiąt - ilość prawie niewystarczająca do przeżycia. Ratownicy zaintubowali go od razu, ale nawet teraz poziom tlenu był niebezpiecznie niski. Miał lekko poparzone gardło, jednak cudem testy krwi nie wykazywały ostrego zatrucia tlenkiem węgla. Młody wysoki ratownik medyczny podszedł do Johna i spojrzał na Landona. - Nie możemy go stracić, doktorze. Jest najlepszy w swojej jednostce. John spojrzał na ratownika i dostrzegł w jego twarzy strach. Ich oczy spotkały się na moment, po czym John z powrotem spojrzał na nieruchome ciało Landona. Skrzyżował ręce na piersiach. 17 RS
- Znam Landona Blake'a od czasu, gdy był jeszcze chłopcem. - John zacisnął usta, jego podbródek drżał. - Nie pozwolę mu odejść, nie teraz. Na moment zaległa cisza, ratownik zakasłał. -Jak się czuje chłopiec? Ten, którego przywieziono przed Landonem? - W porządku. - John zerknął na wskaźnik tlenu. Osiemdziesiąt dziewięć... osiemdziesiąt osiem... No dalej, Landon, oddychaj! - Dziecko doznało lekkiego zaczadzenia, ale niegroźnego. -John spojrzał na ratownika. - To zdumiewające, naprawdę. Przebywał w ogniu tak samo długo jak Landon. Taki dym zazwyczaj zabija najpierw dzieci. - A więc pan nie wie? John oparł się o łóżko Landona. - Nie wiem o czym? - To był Landon. To on założył chłopcu własny aparat tlenowy. Uratował mu życie. - Ratownik wciągnął powoli powietrze. - Gdy strażacy go znaleźli, był nieprzytomny, spoczywał na chłopcu niczym tarcza. Zakrył sobie usta koł- nierzem od kurtki. To prawdopodobnie uratowało mu życie. Jakimś sposobem, używając ciężaru własnej ręki, zdołał utrzymać maskę na twarzy chłopca. Świadomość spadła na Johna jak grom z jasnego nieba. Podczas gdy dziecko oddychało przez aparat tlenowy Landona, on wdychał dym - gęsty, trujący, śmiertelny dym. John ponownie zerknął na monitor. Dziewięćdziesiąt... osiemdziesiąt dziewięć... potrzebny jest cud. - A co z drugim strażakiem, tym który był uwięziony razem z Landonem? - Wyszedł z tego cało. - To dobrze. - John powoli pokiwał głową. - Następna godzina będzie decydująca. Ratownik przytaknął, zbyt wzruszony, żeby cokolwiek odpowiedzieć. Ujął dłoń Landona i ścisnął ją. - Oddychaj, stary. - Przełknął ciężko ślinę, jego podbródek drżał. - Potrzebujemy cię. Jeszcze długo po tym jak wyszedł ratownik, John stał u boku Landona, monitorując jego poziom tlenu i doglądając, aby zajęto się oparzeniami. Rany nie były aż tak groźne, jak początkowo przewidywał - były to przeważnie powierzchowne oparzenia. Ognioodporny materiał na spodniach od munduru musiał stopić się w ostatnich kilku sekundach. Oparzenia występowały na niewielkich partiach tylnej części ud oraz tuż przy dolnym odcinku kręgosłupa. Były do wyleczenia, bez potrzeby przeszczepu skóry. Konieczny był jednak zabieg operacyjny, aby nastawić złamanie, na szczęście nie było 18 RS
zbyt skomplikowane. Mogło być gorzej. Poza tym, to nie poparzenia ani złamana noga Landona martwiły Johna. Poważny problem stanowiły jego uszkodzone płuca. Pod koniec pierwszej godziny tlen wzrósł niewiele ponad dziewięćdziesiąt - nie był to poziom, którego oczekiwał John, ale był wyższy niż wcześniej. Najważniejsze, że Landon żył. Gdy tylko John mógł się na chwilę oderwać, zadzwonił do domu i opowiedział żonie, co się wydarzyło. - Och, John... nie. - Troska w głosie Elizabeth była taka, jakby ucierpiało jedno z ich dzieci. - Wyjdzie z tego, prawda? - Za wcześnie, żeby cokolwiek powiedzieć. - John chciał już wrócić do Landona.. - Powiesz Ashley, dobrze? Powinna o tym wiedzieć. Do tego momentu w szpitalu pojawili się już rodzice Landona, jego najbliższa rodzina oraz kilku strażaków. Wchodzili po kolei, żeby go zobaczyć, pomodlić się za niego i wesprzeć go. John miał nadzieję, że Ashley szybko otrzyma wiadomość. Czuł, że dla tego młodego mężczyzny jej obecność może oznaczać więcej niż wszystkie inne razem wzięte. Minęły dwie godziny, potem trzecia i żadnego sygnału od Ashley. John kontrolował stan Landona tak często, jak tylko mógł. Około czwartej poziom tlenu osiągnął dziewięćdziesiąt trzy. Wciąż był za niski, ale zawsze była to jakaś poprawa. Gdy dyżur Johna dobiegał końca, zadzwonił do niego dziennikarz z lokalnej gazety. - Z tego co słyszeliśmy, ranny strażak oddał swoją maskę tlenową chłopcu, czy to prawda? - Tak. Chłopiec jutro wyjdzie do domu. - John zachowywał spokojny ton głosu. - Strażak jest w stanie krytycznym. Jutro będziemy wiedzieć coś więcej. - Więc strażak jest bohaterem. - Tak. - John miał ściśnięte gardło. - Nie ma co do tego wątpliwości. Jego bohaterska postawa uratował chłopcu życie. Zaraz po wywiadzie, John poszedł do swojego samochodu. Musiał odnaleźć Ashley. Poziom tlenu u Landona był zbyt niski, aby uratować jego mózg, zbyt niski, aby utrzymać go w stanie przytomności, biorąc pod uwagę fakt, że był podłączony do respiratora. Przy pomocy aparatury, tlen powinien wzrosnąć do ponad dziewięćdziesięciu pięciu. Jednakże gdy nie nastąpi szybka poprawa, Landon może nie dożyć do dziewiątej. A jeśli przeżyje... John wzdrygnął się na myśl o Landonie przykutym do łóżka, z uszkodzonym mózgiem, do końca dni w stanie wegetacji. 19 RS
Gdziekolwiek jest Ashley, musi przyjechać do szpitala. Landon musi usłyszeć jej głos. Ashley musi mu powiedzieć, że wyciągnie go z tego, że zatroszczy się o niego. Albo przynajmniej pożegnać się z nim. Dopóki nie jest za późno. Kari Baxter-Jacobs - druga córka Johna i Elizabeth - usiadła w rogu pokoju gościnnego Baxterow, kołysząc swoją córeczkę Jessie. Wraz z małą odwiedzała przyjaciół i dopiero przed godziną dowiedziała się o Landonie Blake'u. Zanim dotarła do rodziców na Clear Creek, na południu Bloomington, dom był już pełen ludzi modlących się o życie Landona. Najmłodsza siostra Kari, Erin Hogan, ich brat Luke i jego dziewczyna Reagan Decker, siedzieli w pokoju, milczący i posępni. Każde z nich zastanawiało się, gdzie obecnie znajduje się Ashley. Kari odwróciła wzrok od małej i spojrzała na matkę. - Zostawiła ci rano Cole'a. Nie mówiła, o której wróci? Z ust Elizabeth wyrwało się westchnienie. - Rozmowa miała odbyć się zaraz po południu. Myślałam, że bezpośrednio po niej wróci do domu. - Typowa Ashley. - Luke przeniósł się na podłogę i oparł plecy o kolana Reagan. Kari obserwowała jak tych dwoje zbliżyło się do siebie w ciągu minionych miesięcy, rozmawiała z Lukiem o jego zamiarach. Bez wątpienia - Lukę był zakochany. Kari była przekonana, że Reagan czuła to samo. Lukę wciąż zastanawiał się nad nieobecnością Ashley. - Biedny Cole bawi się samotnie na górze, i ty jako opiekunka, przez cały dzień uwięziona w domu. Po raz kolejny - wyrzucił z siebie. - Mamo, wiesz co mam na myśli. Przecież mogłaby przynajmniej zadzwonić. - Jestem przekonana, że ma jakiś powód. - Z pewnością, Ashley zawsze ma jakiś powód. Szczególnie gdy... Kari zignorowała ich. W tym momencie nie było istotne, gdzie jest Ashley, dlaczego jeszcze nie wróciła. Liczył się Landon Blake, walczący o życie - każdy jego kolejny oddech był niewiadomą. Kari pogładziła palcem maleńkie czółko Jessie. W myślach powróciła do innego razu, gdy czekała na wiadomości o kimś rannym, leżącym w szpitalnym łóżku. Lata rozpłynęły się - Kari słyszała mecz piłki nożnej, dobiegający z telewizora, w tym samym pokoju, oraz głos jej ojca. - Kari szybko! Ryan jest ranny. 20 RS
Jego słowa brzmiały wciąż tak samo wyraźnie jak wtedy, gdy Ryan Taylor omal nie został sparaliżowany. Wówczas była w nim zakochana. Znowu widziała go leżącego na boisku, miała przed oczami jego zrozpaczoną matkę, czuwającą później w szpitalu. Wspomnienie to zostało wyparte przez kolejne, które miało miejsce nie tak dawno. Zeszłoroczny pobyt z Ryanem nad jeziorem Monroe, gdzie po raz pierwszy dowiedziała się prawdy o tym, co wydarzyło się dawno temu, w następstwie jego wypadku. Kari przymknęła oczy. Dopóki jej mąż Tim nie został zamordowany, robiła wszystko, żeby unikać myśli o Ryanie Taylorze. Po prostu, to nie był najodpowiedniejszy moment. Musiała pozbierać się po niesamowitej sekwencji wydarzeń z ostatnich lat. Po pierwsze sensacja na temat Tima - jego romans ze studentką. Potem dowiedziała się, że jest w ciąży. Do tego Tim nie chciał z nią rozmawiać, ani skorzystać z poradni małżeńskiej. To wszystko sprawiło, że na nowo narodziła się bliskość pomiędzy nią i Ryanem Taylorem. Ostatecznie jej decyzja - i Tima - o konieczności ratowania ich małżeństwa. Na zawsze w jej pamięci pozostanie twarz Tima, jego czułość w stosunku do niej, ostatniego poranka jego życia. Znowu byli naprawdę blisko, pomimo całego wcześniejszego bólu. Któż mógł przewidzieć, że to wszystko skończy się tak tragicznie, tak bezsensownie? Zabójca. Jakiś dzieciak z college'u, nafaszerowany sterydami, zdecydowany poślubić kochankę Tima. Jak to możliwe, że zastrzelił go przy jej mieszkaniu - gdy jedynym powodem, dla którego Tim tam się znalazł, było powiedzenie jej, że więcej się już nie spotkają, zapewnienie jej, że kocha Kari i tak już pozostanie? Każdą godzinę oczekiwania w szpitalu wypełniało napięcie. Tim nie miał szans; gdy go tam przywieziono, był już prawie martwy. Jessie poruszyła małą rączką i uderzyła nią w ramię Kari. - Tak kochanie. Mamusia jest tutaj. - Kari wpatrywała się w swoją córeczkę, czując respekt przed tym maleńkim dzieckiem, które pomogło jej przetrwać minione miesiące. Wiedziała przecież, że lepiej nie rozpamiętywać okropnych wydarzeń dotyczących śmierci Tima - ani nie pozwalać pamięci na zbyt długie koczowanie na brzegach tego wszystkiego, co kiedyś łączyło ją z Ryanem Taylorem. Jak zawsze gdy chodziło o Ryana, nie było odpowiedniego momentu. Ryan przebywał obecnie w Nowym Jorku, gdzie trenował 21 RS
Giantsów, spełniając swoje odwieczne marzenie. A ona była tutaj, w Bloomington - zrozpaczona wdowa, ucząca się bycia samotną matką. Ale teraz, gdy Landon był w szpitalu, Kari nie mogła tego nie pamiętać. I może tak właśnie miało być. Jeśli nie uporządkuje przeszłości i nie pozwoli, aby zranione miejsca w jej sercu zostały wyleczone, nie będzie w stanie normalnie żyć. Zaskrzypiały drzwi wejściowe. Wszedł ojciec Kari. Przebiegł wzrokiem po pokoju. - Gdzie jest Ashley? - Nie było jej w domu przez cały dzień. - Elizabeth wstała. Kari przyglądała się rodzicom, gdy się obejmowali. - Jak on się czuje? Ojciec spuścił wzrok. Gdy spojrzał w górę, Kari dostrzegła jego zmęczenie. - Może nie przeżyć nocy. Poziom jego tlenu wynosi... Zanim ojciec przeszedł do szczegółów, usłyszeli otwierające się drzwi wejściowe. Tym razem to była Ashley. Kari zauważyła zdziwienie malujące się w jej oczach, gdy przystanęła i zobaczyła dom pełen ludzi. Ona nie ma pojęcia co się wydarzyło - pomyślała Kari. Po czym bez chwili wahania podążyła za modlitewnym natchnieniem, błąkającym się po jej umyśle. Cokolwiek stanie się z Landonem - użyj tego Boże, proszę. Użyj tego, aby Ashley mogła na nowo uwierzyć. Ashley powoli zdjęła kurtkę. - Co się tutaj dzieje? - Rozejrzała się po pokoju i zatrzymała wzrok na zbolałej twarzy ojca. Lukę przesunął się, balansując na brzegu sofy. Nawet zły, wciąż był przystojny. Jak młody Robert Redford, tylko nieco wyższy. Od momentu gdy Ashley wróciła z Paryża, nie miał o niej zbyt dobrego zdania. - Miło, że wpadłaś. Ashley odwróciła się szybko i spojrzała na Luke'a, jej twarz bardziej wyrażała zaskoczenie niż złość. - Co to miało oznaczać? Elizabeth położyła dłoń na ramieniu Ashley. - Spodziewaliśmy się ciebie już kilka godzin temu, kochanie. Martwiłam się. Przez moment usta Ashley pozostały otwarte. - Mówiłam ci, że nie jestem pewna, kiedy wrócę. - Tak - potwierdziła matka. - Ale powiedziałaś, że rozmowa zakończy się około południa. 22 RS
- Zgoda, ale miałam kilka spraw do załatwienia. - Ashley wskazała na innych zgromadzonych w pokoju. - Czy o to chodzi? Rodzaj ekipy ratowniczej dla zwariowanej, nieodpowiedzialnej Ashley? Ojciec odchrząknął i zrobił krok w przód, obejmując dłońmi ramiona Ashley. - Landon jest ranny. Został uwięziony podczas pożaru dzisiaj rano. - W jego głosie słychać było wzruszenie. - Do jego płuc dostało się dużo dymu. Nie mamy pewności... czy przeżyje. Od momentu gdy były nastolatkami, Kari zastanawiała się nad uczuciami Ashley dla Landona Blake'a. Biedny chłopak rok w rok chodził za Ashley, ledwie co zyskując jej przyjaźń. Gdy wrócił do domu z college'u, nic się nie zmieniło. Uparcie trwał przy uczuciach do niej, a ona równie stanowczo unikała go. Za każdym razem gdy Kari pytała Ashley o jej uczucia dla Landona, ona przeczyła ich istnieniu. - Jest zbyt przewidywalny - mówiła. - Przewidywalny jak mama i tata. Ale teraz, gdy usłyszała wiadomość, poczuła ból. Prawdziwe uczucia Ashley były bardziej przejrzyste niż źródlana woda. Kochała go. Głęboki lęk i rozpacz w jej oczach mówiły same za siebie. Przeczesała włosy palcami; jej zdenerwowanie było widoczne. - Sądziłam, że noszą maski tlenowe. - Oddał ją małemu chłopcu. Uratował temu dziecku życie. Na moment jakby ją sparaliżowało. Po czym, jakby wróciła jej świadomość, odwróciła się gwałtownie. - Muszę tam być. - Pośpiesznie narzuciła kurtkę. - Czy mogę go zobaczyć? - Leży na OIOM-ie. Zadzwonię i powiem, żeby cię wpuścili. - Ojciec pochylił się, żeby ją przytulić. - On cię potrzebuje, Ash. W jej oczach lśniły łzy, gdy rozejrzała się po pokoju. - Pomodlicie się za niego, prawda? - Przełknęła ciężko ślinę, trzęsły jej się ręce. - On... bardzo kocha Boga. Bóg mu pomoże. Wiem, że tak. - Powiedz Colebwi, że zobaczymy się później. - Zwróciła się do matki. - Zostanę tak długo, jak mi pozwolą. Elizabeth pokiwała głową. - Zadzwoń do nas. - Ashley... - Na twarzy ojca malował się poważny niepokój. - Pospiesz się, kochanie. Proszę, pospiesz się. 23 RS
ROZDZIAŁ 4 Dopóki Ashley nie znalazła się w pokoju Landona, miała wrażenie, że jej serce zostało uwięzione w gardle. Potem zaczęło jakby gwałtownie opadać. Mnóstwo rurek biegło wzdłuż rąk Landona, maska prawie zakrywała jego twarz. Nogi były podparte i zabandażowane, wyglądały na dwa razy grubsze. Położono go na boku, aby uniknąć ucisku na poparzone plecy oraz uda. Maszyna oddychała za niego miarowo, wtłaczając powietrze do płuc. Ashley skrzywiła się na widok mechanicznie podnoszącej się i opadającej klatki piersiowej. Leżał bez ruchu, pośród piknięć i szumu aparatury. Zajęła krzesło, postawione przy łóżku, i wpatrywała się w niego. Jak do tego doszło? W Bloomington nigdy nie było groźnych pożarów. Ani razu Ashley nie pomyślała, że praca Landona może postawić go w obliczu rzeczywistego niebezpieczeństwa, a co dopiero kosztować życie. No, dalej, Landon. Obudź się. Wpatrywała się w niego, jakby chcąc zmusić go do ruchu. Przez cały ten czas, odkąd znała Landona, tylko dwa razy trzymała jego dłoń. Ostatni raz było to wieki temu, na długo przed jej wyjazdem do Paryża. Ale teraz Ashley czuła, że on potrzebuje jej dotyku tak bardzo, jak ona jego. Niepewnie wyciągnęła rękę i objęła dłonią pozbawione życia palce jego prawej ręki. Ostrożnie, aby nie przerwać infuzji dożylnej. Oczy szczypały ją od łez. Obraz Landona rozmazywał się. Podniosła się z krzesła, i zbliżyła twarz do jego twarzy. Jej głos prawie ginął w łagodnym szumie aparatury utrzymującej go przy życiu. - Zawsze myślałam, że jesteś zbyt ostrożny. - Pogładziła palcem jego dłoń. - Wydajesz się szalony, teraz gdy na ciebie patrzę. Odniosła wrażenie, że coś poruszyło się w nogach łóżka. Czyżby to stopa Landona? Ashley spojrzała na palce stóp wystające spod koca. Minęła minuta, potem dwie, i nic. Ojciec miał rację, Landon jest nieprzytomny. Jeśli nie zacznie oddychać samodzielnie, jeśli poziom tlenu nie wzrośnie, może nie przeżyć. Co się stanie, jeśli umrze? I już nigdy nie usłyszy jego głosu ani śmiechu? Przez całe swoje dorosłe życie wiedziała, że Landon ją kocha i czeka na nią, nawet pomimo tego, że ona robiła wszystko, aby utrzymać pomiędzy nimi dystans. Przypomniała sobie, jak przyszedł do domu jej rodziców, tydzień przed jej wyjazdem do Paryża. Tamtej nocy, gdy się żegnali, przez chwilę stali razem w jasnej poświacie księżyca. 24 RS