Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 130 077
  • Obserwuję517
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań691 440

Krahn Betina - Fatum

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Krahn Betina - Fatum.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse K
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 298 stron)

Betina Krahn fatum

Wstęp Cyganie mają własną, tajemną wiedzę. Znają magiczną siłę piątku i siódemki i zdają sobie sprawę ze szczęściodajnej mocy nowiu księżyca. Wiedzą również, że czerwone przed­ mioty skutecznie chronią przed urokiem, stare buty mogą przynieść więcej szczęścia niż nowe. Doświadczenie nauczyło ich, że zabicie pająka może ściągnąć nieszczęście w postaci biedy i chorób. Wiedzą, że zawieszony na szyi dziecka wore­ czek z kawałkiem żelaza i suszonymi ziołami zapewni mu zdrowie i siłę. Wieki wędrówek po najodleglejszych zakątkach ziemi na­ uczyły ich rozpoznawania znaków zarówno zwiastujących pomyślność, jak i złowróżbnych. Przy dymiących ogniskach obozowiska, pod rozgwieżdżo­ nym niebem, przekazują tę tajemną wiedzę swoim dzieciom. Odczynianie uroków, magiczna moc zaklęć, amulety, zabiegi dla pozyskania szczęścia, nauka o zwierzętach, które są przy­ chylne Cyganom, i o zwierzętach, które przynoszą nieszczęście, wróżenie z ręki... jest niewątpliwie wiele do przekazania. Trzeba siedzieć przez wiele lat przy obozowym ognisku, żeby nauczyć się tego wszystkiego, co każdy Cygan wiedzieć powinien.

A na koniec, każdy Cygan musi się nauczyć jeszcze jednego - szczęście, a więc to, co najcenniejsze, nie jest wartością bezwzględną. Ludzie mogą wybłagać, wypożyczyć sobie szczę­ ście lub go nadużyć, ale ma ono swoją własną, nieprzekraczalną granicę. Tylko miłość nie ma granic.

1 Hrabstwo Devon, Anglia 1810 rok Padał deszcz. To była prawdziwa katastrofa. Ten koszmarny dzień niósł ze sobą dodatkowe utrapienia. Nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło być gorzej - w tym powiedzeniu jest dużo prawdy, pomyślała z rozpaczą Charity Standing. W jej pięknych oczach koloru bursztynu zaszkliły się łzy, kiedy usłyszała szum deszczu. Uniosła welon, przytknęła chusteczkę do oczu i wyprostowała się w twardej kościelnej ławce, żeby nie poddać się nowej fali rozpaczy. Rozejrzała się po niewielkim kościółku, szukając pociechy w dobrze znanym widoku jego szarych ścian, wąskich okien i kamiennych łuków. Przodkowie Charity wybudowali tę kaplicę przed wieloma wiekami i niegdyś służyła całej okolicy. Teraz kamienne ściany przesiąknięte były wilgocią, dębowe ławki nosiły ślady zniszczenia. Wszystko przemija i ulega zapomnieniu. Na tę myśl jej oczy znowu wezbrały łzami. W tym świecie daremnie szukałaby pociechy. Czy gdziekolwiek potrafi ją znaleźć? Nabożeństwo żałobne dobiegało końca. Właśnie wtedy deszcz przeszedł w gwałtowną ulewę. Zaniepokojeni żałobnicy zaczęli wymieniać szeptem uwagi. W tych okolicach ludzie wierzyli, że oberwanie chmury podczas pogrzebu przynosi

nieszczęście. Obrzucali się niespokojnym wzrokiem, jednak głównym obiektem zainteresowania była Charity Standing. Jedni patrzyli na nią ze współczuciem, inni z nieukrywaną ciekawością. Chociaż pogrzeb wielmożnego Uptona Standinga miał skro­ mną oprawę, jego śmierć wzbudziła ogólny żal. Prawie wszyscy obecni w kaplicy byli jego sąsiadami. Niektórzy z nich byli drobnymi właścicielami ziemskimi lub dzierżawcami, miesz­ kającymi w skromnych chatach na ziemi dziedzica, a jeszcze inni kupcami z pobliskiego miasteczka, z którymi niegdyś prowadził interesy. Wszyscy dobrze znali wielmożnego Uptona Standinga i darzyli go szacunkiem. Jednak tłumna obecność w kaplicy miała jeszcze inną przyczynę - każdy chciał się przyjrzeć pięknej córce dziedzica i jego ekscentrycznej teś­ ciowej, lady Margaret Villiers. Przez ostatnie dziesięć lat pan Standing izolował swoją rodzinę od otoczenia, co wzbudzało wiele różnych domysłów. Pastor spojrzał w zalane deszczem okno, odchrząknął i po­ wrócił za pulpit. - Teraz oddamy się cichej modlitwie i uczcimy zmarłego chwilą zadumy. W kościele rozległo się zbiorowe westchnienie ulgi. - Tą decyzją pastor uchronił żałobników przed całkowitym prze­ moczeniem. Ale dla Charity zwłoka oznaczała tylko pełne udręki oczekiwanie na to, co przecież musiało w końcu na­ stąpić - jej ukochany ojciec zostanie złożony do grobu. Stłumiła szloch, czując rękę babki na swojej dłoni. Podniosła głowę i przez ciemną siatkę welonu dostrzegła pełną współ­ czucia twarz lady Margaret. Po chwili wzrok Charity zatrzymał się na trumnie ojca i nie mogła już powstrzymać łez. Kiedy się trochę uspokoiła, rzuciła okiem na przeciwległy rząd ławek i ogarnęło ją przemożne uczucie przygnębienia. Siedział tam Sullivan Pinnow, baron Pinnow z Mortehoe,

pobliskiego miasteczka. Wysoki, chudy i kanciasty, ale bardzo wytwornie ubrany. Charity czuła na sobie jego wzrok, wyra­ żający nieco przesadne współczucie i jakby... oczekiwanie. Tak, pomyślała, zawsze może być gorzej. Wreszcie przestało padać. Pastor skinął na mężczyzn, wy­ znaczonych do niesienia trumny. Zbliżyło się sześciu sąsiadów, którzy przechodząc koło Charity i jej babki, skłaniali z szacun­ kiem głowy. Dwóch z nich Charity obdarzyła pełnym wdzięcz­ ności uśmiechem. Nierozłączni Gar Davis i Percy Hall, towa­ rzysze polowań jej ojca, mimo skromnego pochodzenia uważani byli za bliskich przyjaciół rodziny. Odwzajemnili uśmiech, a ich przekrwione oczy świadczyły o tym, że przez całą noc wznosili toasty, żeby uczcić pamięć swojego nieodżałowanego dziedzica i przyjaciela. Sześciu mężczyzn podniosło trumnę i ruszyło do wyjścia. Idący przodem pastor zatrzymał się przy ławce Charity i lady Margaret. - Ja się zajmę paniami - oświadczył, pojawiając się przy nich, Sullivan Pinnow. Pastor skinął głową i pospieszył za trumną, zostawiając Charity i lady Margaret z niezwykle usłużnym baronem. Zerwał się wiatr, rozpędzając chmury i po chwili zabłysło słońce. Kondukt żałobny kroczył wśród świeżej, soczystej zieleni pól i łąk - ta ponura procesja sprawiała przygnębiające wrażenie na tle sielankowego krajobrazu. Chowano ostatniego męskiego potomka rodu Standingów, rodu, którego początek sięgał czasów najazdu Normanów. Kondukt posuwał się wyboistą, błotnistą drogą, prowadzącą do cmentarza, znajdującego się w niewielkiej odległości od Standwell, siedziby rodu, którą zbudowano nad urwistym wybrzeżem Devonu. Charity Standing, lady Margaret Villiers i tyczkowaty baron szli z przodu, a reszta żałobników trzymała się w pewnej

odległości. Wszyscy patrzyli z ciekawością na Charity i jej babkę, wymieniając szeptem uwagi. Obie kobiety miały na sobie czarne jedwabne suknie, z wysoko zaznaczonym stanem. Charity nosiła na głowie toczek, z upiętym na nim welonem, lady Margaret nie zasłoniła twarzy, na jej ramiona spływała tylko czarna mantylka. Porywisty wiatr szarpał welonem Charity, odsłaniając jej długie, jasne włosy. Przebłyski złotych włosów i pełne gracji ruchy Charity przyciągały oczy sąsiadów. Ten widok pobudzał mężczyzn do niestosownych w tej sytuacji myśli. Towarzyszący paniom Pinnow mógł się jej napatrzyć do woli. Nie zważając na błotnistą drogę, nie odrywał oczu od wdzięcznej postaci Charity. Ale ona pogrążona w smutku nie zauważała bezczelnych spojrzeń barona, nie czuła też dotyku podtrzymującej ją dłoni, której palce ocierały się lekko o jej pierś. Nie słyszała pomrukiwań babki ani głosu pastora, in­ tonującego psalm. Kondukt żałobny zbliżył się wreszcie do cmentarza, wszyscy przyspieszyli kroku. Kiedy niosący trumnę dotarli do świeżo wykopanego grobu i postawili ją na gliniastej ziemi, zaczęli się naradzać, gwałtownie przy tym gestykulując. Zaskoczona ich zachowaniem Charity odtrąciła opiekuńczą dłoń barona i szybko podeszła do grobu. Po niedawnej ulewie w dole zebrało się prawie pół metra wody. Charity zesztywniała na ten widok, a lady Margaret opuściła nisko głowę. Kiedy pozostali żałobnicy poznali przy­ czynę zamieszania, szybko odsunęli się na bok. W innej sytuacji stojąca w grobie woda nie wywołałaby specjalnego wrażenia, ale dziedzic poniósł śmierć przez utopienie. To przerażające, niesamowite, szeptali między sobą, czeka go kolejna wodna mogiła. - Dalej, chłopcy! - odezwał się Percy Hall. Jego spokojny głos rozładował napięcie, mężczyźni skinęli

głowami i zabrali się do pracy. Rozwinęli przyniesione przez siebie liny i wsunęli je pod trumnę. Unieśli ją do góry i czekali, aż pastor skończy czytać modlitwy. Rzucali mu jednak ukrad­ kowe spojrzenia, jakby przynaglając do szybszego zakończenia rytuału. Duchowny jednak, zgodnie z powagą chwili, czytał powolnym, modulowanym głosem. - Albowiem to, co skażone, musi przyoblec się w to, co nieskażone, a to, co śmiertelne, musi przyoblec się w nieśmier­ telność. Rozległ się nagle jakiś szurgot - jedna z lin wyślizgnęła się spod trumny, która się przechyliła na bok. Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, stoczyła się do dołu, rozchlapując błotnistą wodę i utknęła, zaczepiona o ścianę wykopu. Zaszokowanym żałobnikom wyrwał się okrzyk grozy, a sto­ jący przy grobie mężczyźni patrzyli na przechyloną trumnę, nie ruszając się z miejsca. - Proszę was! - Pastor uniósł drżące dłonie, domagając się ciszy. - Zachowujmy się godnie... ze względu na powagę sytuacji i szacunek dla zmarłego. Charity, tłumiąc łkanie, odwróciła się do babki, szukając pociechy w jej ramionach, trafiła jednak w objęcia usłużnego barona. Jak to się stało, jęknęła w duchu. A wszyscy dokoła, zamiast coś zrobić, tylko bezradnie patrzą. - Och, proszę... niech pan nie pozwoli, żeby mój ojciec... - Ukryła twarz w dłoniach i rozpłakała się w objęciach barona. - Na litość boską! - wykrzyknął Sullivan Pinnow, napa­ wając się jednocześnie bliskością jej ciała. - Czyście po­ stradali rozum? - Skinął na Gara Davisa. - Natychmiast po­ praw trumnę! Drobny, szczupły Gar z trudem przełknął ślinę i obrzucił swojego przyjaciela pytającym spojrzeniem. Percy Hall skinął głową. Gar podszedł do krawędzi grobu, a jego piwne oczy były rozszerzone ze strachu. Ukucnął, usiłując wyciągniętą

nogą popchnąć trumnę na właściwe miejsce. Nie zdołał jej jednak dosięgnąć, zachwiał się, z trudem odzyskując rów­ nowagę. - Dalej... - rozkazał baron, dodając po cichu „do cholery". Gar ukląkł na błotnistej krawędzi grobu, pochylił się i wyciąg­ nął rękę. Zdołał tylko musnąć dębowe wieko końcami palców i zachwiał się znowu. Żałobnicy odetchnęli z ulgą, kiedy trumna trochę się osunęła. Nadal jednak była przechylona. Gar westchnął ciężko, patrząc na barona i Percy'ego Halla błagal­ nym wzrokiem, ale nie zdołał wzbudzić w nich współczucia. Pochylił się znowu, jeszcze niżej, a po chwili, prawie zawieszony w powietrzu, walczył o utrzymanie równowagi. - Aaach! - rozległ się okrzyk. Gar jeszcze raz rozpaczliwie zamachał rękami i... osunął się do dołu. Jednocześnie usłyszano głuchy odgłos - to trumna opadła na dno mogiły. Baron przyciągnął Charity jeszcze bliżej do siebie, jakby chcąc oszczędzić jej tego widoku. Pastor zdołał tylko wyjąkać kilka słów, a reszta zebranych oniemiała z wrażenia. Po chwili wybuchła nieopisana wrzawa. Niziutki Gar Davis stanął na trumnie, chwytając się śliskiej krawędzi wykopu. Był śmiertelnie blady, a jego oczy wyrażały obłędny strach. - Pomóż mi, Perc... - wykrztusił, usiłując podciągnąć się wyżej. - Ja... ja nie mogę się stąd wydostać. - Oczywiście, że możesz. Pogodny z natury Percy Hall poszarzał nagle na twarzy i odsunął się od grobu. - Proszę cię, Perc! - Gar był już teraz w panice. Podciągnął się trochę i znowu osunął w dół. - Po...pomóż mi! Musisz mi pomóc, Perc! - Do licha, człowieku - wykrzyknął nagle baron - podaj mu rękę! Percy stał bez ruchu, ze ściągniętą twarzą. Wreszcie zbliżył

się niechętnie do grobu, chwycił Gara za nadgarstki i pociągnął w górę. Kiedy oblepione gliną buty nieszczęśnika dosięgły krawędzi wykopu, Percy natychmiast odciągnął go dalej. Sąsiedzi i znajomi patrzyli na Gara z mieszaniną litości i trwogi. Dopiero kiedy ten rzucił okiem na mogiłę, w której się jeszcze przed chwilą znajdował, uświadomił sobie, jakie następstwa może za sobą pociągnąć jego upadek. Drżącymi rękami chwycił Percy'ego za klapy kurtki. - Perc, ja... ja tam wpadłem! - Pobladły Gar spoglądał na przyjaciela rozszerzonymi oczami. - Jeśli ktoś wpadnie do świeżo wykopanego grobu... to znaczy... że jest następny w kolejce. Tak jest, prawda? - Percy nie odezwał się, więc Gar zaczął szarpać go za kurtkę. - Prawda? Percy zacisnął wargi i odwrócił głowę. Był załamany. Gar puścił go, żeby szukać pociechy u innych. - Prawda? - pytał stojących obok. Nikt nie zaprzeczył. Potrząsali tylko głowami, unikając jego wzroku. Zrozpaczony, zwrócił się do lady Margaret. - Ja umrę. - Zachwiał się i oparł na Percym. Odwrócił się szybko i ponownie złapał przyjaciela za klapy. - Ja umrę, Perc! Wpadłem do grobu i teraz ja też umrę! - Och, nie... - jęknęła Charity, kryjąc twarz w dłoniach. Czy wszystko się sprzysięgło przeciwko niej? Właśnie teraz? Tych przeciwności losu było już zbyt wiele - woda w grobie, ześlizgująca się lina, upadek Gara Davisa... Katastrofa na­ stępowała po katastrofie. Wydawało się jej teraz, że wszystkie oczy są zwrócone na nią, że żałobnicy obrzucają ją podej­ rzliwymi, wręcz nieżyczliwymi spojrzeniami. Ciężar tych spojrzeń i panika na twarzy Gara, przechyliły szalę. Z jej ust wydarł się przejmujący jęk. - Nie... nie... nieeeee! Wyrwała się z objęć zaskoczonego barona i pobiegła przez pole, byle dalej od tych spojrzeń, dalej od grobu, od opus-

toszałego dworu, od zdradzieckiego morza, od tego wszyst­ kiego, co przypominało jej, że już nie ma ojca. Biegła oślepiona łzami, nie powstrzymując łkania, potykała się, a przemoczona deszczem spódnica krępowała jej ruchy. Uniosła ją i pobiegła szybciej. - Panno Charity! - zawołał baron. - Proszę się zatrzymać! Dokąd pani biegnie? Ale ona nie zwracała na niego uwagi. Czarny welon wydymał się na wietrze, powiewały długie jasne włosy. Widząc, że nie ma zamiaru się zatrzymać, baron ruszył za nią. Próbował poruszać się z wdziękiem, co osłabiało tempo pościgu. Jego ruchy krępowały również zbyt obcisłe spodnie, zbyt wysoki i zbyt mocno wykrochmalony kołnierz koszuli, według najnowszej mody ciasno przewiązany chustką. Sztyw­ ny, z uniesioną głową, niezdarnie przebierając chudymi nogami, wyglądał jak żuraw w tańcu godowym. Przez cały czas patrzył na pończoszki Charity, przebłyskujące spod uniesionej spódnicy, zapominając, że powinien uważać, gdzie biegnie. Odległość pomiędzy nimi już zaczynała się zmniej­ szać, kiedy jedna noga barona ugrzęzła w błotnistej kałuży, a druga poślizgnęła się na mokrej trawie. W następnej chwili, leżał na plecach na ziemi. Poczuł przejmujący ból. Wydawało mu się, że przez prawą nogę i kręgosłup przepływają fale piekącego żaru, który dociera aż do mózgu. - Ooo...och Boże - wykrzyknął. Usiadł i chwycił się za kolano, jęcząc z bólu. Charity zniknęła mu już z oczu za niewielkim wzniesieniem. Biegła w stronę porośniętej lasem doliny. Serce jej waliło, nie mogła złapać tchu. Odrzuciła do tyłu welon, mrugając rozpaczliwie powiekami, żeby pozbyć się łez, które odbierały jej zdolność widzenia. Pogrzeb ojca przekształcił się w żenujące widowisko. Nie mogła nawet godnie go pożegnać. Jego przed-

wczesna, nagła śmierć pozostawiła ją z uczuciem pustki i bez­ granicznej rozpaczy. Biegła przez pola i łąki, sama nie wiedząc dokąd, gnana wyłącznie chęcią ucieczki... nieświadoma, że biegnie na spot­ kanie swojego losu. Czarny odkryty powóz, na wysokich kołach, ciągniony przez dwa ogniste kare konie, pędził londyńskim gościńcem. Taki widok zwróciłby uwagę wszędzie, nawet w zblazowanym Londynie. Tutaj, na prowincji, gdzie każdy pojazd wzbudzał ciekawość, ten stanowił prawdziwą sensację. Przechodnie zatrzymywali się, odprowadzając go wzrokiem i wyrażając zachwyt zarówno dla zaprzęgu, jak i dla powożącego. Lejce dzierżył w dłoniach dżentelmen, ubrany w szary strój, począwszy od kapelusza, a skończywszy na eleganckich butach ze srebrnymi sprzączkami. Jego kruczoczarne włosy opadały na nieskazitelnie biały, wysoki kołnierz koszuli, przewiązany granatową chustką. Był bardzo opalony, a jego twarz odznaczała się wyrazistymi rysami i kwadratową szczę­ ką. Tylko jasnoszare oczy harmonizowały ze spokojnym ubiorem, chociaż ich wyraz wcale nie był spokojny - pałały wręcz złością. Rane Austen, wicehrabia Oxley, zerknął na pognieciony egzemplarz „Timesa", który leżał obok niego na skórzanym siedzeniu. Oczy mu się zwęziły, zacisnął szczęki. - Zaręczona! - mruknął z wściekłością, spoglądając na anons w gazecie. Wiedział, że przy powtórnym czytaniu jego treść nie ulegnie zmianie, przebiegł jednak ponownie wzrokiem tych kilka linijek. Zaręczeni: Sutterfield - Harrowford. Rzeczywiście treść pozostała taka sama, jak przy pierwszym czytaniu - panna Gloria Sutterfield miała poślubić... tego niedołęgę Ar-

chiego Lattimera, który dopiero niedawno został wicehrabią Harrowford! - I bardzo dobrze. Niech ta głupia gęś za niego wyjdzie. Dostanie to, na co zasługuje... zwiotczały patyk w zimnym łóżku. Niech się przez całe życie zastanawia, jak by to było z prawdziwym mężczyzną! Panna Sutterfield nie tylko szczyciła się nieposzlakowanym rodowodem, ale była również niezwykle dekoracyjna. Mimo to, jej utrata nie doprowadziłaby Rane'a Austena do wściekłości, w końcu wszystkie debiutantki były do siebie podobne. Problem polegał na tym, że nie po raz pierwszy usilnie emablował młodą panienkę z takim skutkiem, że zawsze zabierał mu ją inny mężczyzna... nawet nie po raz drugi! To był już trzeci raz, do jasnej cholery! Już trzeci raz przegrał z jakimś nudnym, beznadziejnym łamagą z „nieskazitelnym" tytułem, „szacowną" rodziną i „właściwym" trybem życia. Tak więc w tym roku znów został upokorzony na oczach wszechwładnego londyń­ skiego towarzystwa! Oczami wyobraźni widział już te z trudem powściągane złośliwe uśmieszki, które go nie ominą po powrocie do Lon­ dynu. Przez ostatnie sześć lat towarzystwo londyńskie nie kryło się z opinią, że jego tytuł i pieniądze nie wystarczą, by mogli go zaakceptować. Wiedział, że ze względu na swój wygląd będzie zawsze traktowany jak osoba spoza ich sfery - dawali mu to zresztą jasno do zrozumienia. Na nic modna fryzura -jego włosy były zbyt czarne, a co więcej jego skóra miała brązowy odcień - efekt tropikalnego słońca Barbadosu, gdzie się wychowywał. Wydawać się mogło, że ten egzotyczny wygląd przekreślał jego dobre brytyjskie pochodzenie i spędzone w Sussex dzie­ ciństwo. Trzeba jednak przyznać, że elita nie akceptowała Rane'a Austena nie tylko z tego powodu. Uważano, że jest niestosownie

wysoki, ma nieprzyzwoicie szerokie ramiona - jak zwykły robotnik - jego sposób poruszania się jest zbyt żywiołowy, a język zanadto obcesowy. Zbyt przypominał swojego ojca i dziadka. Obaj cieszyli się złą sławą i w towarzystwie również na nich spoglądano krzywym okiem. Powóz podskoczył nagle, kiedy koło wpadło w głęboką wyrwę. Rane przerwał swoje rozważania i powstrzymał roz­ pędzony zaprzęg. Szkoda było nowego powozu i tych wspa­ niałych koni na fatalne, prowincjonalne drogi. Zaczął rozglądać się po okolicy, szacując z nawyku moż­ liwości zysku, jaki można by osiągnąć z tej ziemi. Spoglądał na zielone pola, rozrzucone kępy drzew, schludne chatki i strumyki. Bardzo malowniczy krajobraz. Natychmiast przyszło mu do głowy, że słowo „malowniczy" jest teraz bardzo modne w Londynie. Rozzłościło go, że o tym myśli. Ostatnio robił wszystko, żeby się przypodobać londyńskiemu towarzystwu. Teraz jednak miał inne sprawy na głowie. Nie bez powodu zdecydował się na nagły przyjazd do Devonu. Zaczął się zastanawiać, czy jego człowiek, Stephenson, trafi do karczmy, w której się mieli zatrzymać, i jak pertraktować z tymi, z którymi przyjechał się spotkać. Po chwili jego myśli powróciły znowu do eleganckiego stołecznego towarzystwa. Zaczął robić przegląd niezaręczonych jeszcze debiutantek bieżącego sezonu, biorąc pod uwagę wszyst­ kie ich walory. Sezon towarzyski potrwa jeszcze kilka tygodni i jeśli zdoła szybko załatwić interesy, zdąży być na kilku balach i przyjęciach... pod warunkiem, że uda mu się otrzymać zaproszenia. Przypomniał sobie swoje ostatnie spotkanie z panną Glorią Sutterfield, na balu u państwa Mountjoy. Podczas dwóch tańców, na które zezwalały dobre maniery, patrzyła na niego zalotnie swoimi wielkimi niebieskimi oczami, jakby poza nim nikt dla niej nie istniał. Następnego dnia Rane wysłał do jej

ojca posłańca z prośbą o spotkanie, ale ten powrócił z wiado­ mością, że sir Horace Sutterfield wyjechał na kilka dni. Po „kilku dniach" okazało się, że jeszcze nie wrócił. A po dwóch tygodniach zostały publicznie ogłoszone zaręczyny Glorii z tym wymoczkiem Harrowfordem. Dlaczego, u diabła, on nie mógł mieć tego, co na West Endzie miał byle łamaga albo jakiś kretyn z czerwoną gębą?... Żony! Zajęty własnymi myślami, Rane Austen pędził wyboistą drogą, nie zwracając teraz uwagi ani na krajobraz, ani na trzymane w dłoniach lejce. Nie zauważył czarnego punkcika, który ukazał się na wzgórzu. Był on coraz większy i poruszał się ścieżką, która przecinała drogę. Wkrótce nabrał ludzkich kształtów, a po chwili można było już rozpoznać ubraną na czarno kobietę, z powiewającym na wietrze welonem. Droga stawała się coraz bardziej wyboista, powóz zaczął gwałtownie podskakiwać, co zmusiło Austena do powstrzyma­ nia koni i skierowania ich na twardszy grunt po lewej stronie drogi. Nagle, zza drzew, coś wyskoczyło przed powóz. Zaczął z całej siły ściągać konie. Nie miał wielkiego wyboru - nie mógł jechać naprzód, a prawa strona drogi była w okropnym stanie, pełna kamieni, kolein i wypełnionych wodą dziur. Mimo to starał się zmusić konie, żeby skręciły na prawo, a wtedy kobieta - zdołał zauważyć, że to była kobieta - przebiegła na drugą stronę drogi. Powiew wiatru uniósł w powietrze jakiś ciemny obłok, który spadł wprost na łby koni w chwili, kiedy znalazły się w śliskim błocie na środku drogi. Zaczęły się cofać, a kiedy dotknęły kopytami twardszego gruntu, wyrwały się w obłąkańczej panice do przodu, wlokąc za sobą rozkołysany powóz. W tej sytuacji nikt nie byłby w stanie zapanować nad końmi. Rozchybotany powóz rzucał Austenem na wszystkie strony, lejce wymknęły mu się z rąk, mógł tylko pokrzykiwać na

oszalałe konie. Powóz zatrząsł się gwałtownie, kiedy jedno z kół trafiło na kamień i odpadło, tuż przed zakrętem. A na­ stępne potężne szarpnięcie wyrzuciło Rane'a Austena na tra­ wiaste pobocze drogi. Konie ciągnęły powóz dalej, dopóki nie rozbił się o stojące przy drodze drzewo, a wtedy pognały na przełaj przez pole. Uderzył głową o kamień, leżał więc nieprzytomny na mokrej trawie, nie wiedząc o stracie kosztownego powozu i nie zdając sobie sprawy, że ten wypadek pokrzyżuje wszystkie jego życiowe plany. Drogę przecięła mu Charity Standing, wciągając go w wir tajemniczych wydarzeń.

2 Charity zatrzymała się wreszcie i całkowicie wyczerpana, osunęła na ziemię. Brakowało jej tchu, krew uderzała do głowy, nie potrafiła zebrać myśli. Dopiero po dłuższej chwili okropne wspomnienia z pogrzebu ojca powróciły do niej z całą siłą. Obrządek, który powinien był hołdem dla jego pamięci, zamienił się w pasmo niefortunnych wydarzeń. Co prawda, powinna już się do tego przyzwyczaić - wokół niej zawsze działo się coś dziwnego, począwszy od drobnych, czasem zabawnych incydentów, do prawdziwych katastrof. Jednak tak się dziwnie składało, że ona sama nigdy nie padała ich ofiarą. Jej ojciec zawsze twierdził, że została obdarzona niezwykłą przychylnością losu i to oddala od niej wszystkie katastrofy, a ona mu wierzyła. Ale jeśli nawet na nią samą nie spadały żadne nieszczęścia, to jej otoczenie było nimi w dwójnasób obdarzane. Cudze niepo­ wodzenia przejmowały ją tak dojmującym smutkiem, że czuła się zobowiązana do pomocy wszystkim cierpiącym. Od najmłod­ szych lat opiekowała się chorymi i bezpańskimi zwierzętami, przyprowadzała do domu włóczęgów, żeby ich nakarmić i dać choć tymczasowe schronienie, leczyła chorych dzierżawców.

Jednak jej pełne współczucia serce i finansowe możliwości Standingów nie były w stanie temu wszystkiemu sprostać i ojciec zaczął powoli wycofywać się z towarzystwa, izolując ją od świata. Uznał, że będzie dla niej lepiej, jeśli przestanie się angażować w cudze tragedie. Dopiero w zeszłym roku, po ukończeniu osiemnastu lat, Charity zdała sobie w pełni sprawę z tego faktu. Standingowie nigdy nie prowadzili ożywionego życia towarzyskiego, ale przez ostatnie lata żyli w niemal całkowitym odosobnieniu. Widywali jedynie kupców, dzier­ żawców i dwóch przyjaciół ojca, Percy'ego Halla i Gara Davisa. Przez jej umysł zaczęły przesuwać się wspomnienia - ojciec uczy ją jeździć konno, stoi nad jej łóżeczkiem, uśmiechając się tkliwie, przerażony spogląda na kolejnego, uratowanego przed utopieniem szczeniaka... Co ją teraz czeka? Już w ostatnich latach dom, Standwell Hall, zaczął odczuwać pewne braki - mniej służby, mniej zakupów, skromniejsze jedzenie, a teraz będzie wszystkiego jeszcze mniej. Pewnego dnia wiekowa lady Margaret spocznie na cmentarnym wzgórzu obok Uptona Standinga i ukochanej matki Charity, a ona zostanie sama. Uniosła głowę, żeby stwierdzić, że znajduje się wśród pustych pól. Zorientowała się po chwili, że ten teren należy do George'a Burforda i jest oddalony o przeszło dziesięć kilometrów od jej domu. Skąd się tu wzięła? Nie potrafiła odtworzyć żadnych szczegółów swojej szalonej ucieczki. Wzdrygnęła się na wspomnienie pędzącego powozu i ogrom­ nych karych koni, ale uznała to za wytwór swojej wyobraźni. Podniosła się z trudem na nogi, powróciła na drogę i ruszyła przed siebie. Doszła do zakrętu i zatrzymała się jak rażona piorunem. Na środku drogi leżało koło z połamanymi szpry­ chami, a obok drzewa szczątki rozbitego powozu. Przyspieszyła kroku. Przy drodze leżał człowiek. Podbiegła do niego. To był

mężczyzna, dżentelmen, sądząc po ubiorze i szczątkach po­ wozu. Leżał twarzą do ziemi, z rozpostartymi ramionami. Uklękła przy nim i potrząsnęła go za ramię. - Sir? Jest pan ranny? Może się pan ruszać? - Nie otrzymała odpowiedzi. - Słyszy mnie pan? - Serce podeszło jej do gardła. Widok bezwładnego ciała znów przypomniał jej śmierć ojca. - Błagam - szepnęła - niech pan da jakiś znak życia. To niemożliwe, żeby pan też był martwy. Przyłożyła ucho do jego pleców, z nadzieją, że usłyszy bicie serca. Wyprostowała się i przesunęła wzrokiem po całej postaci. Przygryzła wargę, nie wiedząc, co robić. Mógł mieć połamane kości lub jakieś wewnętrzne obrażenia. Jej babka zawsze stawiała obowiązek niesienia pomocy na pierwszym miejscu przed wymogami przyzwoitości. Charity nauczyła się, że ludzkie odruchy są ważniejsze niż konwenanse. Uklękła przy mężczyźnie, przesuwając dłońmi po jego rękach i nogach, szukając złamań, tak jak to zwykle robiła babka. Miał ciepłą skórę, co napawało ją otuchą, i niezwykle twarde mięśnie, co było deprymujące. Nigdy przedtem nie dotykała w ten sposób żadnego mężczyzny i nie wyobrażała sobie nawet, że może mieć tak muskularne ciało. Chyba wszystko było w porządku, odważyła się więc prze­ wrócić go delikatnie na plecy. Miał paskudny siniec na skroni, mimo to wydał się jej niezwykle przystojny. Wpatrywała się w jego opaloną twarz, wydatne kości policzkowe, wysokie czoło i kwadratową szczękę. Miał prosty nos, pięknie zaryso­ wane brwi i długie, czarne rzęsy. Zafascynował ją kształt jego ust, które wydawały się bardzo miękkie. - Sir? - Charity dotknęła końcami palców policzka męż­ czyzny. - Proszę się zbudzić. Nie mogę pana zostawić w takim stanie... Usiłował otworzyć powieki i unieść się na rękach, ale znowu opadł bezsilnie na trawę.

- Miał pan okropny wypadek, ma pan rozbitą głowę. Proszę otworzyć oczy. Widzi mnie pan? - dopytywała się Charity, podtrzymując mu głowę. Rane Austen powoli otworzył oczy. Dostrzegł pochyloną nad nim twarz uroczej kobiety, jej długie blond włosy opadały mu na pierś, a dłonie podtrzymywały mu głowę. Półprzytomny, oszołomiony upadkiem, usiłował zebrać myśli. Piękna blon­ dynka... to był temat jego rozważań, zanim stracił przytomność. Rozmyślał wtedy o oświadczynach. - Zostań m...m...moją Ż...Ż...żoną... Język mu się plątał, ale musiał jej to powiedzieć. Poczuł, że odsuwa się od niego, i zrobił wysiłek, żeby się trochę podnieść. Skręcał się z bólu, ale udało mu się usiąść - to przecież była sprawa najwyższej wagi. Mrugał powiekami, usiłując ją dojrzeć. Charity zorientowała się, że nie odzyskał jeszcze całkowitej przytomności. - Powinien pan pozostać na miejscu. - Dziewczyna była speszona. Kiedy usiadł, widać było, że to mężczyzna potężnej postury. - Niech pan nie próbuje wstawać. Sprowadzę pomoc. - N...n...nieee. - Złapał ją za rękę. - Nie odchodź. Zostań m...m...moją ż...ż...żoną. - Proszę mnie puścić, sir. Muszę sprowadzić pomoc. - Usiłowała się wyswobodzić z jego uścisku, nie rozumiała jego mamrotania. - Nie, proszę. - Chwycił ją za drugą rękę, zrobił wysiłek, żeby się skoncentrować. - Z...z...zostań moją żoną. P...proszę. Zostań moją żoną - powiedział już całkiem wyraźnie. - Co? - Charity patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. - Z...z...zostań moją żoną. - Och, sir... - Zaczerwieniła się nagłe i serce jej dziwnie zatrzepotało. Zdawała sobie sprawę, że nie doszedł jeszcze do przytomności, że po prostu majaczy. Wprawiło ją w niepokój

napięcie widoczne na jego przystojnej twarzy i siła drzemiąca w jego potężnej postaci. Jeśli miał poważny uraz czaszki, to wszystkiego można się było po nim spodziewać. Wyrwała mu ręce i odsunęła się dalej. - N...n...nie! - Z wysiłkiem podniósł się na nogi.- Z...z..zostań moją żoną. Ja muszę... Charity widziała, że się zachwiał, więc podbiegła, żeby go podtrzymać. Niespodziewanie chwycił ją w ramiona i przywarł wargami do jej ust. Pierwszą myślą dziewczyny było, że jego usta są rzeczywiście miękkie, a drugą, że to jest fascynujące, a jednocześnie przerażające uczucie. Nagle zbladł i znowu zachwiał się na nogach. Charity starała się go podtrzymać, ale kiedy zaczął osuwać się na nią, ode­ pchnęła go lekko. Mężczyzna przewrócił się na plecy, pocią­ gając ją za sobą. Kompletnie oszołomiona, leżała na nim przez dłuższą chwilę. Trudno jej było wyzwolić się z opasujących ją ramion obcego mężczyzny, wreszcie jednak jakoś się wy­ ślizgnęła. - Przykro mi - powiedziała. - Mówiłam, że nie powinien się pan podnosić. Nic panu nie jest? Nachyliła się nad nim, żeby stwierdzić z przerażeniem, że jego twarz jest upiornie blada pod opalenizną, a kiedy do­ tknęła jego dłoni, przekonała się, że jest lodowato zimna. Jak gdyby... - Co ja zrobiłam? - wykrzyknęła w rozpaczy. - Dobry Boże, czy zabiłam pana? Proszę, błagam, niech pan nie umiera. Przyłożyła ucho do jego piersi, ale usłyszała jedynie oszalały łomot własnego serca. Zerwała się na nogi i położyła mu rękę na czole. Było bardzo zimne. To niemożliwe, pocieszała się w duchu. On jest przecież taki młody i taki silny. I taki zimny. Jak jej ojciec. Zimny jak morze. Zimny jak stojąca w grobie woda.

Przejął ją dreszcz. On chyba umiera. A może nawet już umarł. - Nie! Nieeee! Zerwała się i zaczęła biec. Byle dalej. Standwell Hall był nieregularną budowlą z szarego kamie­ nia, zbudowaną wokół wieży, która od przeszło czterystu lat strzegła wybrzeża Devonu. W wieży, która była jednocześnie fortecą obronną, mieszkali przodkowie hrabiego Standier. Wraz z upływem lat z wieży zniknęły działa i powstał budynek pełniący funkcję ziemiańskiego dworu. Teraz kamienne ściany były w wielu miejscach wyszczer­ bione, na dachu brakowało dachówek, drzwi się nie domykały, a okna nie chciały otwierać. Meble były zniszczone, serwisy niekompletne, dywany wytarte, a po skrzypieniu podłogi można było śledzić ruchy domowników. Jak za dawnych czasów, lady Margaret Villiers trzymała straż na murach obronnych starej wieży, rozglądając się bacznie po okolicy. - Przeklęte drzewa - złościła się, wyglądając zza wysokiego zwieńczenia. - Upton powinien był mnie posłuchać i już dawno kazać wyrąbać to diabelstwo. Zasłaniają cały cholerny widok. - Rzuciła okiem na siedzącego u szczytu schodów wielkiego psa, krzyżówki mastiffa z wilczarzem, jakby szukając u niego aprobaty. Wspinając się na palce, przepatrywała okoliczne pola. - Gdzie, u czorta, ona może być? - Potrząsnęła głową, zniecierpliwiona. Otuliła się szczelniej szalem, przesuwając się do następnego wycięcia w murze, skąd miała szerszy widok. Zamiast czarnej mantylki miała teraz na głowie niebieski jedwabny szal, który zamotała na kształt turbanu, a zamiast sukni żałobnej - pod­ niszczoną, niebieską suknię bawełnianą z żółtym wzorkiem. Na suknię narzuciła długi fartuch przypominający tunikę,

ozdobiony indyjskim ornamentem z wydłużonych palmet, które wyglądały jak zagięte w górze krople deszczu. W uszach miała ogromne złota koła, a na jej szyi wisiały amulety - z kości, kamyków i metalu. Czarny szal był jedyną widomą oznaką żałoby po zmarłym zięciu. - Żebym tylko miała ten wzrok co kiedyś - mruknęła. Pies ziewnął i dziwnie zaskowyczał, co zabrzmiało jak śmiech. Popatrzyła na niego ze złością. - A ty też się pięknie nie prezentujesz! - Pies nie miał jednego ucha, wyleniałą sierść i rozerwaną wargę, co sprawiało wrażenie, jakby stale war­ czał. - Gdybyś był coś wart, to szukałbyś jej teraz z Garem i Percym, a nie siedział tu, wyglądając jak strach na wróble. Pies odwrócił głowę, udając obrażonego. Lady Margaret przesunęła się do kolejnego punktu obserwacyjnego, żeby rozejrzeć się po opadających w stronę wybrzeża łąkach. - Nic. A była w okropnym stanie - westchnęła. Zawahała się przez chwilę, obracając w palcach amulet w kształcie półksiężyca, i zaraz ruszyła w stronę schodów. Jak na swój wiek poruszała się wyjątkowo energicznie. Ogromny pies poszedł za nią. Zeszli po skrzypiących drewnianych schodach do dużej sali, dalej schody były już z kamienia. Kiedy lady Margaret wyszła z wieży, zatrzymała się na chwilę, zastanawiając się, czy nie powinna ponownie zajrzeć do pokoju Charity. Nagle usłyszała jakieś głosy. Skierowała się pospiesznie do sieni. Stali tam dwaj mężczyźni, krępy Percy Hall i niewysoki, smuklejszy Gar Davis. Dyszeli ciężko, a ich buty były oblepione błotem. Na widok lady Margaret ściągnęli z głów włóczkowe czapki. - Nic a nic - oświadczył ochrypłym głosem Percy. - Żadnego śladu? - Lady Margaret zmarszczyła czoło, a w jej piwnych oczach widać było głęboką troskę. - Szukaliśmy wszędzie, pytaliśmy ludzi - dodał Gar. -

Wróciliśmy nawet na cmentarz i poszliśmy jej śladami przez pole. - Ona musi być gdzieś blisko. Czuję to w kościach - stwierdziła lady Margaret, dotykając swojego amuletu w kształ­ cie księżyca, otoczonego siedmioma srebrnymi gwiazdami. Gar i Percy wymienili spojrzenia i skinęli głowami. Wie­ dzieli, że kiedy lady Margaret „czuje coś w kościach", to nie należy tego lekceważyć. Po chwili do sieni wpadł podekscytowany pies i rzucił się do drzwi. Cała sień huczała od ogłuszającego szczekania. - Na litość boską! - krzyknęła lady Margaret, zatykając sobie uszy rękami. - Wypuście tego cholernego bydlaka! Percy odjął dłonie od uszu i zaczął otwierać ciężkie drzwi. Pies przecisnął się przez szparę i wybiegł na dwór, nie przestając szczekać. Percy szybko zamknął drzwi. - Okropna bestia - mruknęła lady Margaret. Odwróciła się i skierowała do salonu, dając znak, że Gar i Percy mają iść za nią. Przeszli przez szerokie, łukowato sklepione drzwi, na których wisiało siedem podków. Obecny salon był dawniej przestronną sienią, z ogromnym marmurowym kominkiem. Wielkie, zajmujące prawie całą ścianę okna, wychodziły na południe. Oprawne w ołów szyby w miły sposób oddawały ciepło słoneczne w zimie, a w bar­ dzo niemiły w lecie. Obicia mebli spłowiały od słońca. Cały dwór był umeblowany ciężkimi sprzętami w dawnym stylu, ale salon mógł się poszczycić nowszym kompletem mebli, które obecnie należałoby również zaliczyć do antyków. Cho- ciaż dawno minęły czasy jego świetności, salon był najbar­ dziej eleganckim miejscem, w jakim kiedykolwiek znaleźli się Gar i Percy. Przejęci nabożnym podziwem, stąpali na palcach. - Ona to wszystko strasznie przeżywa. Zaglądaliście do kaplicy? - spytała lady Margaret, wskazując im krzesła. -

Usiądźcie, wyglądacie jakbyście za chwilę mieli upaść. A do kościoła w miasteczku? Lady Margaret przechyliła nagle głowę na bok, nadsłuchując. Gar i Percy spojrzeli po sobie - słychać było wyraźnie szcze­ kanie psa, ale tym razem miało ono zupełnie inne brzmienie. Takie ujadanie oznaczało, że pies natrafił na trop lub osaczył zdobycz. - Panna Charity... - szepnął Gar. Wszyscy rzucili się do drzwi. Wybiegli na zewnątrz, roz­ glądając się niespokojnie. Na środku drogi, w niewielkiej odległości od domu, klęczała Charity, opierając się o psa, który szczekaniem wzywał pomocy. Kiedy do niej podbiegli, chwy­ ciła Gara za rękaw, a babkę za spódnicę, ale nie miała siły wstać. Oddychała z trudem, usiłując coś powiedzieć. - Nieżywy... On może... być... nieżywy - wyjąkała, patrząc na nich nieprzytomnym wzrokiem. Gar przygryzł wargę, Percy odwrócił wzrok, a lady Margaret uczyniła znak krzyża i dotknęła amuletu. Wszyscy potrząsali głowami ze smutkiem - to rozpacz po śmierci ojca doprowa­ dziła Charity do takiego stanu. Jej suknia była przemoczona i brudna, długie blond włosy zwisały w strąkach, na twarzy widoczne były ślady łez. - Przestańcie się gapić. Zanieście ją do domu! - rozkazała lady Margaret. Gar i Percy wahali się przez chwilę, ale widząc wyraz twarzy starszej damy, szybko skrzyżowali ręce, robiąc krzeseł­ ko, podnieśli Charity i zanieśli ją do frontowych drzwi, na których również wisiało siedem podków. - A... jeżeli on żyje... - Charity chwyciła babkę za rękaw. - Musicie mu pomóc. Lady Margaret poklepała ją uspokajająco po ręce, po czym pospiesznie weszła do domu, wskazując mężczyznom niosącym wnuczkę drogę do jej pokoju. Kazała im położyć ją na łóżku,