Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 040 853
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań642 619

Kingsbury Karen - Zachód słońca

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Kingsbury Karen - Zachód słońca.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse K
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 159 osób, 101 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 191 stron)

Karen Kingsbury Zachód słońca

Rozdział 1 John Baxter okropnie bał się tego dnia, lecz kiedy usłyszał pukanie do drzwi, wiedział, że nie ma już odwrotu. Był ostatni wtorek stycznia, Boże Narodzenie dawno już minęło i miał dość czasu, aby przygotować się do uczynienia tego kroku. Decyzję podjął już przed kilkoma miesiącami, teraz musiał tylko w niej wytrwać. - Idę... - zawołał, przechodząc z kuchni do drzwi wejściowych i otwierając je. - Witaj, John - ukłonił się Verne Pick, jego znajomy z kościoła. Dzieci Verne'a były mocno związane z Chrześcijańskim Teatrem Młodzieżowym, a on sam miał opinię jednego z najlepszych pośredników w handlu nieruchomościami w Bloomington. W jego spojrzeniu widać było, że miał świadomość, iż będzie to dla Johna trudny dzień. - Możemy zaczynać? - upewnił się Verne. John starał się zebrać w sobie. - Tak - odparł po chwili, otwierając szerzej ciężkie drewniane drzwi i zapraszając mężczyznę do środka. - Usiądźmy przy stole w kuchni - zaproponował. Już wcześniej zaparzył dzbanek kawy, więc teraz tylko nalał każdemu z nich po filiżance gorącego napoju. Porozmawiali chwilę, a po kilku minutach Verne wyjął ze swojej torby jakąś tekturową teczkę. - Najpierw musimy wypełnić typowy kwestionariusz - wyjaśnił. John zamrugał i zamyślił się. Kiedy umarła Elizabeth, musiał załatwić formalności pogrzebowe. Teraz przypomniał sobie pewien szczegół: osoba, która pomagała mu wówczas w przygotowaniu pogrzebu, zadawała mu kolejne pytania tak delikatnie, jakby chciała przeprosić za każde z nich. Dokładnie tak samo zachowywał się Verne w tej chwili. Czekał cierpliwie, aż John będzie gotów na wypełnienie kwestionariusza. John wskazał na dwa najbliższe krzesła. - Miejmy to już za sobą - powiedział. - Dobrze - ucieszył się Verne, otworzył teczkę i wyjął dokument, kładąc go na wierzchu. Wziął głęboki oddech i przypomniał: - Chyba powinniśmy porozmawiać o pożarze. Aż się prosi, żeby od tego zacząć. - Jasne. Poczekaj chwilę - poprosił John, poszedł do sąsiedniego pokoju i wziął z biurka jakąś tekturową teczkę. Potem przyniósł ją ze sobą i położył na stole przed swoim znajomym. - Garaż został całkowicie odnowiony, a prace remontowe są szczegółowo opisane. Wszystko znajdziesz w teczce. - Świetnie - ucieszył się Verne, uniósł lekko podbródek i kilka razy głośno wciągnął nosem powietrze. - Czuć jeszcze zapach dymu? - spytał. - Ani trochę - odparł John. - To naprawdę niezły dom - Verne uśmiechnął się jakby trochę niepewnie. - Wydaje mi się, że do lata bez problemu uda się go sprzedać. - Tak - przyznał John, czując, jak w jego sercu poczucie dumy miesza się ze smutkiem. - To wspaniały dom. Świetnie się sprawdzał przez te wszystkie lata i przetrzymał nawet pożar. Verne pochylił się nad dokumentami. - Pewne rubryki już wypełniłem sam, jednak musimy jeszcze wrócić do najbardziej podstawowych spraw - powiedział, podnosząc wzrok na Johna i trzymając pióro nad formularzem. - Liczba sypialni? - spytał. John wyobraził sobie te pomieszczenia w taki sposób, jakby je widział przed dwudziestoma laty: on i Elizabeth w dużym pokoju w jednej części domu na pierwszym piętrze, Brooke i Kari naprzeciwko siebie w

południowej części, Luke w sąsiedniej sypialni po lewej stronie, a Ashley i Erin we wspólnym pokoju od strony północnej. Wrócił myślami do chwili obecnej. - Pięć - odparł i wypił łyk kawy. - Pięć sypialni. Wypełnianie kwestionariusza zajęło trochę czasu, a każde kolejne pytanie wywoływało nowe skojarzenia i wspomnienia z przeszłości, i przy każdym z nich John nie mógł uwierzyć, że naprawdę sprzedaje ten dom. Kiedy uporali się ze wszystkimi pytaniami, Verne odetchnął szybko i przygryzł dolną wargę. - Teraz kolej na wycieczkę po domu. Muszę zmierzyć każde pomieszczenie, aby móc podać oficjalną powierzchnię - oznajmił. - Wycieczkę? - zdziwił się John, a gdy odruchowo spojrzał w stronę kuchenki, niemal zobaczył Elizabeth stojącą przy czajniku. - „John oprowadzi was po domu - zdawała się mówić do kogoś. - On jest taki dumny z tego domu. Chciałabym, żeby sam go wam pokazał". - Jasne - uśmiechnął się John do znajomego. - Zacznijmy od salonu. Szli kolejno od pokoju do pokoju, a Verne rozciągał taśmę mierniczą wzdłuż każdej ze ścian. John milczał prawie przez cały czas, ponieważ zamiast znajomego wykonującego pomiary domu, który tak kochał, widział Elizabeth kołyszącą ich dzieci, uczącą się chodzić Ashley, Brooke biegającą za ptakiem ze złamanym skrzydłem i krzyczącą Kari, która myślała, że ten ptak może ją zaatakować. Słyszał także pianino, którego niezbyt czyste dźwięki wypełniały godzinami dom podczas tych lat, gdy ich dzieci uczyły się na nim grać. Widział jeszcze swoje wnuki gromadzące się wokół choinki na Boże Narodzenie. Bo choć dawało się określić powierzchnię domu Johna Baxtera, nie sposób było zmierzyć tego, co widziały te ściany, oraz tych wszystkich wspomnień, które wiązały się z tym domem. Skończyli mierzyć ostatni pokój i Verne zamknął teczkę. - To by było na tyle - powiedział. - Jeszcze tylko jedna sprawa i będę mógł wrócić do biura, żeby zająć się resztą - wyjaśnił. Podszedł do drzwi wejściowych. - Muszę tylko coś przynieść z samochodu. John odprowadził go do drzwi, a kiedy został sam, oparł się o futrynę. Przez chwilę poczuł się tak, jakby ciało miało odmówić mu posłuszeństwa. Co on najlepszego robił, sprzedając ten dom? Czyż nie mogło go przejąć jedno z jego dzieci? W końcu przecież w pobliżu mieszkało ich aż sześcioro. Lecz John już przecież pytał o to każdego z nich. Brooke i Peter lubili dom, w którym mieszkali, ponieważ dobrze się w nim czuła Hayley, był dla niej wygodny i łatwo się w nim poruszała. - Mamy już mnóstwo wspomnień związanych z tym miejscem - wyjaśniła mu Brooke. - Zresztą dom Baxterów byłby dla nas o wiele za duży. Kari również miała już pewne wspomnienia ze swojego domu, które ją z nim wiązały. Poza tym to Ryan zaprojektował dom z bali, w którym mieszkali, i oboje wprost przepadali za prostym, trochę surowym wyglądem tego budynku. Ashley wydawała się mu początkowo pewnym kandydatem na zamieszkanie w tym domu. Tyle przecież razy mówiła mu, że bardzo chciałaby wychowywać swoich chłopców w miejscu, gdzie sama wzrastała. Lecz nie malowała na tyle dużo, aby ze sprzedaży swoich prac mogła regularnie czerpać dochody, a spłata kredytu, jaki musieliby zaciągnąć na zakup domu, znacznie przewyższała możliwości finansowe Landona, zwłaszcza teraz przy dorastających chłopcach.

John rozważał nawet możliwość zatelefonowania do Dayne'a i poproszenia go o pożyczenie pieniędzy Ashley i Landonowi, co nie stanowiłoby dla niego najmniejszego problemu; może nawet mógłby rozłożyć spłatę na bardzo długi czas. Lecz Ashley prosiła go, aby tego nie robił. - Nie chcę, żeby Dayne myślał, że chcemy go wykorzystać i dobrać się do jego pieniędzy - wyjaśniła. John mógł się z nią sprzeczać, lecz racja leżała po jej stronie, bo faktycznie byłoby to bardzo niezręczne. Z kolei Luke i Reagan musieli mieszkać blisko Indianapolis ze względu na pracę Luke'a, a do tego ich relacja wciąż była niepewna. Dobrze czuli się w znajdującym się w sąsiedztwie kościele, a John zachęcał ich, aby spróbowali poszukać pomocy psychologicznej w miejscowej poradni. Zatem nie byli zainteresowani przeprowadzką. Pozostali jeszcze Erin i Sam. Na samym początku, kiedy Erin zatelefonowała z informacją, że z powrotem przenoszą się do Indiany, John myślał, że wszystko już ułożyło się w naturalny sposób i że dom zostanie w rodzinie. Lecz potem okazało się, że Sam pracował wiele godzin dziennie i Erin musiała sama zajmować się dziećmi, z czym wiązało się wiele wysiłku. Utrzymanie domu o takiej powierzchni przekraczało jej możliwości. W takim razie ich też nie można było brać pod uwagę. John poszedł do pokoju znajdującego się od strony ulicy i spojrzał przez okno na Verne'a. Na końcu podjazdu zobaczył swojego znajomego, który wyciągnął z samochodu duży drewniany znak z napisem: „Na sprzedaż". John poczuł w sercu frustrację i jakiś bezsens, gdy patrzył, jak Verne umocowywał na poboczu ten drewniany znak. Dom Baxterów... na sprzedaż - pomyślał. Zazgrzytał zębami i odwrócił wzrok. Przecież w tym domu chciał przeżyć resztę swoich dni, więc może źle postąpił. Może to wszystko było pomyłką. Znów wyjrzał przez okno i zmrużył oczy. Nie, nie było pomyłką to, co robił. Przez ostatnie lata swego życia chciał mieszkać w tym domu, ale pragnął w nim mieszkać razem z Elizabeth. A skoro ona odeszła, dom mógł być sprzedany. Więcej nawet - powinien być sprzedany. John zamierzał bowiem poślubić Elaine Denning, a to oznaczało, że oboje potrzebowali nowego domu, aby rozpocząć razem nowe życie i... Odgłos drewnianego młotka uderzającego w palik przeszył go od środka. I choć dolatujący dźwięk był ledwie słyszalny, John od razu rozpoznał go bezbłędnie. Zrobił kilka kroków w stronę okna i patrzył, jak Verne zręcznie posługiwał się młotkiem, wbijając w ziemię palik ze znakiem. Dlaczego, Boże? - pytał w duchu. Czy nie ma jakiegoś sposobu, aby zachować ten dom? W odpowiedzi usłyszał jedynie odgłos kolejnego uderzenia. John wzdrygnął się, gdy Verne skończył swoją pracę. Таk - pomyślał - lata, jakie spędziłem w tym domu, dobiegły końca. Czas posuwał się naprzód i z Bożą pomocą John musiał przez to przejść. Chwycił rękami parapet i zrobił głęboki wdech, czując swojski zapach domu. Z pewnością musiał opuścić to miejsce, nie miał innego wyboru. Nawet jeśli było to dla niego aż tak trudne. Ashley Baxter Blake otworzyła gwałtownie okno w łazience, chwyciła się jedną ręką zlewu i spojrzała w lustro. Trzęsły jej się ręce, a serce waliło jak młot, kiedy zerknęła na stojący na półce zegar - była 9.31 rano. No dobrze, zaraz będzie wiadomo... - pomyślała. Oparła na zlewie również drugą rękę i ponownie spojrzała w

lustro. Kolejna minuta miała wlec się w nieskończoność, więc patrząc na zegar, chciała przyspieszyć upływ czasu. Jak mogła tak długo oszukiwać samą siebie? Nachyliła się jeszcze bliżej lustra i wpatrywała się w swoje odbicie. Makijaż nie był w stanie w pełni pokryć ciemnych plam, które miała pod oczami. Od torsji, które nią przed chwilą wstrząsały, kręciło jej się w głowie. Czuła się wyczerpana i żadna ilość świeżego powietrza nie była w stanie uśmierzyć jej mdłości. Podczas Świąt Bożego Narodzenia znajdowała mnóstwo powodów tłumaczących to opóźnienie - nawał spraw, z którymi musiała się uporać, i podekscytowanie związane ze świętami, prawie nieustanne bieganie za Cole'em i Devinem albo ból serca spowodowany utratą Sarah. Po stracie dziecka mógł upłynąć nawet rok, zanim jej organizm odzyska swą normalną cykliczność. Tak właśnie powiedział jej lekarz. Nawet rok, a więc pozostało jeszcze dużo czasu. Lecz miała przecież jeden okres w ciągu ostatnich czterech miesięcy, więc w końcu zrobiła to, o czym myślała od kilku tygodni. Kupiła test i teraz za niespełna minutę miała poznać prawdę. Choć tak naprawdę wcale nie potrzebowała tego testu. Dotknęła delikatnie palcami do brzucha. Właściwie nie był wystający, lecz jedynie lekko zaokrąglony i twardy, ale czuła się dokładnie w taki sam sposób jak za każdym razem, kiedy była w pierwszych miesiącach ciąży. Zauważyła jednak pewną różnicę, ponieważ poprzednio na myśl, że może być w ciąży, do tego stopnia przepełniała ją euforia, iż w każdej chwili gotowa była biec do apteki, aby kupić test ciążowy, gdy tylko zaczynała przypuszczać, że nastąpił choćby dzień opóźnienia w cyklu. Nawet po upływie zaledwie kilku tygodni od straty Sarah oboje z Landonem pragnęli mieć kolejne dziecko. Lecz gdzieś po drodze, kiedy starała się ostatecznie pogodzić z odejściem córeczki, coś wyraźnie sobie uświadomiła. Nie mogła stracić kolejnego dziecka. Dzięki Bożej łasce i z Landonem u boku udało się jej przetrwać śmierć Sarah, lecz gdyby miała stracić kolejne dziecko?... Ashley nie wiedziała, czy byłaby w stanie to przeżyć. Czuła na skroniach, jak szybko pulsowała jej krew w żyłach. Zamrugała, patrząc na swe odbicie w lustrze. I kiedy tak stała, czekając na tę nieuchronną odpowiedź, tylko w jeden sposób można było oddać to, jak czuła się w tej chwili - była śmiertelnie przerażona. Ten silny i niezrozumiały lęk wpływał na wszystkie obszary jej życia, a nawet na relację z Landonem. Powinna była powiedzieć mu o swoich podejrzeniach już dawno, lecz wciąż zachowywała je tylko dla siebie. Za każdym razem, gdy miała zamiar mu o nich powiedzieć, powstrzymywała się przed tym w ostatniej chwili. Wiedziała bowiem, że gdyby powiedziała mu o swoich przypuszczeniach, musiałaby pójść do lekarza i przejść przez to wszystko, przez co przechodziła ostatnio. W takiej sytuacji należało przecież zrobić teksty i w końcu także badania ultrasonograficzne. A to oznaczało, że musiała być gotowa na przyjęcie informacji, że także kolejne dziecko mogło mieć jakąś wrodzoną wadę. A były to informacje, z którymi na pewno nie potrafiłaby sobie poradzić, przynajmniej nie teraz. Poza tym, gdyby powiedziała o wszystkim Landonowi, to taka wiadomość wzbudziłaby w nim nadzieję, a jeśli... jeśli potem okazałoby się, że coś z dzieckiem jest nie tak, oboje poczuliby się zdruzgotani. Miała

wrażenie, że gdy tylko powie Landonowi o wszystkim, natychmiast narazi ich oboje na te straszne sytuacje. Czuła, że poprzez zachowanie tych niepokojów tylko dla siebie uchroni Landona przed złudną nadzieją, a samą siebie przed niepotrzebną wizytą u lekarza i badaniami ultrasonograficznymi, których bała się najbardziej. Ashley zerknęła na okienko testu ciążowego. Czy to była jej wyobraźnia, czy też na dole naprawdę zaczynała się tworzyć linia? Ta linia, która potwierdzała, że nosiła w sobie kolejne dziecko. Zamknęła oczy i nabrała szybko powietrza przez nos. Nie mogę przeżyć tego ponownie, Boże. Nie mogę stracić kolejnego dziecka. Proszę, przeprowadź mnie przez to - modliła się. Nigdy w swoim życiu nie cierpiała tak bardzo, jak po utracie Sarah. To prawda, że oboje z Landonem widzieli, jakie cuda dokonały się wokół nich w związku z tak krótkim życiem Sarah i że na zawsze zapamiętają te wspaniałe kilka godzin, jakie z nią spędzili. Lecz od tamtej pory nie mogła przejść obok pokoju, który miał być przeznaczony dla Sarah, nie cierpiąc z powodu jej utraty, a za każdym razem, gdy jechała w kierunku cmentarza, widziała swój obraz, ten, na którym jej mama trzyma na rękach Sarah w przepełnionym kwiatami niebie. Nachyliła się mocno nad zlewem; drżały jej ręce. Lekarz powiedział, że kolejna diagnoza stwierdzająca bezmózgowie była bardzo mało prawdopodobna, lecz jednak możliwa. Landon musiał się domyślać, że bała się zajść w ciążę, ponieważ od Świąt Bożego Narodzenia tylko raz o tym napomknął. - Ash, czy myślisz o tym, żeby mieć kolejne dziecko? - spytał. - Wcześniej myślałam, ale ostatnio staram się o tym nie myśleć - odparła wówczas łagodnym głosem. Po chwili poczuła, jak lęk ścisnął jej gardło. - Chyba nie mogłabym jeszcze raz przejść przez to wszystko, czego doświadczyliśmy z Sarah - dodała, z trudem wypowiadając te słowa. Landon dotknął jej policzka, a potem czoła. - Mój dziadek zawsze mi powtarzał, że Bóg nigdy nie kładzie na nasze barki więcej, niż jesteśmy w stanie unieść - powiedział. - Wiem - uśmiechnęła się i w tej samej chwili wyobraziła sobie, że trzyma Sarah w ramionach, niemalże poczuła przy piersi jej ciepłe, drobne ciałko. Przełknęła ślinę, starając się coś powiedzieć, lecz żadne z nich nie wróciło już do tego tematu. Od tamtej pory prawie nie rozmawiała z Landonem o swoich obawach związanych z poczęciem kolejnego dziecka. Ponieważ w którymś momencie pośród dni pełnych cierpienia i żalu Ashley zaczęła myśleć, że lepiej nie mieć więcej dzieci, niż musieć zmierzyć się z możliwością utraty kolejnego dziecka. Pomyślała, że przecież Bóg pozwalał na to, aby spotykały ją w życiu różne trudne wydarzenia. Lecz zarazem musiał On wiedzieć, że Ashley poradzi sobie z nimi i rzeczywiście z Jego pomocą udało jej się przez nie przejść. Bóg zawsze tak kierował jej życiem, aby poszczególne trudne sytuacje umacniały ją i zbliżały do Niego. Lecz z drugiej strony, miała już dość bólu serca, dość ścieżki cierpienia, którą prowadził ją Bóg. Gdyby teraz była w ciąży, to do narodzin dziecka musiałaby niemalże nieustannie walczyć z lękiem związanym z jego utratą. Może więc było całkowicie uzasadnione, że aż tak długo starała się wypierać wszelkie sygnały, które dawało jej ciało. Po prostu nie była gotowa, aby zmierzyć się ze smutkiem, który ponownie mógł ją przygnieść. Pomyślała, że minuta z pewnością musiała już upłynąć, więc w okienku testu ciążowego powinien ukazać się wynik. Podniosła do oczu niewielki, biały przedmiot, który trzymała w dłoni, i spojrzała na dwie linie, obie ciemne i wyraźne, i miała już przed sobą odpowiedź. Wynik tekstu nie pozostawiał żadnych wątpliwości - była

w ciąży. Lecz wraz z nowym przypływem lęku, który natychmiast wypełnił jej serce, poczuła coś jeszcze, poczuła przebłysk nadziei i radości. Była w ciąży i teraz niezależnie od tego, co ją czekało, rozwijało się w niej całkowicie nowe życie. Było to przerażające, ale zarazem niewiarygodnie wspaniałe uczucie. Teraz musiała tylko znaleźć w sobie dość odwagi, by powiedzieć o tym Landonowi. Rozdział 2 Czasami Luke Baxter czuł się tak, jakby chodził pod wodą, jakby był całkowicie zagubiony w świecie, w którym musiał radzić sobie z codziennością. W taki stan wpędzało go poczucie winy, lecz Reagan też miała w tym swój udział. I choć pewnego dnia przyznała się do tego, to potem nie chciała już o tym rozmawiać. W końcu stało się dla nich oczywiste, że potrzebowali pomocy psychologicznej, potrzebowali naprawić to wszystko, co zepsuli w swojej relacji. A to mogło oznaczać, że będą musieli przyznać się przed sobą do tych sytuacji z własnego życia, które rozbijały ich małżeństwo. Jednak oboje wiedzieli, że nie było innego wyjścia. Ale najpierw należało spotkać się z psychologiem. Luke puścił lekko pedał gazu. Za pięć minut będzie w domu, lecz wciąż nie wiedział, od czego rozpocznie się rozmowa z Reagan i jak daleko się w niej posuną. Jego ojciec zgodził się zabrać dzieci na weekend do siebie, więc Luke zawiózł je do domu ojca, skąd właśnie teraz wracał. Wyjeżdżając, obiecał, że będą często telefonować. - Pozwól, aby Bóg dał ci właściwe słowa - powiedział ojciec, odprowadzając go do drzwi i ściskając na pożegnanie. - Bądź szczery. Ty i Reagan naprawdę macie o czym rozmawiać. Luke skręcił w ulicę Adamsa i jechał dalej na zachód. Może jednak nie mieli sobie aż tyle do powiedzenia. Od Świąt Bożego Narodzenia dużo ze sobą przebywali, spędzali też więcej czasu z dziećmi. Przestał wyjeżdżać do Nowego Jorku, a Reagan nie spotykała się już z zaprzyjaźnionym strażakiem. Lecz nie byli w sobie tak zakochani jak kiedyś, gdy nie potrafili bez siebie żyć. Luke westchnął. Był pierwszy piątek lutego i przez ostatnie dwa miesiące oboje z Reagan żyli ze sobą bardziej jak współlokatorzy niż jak małżonkowie. Ścisnął mocniej kierownicę. To Reagan poprosiła o to, aby ten weekend spędzili tylko we dwoje. - Musimy poznać prawdę - powiedziała mu. - Nie mogę tak dłużej żyć. Luke poczuł ucisk w żołądku. Może jego ojciec miał rację. Może jeśli pomyślnie przebiegną ich rozmowy, to przynajmniej postanowią zgłosić się razem do psychologa, a dzięki temu uczynią pierwszy krok w dobrą stronę i na nowo będą mogli odnaleźć swoją miłość. Równie dobrze może to jednak się nie udać. Luke wjechał na podjazd przed domem, wyłączył silnik i pochylił się nad kierownicą. Patrzył na drzwi wejściowe swojego domu, na lekko rozświetlone okna i na cienie okrywające prawie całą powierzchnię widocznych ścian. Przy tym oświetleniu budynek wyglądał jakoś zimno i złowieszczo, jakby został wyjęty z horroru. Czuł, że robi mu się niedobrze. Zastanawiał się, jak szczere będą ich rozmowy. Czy miał opowiadać Reagan w najdrobniejszych szczegółach o swoich wieczornych wyjściach do teatru w Nowym Jorku? Czy ona będzie chciała wiedzieć, co dokładnie zaszło między nim a Randi Wells pewnego wieczoru na meksykańskiej plaży?

Powoli wypuścił powietrze, wyprostował się i otworzył drzwi samochodu. Nic dziwnego, że Reagan była taka milcząca i odległa przez ostatnie kilka miesięcy. Prawdopodobnie z jednej strony chciała, aby powiedział jej prawdę, a z drugiej - lękała się jej. Ponieważ ta prawda musiała być dla niej bolesna, co do tego nie mogła mieć wątpliwości. Luke wyszedł z samochodu i powlókł się do schodów. Od tygodnia brudny śnieg zalegał po obu stronach ścieżki. Kiedy wszedł do środka, atmosfera zmieniła się radykalnie. Aromat świeżo parzonej kawy mieszał się z zapachem ciasta domowej roboty; usłyszał odgłosy trzaskającego w kominku ognia dochodzące z sąsiedniego pokoju. Poczuł, że zaczyna się trochę rozluźniać. - Reagan? - zawołał na żonę. - Tutaj - usłyszał w odpowiedzi. Luke poszedł za głosem dochodzącym z salonu. Reagan przysunęła dwa krzesła do kominka i teraz siedziała na jednym z nich, a jej nogi okrywał gruby koc. Podniosła ogromny kubek blisko twarzy. - Cześć - przywitała go. Nerwowe spojrzenie jej oczu musiało pasować do jego spiętej miny. Przez chwilę miał wrażenie, że widzi młodą studentkę, którą była, kiedy ją poznał, pełną marzeń i radości życia. Poczuł napływającą nową falę lęku, a serce zaczęło mu walić w piersi jeszcze mocniej. - Cześć - odparł, próbując uśmiechnąć się do żony. Reagan odwróciła wzrok i powiedziała: - Pomyślałam, że moglibyśmy porozmawiać przy kominku. Luke zawahał się, serce biło mu dwukrotnie szybciej niż zwykle. Czy on naprawdę miał powiedzieć jej o wszystkim? - Przyniosę sobie kawę - stwierdził. Kiedy ruszył w stronę kuchni, znów poczuł się tak, jakby szedł po dnie oceanu. Jak dwoje ludzi może zacząć rozmowę w takiej sytuacji? Dokąd to wszystko doprowadzi, jeśli rzeczy, o jakich się dzisiaj o sobie dowiedzą, okażą się zbyt poważne, zbyt ciężkie do uniesienia? Nalał sobie kubek kawy, wrócił do salonu i usiadł na krześle obok Reagan. Kiedy zajmował miejsce obok żony, zadał sobie w duchu pytanie, czy słyszała, jak mocno biło jego serce. - Jak dzieci? - spytała Reagan, spoglądając na niego znad kubka z kawą. Krzesła, na których siedzieli, skierowane były w stronę ognia, więc oboje lekko odchylali głowy ku sobie. - Świetnie - zaczął Lukę; czuł, że pociły mu się dłonie, lecz nie przestawał obejmować nimi kubka z kawą. - Przekazałem wszystko tacie. Powiedziałem mu o kroplach do uszu dla Malin i o ostatnich sztuczkach Tommy'ego. Luke uśmiechnął się, bo jak zwykle zachowania Tommy'ego trzymały rodzinę Baxterów w stanie pogo- towia. Ostatnio chłopiec wykorzystywał każdą chwilę nieuwagi dorosłych, aby wślizgnąć się do garażu, usiąść w fotelu kierowcy dowolnego samochodu i starać się kręcić kierownicą i ruszać dźwignią skrzyni biegów. Tata Luke'a czasami zostawiał kluczyki w samochodzie, gdy parkował pojazd w garażu. Luke poczuł, jak przeszedł go dreszcz na myśl o tym, co by się mogło stać, gdyby Tommy znalazł kluczyki w stacyjce samochodu dziadka. - Ten chłopiec musi wyraźniej poczuć granice - westchnęła Reagan. Spojrzała na płomienie tańczące w kominku za szklanym ekranem z ramami z kutego żelaza. Potem odwróciła się do Luke'a i powiedziała: - Ale chyba nie ze względu na niego spotkaliśmy się tutaj. - Nie - przyznał. Po opuszczeniu rodzinnego domu Luke modlił się o jakieś wskazówki zgodnie z tym, o co prosił go ojciec. I teraz, nie czekając już dłużej, postawił kubek na podłodze obok siebie i sięgnął po rękę

Reagan. Jedynymi odgłosami w pomieszczeniu było trzaskanie ognia w kominku. - Pomódl się ze mną, Reagan - poprosił. Spojrzała na niego zdziwiona, a jej reakcja jakoś go dotknęła. Ile to już czasu upłynęło, odkąd ostatnio prosił ją o wspólną modlitwę? Może również ten fakt miał wpływ na to, w jakiej znajdowali się dzisiaj sytuacji. Reagan przełożyła kubek do jednej ręki, a drugą podała Luke'owi. - Jak sobie życzysz - powiedziała. Nagle Luke coś sobie przypomniał. Zobaczył siebie i Reagan, kiedy oboje studiowali jeszcze na Uniwersytecie Indiany i co jakiś czas spotykali się na swojej ulubionej ławсе pomiędzy budynkami uczelni, w których każde z nich miało swoje wykłady. Wówczas to Reagan częściej brała go za rękę i spontanicznie prosiła o to, aby razem modlili się za siebie. W tamtych latach modlitwa przychodziła im tak łatwo jak oddychanie. Luke poczuł w sobie żal, że teraz nie było już tak jak kiedyś. Nabrał szybko powietrza. - Boże, znaleźliśmy się w takim miejscu, że nie wiemy, co robić dalej. Prosimy Cię, prowadź nas - zaczął i od razu pomyślał o tych sprawach, o których za chwilę mieli zacząć rozmawiać. - Daj nam odpowiednie słowa, żebyśmy niezależnie od tego, czego się dzisiaj dowiemy, potrafili zbudować most ponad przepaścią, jaka powstała pomiędzy nami. Daj nam siłę, abyśmy mogli z nadzieją spojrzeć w przyszłość, i łaskę, byśmy potrafili się kochać bez względu na wszystko. Puścili się za ręce i oboje utkwili wzrok w ogniu. Przez następną minutę żadne z nich nie powiedziało ani słowa. Potem Luke wyprostował się na swoim krześle i spojrzał na Reagan. - Tylko szczerze, tak? Tak mamy dzisiaj rozmawiać? - zaczął. - Tak - przyznała Reagan, a w jej ponurym spojrzeniu można było dostrzec tyle smutku i goryczy, jakby nagromadziły się tam przez całe lata. - Jak powinniśmy to zrobić? - spytała. - No więc - powiedział Luke, przełykając ślinę - chyba ja mógłbym zacząć. A co chciałabyś wiedzieć? - Sama nie wiem - odparła Reagan, podniosła kubek i wypiła łyk kawy. - Wydaje mi się, że mógłbyś zacząć od początku. Spróbuj powiedzieć, dlaczego to tak się potoczyło. Luke starał się dostrzec jakiś początek, jakiś moment, od którego zaczęły się jego wyjazdy prowadzące do sprzeniewierzenia się przysiędze wierności małżeńskiej, jaką złożył Reagan. Lecz niczego takiego nie mógł znaleźć w swojej pamięci. Usiadł wygodniej na krześle i zaczął powracać myślą do tych dni, kiedy przeprowadzili się do nowego domu pod Indianapolis. Może było to napięcie związane z nową pracą spowodowane świadomością, że Dayne liczył na niego. A może wpływała na jego wybory sytuacja w domu, gdzie codziennie Reagan toczyła boje z dziećmi. Cokolwiek to było, Luke zaczął coraz częściej latać do Nowego Jorku. - Nie musiałem wyjeżdżać - przyznał. - Mogłem przecież dostawać szczegółowe informacje o tych spotkaniach e-mailem albo przez telefon - starał się mówić spokojnie. - Te wyjazdy z pewnością przydawały mi się, ale nie były konieczne. To po pierwsze. Reagan patrzyła przed siebie, jakby się przygotowywała na przyjęcie tego, co miała usłyszeć. Luke zastanawiał się przez chwilę, o czym dalej powinien mówić, bo czuł, że o żadnej ze spraw nie będzie mu łatwo powiedzieć żonie. - Ta dziewczyna w biurze, ona nie była nawet jakoś specjalnie atrakcyjna - ciągnął. - Po prostu nowa osoba w biurze, która się mną zainteresowała. Chciałem, żeby coś we mnie widziała, chciałem mieć kogoś, kto by mnie podziwiał, ale... pewnie chodziło jej o to, że jestem bratem Dayne'a.

Wstrzymał oddech na kilka sekund. Czuł się jak człowiek znajdujący się na samym środku Times Square, bombardowany z każdej strony przez hałas, chaos; człowiek, który nie miał pojęcia, w którą stronę powinien pójść. Lecz po chwili odetchnął i mówił dalej: - Zacząłem chodzić wieczorami do teatru; każdy w biurze miał taką możliwość. Mina Reagan zmieniła się. Patrzyła teraz tak, jakby go chciała oskarżyć, lecz cały czas milczała. Luke zamrugał. - Ona... ona zawsze szła z nami - oznajmił. Zaraz potem wyjaśnił, że czasami chodzili większą grupą wraz z innymi prawnikami z kancelarii, a czasami wychodzili tylko we dwoje. Był właśnie w trakcie opowiadania o tym, jak wmawiał sobie, że spędzanie czasu w towarzystwie innej kobiety, która jedynie była miła i lubiła przebywać w jego towarzystwie, nie mogło szkodzić jego małżeństwu, gdy nagle Reagan odwróciła się w jego stronę i przerwała mu pytaniem: - Czy całowałeś się z nią? Wyobraził sobie młodą asystentkę i przypomniał sobie, jak dwukrotnie bliski był tego, o co zapytała go Reagan. - Nie - odparł po chwili. Oblizał językiem dolną wargę i poczuł, jak serce łomocze mu w piersi. - Ale parę razy byliśmy bliscy tego - dodał. - Między nami nie doszło do niczego... niczego cielesnego. Spojrzenie Reagan stało się bardziej przenikliwe, jakby poprzez treści, które wypowiadał Luke, sięgała głębiej i widziała te wszystkie sytuacje, kiedy jej mąż siedział w teatrze blisko jakiejś obcej kobiety, dotykając się z nią ramionami, a potem jak jeszcze długo myślał o niej po powrocie do pokoju hotelowego. Lecz jeśli pomyślała o tym wszystkim, nie wspomniała na ten temat ani słowem. - W takim razie chyba najdalej sprawy zaszły z Randi Wells - powiedziała. - Tak - przyznał i nagle poczuł się tak przygnieciony, jakby ktoś stanął mu na ramionach. Złożył ręce na piersi i starał się, aby jego mina nie wyrażała przygnębienia, jakie czuł w środku. Jak mógł dopuścić do tak okropnej sytuacji? I dlaczego nie pomyślał wcześniej o tym, w jaki sposób to jego postępowanie uderzało w ich małżeństwo? Reagan wciąż czekała, wciąż patrzyła na niego. W pewnym momencie napiła się kawy i spytała: - Wiesz, co najbardziej mnie wkurza? Luke mógł sobie jedynie wyobrazić różne rzeczy. - Że pozwoliłeś na to, aby wszyscy myśleli, że to Dayne jest na tym zdjęciu - starała się mówić spokojnie, lecz w jej głosie słychać było gniew i zdumienie. - Chodzi mi o to, że to było podłe. Luke, który wcześniej postanowił się nie tłumaczyć, teraz już nie wytrzymał. - Musisz coś wiedzieć - rzucił. Pogładził się dłonią po karku i odetchnął głęboko. Widać było, jak narasta w nim frustracja. - Nie poleciałem do Meksyku, żeby zabawić się z jakąś aktorką - zaczął wyjaśniać. Lecz kiedy wypowiedział te słowa, przypomniał sobie swoją reakcję, kiedy zobaczył Randi tamtego dnia, gdy Dayne przywiózł go z lotniska na plan filmowy. Odrzucił od siebie to wspomnienie i sięgnął po kubek z kawą stojący obok jego krzesła. Szczerość. Muszę być szczery - powiedział sobie w duchu. Przełknął ślinę i mówił dalej: - Chodzi mi o to, że nie poleciałem tam szukać romansu, ale też faktycznie nie przyjąłem właściwej postawy. Taka jest prawda. Reagan spojrzała na płomienie. - Mów dalej - poprosiła.

Luke wahał się, czy na pewno byli na to gotowi, lecz wiedział, że nie mieli wyboru. Jego działania doprowadziły ich tutaj i było już za późno na cokolwiek innego poza szczerym powiedzeniem o wszystkim. Opowieść rozwijała się tak opornie, jak jazda samochodem, który miał problemy z silnikiem i co chwilę coś szarpało pojazdem. Powiedział Reagan, jak tamtego wieczoru znalazł się na plaży i siedział przy ognisku i jak w pewnej chwili zawołano Dayne'a do pomieszczenia, gdzie montowano nakręcony materiał. Potem dodał, że kiedy zostali sami, Randi poprosiła go, aby przeszedł się z nią na spacer. W tym miejscu opowieści Reagan rzuciła mu ostre spojrzenie, jakby zaznaczając w ten sposób, że wyrażenie zgody na taki spacer było pierwszym kompromisem, na jaki wówczas poszedł. Nie było jak usprawiedliwić faktu, że zgodził się na ten spacer; nie mógł się tłumaczyć, iż nie wiedział, że przechadzka w ciemnościach po odosobnionej plaży w towarzystwie samotnej, pięknej kobiety nie była czymś niewłaściwym dla żonatego mężczyzny. Luke nawet nie próbował stosować takiej retoryki. Zamiast tego po prostu trzymał się faktów. Powiedział, że oboje z Randi odeszli dość daleko od innych, a kiedy zatrzymali się, żeby porozmawiać, zadzwonił jej telefon. Chodziło o jej matkę, a informacje, jakie otrzymała, nie były dobre. - Zaczęła płakać, a ja... ja podszedłem do niej - ciągnął Luke. - Może myślałem, że mogłem jakoś ją pocieszyć - spojrzał w dół - a może chciałem czegoś więcej. Sam nie wiem. Mina Reagan powiedziała mu, że jego żona znała odpowiedź, nawet jeśli on jej się nie domyślał. Nie mrugała i nie odwracała się, tak jakby czekała na resztę. Tego Luke bał się najbardziej. Czy nie został już wystarczająco dotkliwie ukarany tym, że tabloidy pokazały całemu światu, jak całował się z Randi? Czy naprawdę musiał teraz wchodzić w szczegóły tamtego zajścia, kiedy oboje z Randi zaczęli się tulić do siebie, co po chwili przerodziło się w coś poważniejszego? Luke splótł dłonie i westchnął. - Jeszcze raz chcę powtórzyć, że nie planowałem tego - mówił. - Obejmowaliśmy się, a potem nagle się zorientowałem, że się całujemy. - Jak długo? - rzuciła ostro Reagan, patrząc na niego szeroko otwartymi oczyma, w których odbijał się chłód, gniew i obojętność. - Jak długo się całowaliście? - Nie wiem - odparł poirytowanym tonem Luke. - Przez chwilę. Całowaliśmy się przez chwilę. Nie widzieliśmy ani nie słyszeliśmy fotografów; tyle mogę ci powiedzieć. Reagan nie pytała, co jeszcze się wydarzyło. Nie musiała tego robić. Wygląd jej twarzy dał Luke'owi wyraźnie do zrozumienia, że chciała znać całą prawdę. Luke mówił dalej: - Nie było niczego więcej. Całowaliśmy się, a potem w pewnym momencie odsunąłem się i powiedziałem jej, że muszę już iść. Kiedy szliśmy z powrotem do ogniska, trzymaliśmy się za ręce, a gdy znaleźliśmy się na tyle blisko innych, że mogliby nas widzieć, rozdzieliliśmy się. Ja poszedłem do swojego pokoju, a ona podeszła do ogniska. Nikt więc nie wiedział o tym, że byliśmy razem przez cały ten czas. - Ale wydarzyło się coś jeszcze tamtej nocy, prawda? - po raz pierwszy w głosie Reagan słychać było poczucie krzywdy. Miała rację i Luke czuł teraz obrzydzenie do tego wszystkiego. Zupełnie inaczej wyglądałaby dzisiaj relacja pomiędzy nim i Reagan, gdyby tylko powrócił do zdrowych zmysłów po przyjściu do pokoju hotelowego. Kciukiem i palcem wskazującym pomasował sobie skronie i zebrał siły, aby opowiedzieć Reagan dalszą część tej historii.

Kilka godzin po tym, jak doszło między nimi na plaży do pocałunku, Randi zapukała do jego drzwi, a kiedy je otworzył, zanim zdążył się zorientować, trzymał ją już w ramionach. Znów zaczęli się całować i tym razem Randi powiedziała mu, że szaleje za nim. - Powiedziała mi - ciągnął Luke - że wie o moim małżeństwie, ale że jest gotowa poczekać, aż ze wszystkim się uporam. - Nieźle - wymamrotała pod nosem Reagan. Luke odczuwał teraz tak silne poczucie winy, jakby to było coś niemal materialnego, coś trawiącego go od środka jak jakaś choroba. Cierpiał tak jak wtedy, gdy jako student pierwszego roku zapadł na ciężką grypę. - Potem przez jakiś czas pisaliśmy do siebie esemesy - wyznał. - Dzwoniliśmy też do siebie. W końcu zapytała, czy jestem gotów cię zostawić. Reagan zmarszczyła brwi. - Powiedziałem jej prawdę - ciągnął Luke, czując się tak podle jak jeszcze nigdy. - Wyznałem jej, że bardzo mnie pociąga, ale że nie mogę ciebie zostawić. Reagan pokiwała głową. - Bardzo taktowne - stwierdziła. Luke z trudem przyjął ten jej sarkazm, ale pomyślał, że przecież zasłużył sobie na to. - Nic z tego, co zrobiłem, nie było taktowne. Pomyślałem tylko, że powinnaś o tym wiedzieć - powiedział i przeczesał palcami włosy. - Nawet po wplątaniu się w coś takiego nie mogłem sobie wyobrazić życia bez ciebie. Przez chwilę Reagan nic nie mówiła. Potem jej oczy jakby odrobinę złagodniały. - Cieszę się - oznajmiła i odwróciła wzrok. - Naprawdę. Nie wiedział, co spowodowało tę nieznaczną zmianę jej nastawienia, więc zachowywał się tak, jakby tego nie zauważył. Jego opowieść była prawie zakończona. Kiedy mówił dalej, wyraźnie słyszał ogromne przygnębienie w swoim głosie. Gdy zdjęcia ukazały się w tabloidach, oboje z Randi rozmawiali o tym i ona błagała go, żeby nikomu o niczym nie mówił. Tłumaczyła mu, że Dayne poradzi sobie z tym ciosem znacznie łatwiej niż on, bo dla Dayne'a to prawie jak chleb powszedni, a i tak nikt nie rozpozna Luke'a na zdjęciach. - Tylko żadne z nas nie potrafiło z tym żyć - wyznał Luke, starając się, aby to nie zabrzmiało zbyt szlachetnie. To, co zrobił, było złe; nie miał co do tego wątpliwości. - W końcu zadzwoniłem do Dayne'a - zacisnął usta. Odetchnął głęboko i po chwili dodał: - I to już chyba wszystko. Reagan przyciągnęła kolana do piersi i dość długo patrzyła w ogień, tak jakby przyswajała sobie każdy bolesny szczegół opowieści męża, jakby każdy fragment tej historii musiał znaleźć swoje miejsce w jej sercu, aby potem mogła jeszcze do tego wszystkiego powrócić. Potem bez ostrzeżenia zwróciła się do niego: - Teraz chyba moja kolej. Jej kolej? - zdziwił się Luke, a jego serce zaczęło bić szybciej. Przez cały czas, kiedy myślał o tej chwili prawdy, gdy przygotowywał się do niej i zarazem odczuwał przed nią paniczny lęk, ani przez moment nie pomyślał o tym, że ona też będzie miała mu coś do powiedzenia o sobie. Przecież to on był czarnym charakterem w tej historii, a ona jej ofiarą. Lecz teraz Reagan złożyła ręce i rozpoczęła swoją opowieść: - To zaczęło się jak niewinna przyjaźń...

Po tych słowach Luke'owi zakręciło się w głowie. Miał wrażenie, że salon zaczął się przechylać; jego serce waliło jak młot. Co to było, czy chodziło o tego jej kumpla ze straży? O czym właściwie ona mówiła, czyżby o tym strażaku? Przecież miałaby mu coś do powiedzenia o sobie tylko wówczas, gdyby... gdyby... Reagan patrzyła na niego przez kilka sekund, na tyle długo, aby poczucie winy wyraźnie odbiło się na jej twarzy. - Nie miałam pojęcia, że to się może jakoś rozwinąć - wyznała. Luke poczuł, jak jego mięśnie napinają się. - Strażak? - rzucił krótko. - Tak - przyznała Reagan, a jej oczy były jak bez życia, jakby zagubiły się w tych odległych już chwilach, o których Luke nie miał w ogóle pojęcia. - Po tym incydencie z Tommym kiedyś przejeżdżał obok i wpadł jeszcze do mnie, żeby się upewnić, czy wszystko jest w porządku. - Pamiętam to - podchwycił Luke. Potem, jakby otwarto jakąś tamę, popłynęła z ust Reagan cała historia. Strażak zaczął wpadać do ich domu na godzinę każdego popołudnia, kiedy Tommy i Malin mieli drzemkę. Na początku siadali oboje z Reagan w salonie i rozmawiali, ale pod koniec tygodnia, kiedy Reagan odprowadziła go do drzwi, przytulili się do siebie, a potem pocałowali się. - Następnego dnia - ciągnęła - kiedy przyszedł, zachowywaliśmy się tak, jakby nic się nie wydarzyło, ale to było silniejsze od nas. Luke wpatrywał się w podłogę. Czy on naprawdę tego słuchał? Przez cały ten czas bał się tej rozmowy, ponieważ musiał powiedzieć o swoim niecnym zachowaniu, którego się dopuścił w ostatnim czasie. Nie przyszło mu do głowy, że Reagan mogła ukrywać przed nim coś podobnego. Reagan wciąż opowiadała, wciąż tłumaczyła się. Musiał się maksymalnie skoncentrować, aby w ogóle rozumieć, o czym ona mówiła. - Rozmawialiśmy przez kilka minut, a potem znów zaczęliśmy się całować. Było już bardzo blisko i... powiedziałam mu, żeby sobie poszedł - wyznała i opuściła stopy na podłogę. - Przepraszam, nie spodziewałeś się tego - powiedziała ze wzrokiem pełnym bólu i niepewności. Luke patrzył na swoją żonę. Jej wyznanie wstrząsnęło nim tak bardzo, że nie mógł się pozbierać, a poszczególne słowa wciąż przewijały się w jego świadomości i jakby krzyczały, że to dopiero początek. Ponieważ ton jej głosu powiedział mu, że było coś więcej. - I...? - spytał. - Nie chciałam, żeby został ze mną dłużej - mówiła Reagan, patrząc na Luke'a błagalnym wzrokiem - ale też nie chciałam, żeby sobie poszedł. Jakiś dziwny dźwięk, trochę przypominający płacz, a trochę jęk, wydobył się z ust Luke'a, który nagle poderwał się z krzesła. - Mówisz poważnie? - rzucił zniesmaczonym głosem. Zrobił kilka kroków w stronę drzwi, po czym odwrócił się i spytał: - Czy ja naprawdę muszę tu siedzieć i tego słuchać? Reagan przeszyła go zimnym spojrzeniem i rzuciła: - A ja, Luke, czy ja musiałam ciebie słuchać? Luke rozejrzał się po salonie, jakby szykował się do ucieczki, jakby można było uciec przed prawdą. Lecz po chwili zdał sobie sprawę, że byłby to daremny wysiłek, że byłaby to droga donikąd. W końcu opadły mu ramiona, a gniew, który w nim zapłonął, zamienił się w uczucie porażki. Zrozumiał, że mógł wyjść, lecz nie

miałby do czego wracać, bo z ich małżeństwa zostały jakieś marne szczątki. Oparł się o najbliższą ścianę, aby nie osunąć się na kolana. Miał wrażenie, jakby w powietrzu między nimi zawisło pewne narzucające się pytanie, więc nie pozostało mu nic innego, jak tylko je zadać. - Czy chcesz powiedzieć... chcesz powiedzieć, że z nim spałaś? - jego słowa były pełne niedowierzania i zostały wypowiedziane tak cicho, że ledwie je dosłyszała. - Posunęłam się za daleko, nie będę temu zaprzeczać - mówiła Reagan bardziej do siebie niż do Luke'a. Potem, kręcąc powoli głową, wyznała: - Ale nie spałam z nim. Odesłałam go, zanim... zanim sprawy... - Dość - przerwał jej Luke, podnosząc rękę. Nie mógł znieść już ani słowa więcej. Czuł, jak jego sercem i duszą targają sprzeczne uczucia - szok, smutek i żal. Lecz po chwili wściekłość i gniew wysunęły się na pierwszy plan. Rozsądek podpowiadał mu, żeby nie zadawał tego pytania, lecz nie chciał słuchać. - Wiesz, w co nie mogę uwierzyć? - rzucił. W oczach Reagan pojawiły się łzy, lecz nic mu nie odpowiedziała. Luke nie potrafił się już pohamować. - Nie mogę uwierzyć - ciągnął - że nie nauczyłaś się niczego za pierwszym razem... kiedy to ja leżałem na twoim łóżku. Jak tylko te słowa zabrzmiały w salonie, od razu ich pożałował. Reagan gwałtownie odrzuciła do tyłu głowę, jakby ktoś wymierzył jej policzek. Potem zmroziło ją; Luke jeszcze nigdy nie widział u niej takiego spojrzenia. Mój synu, weź ją za rękę; powiedz jej, że jest ci przykro... Luke zagłuszył ten cichy szept w swojej duszy. Jego gniew wzmagał się coraz bardziej, a on stał przez cały czas oparty o ścianę. Nie tylko ja jestem winien - krzyczał w duchu. Dlaczego to ja mam wykonać pierwszy ruch? Czuł, jak Duch Święty przynaglał go do działania, zachęcał go do zmniejszenia dzielącego ich dystansu. Nagle znów stał się nastolatkiem wściekłym na swoją siostrę Ashley za jej życiowe wybory i usłyszał echo głosu matki, jakby to było wczoraj: „Lukę, musisz przebaczyć tym osobom, które kochasz... Relacje z ludźmi buduje się przez całe życie, a pycha niszczy je w jednej chwili". Zacisnął pięści. Nie, ta sytuacja była całkowicie inna. Było już za późno na przebaczenie. Oboje posunęli się za daleko. Reagan wstała i spojrzała na niego. - Czy ty siebie słyszysz? - spytała zranionym i pełnym niedowierzania głosem, cofając się kilka kroków. - Zresztą nieważne. To i tak do niczego nie doprowadzi - patrzyła na niego jeszcze przez chwilę, potem odwróciła się i poszła do ich sypialni. Kiedy wyszła, Luke'owi przyszło na myśl wiele rzeczy, które powinien był powiedzieć albo zrobić. Czuł, że Bóg wzywał go, żeby poszedł za Reagan, przeprosił ją i żeby razem wrócili do tego miejsca, gdzie pojednanie wydawało się jeszcze możliwe. Lecz w jego świadomości brały górę słowa, które przed chwilą wypowiedziała Reagan. Ich relacja i tak do niczego nie doprowadzi. Luke odetchnął głęboko i uświadomił sobie, że przez cały czas prawie wstrzymywał oddech. W pamięci błysnął mu pewien obraz - on i Reagan biorą ślub, a ich rodziny gromadzą się wokół nich. Jak daleko odeszli od tamtego wydarzenia, jak nisko upadli? Przez cały czas myślał o Reagan jako o ofierze, kiedy tak naprawdę... tak naprawdę... Nie mógł dokończyć tej myśli. Co to wszystko właściwie znaczyło? Złamali daną sobie przysięgę, kłamali i oszukiwali się

wzajemnie. Nie potrafili rozmawiać o tym wszystkim, żeby nie znaleźć się w impasie tak jak teraz. Nie miało sensu gonienie za Reagan, przepraszanie jej i obiecywanie poprawy, ponieważ to ona miała rację co do ich małżeństwa. Nie miało znaczenia, jak to wszystko się zaczęło; to nie był już czas na uzdrowienie. To był czas, aby powiedzieć sobie „żegnaj". Rozdział 3 Na zewnątrz sypał gęsty śnieg, a w pękającym w szwach teatrze w Bloomington panowała atmosfera radosnego podekscytowania. Katy Hart Matthews spieszyła głównym przejściem pomiędzy rzędami w stronę sceny, aby zająć miejsce obok pozostałych jurorów. Tego dnia miały się odbyć przesłuchania do musicalu „Józef i cudowny płaszcz snów w technikolorze", a zamieszanie panujące na sali świadczyło o tym, że mieszkańcy Bloomington jak jeszcze nigdy dotąd zainteresowali się przedstawieniem. Katy i jej mąż Dayne, nowi właściciele teatru, mieli w styczniu pełne ręce roboty z powodu koniecznych modernizacji, które należało przeprowadzić w budynku. Lecz teraz, gdy uporano się już ze wszystkim i obiekt został na nowo otwarty, spodziewano się, że obecne przedstawienie może się okazać najlepsze ze wszystkich, jakie dotychczas przygotowano w Chrześcijańskim Teatrze Młodzieżowym. Wskazywała na to choćby determinacja nastolatków, z jaką wcześniej walczyli o utrzymanie grupy teatralnej w całości. Katy była w czwartym miesiącu ciąży i nudności, jakie nękały ją w pierwszym trymetrze, miała już za sobą. I choć jeszcze nie widać było po niej wyraźnych oznak ciąży, wcięcie jej talii zniknęło, a gdy zajmowała środkowe miejsce przy wąskim stole, czuła większą zadyszkę niż zazwyczaj. - Sto pięćdziesiąt dzieciaków i jeszcze nie policzyłam wszystkich - szepnęła, nachylając się do Dayne'a. - To przedstawienie chyba będzie niesamowite. Dayne ścisnął lekko jej dłoń. - Tak sobie myślę - zaczął, rozglądając się po sali i obserwując młodych ludzi w różnym wieku, z których każdy miał na sobie numer wymagany podczas udziału w przesłuchaniach - gdzie byłyby te wszystkie dzieciaki, gdybyś tutaj nie wróciła? Miłość, jaką zobaczyła w jego oczach, trafiła wprost do jej serca. Katy uśmiechnęła się do męża. - Chciałeś powiedzieć, gdybyś nie kupił tego teatru - poprawiła go i pocałowała. Już wcześniej zaczęli modernizację obiektu, która miała doprowadzić do otworzenia po obu stronach teatru restauracji i kawiarni. - Nie byłoby nas tutaj, gdybyś tego nie zrobił - dodała. Dayne spojrzał na zegarek. - Już czas - oznajmił. Podał Katy dziesięć pierwszych formularzy przesłuchań i zasugerował: - Chyba powinnaś zaczynać. Katy wzięła od niego formularze, wstała i odwróciła się do tłumu składającego się z rodziców i ich dzieci przybyłych na przesłuchania. Zwykle w tym momencie sala uciszała się, a Katy zaczynała znaną większości krótką przemowę, wyjaśniając przybyłym po raz pierwszy osobom zasady obowiązujące podczas przesłuchań, tak aby wszyscy je znali. Młodzi ludzie podzieleni na dziesięcioosobowe grupy mieli być kolejno wywoływani za scenę, a podczas ich występów nikt nie mógł przemieszczać się po sali. Po zaprezentowaniu się każdego

członka grupy następowała pięciominutowa przerwa. Potem zapraszano na scenę kolejną grupę, po niej następną i tak dalej, aż do zakończenia przesłuchań tego dnia. Lecz dzisiaj, zanim zdążyła otworzyć usta, zobaczyła, jak śmiejący się do niej Flaniganowie, Pickowie, Shafferowie i Farleyowie wstają ze swoich miejsc i zaczynają klaskać. Nim Katy zorientowała się, co się dzieje, inne rodziny także poderwały się z krzeseł i dołączyły do ogólnego aplauzu i po chwili już wszyscy znajdujący się na sali ludzie klaskali, pohukiwali i wiwatowali. Katy poczuła przeszywający ją dreszcz emocji i obejrzała się na Dayne'a. On zaś położył jej rękę na krzyżu, wspierając ją w ten sposób i ciesząc się razem z nią tym przejawem wdzięczności okazywanym jego żonie przez zebranych. Stojący po obu ich stronach pozostali członkowie jury również zaczęli klaskać. Poza Dayne'em, który był współreżyserem przedstawienia i miał zarazem odpowiadać za jego scenografię, przy stole jury zasiadała jego siostra Ashley, która zgodziła się nadzorować prace przy dekoracjach, a która jednocześnie kibicowała swojemu synowi Cole'owi, po raz pierwszy biorącemu udział w przesłuchaniach. Popisy młodych adeptów sztuki aktorskiej miał dziś także oceniać Tim Reed, jeden z ulubieńców Katy z Chrześcijańskiego Teatru Młodzieżowego, który był już studentem i został przez nią poproszony o pomoc w pracach nad przygotowa- niem obecnego przedstawienia. Katy podniosła wzrok i zobaczyła stojącą pośród innych na sali nową, dwudziestoośmioletnią instruktorkę tańca, która przeprowadziła się do Bloomington z Nowego Jorku i zgodziła się pracować społecznie jako choreograf. Siostry młodej kobiety przez długi czas były związane z Chrześcijańskim Teatrem Młodzieżowym. Kilka metrów dalej śmiała się i klaskała nowa pianistka, June Johnson. Katy uśmiechnęła się do siwowłosej kobiety, emerytowanej nauczycielki, której wnuczki były związane z Chrześcijańskim Teatrem Młodzieżowym jeszcze na rok przed jego zamknięciem. Była to zarazem świetna sopranistka i osoba tak pełna życia, że od razu polubiła ją młodzież z teatru. Lecz w decyzji tej kobiety, aby zaangażować się w przedstawienie, najbardziej podobało się Katy to, że podjęła ją, żeby móc spędzać więcej czasu ze swoimi wnuczkami. Właśnie z podobnych powodów Chrześcijański Teatr Młodzieżowy skupiał tylu rodziców i dziadków. Zanim młodzi ludzie zaczęli tłumnie ściągać na dzisiejsze przesłuchania, June odciągnęła Katy na bok i powiedziała: - Zawsze myślałam, że najbardziej będę lubiła spędzać czas z wnuczkami w naszym domku nad jeziorem. - Potem rozejrzała się po sali teatru i z błyszczącymi oczyma dodała: - Ale mam przeczucie, że tu może być jeszcze lepiej. Katy nie mogła się z tym nie zgodzić. Teraz zaś patrzyła na wypełniający salę tłum rodziców i ich dzieci i wskazała w górę, zwracając tym gestem uwagę zebranych na tego, który dał im wszystkim tę drugą szansę. Potem uniosła ręce, prosząc o uciszenie się i zajęcie swoich miejsc. Obecność Dayne'a oddziaływała teraz na nią na tyle mocno, aby dać jej pewność, że pomimo tak wielkiego wzruszenia, jakiego w tym momencie doświadczała, znajdzie w sobie dość siły, by przemówić. Przenosiła spojrzenie z jednej rodziny na drugą, przypominając sobie tyle szczęśliwych chwil związanych z tym właśnie miejscem i czując zarazem, ile jeszcze cudownych wydarzeń czekało ją tutaj.

- Jesteście moimi przyjaciółmi... moją rodziną - zaczęła Katy, masując sobie gardło, aby opanować wzruszenie. - Skoro Bóg dał nam kolejną szansę, nie możemy chyba zacząć dzisiaj inaczej, jak od podziękowania Mu za to. Po sali przeszedł szum uciszających się wzajemnie głosów i wszyscy pochylili głowy do modlitwy. - Drogi Boże, dziękujemy Ci - kiedy Katy wypowiedziała te słowa, poczuła się silniejsza. I gdy modliła się dalej do swego Stwórcy, jej drżący głos stał się mocny i wyraźny. - Ty dałeś nam ten budynek i naszą teatralną grupę. Ale przede wszystkim dałeś nam nadzieję. I właśnie za tę nadzieję jesteśmy Ci szczególnie wdzięczni i prosimy Cię, żeby to przedstawienie sprawiło Tobie wielką radość, bo my wiemy, że nam ono taką wielką radość przyniesie. W imię Jezusa, amen. Kolejna fala oklasków wypełniła na chwilę salę, a potem Katy zaczęła swoje wprowadzenie. Tego popołudnia jako pierwszy miał wystąpić syn Ashley. Cole zakończył właśnie sezon koszykówki i niezależnie od werdyktu jury, niezależnie od tego, czy otrzyma jakąś rolę w przedstawieniu, czy też nie, planował jeszcze zacząć grę w bejsbol. Jednak historia Józefa należała do jego ulubionych w Biblii, więc postanowił wziąć udział w przesłuchaniach. Choć Ashley była członkiem grupy programowej i dzisiaj występowała w roli jurora, nie mogła brać udziału w ocenianiu wystąpienia swojego syna. Katy zerknęła na nią, kiedy Cole wchodził na scenę. Dostrzegła, że jej szwagierka była pełna niepokoju, czyli zachowywała się po prostu tak, jak wszyscy rodzice w podobnej sytuacji. Cole wsunął dłonie do tylnych kieszeni spodni i uśmiechnął się do jurorów. - Cześć - przywitał się. - Nazywam się Cole Blake i mam dziewięć lat. Zaśpiewam piosenkę „Zabierz mnie na mecz" - wyjaśnił. Potem nagle spoważniał, spojrzał prosto na Ashley i dodał: - Bo śpiewała mi to moja babcia. Ashley w odpowiedzi też uśmiechnęła się do niego i nieznacznie kiwnęła głową. Z miejsca, w którym stał Cole - jak wydawało się Katy - chłopiec nie mógł dostrzec łez napływających do oczu jego matki. I choć od śmierci babci Cole'a upłynęło już kilka lat, to Ashley wciąż żywo odczuwała w swym sercu ból po jej stracie. Może nawet ten ból nasilił się jeszcze bardziej, na co mogła wskazywać zmiana w jej zachowaniu. Ponieważ w tym roku ojciec Ashley miał się powtórnie ożenić. I może właśnie z tego powodu, a może wskutek wciąż bardzo żywego jeszcze żalu po stracie swojej malutkiej córeczki, Ashley wydawała się jakaś bardziej wyciszona niż zazwyczaj. Jej mąż Landon siedział na widowni z ich młodszym synem i teraz Katy kątem oka dostrzegła, jak unosząc kciuki do góry, posłał chłopcu gest wsparcia i akceptacji. Katy ponownie zwróciła swą uwagę na Cole'a. June miała już zapis nutowy przed sobą, a jej palce spoczywały na klawiszach pianina. Po chwili chłopiec spojrzał na nią i delikatnie kiwnął głową, dając jej w ten sposób znak, że też jest już gotowy do swojego wystąpienia. Kiedy Cole zaczął swój utwór, Katy uświadomiła sobie, że nigdy nie słyszała, jak on śpiewa. Gdy obaj z Landonem wpadali do teatru do Ashley przygotowującej dla Chrześcijańskiego Teatru Młodzieżowego jakieś dekoracje, Cole pełnym entuzjazmu głosem opowiadał zawsze o rozegranym właśnie meczu albo o jakiejś zabawnej sytuacji ze szkoły. Lecz nigdy nie zdarzyło się, żeby coś zaśpiewał.

Teraz, gdy słychać było kolejne słowa piosenki, Katy była mile zaskoczona. Cole miał bowiem mocny głos i śpiewał czysto. A do tego widać było, że świetnie potrafił komunikować się z jurorami i publicznością, łatwo nawiązując kontakt wzrokowy, co u dzieci w jego wieku należało do rzadkości. Katy miała wrażenie, że babcia Cole'a poza miłością do tej starej piosenki, którą śpiewała mu przed laty, przekazała coś jeszcze. Prawdopodobnie przekazała mu także miłość do śpiewu. Katy jeszcze raz zerknęła na Ashley. Promieniowała z niej aprobata dla poczynań syna, a na jej policzkach błyszczały łzy wzruszenia. Kiedy piosenka skończyła się, Katy miała przeczucie, że w obsadzie „Józefa" znajdzie się miejsce dla Cole'a. Na dole formularza odhaczyła okienko, w którym zaznaczało się, że dany wykonawca powinien zostać zaproszony na drugi etap przesłuchań. Kolejni uczestnicy z pierwszej grupy zajmowali miejsce na scenie, jeden po drugim, i popołudnie upływało Katy w radosnej atmosferze, którą zresztą tak doskonale znała. Kiedy trzecie już dziecko ogłosiło, że będzie śpiewać piosenkę „Część twojego świata" z musicalu „Mała syrenka", Katy i Dayne uśmiechnęli się do siebie. Jeszcze zanim się pobrali, Katy wyznała kiedyś Dayne'owi, że zwykle podczas przesłuchań utwór ten śpiewany był siedem albo nawet osiem razy. Teraz więc, kiedy trzecia osoba wybrała tę piosenkę, mieli powód do śmiechu. Młodzi Flaniganowie znaleźli się w drugiej dziesiątce i oboje, zarówno Bailey, jak i Connor, zaśpiewali przepięknie. Nie było wątpliwości, że zostaną zaproszeni na kolejny etap przesłuchań. Podczas przerwy, która nastąpiła po wystąpieniach wszystkich osób wytypowanych do ich grupy, Bailey pospieszyła do stołu jury i po szybkim przywitaniu się z Dayne'em zwróciła się do Katy. - Spotkałam tę dziewczynę - mówiła podekscytowana. - Tę nową. Jest w następnej grupie i jest naprawdę niezła. Ma na imię Sarah. Myślę, że ona tego potrzebuje. Później powiem ci więcej - powiedziała tajemniczo, uścisnęła Katy, a kiedy już miała odchodzić, wyszeptała jeszcze: - Pomyślałam sobie, że powinnaś o tym wiedzieć. Katy patrzyła, jak Bailey wraca na swoje miejsce. Uwielbiała to u Flaniganów i u tylu innych nastolatków związanych z Chrześcijańskim Teatrem Młodzieżowym. Im po prostu naprawdę zależało na rówieśnikach i autentycznie martwili się o nich. Bailey wydawała się nie przejmować rywalizacją, jaka w tego typu sytuacjach występowała pomiędzy nią i nową dziewczyną, i chciała jedynie, aby Katy wiedziała, iż oprócz umiejętności wokalnych tej osoby był jeszcze inny powód, żeby obsadzić ją w przedstawieniu. Po kilku pierwszych osobach z trzeciej dziesiątki weszła na scenę drobna dziewczyna o ciemnoblond włosach. Uśmiechnęła się do jurorów, a w jej oczach Katy ujrzała pewność siebie i determinację. - Nazywam się Sarah Nordlund - zaczęła rezolutnie. - Mam czternaście lat i zaśpiewam utwór „Dom" z musicalu „Piękna i bestia". Była to bardzo trudna piosenka, której wykonanie musiało z pewnością ujawnić możliwości wokalne Sarah. Katy pomodliła się tylko w duchu, żeby udało się jej prawidłowo zaśpiewać ten wymagający utwór, skoro Bailey była przekonana, że otrzymanie roli w przedstawieniu miało dla tej dziewczyny takie znaczenie. Zaczęła grać muzyka i po chwili, już na samym początku piosenki, Sarah stanęła jak zmrożona, najwyraźniej zapomniawszy tekstu, i zwiesiła głowę. - Przepraszam - rzuciła. - Znam zasady. Nie ma drugiej szansy - powiedziała, potem odwróciła się i ruszyła w stronę zejścia ze sceny.

Nie ma drugiej szansy? - zaprotestowała w duchu Katy. Miała ochotę przyciągnąć dziewczynę do siebie, wziąć ją w ramiona i uspokoić. - Zaczekaj! - zawołała. Sarah zatrzymała się i podniosła wzrok. - Tak? - spytała. - Przecież Chrześcijański Teatr Młodzieżowy cały opiera się na drugiej szansie - uśmiechnęła się Katy w nadziei, że to może częściowo złagodzi niepokój, jaki Sarah odczuwała w sercu. - Czy znasz tę piosenkę? - Tak - potwierdziła Sarah, wzruszając ramionami. - Tylko nagle zrobiła mi się w pamięci jakaś luka. - No dobrze - powiedziała Katy i kiwnęła głową do siedzącej przy pianinie June. - Spróbujmy jeszcze raz. Sarah wróciła na środek sceny, wydawała się już mniej pewna siebie niż poprzednio. Lecz kiedy muzyka ponownie zaczęła grać, tym razem pamiętała każde słowo. I gdy rozbrzmiewały kolejne wersety piosenki, Sarah śpiewała wysokie partie utworu czystym, mocnym głosem, ani trochę nie fałszując. Po każdym przesłuchaniu młodzi ludzie zebrani na sali zawsze bili brawo. Gdy wykonawca był im dobrze znany z Chrześcijańskiego Teatru Młodzieżowego - jak na przykład Bailey lub Connor - oklaski były wyjątkowo głośne. Lecz kiedy Sarah skończyła śpiewać swą piosenkę, sala zareagowała najgłośniejszymi brawami podczas dzisiejszych przesłuchań. - Dziękuję, Sarah - powiedziała Katy i zaznaczyła na formularzu, że dziewczyna przechodzi do kolejnego etapu przesłuchań. Na twarzy Sarah pojawił się wyraz wdzięczności. Katy miała przeczucie, że polubi Sarah Nordlund i że jest to pierwsze z wielu przesłuchań, które czekały dziewczynę w przyszłości. Jury skupiło się tymczasem na kolejnej dziewczynie wchodzącej na scenę. Katy pomyślała, że gdy przesłuchania się skończą, dowie się tego, co Bailey zamierzała jej powiedzieć o Sarah Nordlund. Jak się okazało, nie musiała aż tak długo czekać. Podczas przerwy, gdy Dayne wraz z pozostałymi osobami siedzącymi przy stole jury poszedł do holu, żeby czegoś się napić, Sarah podeszła do Katy. - Czy mogę zamienić z panią słówko? - spytała. - Jasne - odpowiedziała Katy, przesuwając krzesło, żeby mogła lepiej widzieć dziewczynę. - Chciałam tylko podziękować - zaczęła. - Za to, że dała mi pani drugą szansę. Katy poczuła, jak topnieje jej serce. - Kochanie, to oczywiste - mówiła. - Każdemu może przytrafić się coś takiego. Ale jeśli ktoś jest przygotowany, chcemy, żeby miał możliwość się zaprezentować. Sarah zrobiła lekko skrzywioną minę. - Ja... ja jeżdżę na łyżwach - zaczęła niepewnym głosem dziewczyna. - To znaczy ćwiczę jazdę figurową na lodzie - dopowiedziała i pokręciła głową. - Tam nie ma drugiej szansy. - Och, rozumiem - uśmiechnęła się Katy. - Cieszę się, że ci się udało. - I jeszcze coś - ciągnęła wyraźnie speszona. - Mam cukrzycę typu I - wyznała, krzywiąc się. - Nienawidzę tego, bo wie pani, ja chcę być jak inne dzieci - wyznała. A potem z błyskiem w oczach dodała: - Dzięki. To, co pani zrobiła... wiele dla mnie znaczy. Gdy Sarah pobiegła w stronę środka sali, Katy poczuła, jak zalewa ją fala emocji. Sarah może i potrzebowała Chrześcijańskiego Teatru Młodzieżowego, lecz dla Katy stało się oczywiste, że teraz, gdy postanowiła wycofać się z branży filmowej, to ona sama jeszcze bardziej potrzebowała Sarah. Ponieważ ta dziewczyna była potwierdzeniem tego, że Katy dokonała właściwego wyboru i że zawsze należała do miejsca, w którym obecnie się znajdowała. Tu była u siebie.

Popołudnie przeszło w wieczór, a w tym czasie poszczególne dziesiątki uczestników, jedna po drugiej, brały udział w przesłuchaniach. Jak zwykle zdarzały się niespodzianki, gdy jakaś osoba, która wcześniej od czasu do czasu otrzymywała jakieś grupowe role, okazywała się na tyle dobra, że przechodziła na wyższy poziom, a także rozczarowania, gdy na scenę wychodziły dzieci słabo przygotowane i dostawały epizodyczną rolę albo nie dostawały jej wcale. Czternaście dziewczyn wybrało utwór „Część twojego świata", a dwóch chłopców zaśpiewało „Najważniejsze rzeczy" z musicalu „Księga dżungli". Tylko dwoje dzieci wystąpiło w pełnych kostiumach. Jednym z nich był dwunastoletni Sander, który nosił domowej roboty maskę „upiora z opery". Po tym, jak wymamrotał dwa pierwsze wersy przedstawianego na Broadwayu utworu „Muzyka nocy", Katy grzecznie mu przerwała. - Sander - poprosiła - chciałabym, żebyś zdjął maskę. Chłopiec odsunął powoli zasłaniający mu twarz biały kawałek gipsu. - Ale - próbował protestować, opuszczając maskę - ona pomaga mi wczuć się w rolę. - Bardzo mi przykro, ale nie rozumiem tego, co śpiewasz - wyjaśniła Katy delikatnym głosem. Sander był grzecznym chłopcem pochodzącym z bardzo sympatycznej rodziny, od dawna związanej z Chrześcijańskim Teatrem Młodzieżowym. - Kiedy grasz, to najważniejsze jest, żebyś czuł swoją rolę tutaj - powiedziała Katy, kładąc rękę na sercu. - Dobrze? - Tak - westchnął chłopiec i opuścił maskę. - Spróbuję. Kiedy znów zaczął śpiewać, Katy zrozumiała, dlaczego chłopiec chciał, żeby maska zasłaniała mu usta. Śpiewał bowiem za nisko albo za wysoko i do tego w złym tempie, a w trakcie piosenki jego głos trzy razy załamał się. Katy spojrzała w dół na formularz i kiedy przeczytała tam, że chłopiec był również zainteresowany pracą w zespole technicznym przy dźwięku lub oświetleniu, odetchnęła z ulgą. Kiedy Sander opuszczał scenę, Katy zaznaczyła na jego formularzu okienko zespołu technicznego. Dayne spojrzał jej przez ramię. - Światło i dźwięk? - upewnił się szeptem. - Oczywiście - potwierdziła Katy, spoglądając mu w oczy. - Na szczęście. Byli już w mniej więcej połowie przesłuchiwania ostatniej dziesiątki uczestników, gdy jakaś wyglądająca na starszą dziewczyna weszła na scenę. Miała na sobie obcisłe dżinsy i jeszcze bardziej opięty sweter. Kiedy spojrzała na jurorów, kosmyk jej długich, ciemnych włosów zwisał jej na czoło, przysłaniając jedno oko. Uniosła podbródek i wysunęła dolną szczękę. - Nazywam się Miranda Miles - przedstawiła się. - Mam szesnaście lat i zaśpiewam piosenkę „Zostań" z repertuaru Sugarland. Katy poczuła zażenowanie. Zarówno w materiałach informacyjnych, jak i na stronie internetowej Chrześcijańskiego Teatru Młodzieżowego uczestnicy przesłuchań byli proszeni o zaprezentowanie utworu pochodzącego z dowolnego musicalu. Piosenka, którą zamierzała zaśpiewać Miranda, była więc niewłaściwego gatunku, a do tego jej słowa mówiły o romansie. Biedna dziewczyna - pomyślała Katy. W zachowaniu Mirandy aż kipiało od buntu i sprzeciwu, co zdarzało się bardzo rzadko podczas przesłuchań. Praca nad przedstawieniem w Chrześcijańskim Teatrze Młodzieżowym zabierała młodym aktorom wiele czasu, a ich rodzice musieli się angażować przy wspieraniu wysiłków dzieci, a także pomagając przy różnych inicjatywach, co powodowało, że nie było tam przypadkowych osób. Katy

usiadła wygodniej na swoim krześle i zamyśliła się. Jeśli ona przyszła tu z jakiegoś powodu, proszę Cię, ukaż mi to, Boże - pomodliła się w duchu. Występ Mirandy był przeciętny. Najwyraźniej nie pokazała wszystkich swoich możliwości, lecz zaśpiewała czysto. Fakt, że włosy zwisały jej na twarz, zakrywając jedno oko, stanowił dowód tego, iż próbowała coś ukryć nie tylko przed jurorami, ale także przed światem. Normalnie jeśli ktoś śpiewał na tym poziomie, co Miranda, Katy musiała podjąć trudną decyzję i taki uczestnik nie przechodził do kolejnego etapu przesłuchań. W ten sposób jakaś połowa osób biorących udział w eliminacjach nie dostawała żadnej roli w przedstawieniu. Lecz Katy była przekonana do Mirandy jak do żadnej innej osoby, która pojawiła się dzisiaj na scenie. Kiedy dziewczyna skończyła, Katy nachyliła się nieznacznie do Dayne'a. - Czuję, że musimy ją jutro zobaczyć - szepnęła. Dayne zawahał się, a po chwili odparł: - W takim razie zaznacz to na formularzu. Patrick i Lidia Moynihan - brat i siostra, którzy od lat byli związani z Chrześcijańskim Teatrem Młodzieżowym - zamykali ostatnią grupę i Katy nie mogła się nadziwić, jak w ciągu ostatnich miesięcy rozwinęły się ich głosy. Oboje brali lekcje śpiewu i teraz pod wpływem ich wystąpień aż przeszły ją ciarki po rękach. Wypadli wspaniale. Gdy Patrick skończył śpiewać swoją piosenkę, Dayne wyszeptał do Katy: - Tylko Bóg może komuś dać taki głos. - To prawda - przyznała Katy, czując, jak ogarnia ją fala ciepła. Potem wstała, podziękowała przybyłym rodzinom i wyjaśniła, że lista dzieci zakwalifikowanych do kolejnego etapu przesłuchań, który odbędzie się następnego dnia, pojawi się na stronie internetowej Chrześcijańskiego Teatru Młodzieżowego. Kiedy dzieci zaczęły przemieszczać się po sali, gdy znów zrobiło się głośno i czuć było ogólne podekscytowanie, kolejna, większa niż poprzednio, fala ciepła zalała duszę Katy. Rozglądała się wokół, chłonąc to wszystko, co ją w tej chwili otaczało - mieszaninę ludzkich głosów, lekko zatęchły zapach starego teatru, skrzypienie drewnianej podłogi pod stopami ludzi zmierzających do wyjścia i obecność Dayne'a siedzącego tuż obok niej i gawędzącego ze swoją siostrą Ashley. Dayne skończył już kręcić ostatni film i nie mógł się nacieszyć faktem, że właśnie rozpoczął dwuletni okres odpoczynku od Hollywood. Jego nazwisko ukazywało się w tabloidach coraz rzadziej, a mieszkańcy Bloomington zaczęli przyzwyczajać się do jego obecności pośród nich. I właśnie o to oboje się modlili. Katy wiedziała, skąd płynie to ciepło, którego doświadczała w tej chwili. Była pewna, że w ten sposób czuła w swym sercu Bożą obecność, Jego Ducha, który upewniał ją, że to On kieruje jej życiem. Tak wyraźnie jak nigdy przedtem zrozumiała, że należy do tego miejsca, do Bloomington i do tego teatru. To było jej powołanie. Miała dzielić się z tymi dziećmi swoją wiarą i zaszczepiać w nich pragnienie służenia Bogu w miejscu, w którym żyli. Miała pomagać im w rozwijaniu tych talentów, którymi obdarzył ich Bóg. W tym miejscu bowiem takie dzieci jak Sarah, Sander i Miranda mogły pracować obok Bailey, Connora i rodzeństwa Moynihanów, i wzrastać razem w taki sposób, jakiego Bóg pragnął dla Swoich dzieci. Niesamowite w Chrześcijańskim Teatrze Młodzieżowym było to, że stanowiła go grupa bardzo utalentowanych młodych ludzi. Byli oni bardziej utalentowani od większości grup teatralnych, z jakimi Katy wcześniej pracowała. Mimo to miała pewność, że gdyby przyszedł do nich jakiś agent z propozycjami

kontraktów filmowych i sugerował, aby rodzice wysłali swoje dzieci do Los Angeles, to spotkałby się z ogólną odmową. Ci rodzice nie przyjęliby takich ofert, wiedzieli bowiem, że ani pieniądze, ani sława, ani żadne inne obietnice płynące od reżyserów i agentów nie zastąpią tym dzieciom doświadczenia, jakie dawał im Chrześcijański Teatr Młodzieżowy w Bloomington. Katy wiedziała to już na pewno. Rozdział 4 Bailey Flanigan nie mogła się doczekać, kiedy wreszcie wyjdzie z teatru. Kiedy wraz z Connorem i swoją mamą znalazła się już w rodzinnym chevrolecie suburbanie, którym mieli wrócić do domu, odetchnęła głęboko, dając ujście wzbierającemu w niej od momentu wystąpienia rozgoryczeniu. - Nienawidzę, kiedy to się dzieje - jęknęła i oparła z tyłu głowę na siedzeniu. - Tyle wysiłku wkładam, żeby przygotować swoje wystąpienie, a potem nie potrafię tego pokazać na scenie. - O czym ty mówisz? - zaprotestował Connor. - Byłaś wspaniała. Na pewno przejdziesz do kolejnego etapu - mówił siedzący obok niej brat, ponieważ fotel pasażera został zajęty przez torbę z komputerem matki, a to na wypadek, gdyby udało jej się znaleźć trochę czasu podczas przesłuchań, aby dokończyć ostatni artykuł. Lecz jak to zawsze bywało, torba pozostała w samochodzie nietknięta, bo przesłuchania okazały się zbyt pasjonujące. - Dzięki - odparła Bailey, a jej frustracja jakby trochę opadła. - Mimo to i tak uważam, że nie śpiewałam, tak jak mogłam. - Oboje byliście fantastyczni - wtrąciła ich matka, zerkając we wsteczne lusterko i uśmiechając się. - Czy zaznaczyliście na formularzach swoje preferencje, jeśli chodzi o role? Ich mama wiedziała, jakie role chcieli dostać, lecz uczestniczące w przesłuchaniach dzieci nie miały obowiązku zaznaczenia na swoich formularzach, jakie konkretnie role chciałyby zagrać. Bailey ponownie westchnęła. - Ja wpisałam narratora - oznajmiła. - A ja napisałem, że Józefa, ale wziąłbym cokolwiek - powiedział Connor. Potem spojrzał z zaciekawieniem na Bailey. - Napisałaś, że przyjmiesz każdą rolę, prawda? - upewnił się. - Oczywiście - potwierdziła. - Grałam już przecież ludzi z tłumu i różne inne role zespołowe. Jeśli to przytrafi mi się i tym razem, przeżyję to. Miałam tylko nadzieję... - To twój ostatni rok - przerwał jej Connor, uśmiechając się nieznacznie. - Właśnie - przyznała Bailey. Objęła ręką Connora za szyję i oparła głowę na jego ramieniu. Podczas przerwy świątecznej skończyła osiemnaście lat i była o trzy lata starsza od brata, ale już dawno Connor ją przerósł. Teraz miał już ponad metr osiemdziesiąt wzrostu i do tego posturę taty. Bailey uwielbiała to, że w takich chwilach jak ta miała w Connorze oparcie. Poza tym sprawiał takie wrażenie, jakby zawsze wiedział, jak się czuła albo o czym myślała. Praktycznie mógł za nią kończyć zdania. Była pewna, że niezależnie od tego, jak potoczy się ich dalsze życie, Connor zawsze będzie jej najlepszym przyjacielem. - Czy znów mam was uspokoić i zmotywować do pracy? - spytała mama współczującym głosem. - Może powinnaś - podchwyciła Bailey. Potem ścisnęła ramię brata i dodała: - Prawda?

- Tak, mamo. To świetny pomysł - przytaknął Connor. - No dobrze - zaczęła matka, siadając wygodniej w fotelu. - Bóg zaplanował to wszystko już dawno temu - mówiła łagodnie i z zaangażowaniem. - Kiedy role zostaną rozdane i jeśli dostaną je dzieci z naszej rodziny, będą to role, jakich Bóg dla was pragnie. Każda rola albo właśnie jej brak będzie dla was kolejną lekcją życia. Będzie to coś, czego nie nauczylibyście się w żaden inny sposób - ciągnęła, przechodząc następnie do jurorów i mówiąc o tym, jak kochanymi i oddanymi byli ludźmi, traktującymi wszystkich równo i sprawiedliwie. Mimowolnie Bailey wyłączyła się i przestała słuchać tego, co mówiła jej mama. Sam głos matki wystarczył, żeby poczuła się lepiej i uspokoiła. Lecz nie zmieniało to faktu, że nie zaśpiewała najlepiej, jak potrafiła, i był ku temu pewien powód. Rozpraszała ją bowiem obecność Tima Reeda. Jeszcze do ostatnich Świąt Bożego Narodzenia wydawało się jej, że Chrześcijański Teatr Młodzieżowy należał już do przeszłości. Tim zaczął studiować muzykę na Uniwersytecie Indiany i spotykał się z pewną dziewczyną ze swojego kościoła. Lecz z tą dziewczyną jakoś mu się nie powiodło i dzisiaj Tim znów pojawił się w życiu Bailey. Kiedy tylko ją zobaczył, jego twarz rozpromieniła się, a zaraz potem ją uściskał. - Czy możesz w to uwierzyć? - zapytał na powitanie. - Teatr, Katy i ten stary budynek, a nawet ty i ja. Czy mogłoby być piękniej? Tylko że teraz Tim został nauczycielem, a to oznaczało, iż będzie musiał zachowywać wobec podopiecznych pewien dystans, nawet wobec osób w takim wieku jak Bailey, niewiele młodszych od niego. I choć w zasadzie nigdy się nią nie interesował, jego dzisiejsza obecność jakoś ją speszyła. Z pewnością miał na to wpływ ostatni list od Cody'ego Colemana leżący teraz na jej nocnym stoliku. Chociaż wiadomości od jej przyjaciela Cody'ego przychodziły ostatnio coraz rzadziej, ona wciąż pisała do niego raz na kilka tygodni. W swoim ostatnim liście Cody wyjaśnił jej tego powód. Teraz przypomniała sobie kilka najważniejszych linijek tego tekstu. Pisał o tym, że była niewinna i czysta i że zasługiwała na chłopaka, który był w tym do niej podobny, i że nie chciał, żeby kiedykolwiek ich korespondencja mogła przeszkodzić temu, co Bóg dla niej zaplanował w przyszłości. Zresztą wspominał jej coś o tym już wcześniej, kiedy latem wyjeżdżał do wojska. Z przedniego siedzenia dolatywał głos matki: - Dlatego w weekend będziemy modlić się za jurorów, za decyzje, które muszą podjąć... - I będziemy też się modlić - wtrącił Connor - żeby niektóre role dostały się nowym osobom, zwłaszcza tym, które naprawdę potrzebują Chrześcijańskiego Teatru Młodzieżowego. - Właśnie - podchwyciła z radością ich matka. - Główna rola zabiera dużo czasu i wymaga wiele wysiłku, a to oznacza, że podczas prób ma się mniej czasu dla przyjaciół. - Racja - przytaknęła Bailey, siadając prosto. - Zawsze o tym zapominałam. - Jakaś epizodyczna rola pozwala na lepsze zintegrowanie się z innymi - zauważył Connor, oparł się o drzwi i uśmiechnął do Bailey. - Lecz niezależnie od wszystkiego siedzimy dzisiaj do pierwszej w nocy i czekamy, aż na stronie internetowej pojawi się lista osób, które przeszły do drugiego etapu. - Jeśli my przejdziemy, poprosimy Boga, żeby pomógł nam jak najlepiej wystąpić - stwierdziła Bailey, uśmiechając się i szukając we wstecznym lusterku wzroku mamy. - Prawda?

- Prawda - przyznała ich mama. - Bo przecież drugi etap przesłuchań to po prostu kolejne wystąpienie, podczas którego chcemy wypaść jak najlepiej przed jurorami - stwierdziła. Po chwili dodała poważniejszym już głosem: - Biblia mówi: „Jestem bowiem świadomy zamiarów, jakie zamyślam co do was, zamiarów pełnych pokoju, a nie zguby, by zapewnić wam przyszłość, jakiej oczekujecie". I sam Bóg najlepiej wie, jak ten weekend wpisuje się w te Jego zamiary. - To przecież dobrze nam znany jedenasty werset / dwudziestego dziewiątego rozdziału Księgi Jeremiasza! - zawołała Bailey. Ten werset miała wypisany w swoim sercu i duszy, a dodatkowo te słowa można było przeczytać na ścianie jej pokoju. Było to wspaniałe przypomnienie, że Bóg czuwał nad ich życiem bez względu na to, jak się ono potoczy. Zerknęła na Connora, który wyciągnął swój telefon komórkowy i pisał do kogoś esemesa. Mijali właśnie ruchliwe skrzyżowanie i Bailey miała coś powiedzieć o Sarah Nordlund, którą spotkała dzisiejszego popołudnia, gdy nagle zobaczyła ogromną ciężarówkę wjeżdżającą na skrzyżowanie na czerwonym świetle i jadącą wprost na nich, prosto na drzwi, przy których siedział Connor. - Nie! - krzyknęła rozpaczliwie Bailey w momencie, gdy ciężarówka mijała ich, przejeżdżając tuż obok. Po chwili ogromny pojazd opuścił skrzyżowanie, ledwie unikając zderzenia z dwoma innymi samochodami. Bailey zamarła i nie mogła nawet oddychać. - Mamo! - zawołała. Chwyciła oparcie fotela kierowcy, a serce zaczęło jej bić dwa razy szybciej. - Widziałaś go? - dopytywała przejętym głosem. Jej mama patrzyła przed siebie szeroko otwartymi z przerażania oczyma i miała bladą twarz. - Dopiero jak wjechał na skrzyżowanie - odparła. - On omal nas nie staranował - stwierdziła Bailey i spojrzała na Connora. Zmarszczki na czole brata ukazywały jego niepokój, lecz żadne z nich nie widziało całego zajścia tak jak Bailey. - Gdyby w nas uderzył... - powiedziała, lecz nie dokończyła zdania, przynajmniej nie była w stanie zrobić tego na głos. Ciężarówka wjechałaby prosto na nich i Connor zginąłby na miejscu. Prawie na pewno już by nie żył. Zresztą Bailey i jej mama prawdopodobnie też by zginęły. Po chwili działanie adrenaliny osłabło i Bailey nagle poczuła się tak wyczerpana, że opadła na tylne siedzenie. Connor poklepał ją po kolanie. - Już dobrze. Nic nam się nie stało - uspokajał ją. Ale mogło - pomyślała. Potem zamknęła oczy i próbowała sobie wyobrazić, jak ta sytuacja mogła się zakończyć i jak w tej jednej chwili wszystko w ich życiu zmieniłoby się na zawsze. W taki sposób przecież zmieniało się życie tylu ludzi w całym kraju, gdy jakaś ciężarówka nie zdążyła na czas ich ominąć. - Jezu, dziękujemy Ci... - wyszeptała ich mama. - Czujemy, że jesteś z nami. - Wydaje mi się, że to pozwala nam spojrzeć na przesłuchania z innej perspektywy - zauważył po chwili Connor, robiąc wrażenie głęboko zamyślonego. Bailey otworzyła oczy i spojrzała na brata - na swojego najlepszego przyjaciela. A co by było, gdyby on zginął w tamtym ułamku sekundy? - pomyślała. Oczywiście znalazłby się w niebie, tego mogła być spokojna. Lecz jak ona żyłaby bez niego? Bailey przysunęła się do brata i ponownie oparła głowę na jego ramieniu. Connor miał rację. Ta sytuacja z pewnością pozwalała spojrzeć na wszystko z innej perspektywy. Przez resztę drogi do domu milczeli, lecz po takim zdarzeniu Bailey nie mogła nie powrócić myślami do Cody'ego. On był teraz w Iraku i każdego dnia narażał się na niebezpieczeństwo. Starała się wyobrazić go