Krahn Betina
Gołębica
Tytuł oryginału: THE SOFT TOUCH
Tłumacz orginału: Bożena Kucharuk
Nathanowi O. Krahnowi i Zebulunowi A. Krahnowi,
których miłość zawładnęła moim sercem
Rozdział 1
Baltimore, koniec kwietnia 1887
Panie McQuaid, potrzebuje pan raczej cudu niż pożyczki.
Drobny bankier popatrzył na Beara McQuaida znad okularów w złotych
oprawkach i obdarzył go nadzwyczaj uprzejmym uśmiechem.
Już drugi raz w ciągu ostatnich dni Barton „Bear” McQuaid był zmuszony
patrzeć na takie oblicze bankiera. Miał wielką ochotę zobaczyć, jak tę twarz
wykrzywia grymas bólu po mocnym ciosie pięścią w nos. Jednakże tylko wstał,
wsunął mapy i dokumenty pod pachę, podziękował za wysłuchanie prośby i wy-
szedł. Po chwili znalazł się na ulicy, gdzie czekał na niego wspólnik, Halt
Finnegan.
– Jak poszło? – Zwalisty Irlandczyk oderwał się od słupa latarni, o który się
opierał, lecz znieruchomiał, dostrzegłszy ponury wyraz twarzy Beara. – Nie udało
się, tak? – Zerwał z głowy kowbojski kapelusz i trzasnął nim o udo. wzniecając
obłok kurzu. – To fatalnie... beznadziejnie... – Na koniec szpetnie zaklął ściszonym
głosem, co jeszcze wzmocniło siłę przekleństwa. – Załatwiłem ci spotkanie, a ty
przynosisz mi takie wieści. Musimy...
– Nic nie musimy. – Bear chwycił wspólnika za ramię i powstrzymał przed
szarżą na bank. – Zrozum, zrobisz mu parę siniaków... a potem policja zrobi je
tobie, potem będę musiał bronić twojej parszywej skóry, a za dziesięć lat obaj
będziemy bezzębni, zeszpeceni bliznami i jako dwa ludzkie wraki wyjdziemy z
więzienia. – Uwolnił ramię wspólnika, gdy ten się uspokoił.
– Co teraz zrobimy? – zapytał Halt, pocierając ramię. – Nie mamy czasu.
Chłopcy z urzędu nie będą długo czekać na dokumenty potwierdzające nasze prawa
do tych ziem. Ich zgoda zależy od...
– Znajdziemy innego bankiera. – Bear włożył kapelusz z szerokim rondem i
rozejrzał się w poszukiwaniu innej instytucji finansowej. – A jeśli się nie uda.
pójdziemy do następnego i jeszcze następnego. W tym mieście aż się roi od
bankierów, a my potrzebujemy zaledwie jednego. Tego właściwego. Człowieka,
który ma słabość do linii kolejowych. – Chwycił ramię Halta i pociągnął go za
sobą. – Albo słabą głowę. Tak czy owak, kiedy następnym razem będę się wybierał
do banku, będziesz mi towarzyszył.
– Nie. – Halt zatrzymał się gwałtownie i popatrzył na wspólnika, który
wyzywająco odwzajemnił spojrzenie. Przez chwilę toczyli niemy pojedynek,
którego rezultat był z góry przesądzony; stalowe spojrzenie Beara było wręcz
legendarne w okolicach Billings w Montanie, niemal tak legendarne jak jego
niezależność.
Barton McQuaid od wczesnej młodości musiał sam radzić sobie w świecie i w
rezultacie jego dewizą stało się nieproszenie nikogo o pomoc. Lecz teraz, starając
się zgromadzić ziemie i środki potrzebne do budowy linii kolejowej, zrozumiał, że
istnieją sprawy, których jeden człowiek nie jest w stanie zrealizować za pomocą
siły woli, zdolności i determinacji. Z pewnością do takich spraw należało
przedsięwzięcie tak kosztowne i złożone jak budowa linii kolejowej.
Przez ostatnie pół roku wraz z Haltem przemierzali kraj w poszukiwaniu
pieniędzy na przedłużenie umów, pozwalających na przeprowadzenie linii
kolejowej przez upatrzone ziemie, co miało zapewnić nadanie im państwowej
ziemi przez rząd. Byli już bardzo blisko uzyskania potrzebnych pożyczek, kiedy
cały plan runął, jako że potencjalni inwestorzy zaczęli nalegać na przejecie kontroli
nad całym przedsięwzięciem. Zawiedzeni właściciele kopalń srebra w Kolorado,
potentaci handlu wołowiną z Kansas City i bankierzy z St. Louis patrzyli, jak Bear
McQuaid udaje się coraz dalej na wschód w poszukiwaniu kredytów nie
obciążonych trudnymi do przyjęcia warunkami.
Bear był wściekły, że musi prosić obcych ludzi, w dodatku mieszczuchów, o
pieniądze. Niezależny człowiek Zachodu aż się skręcał na myśl o tym, że musi
przedkładać swoje mozolnie opracowane plany pod ocenę tych. którzy nigdy nie
musieli w pocie czoła pracować na miskę strawy ani zastanawiać się, czy dożyją
wschodu słońca w czasie mroźnej zimowej nocy w górach. Nigdy nie ugiąłby
karku, gdyby w grę nie wchodziło pozostawienie po sobie czegoś własnego,
trwałego, co mogło przynieść fortunę i pozwolić zaistnieć w świecie. Skoro był
gotów na tak wielkie poświęcenie, uważał, że Halt Finnegan również powinien być
na nie przygotowany.
– Rozumiem, że pójdziesz ze mną. – Ogorzała od słońca i wiatru twarz Beara
wyrażała zdecydowanie.
– Zastanów się, chłopie – powiedział Halt z silnym irlandzkim akcentem. –
Wiesz przecież, że faceci ze wschodnich banków nie lubią interesów z
Irlandczykami.
– Tak, tak, więc skoro jesteś tak bardzo irlandzki, to popracuj trochę nad sobą,
bo nie mam zamiaru działać bez wspólnika. – W oczach Beara pojawiły się słynne
stalowe błyski. – Bo chyba mam wspólnika, prawda?
Następnego dnia po południu razem zasiedli w przestronnym, wykładanym
orzechową boazerią gabinecie prezesa Banku Handlowego w Baltimore. Za
ogromnym politurowanym biurkiem siedział krępy, nienagannie ubrany
mężczyzna. Złożywszy dłonie tak, że stykały się czubkami palców, patrzył na nich
onieśmielającym wzrokiem.
Jak się dowiedzieli, Philip Vassar był właścicielem jednego z trzech
największych banków w Baltimore i mimo niezwykłej zamożności dzień w dzień
osobiście pojawiał się w firmie; wciąż też podejmował większość decyzji
dotyczących przyznawania znaczących kredytów. Bear uznał, że to dobra
wiadomość; oznaczała bowiem, że Vassar jest człowiekiem znającym wartość
ciężkiej pracy i umiejącym czerpać z niej satysfakcję. Kiedy list polecający od
naczelnika jednego z okręgów Montany spotkał się z przychylnym przyjęciem i
zostali wprowadzeni do gabinetu Vassara, Bear posłał pełne nadziei spojrzenie
Hallowi. Lecz Irlandczyk pochylił głowę i wsunął ręce głęboko do kieszeni, a jego
wzrok mówił, że wolałby raczej przerzucać węgiel niż omawiać sprawy finansowe
w gabinecie bankiera.
– Mamy plany budowy linii kolejowej, które powinny wydać się panu
interesujące, panie Vassar – zaczął Bear i natychmiast przeszedł do opisu
planowanej linii. Rozłożył mapy, przedstawił szczegółowo sporządzone
kosztorysy, wstępne umowy z właścicielami ziem i listy zawierające obietnice
pozytywnego załatwienia sprawy z urzędu ziemskiego z Waszyngtonu. Vassar
zadał wiele szczegółowych pytań. Wydawał się szczerze zainteresowany linią,
którą zamierzali wybudować. W zamyśleniu pogładził brodę, pokiwał głową i
nawet się uśmiechnął. Odczytali to jako kolejne pomyślne sygnały.
Lecz kiedy prezentacja dobiegła końca, zapanowało długie milczenie. Bear
poruszył się niespokojnie i popatrzył na Halta, który cały czas się wiercił, bardziej
lub mniej zauważalnie. Mieli wrażenie, że Vassar mierzy ich wzrokiem cal po calu,
starając się przejrzeć potencjalnych klientów i ocenić nie tylko stopień ryzyka
finansowego, ale także ich charaktery.
– Dobrze, panowie – odezwał się w końcu bankier, po czym odchrząknął. –
Przedstawiliście mi bardzo interesujący projekt. Linie kolejowe otwierają przed
nami wszystkie bogactwa Zachodu. Kto oprócz panów ubiega się o prawo
użytkowania tych ziem?
Bear zesztywniał. Vassar był bardzo przebiegły. Musiał znać się na ludziach i
liniach kolejowych na tyle dobrze, by rozumieć, że możliwość otrzymania
państwowej ziemi wzdłuż planowanej linii kolejowej wzbudza nie tylko ogromne
zainteresowanie, ale i doprowadza do bezwzględnego współzawodnictwa.
– Prawdę mówiąc... – Popatrzył na Halta – są dwaj główni rywale. Jednym z
nich jest James J. Hill i jego Chicago, Milwaukee i St. Paul. Chce zbudować
własną sieć szybkich połączeń. Drugim jest Jay Gould z Northern Pacific, który
chciałby skorzystać na przedsięwzięciu Hilla. Kilka dochodowych odgałęzień linii
głównej lub krótkich linii dałoby mu dobrą pozycję przetargową w negocjacjach z
Hillem. Ale to my byliśmy pierwsi i wytyczyliśmy trasę w jedyny logiczny sposób,
przez dwie główne doliny. Nasza linia będzie prowadzić przez najżyźniejsze tereny
uprawy pszenicy na Zachodzie. Kiedy zakończymy budowę, ta ziemia będzie złota
nie tylko ze względu na łany zbóż. Oczywiście, jak już mówiłem, główne zyski
przyniesie nam drewno.
Vasar przez chwilę zastanawiał się nad odpowiedzią Beara, po czym
zmarszczył czoło.
– To bardzo kusząca propozycja, panowie, zakładając, że sprawy mają się tak,
jak zostały tu przedstawione. – Przechylił głowę i przyglądał im się uważnie. –
Gdyby chodziło o sąsiedni okręg czy choćby o ten stan, już za godzinę mielibyście
pieniądze. Obawiam się jednak, że muszę wam odmówić. Po prostu nie mogę
zainwestować tak pokaźnego kapitału w przedsięwzięcie, które ma się rozwijać tak
daleko stąd, w tak niebezpiecznym rejonie. W dodatku macie, panowie, za
konkurentów ludzi znacznie sławniejszych i zamożniejszych od siebie.
– Oczywiście, że to jest daleko stąd. – Bear przesunął się na krawędź krzesła. –
Przecież kolej żelazna musi dotrzeć tam, gdzie będą pieniądze! – Zacisnął w pięści
dłonie na mapach przykrywających biurko bankiera. – Panie Vassar, jako pełny
udziałowiec na samej sprzedaży ziem zyskałby pan daleko więcej niż na
jakimkolwiek przedsięwzięciu w Baltimore.
– Nie mogę przekazać pieniędzy akcjonariuszy banku na tak ryzykowne
przedsięwzięcie. A moje osobiste aktywa nie są wystarczająco płynne, żebym mógł
wam pomóc. Obawiam się, że będziecie musieli zwrócić się do kogoś innego. –
Vassar zauważył wymianę spojrzeń pomiędzy dwoma wspólnikami. – Może
Gephardt z Pierwszego Banku w Baltimore będzie w stanie wam pomóc.
– Byliśmy już u tego suk... – bąknął Halt.
– Nie wykazał zainteresowania. – Bear zgromił wzrokiem wspólnika, a ten
zacisnął szczeki i popatrzył na czubki swych butów. – Bylibyśmy wdzięczni za
poradę, do kogo moglibyśmy się zwrócić. Proszę polecić nam jakiś bank albo
prywatnego inwestora. – Wstał, przeczesał włosy palcami i zaczął zbierać
dokumenty.
Vassar mruknął z zastanowieniem, obserwując ruchy Beara i oceniając jego
reakcję. Po chwili sięgnął po pióro, zanurzył je w srebrnym kałamarzu i napisał coś
na niewielkiej kartce.
– Chyba mam propozycję dla pana. Jest pan rzeczowy, komunikatywny i ma
dobrą prezencję. Proszę nie zrozumieć mnie źle... – Podał Bearowi kartkę.
McQuaid przyjrzał mu się uważnie i dopiero po chwili opuścił wzrok i głośno
przeczytał nazwiska.
– Martene i Savoy. – Uniósł głowę; na jego twarzy odmalował się wyraz
pewnej ulgi. – Czy to bankierzy czy inwestorzy?
– To krawcy. – Vassar wstał i wsunął kciuki do kieszeni kamizelki. – Najlepsi
w Baltimore.
Bear spochmurniał i dopiero po chwili zdał sobie sprawę z tego co zaszło.
Krawcy? Przyszedł tu z prośbą o pieniądze, a w zamian za to dostał poradę
krawiecką.
– Czuję do pana sympatię, panie McQuaid. Jest pan szczerym, bezpośrednim
człowiekiem. Mam nadzieję, że przyjmie pan moją poradę w takim duchu, w jakim
została udzielona. A jeśli chodzi o fundusze... – Vassar uśmiechnął się nieznacznie.
– Wątpię, czy znajdzie pan w Baltimore bankiera, który gotów byłby dać panu
potrzebną sumę. Są jednak i inne sposoby zdobycia pieniędzy, innego rodzaju
„spółki”, które mogłyby się okazać bardzo korzystne dla mężczyzny o pańskiej
aparycji.
Bear niemal czuł gorzki smak rozczarowania i nie od razu zrozumiał, co Vassar
ma na myśli.
– Przypuszczam, że nie jest pan żonaty?
Ta sugestia tak zdumiała Beara, że przez chwilę nie był w stanie odpowiedzieć.
Lepsze ubranie, inne „spółki”... Popatrzył na Halta, a potem z niedowierzaniem na
bankiera.
– Nie mam zamiaru zdobywać funduszy w ten sposób – powiedział zduszonym
głosem. – Jestem budowniczym linii kolejowej, a nie łowcą posagów.
Vassar westchnął.
– To szkoda. Przekona się pan, że w Baltimore aż roi się od różnych
możliwości. W tej chwili mamy tu nadmiar panien na wydaniu. No, ale skoro jest
pan przeciwny...
– Jestem – oświadczył bardzo stanowczo Bear.
Bankier skrzywił się nieznacznie.
– W takim razie myślę, że największą pańską szansą w Baltimore jest chyba
Diamond Wingate. Znana jest z wielkiej przychylności dla takich spraw. Proszę się
nad tym zastanowić. W przyszłą sobotę moja żona urządza przyjęcie, na którym z
pewnością będzie panna Wingate. Mógłbym pana jej przedstawić, jeśli będzie pan
zainteresowany.
– Powtarzam, że nie mam zamiaru uwodzić kobiety dla pieniędzy.
Vassar roześmiał się krótko.
– Źle mnie pan zrozumiał, panie McQuaid. Panna Wingate jest inwestorem. Ma
znaczne aktywa, wśród nich wiele płynnych. Znana jest też z hojności. Udziela
poparcia instytucjom dobroczynnym i wielu przedsięwzięciom, zdążyła też
zasłynąć jako największa orędowniczka postępu w Baltimore. Moim zdaniem
najbardziej prawdopodobne jest to, że spośród wszystkich inwestorów w tym
mieście to właśnie ona da fundusze na budowę pańskiej linii kolejowej. – Szczery
szacunek, jaki bez wątpienia żywił bankier dla tej kobiety, nieco ostudził gniew
Beara.
– Bardzo dziękujemy za pańską propozycję, panie Vassar, ale w następną
sobotę powinniśmy już mieć akredytywy i znajdować się w pociągu do
Waszyngtonu.
Odmowa nie wywarła na Vassarze większego wrażenia. Wstał i podał rękę obu
mężczyznom, życząc im powodzenia.
Jeszcze zanim wyszli na ulicę, Halt dał wyraz swemu oburzeniu.
– Bezczelny sukinsyn! Prosimy o pożyczkę, a on proponuje nam wizytę u
krawca!
Lecz Bear wpatrywał się w kartkę, którą trzymał w dłoni, doświadczając
uczucia zakłopotania, jakiego nic zaznał już od bardzo długiego czasu. Wprawdzie
mniej więcej wiedział, jak wygląda, gdyż codziennie rano oglądał swoją twarz w
łuszczących się lustrach w łaźni, lecz to wystarczało, by poczuł wstyd.
Wyglądał niechlujnie, jak prostak, grubianin. Opalona skóra była niczym
kamień, a ręce tak twarde, jakby przez całe życie trudnił się kopaniem rowów.
Popatrzył na pokryte odciskami dłonie i po raz pierwszy zauważył, że zbyt krótkie
rękawy koszuli odsłaniają dużą część ramienia, a spod przykrótkich spodni wystaje
spora część buta. Ten widok go zaskoczył. Musiał wyglądać jak w ubranku
młodszego brata.
Najwyraźniej za długo przebywał na Zachodzie, gdzie człowieka oceniano
jedynie na podstawie tego, co kryło się w jego wnętrzu, gdzie liczyła się siła,
umiejętności i charakter. Zapomniał o zasadach, którymi kierowali się ludzie na
wschodzie Stanów; dobra prezencja była tu niezbędnym warunkiem akceptacji, a ta
z kolei stwarzała różne szanse.
Zauważywszy przyciemnioną szybę sklepu, zbliżył się do niej i aż się
wzdrygnął na swój widok. Mężczyzna w witrynie sklepowej był wysoki i smukły;
miał zbyt długie włosy i przyciasne ubranie. Krawat zawiązany był zbyt mocno,
guziki naciągały materiał, a zniszczonym kowbojskim butom nie mogła już pomóc
żadna szczotka i pasta. Obok niego stał Halt w zakurzonym kowbojskim kapeluszu,
płóciennej koszuli i niemodnej wąskiej krawatce, sprawiający wrażenie obolałego i
bardzo drażliwego.
Kto przy zdrowych zmysłach pożyczyłby pieniądze mężczyznom o takim
wyglądzie?
– Ile pieniędzy nam zostało? – zapytał.
– Coś koło trzystu. – Halt był zaskoczony, że wspólnik z takim
zainteresowaniem patrzy na garnki i patelnie na wystawie, a kiedy się zorientował,
że szyba sklepowa służy Bearowi za lustro, również zaczął się przyglądać swemu
odbiciu. Zrobił pocieszną minę.
– Może to wystarczy – mruknął Bear.
– Na co? Co zamierzasz zrobić?
– Znaleźć fryzjera. – Bear obrócił się na pięcie i ruszył ulicą, przebiegając
wzrokiem szyldy i drzwi sklepowe w poszukiwaniu charakterystycznych
czerwono–białych pasów zakładów fryzjerskich. – Potem odszukamy zakład
Martene'a i Savoya. A jeszcze potem znajdziemy innego bankiera!
Po czterech dniach Bear McQuaid znów został wprowadzony do gabinetu
bankiera Philipa Vassara. Tym razem jego ciemne włosy były schludnie
przystrzyżone, miał na sobie elegancką marynarkę i miękko stąpał w nowych
butach po dywanach z Aubusson. Miał jednak wymizerowaną ponurą twarz.
– Nie zajmę panu wiele czasu. – Przeszedł prosto do tematu. – Chciałbym
zapytać, czy pańska propozycja przedstawienia nas tej inwestorce jest wciąż
aktualna.
Zaskoczony Vassar odłożył trzymany w ręku dokument, zdjął okulary i
odchylił się w fotelu.
– Tak, oczywiście. – Zmierzył przybysza uważnym spojrzeniem od stóp do
głów i pokiwał głową, najwyraźniej zadowolony z poprawy jego wyglądu. –
Jednakże do przyjęcia pozostały już tylko cztery dni, a będzie panu potrzebny strój
wieczorowy.
– Do soboty będę go miał – zapewnił żarliwie Bear.
Ten przejaw wielkiej determinacji najwyraźniej ucieszył Vassara.
– Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości.
No i? – zapytał Halt, ledwie jego przyjaciel i wspólnik pojawił się na ulicy.
– Wszystko ustalone. W sobotę wieczorem idę do Vassarów na spotkanie z tą
bogatą damą. Jak też ona ma na imię? Diana?
– Nie... Ruby albo... – Halt zmrużył oczy i podrapał się w szczeciniasty
podbródek, jakby miało mu to pomóc. – Diamond jakaś tam. Tak. – Podrapał się
jeszcze raz. – Diamond... Wingate.
– Panna Diamond Wingate. – Bear wzdrygnął się na dźwięk tego imienia i
ruszył przed siebie ulicą. – Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że upadnę tak nisko,
żeby wyciągać pieniądze od kobiet. – Zdał sobie sprawę, że nie ma przy nim Halta,
wiec się odwrócił.
Finnegan stał na chodniku z rękami na biodrach.
– Nie masz chyba zamiaru uwieść tej kobiety? – spytał.
– Gdyby nie to, że jesteś moim wspólnikiem, już byś leżał na ulicy – warknął
Bear. Chwycił swego towarzysza za rękę i pociągnął za sobą. – Poza tym na pewno
jest w takim wieku, że można ją nazywać babcią, na której grób zawsze
przysięgasz. Chodź. Mamy cztery dni na to, żebym kupił sobie odpowiednie
wieczorowe ubranie. Musimy też się zastanowić, jak sprawić, by starsza pani
Wingate zapomniała, jak się mówi „nie”.
Ten okropny motłoch znowu zgromadził się u bram. Basil Wingate nigdy by do
tego nie dopuścił – powiedziała następnego dnia Evelyn Stanhope Vassar, siedząc z
twarzą niemal przyklejoną do szyby powozu, którym wracała do domu po całym
dniu spędzonym w mieście. Mijali właśnie majątek Wingate'ów. Kiedy pstrokaty
tłum biednych marzycieli, kłębiący się koło wejścia do Gracemont, zniknął już z jej
pola widzenia, opadła na oparcie siedzenia i poczuła na sobie wzrok córki. – Siedź
prosto, Clarice – powiedziała, by pokryć zakłopotanie. – Nie garb się. Dżentelmeni
nie lubią dziewcząt, które się garbią.
Zza otwartej gazety dobiegło ją głębokie westchnienie; rzuciła poirytowane
spojrzenie w stronę siedzącego obok męża.
– Gdyby chociaż wreszcie kogoś wybrała i doprowadziła sprawę do końca. To
po prostu nieuczciwe wobec innych dziewcząt, że Diamond trzyma wszystkich
odpowiednich młodzieńców w Baltimore w zawieszeniu. – Po namyśle Evelyn
doszła jednak do wniosku, że winę za to ponosi znacznie więcej osób. – A ci
mężczyźni też są śmieszni. Czyżby myśleli, że wszystkim uda się poślubić tę samą
dziewczynę? Philipie, przecież dobrze wiesz, że w tym sezonie w Baltimore nie
ogłoszono jeszcze żadnych zaręczyn. Żadnych. – Uniosła podbródek i ze smutkiem
przyjrzała się swej okrąglutkiej córce. Jej wielką ambicją było szczęśliwe i
korzystne wydanie jedynaczki za mąż.
Gazeta została opuszczona na tyle, że wyjrzała zza niej para bystrych oczu.
– To już nie potrwa długo, moja droga – powiedział Philip Vassar.
Evelyn popatrzyła na męża.
– Dlaczego tak uważasz?
Gazeta spoczęła na kolanach.
– Moja droga żono, na pewno będziesz zachwycona, słysząc, że twoje
niestrudzone starania i namowy wreszcie wydały owoc. – Ukradkiem mrugnął do
córki, która spłonęła ognistym rumieńcem. – Podjąłem już pewne kroki.
– Kroki? – Oczy Evelyn zrobiły się okrągłe, a instynkt macierzyński dał o sobie
znać nagłym ożywieniem. – Jakiego rodzaju?
– Zaprosiłem znajomego przedsiębiorcę na sobotnie przyjęcie.
– Przedsiębiorcę? – Evelyn była wyraźnie rozczarowana.
– Dżentelmena – sprecyzował Vassar, posyłając jej wymowne spojrzenie.
– Dżentelmena? – Pokraśniała z zadowolenia i popatrzyła na Clarice. – Jest
bogaty?
– Bogaty jak mysz kościelna.
Evelyn odczuwała już pewną irytację z powodu niedopowiedzeń męża.
– Na litość Boską, w jakiż to sposób ugoszczenie tego biedaka ma pomóc
naszej Clarice?
– Potrzebuje pożyczki. Buduje linię kolejową na Zachodzie i potrzebne mu są
fundusze. Obiecałem przedstawić go Diamond Wingate. – Uśmiechnął się z
satysfakcją.
– Nie bądź taki tajemniczy, Philipie – skarciła go żona niecierpliwie. – Jak
mogło ci przyjść do głowy, że Diamond Wingate zainteresuje się jakimś
mężczyzną bez centa przy duszy, który chce wiadrami wywozić jej pieniądze na
Zachód i rozsypywać je wzdłuż jakiejś linii kolejowej, gdzie diabeł mówi
dobranoc... – Urwała, zdawszy sobie sprawę z charakteru młodej kobiety, o której
rozmawiali. – Och. – Jej oczy zrobiły się jeszcze okrąglejsze. – Ooo.
Vassar lubił przyglądać się żonie w chwilach, gdy była pełna uznania dla jego
geniuszu. Chciał unieść gazetę i znowu zacząć czytać, lecz Evelyn mu na to nie
pozwoliła.
– Ale jeśli ten mężczyzna naprawdę nie ma pieniędzy...
Vassar popatrzył na nią wzrokiem proroka, który cierpi, bo nie może znaleźć
uznania u swoich, po czym powrócił do czytania.
– Myślę, że on ma... inne walory.
Rozdział 2
Wyłożona boazerią z drewna orzechowego sala posiedzeń zarządu była
wypełniona światłem popołudniowego słońca, zapachami woskowanego drewna,
indyjskiego atramentu i nieustającym szumem potoku cyfr odczytywanych cichym
głosem.
Coraz więcej pieniędzy, pomyślała Diamond Wingate.
– Technologia produkcji konserw... sto trzynaście tysięcy. Nowy system
palników gazowych... pięćdziesiąt siedem tysięcy w tym kwartale. Nowe
lekarstwo, aspiryna... tylko siedemnaście tysięcy. Planowana jest kampania
reklamowa w czasopismach dla kobiet, kwartalnikach branżowych, magazynach
rodzinnych, dziennikach. Inwestycje Remington Company... zyski doszły do...
Jeszcze więcej pieniędzy.
– ...dziewięćdziesięciu sześciu tysięcy. Te maszyny do pisania sprzedają się jak
świeże bułeczki. – Przez pomieszczenie przeszedł szmer potwierdzeń, któremu
towarzyszył cichy szelest przewracanej kartki papieru w księdze głównej. –
Samochody chłodnie Swifta – słyszała dalej Diamond Wingate – sto siedemdziesiąt
dwa tysiące. Agrafki Guardwell... dwanaście tysięcy... zamierzają rozszerzyć ofertę
o inne przybory do szycia. Zyski nowej huty szkła w Baltimore... dwadzieścia
dziewięć tysięcy. Wygląda na to, że ludzie polubili mleko w szklanych butelkach.
Światłodruk Ivesa... jak dotąd, tylko osiem tysięcy. Ale wszystkie wpływowe
gazety i czasopisma na wybrzeżu chcą wykorzystać tę technologię.
Cała lawina zysków!
Litania przychodów została przerwana; Diamond uniosła wzrok znad księgi i
potoczyła wzrokiem po twarzach mężczyzn, siedzących wokół długiego stołu.
– Krótko mówiąc, zgromadziliśmy kolejny stos pieniędzy – oznajmiła, patrząc
na nich zza niewielkiej woalki eleganckiego kapelusza z piórkiem.
– Można to tak określić. – Sekretarz zarządu, stojący obok jej fotela, odłożył
księgę i z dumą uśmiechnął się do członków zarządu. – Kolejny ogromny stos. –
Pozostali zgromadzeni w sali przytaknęli i zaczęli sobie wzajemnie gratulować.
Diamond odchyliła się w fotelu, stojącym na honorowym miejscu przy stole,
popatrzyła na zestawienie bilansowe i zastanowiła się nad sprawozdaniem. To, co
usłyszała, nie było dla niej zaskoczeniem. Zawsze miała szczęście do pieniędzy.
Oczywiście nie dotyczyło to każdego przedsięwzięcia, ale pewna liczba inwestycji
przynosiła tak duże zyski, że w ciągu minionych ośmiu lat jej majątek ze
znacznego stał się niewyobrażalnie duży.
Na widok długich rzędów cyfr bilansu poczuła duszności. Głęboko zaczerpnęła
powietrza.
– Doskonale – powiedziała z przekonaniem. – Po prostu doskonale.
Dookoła stołu wymieniano uśmiechy ulgi, poklepywania i uściski dłoni,
wszyscy jednak zamarli po jej kolejnych słowach.
– A teraz przejdźmy do interesów.
Sekretarz uniósł brwi.
– Przecież właśnie tym się zajmowaliśmy.
– Zajmowaliśmy się starymi inwestycjami – oświadczyła, zamykając księgę
leżącą przed nią na stole. – To mogę sama przejrzeć wieczorem. Myślę, że
nadszedł czas na omówienie nowych.
Wszyscy zgromadzeni w sali zesztywnieli na dźwięk tych słów i popatrzyli na
drzwi, przypominając sobie o ludzkim zbiorowisku, przez które musieli się
przedzierać, idąc na posiedzenie. Diamond znowu miała zamiar rozdać pieniądze.
Jak zwykłe.
Zdarzało się to niezmiennie po każdym z ostatnich posiedzeń zarządu Wingate
Companies. Zapewne była to reakcja na nużące recytacje zestawień rachunkowych,
może wielkość posiadanego majątku wprawiała Diamond w stan oszołomienia, a
może po prostu dawało o sobie znać wychowanie i dziedziczne obciążenie.
Cokolwiek to było, sprawiało, że po wysłuchaniu nader optymistycznych
sprawozdań finansowych u Diamond Wingate występował gwałtowny atak
filantropii. Nalegała na to, by szeroko otwarto zarówno bramy domostwa, jak i
skarbca Wingate Companies, i zapraszała wszelkiej maści interesantów z
Baltimore, by przedłożyli swe propozycje.
A ci przybywali niezwykle ochoczo. Byli wśród nich ludzie marzący o karierze
finansistów, spekulanci giełdowi, niedoszli inwestorzy, reformatorzy społeczni,
pośrednicy handlowi, działacze organizacji charytatywnych, pozbawieni szczęścia
biznesmeni, wędrowni kaznodzieje i posiadacze cudownych recept na szybkie
wzbogacenie się. Można było odnieść wrażenie, że po prostu wszyscy mają jakąś
propozycję dla „patronki postępu” w Baltimore. Tego dnia już od świtu tłum
mieszkańców miasta owładniętych duchem przedsiębiorczości gromadził się pod
drzwiami budynku Wingate Companies; szczelnie wypełniał korytarz na piętrze,
szerokie schody, hol na parterze i wylewał się na ulicę.
Diamond odwróciła się w stronę fotela przy oknie, w którym siedział zażywny
starszy mężczyzna z ogromnymi bokobrodami. Wygodny fotel, ciepłe słońce i
znudzenie wprawiło go w stan lubego odrętwienia.
– Hardwell – zwróciła się do niego Diamond. – Hardwell!
– Coo...? – Poderwał się gwałtownie, mrużąc oczy w jasnym świetle.
– Numery! – ponagliła.
Potarł twarz, rozejrzał się, jakby starając się sobie uzmysłowić, gdzie się
znajduje i dlaczego jest niepokojony. Sięgnąwszy po szklany słój na rybki, stojący
przy fotelu, podszedł do Diamond.
– Jesteś pewna, że chcesz to zrobić? – Jej były opiekun pytająco uniósł wzrok,
stawiając słój na księdze.
– Absolutnie pewna – odpowiedziała, wstając, by zwrócić się do członków
zarządu. – Na pewno z ulgą powitacie, panowie, wiadomość, że obmyśliłam plan
pozwalający uniknąć... hmm... problemów, jakie mieliśmy po ostatnim posiedzeniu
zarządu. – Na sali panowało wręcz wyczuwalne napięcie. – Wiem, że zapewne
macie teraz na myśli tę nieszczęsną przygodę z mydlinami w biurze...
– Odtworzenie akt i dokumentów zajęło kilka tygodni przypomniał sekretarz.
– A ten cyrk z szaleńcem na grzbiecie bizona, tym, który chciał otworzyć park
dzikich zwierząt? – dorzucił Hardwell, patrząc spode łba.
– To nie jego wina, że biednemu zwierzęciu zaszkodziła mokra trawa –
odpowiedziała Diamond już nie tak pewnym głosem. – A poza tym dywan i tak
nadawał się już do... –Niecierpliwie machnęła ręką. – Tak czy owak to już
przeszłość. Obmyśliłam znacznie lepszy sposób przyjmowania interesantów.
Postanowiłam urządzić... – obecni na sali wstrzymali oddech – ...loterię.
– Loterię? – Sekretarz wymienił zdumione spojrzenia z członkami zarządu.
– W ciągu ostatnich trzech miesięcy, kiedy przedstawiano mi jakąś propozycję
interesu, odpowiadałam, wręczając numerowaną wizytówkę, i informowałam, że
chętni mają stawić się tu dzisiaj po południu z wizytówkami, by wziąć udział w
loterii. Dziesięć osób z wizytówkami o numerach odpowiadających tym, które
zaraz wyciągniemy z tego słoja, otrzyma szansę zaprezentowania swoich
propozycji Wingate Companies.
Zrobiła pauzę. Przebiegła wzrokiem po twarzach członków zarządu; wyrażały
powściągliwość.
– Rozumiecie, panowie? To pozwoli wyeliminować chaos, który powstaje, gdy
ludzie muszą rywalizować o możliwość przedłożenia nam propozycji.
Po dłuższej chwili sekretarz zarządu popatrzył na zgromadzonych wokół stołu i
rozłożył ręce.
– No cóż, wydaje mi się, że to będzie lepsze niż... Co nam szkodzi? – Idąc za
jego przykładem, pozostali z ociąganiem pokiwali głowami.
Wyraźnie zadowolona Diamond przemieszała karteczki na dnie słoja, po czym
zaczęła wyciągać jedną po drugiej, aż na stole znalazło się ich dziesięć.
– Naszym pierwszym kandydatem będzie numer czternaście. – Odwróciła się w
stronę Hardwella Humphreya. – Proszę, bądź tak dobry i go wprowadź.
Pierwszym zwycięzcą loterii Diamond okazał się zwalisty niemiecki rzeźnik,
który wyraźnie trącił alkoholem. Zaproponował nową metodę nadziewania
kiełbasek kiszoną kapustą. Numer trzydziesty trzeci miały dwie subtelne starsze
panie; te przybyły, by przedstawić ciężkie położenie bosych tubylców w krajach
tropikalnych. Chciały uzyskać fundusze na zakup i przekazanie obuwia
misjonarzom udającym się w tamte rejony. W ich pojęciu buty były warunkiem
zbawienia i przyzwoitości. Numer czterdzieści siedem dał się słyszeć już zza drzwi
brzękaniem i stukaniem prototypu mechanicznej szatkownicy, którą można było
użyć do rozdrabniania przeróżnych artykułów spożywczych, od paszy dla krów po
buraczki z puszek. Demonstracja na przykładzie wspomnianych buraków
zakończyła się pozostawieniem niepokojącej bordowej kałuży na podłodze. W
każdym z tych przypadków Diamond wypisywała przekaz bankowy i przydzielała
członka zarządu do nadzoru nad projektem.
Następnie wprowadzono numer sześćdziesiąty czwarty, mężczyznę
owładniętego ideą otwarcia mechanicznej piekarni; on również opuścił salę
posiedzeń z czekiem w dłoni. Potem wszedł młody chemik z recepturą nowego
środka owadobójczego. Kiedy go zademonstrował, przystawiając ręczny miech do
słoja specyfiku, i napełnił całe pomieszczenie szkodliwymi oparami
przypominającymi w zapachu naftę, członkowie zarządu, trzymając chustki przy
nosach, chwiejnym krokiem podeszli do okien i gwałtownie zaczęli wietrzyć salę.
Przecierając załzawione oczy, Diamond wypisała kolejny czek.
Kiedy przewietrzono pomieszczenie, uniosła wzrok i zobaczyła członków
zarządu, stojących ramię przy ramieniu i przypatrujących się jej uważnie.
– Kiszona kapusta w kiełbaskach... mechaniczna szatkownica... chleb z
maszyny... a teraz o mały włos nie podusiliśmy się trującymi oparami. – Mówił
tylko jeden z nich, ale pozostali patrzyli na nią ponurym oskarżycielskim
wzrokiem.
Diamond wytrzymała ich groźne spojrzenia, uśmiechnęła się i wyciągnęła
swoją kartę atutową.
– Pamiętam, że dokładnie to samo mówiliście, panowie, o produkcji konserw.
A jeśli mnie pamięć nie myli, przyniosło nam to sto trzynaście tysięcy jedynie w
tym kwartale.
Na chwilę zapanowała cisza, po czym odezwał się kolejny członek zarządu:
– Ale pięć tysięcy dolarów po to, żeby pokroić kilka buraków...
– To bardzo niewiele, jeśli ma doprowadzić do powstania nowego urządzenia
do obierania i rozdrabniania żywności – odpowiedziała Diamond, czując, że ich
niepokój wymaga szerszych wyjaśnień. – Wiem, że czasami ciężko jest wam
zrozumieć, dlaczego jestem tego tak pewna. Ale zostałam obdarowana środkami
finansowymi daleko wykraczającymi poza moje potrzeby i w związku z tym
spoczywa na mnie wielka odpowiedzialność, by wykorzystać bogactwo dla dobra
innych. Postęp jest bardzo kosztowny. A przecież musi się gdzieś zacząć.
Opuścili wzrok, niespokojnie przestąpili z nogi na nogę i jeden po drugim
wrócili na swoje miejsca przy stole, by wysłuchać, co jeszcze Diamond ma do
powiedzenia na temat postępu.
– To już dziesiąty – powiedział Hardwell podsumowującym tonem,
odprowadziwszy szczęśliwego wynalazcę do drzwi. – Odeślę pozostałych.
– Widzicie, panowie – odezwała się Diamond, czując potrzebę
usprawiedliwienia swej hojności. Wstała, poprawiła kapelusz i zaczęła wciągać
rękawiczki. – Nie będzie żadnych wielkich katastrof. Musicie przyznać, że nasza
loteria ma dobre strony. – Popatrzyła na księgowego. – Ile wydaliśmy?
– Za chwilę podam sumę. – Poprawił okulary i szybko wykonał potrzebne
działania arytmetyczne, które musiał powtórzyć, gdyż coś zakłóciło jego uwagę.
Gdy uniósł wzrok z gotowymi obliczeniami, Diamond i pozostali obecni na sali z
przerażeniem patrzyli na drzwi.
Za ciężkimi płytami drewna orzechowego narastał niepokojący hałas:
kakofonia okrzyków i odgłosów szamotaniny, ze zduszonym głosem Hardwella
Humphreya w tle.
– Proszę... się rozejść! Powtarzam: panna Wingate i zarząd nie przyjmą już dziś
nikogo! – Drzwi otworzyły się, wpuszczając do środka hałas z korytarza oraz
Hardwella, który okręcił się sprytnie i naparł na drzwi plecami, dzięki czemu udało
mu się je zamknąć.
– Poszaleli, wszyscy poszaleli! – wykrztusił, ciężko dysząc. Członkowie
zarządu ruszyli mu na pomoc, usiłując utrzymać drzwi przed naporem tłumu. –
Banda wariatów, wymachują wizytówkami i żądają zobaczenia się z tobą!
Głuche walenie w drzwi groziło ich wyłamaniem, więc inni członkowie
zarządu pośpieszyli z pomocą, podpierając je ramionami. Diamond była przerażona
żądaniami bezładnego tłumu.
– To przecież była loteria – powiedziała z niedowierzaniem. – Mówiłam im, że
będą mieli szansę. Nigdy nie obiecywałam, że wszystkich wysłucham i każdemu
pomogę.
Drzwi uchyliły się o parę cali; zgromadzeni na korytarzu zobaczyli Diamond
przez niewielką szparę.
– Jest!
– Panno Wingate, potrzebujemy pani pomocy!
– Panno Wingate, musi pani zobaczyć moje urządzenie do spryskiwania pól!
Ramiona i nogi wsunęły się do środka, forsując drzwi mimo nadludzkich
wysiłków członków zarządu.
– Tędy! – Hardwell chwycił Diamond za łokieć i pociągnął w stronę ukrytego
za kotarą wejścia w drugim końcu sali, które wychodziło na schody pożarowe,
prowadzące do uliczki za budynkiem Wingate Companies.
– Muszę z nimi pomówić, Hardwell. – Opór Diamond sprawił, że mężczyzna
przystanął. – Muszę im wszystko wyjaśnić.
– Oni wcale nie są w nastroju do słuchania – ostrzegł, oglądając się za siebie. –
Człowiek, który wie, kiedy się wycofać, ma szansę dożyć następnego dnia! Chodź!
Członkowie zarządu, nienawykli do tak wielkiego wysiłku, nagle się poddali.
Drzwi otworzyły się na całą szerokość i tłum wlał się do środka.
– Jest tam! – Ludzie zauważyli Diamond przy wyjściu i ruszyli w jej stronę.
Członkowie zarządu próbowali zewrzeć szyki, lecz ich usiłowania pomogły jedynie
na chwilę. Wystarczyło to jednak Hardwellowi na odsunięcie zasuw i wyskoczenie
na wąski żelazny podest.
Kiedy mocno trzymając się poręczy, zaczęli ostrożnie zstępować z
niebezpiecznych schodów ku powozowi w wąskiej uliczce, zobaczyli Neda,
starszego stangreta, który z wyrazem przerażenia na twarzy skrył się za powozem.
Za nim pojawiła się grupka ludzi niosących zwinięte plany, dokumenty prawne i
różne machiny, wymachujących wizytówkami Diamond. Zauważywszy swą
chlebodawczynię i Hardwella, Ned otworzył drzwi powozu, wszedł na stopień dla
lokaja i przywołał ich skinieniem.
Ludzie byli już blisko. Zapanowało chwilowe zamieszanie; Diamond została
popchnięta i ogłuszona krzykami. Ned i Hardwell z trudem utrzymali się na
nogach. Z ich pomocą Diamond uniosła spódnicę i wsiadła do powozu. Hardwell
momentalnie wsiadł za nią, zatrzasnął drzwi i po chwili ciężkie czarne lando
ruszyło, czemu towarzyszył jęk zawodu oczekujących, którzy wybiegli na ulicę za
nabierającym szybkości powozem.
Diamond i Hardwell Humphrey siedzieli w milczeniu i dopiero po dłuższej
chwili zaczęli poprawiać kapelusze, wygładzać ubrania, otrzepywać spódnicę i
spodnie. Diamond popatrzyła na złamane pióro czapli, zwisające znad ronda
kapelusza, i westchnęła z bólem. Czasami nie opłacało się być najbogatszą młodą
kobietą w Baltimore.
Cichy okrzyk zdziwienia sprawił, że uniosła wzrok. Jej były opiekun z
wyrazem niedowierzania na twarzy spoglądał w okno powozu.
– Wielki Boże. Czy oni nigdy nie zrezygnują?
Diamond zbliżyła twarz do szyby, by zobaczyć, o co chodzi, ktoś biegł za
powozem w tumanach kurzu.
– Panno Wingate! Błagam panią! – Chude ramiona i nogi mężczyzny zdawały
się młócić powietrze, kiedy zrównał się z powozem. – Proszę tylko spojrzeć na
moje... ruchome schody, zobaczyć, jakie to praktyczne! – Udało mu się wsunąć do
środka rulon papierów.
W odpowiedzi Hardwell wysunął głowę przez okno i krzyknął:
– Proszę odejść! Słyszy pan!
– Gdyby panna Wingate tylko... – wydyszał mężczyzna, przytrzymując jedną
ręką podskakujący melonik, a drugą okulary – wysłuchała mojej propozycji...
– Panna Wingate nie wysłucha już dziś żadnych propozycji! – Hardwell
usiłował podnieść szybę, w końcu zrezygnował z tego i mocno zabębnił pięścią w
dach, dając stangretowi znak, by przyśpieszył.
Mężczyzna był w stanie dotrzymać tempa jadącemu teraz szybciej powozowi
już tylko przez kilka kroków.
– Panno Wingate! – Zduszony głos cichł. – Jest pani moją ostatnią nadzieją!
Diamond odwróciła się, by spojrzeć w owalne tylne okno; wyczerpany, zgięty
wpół mężczyzna zginął w obłoku pyłu. Kiedy zniknął z jej pola widzenia, opadła
na siedzenie powozu i znów wygładziła spódnicę, nie mogąc się uspokoić. Pełen
żalu głos tego człowieka... te wszystkie zawiedzione głosy wypełniły jej myśli i
zdawały się odbijać echem w jej sercu. Jest pani moją ostatnią nadzieją. Nie
potrafiła wymazać pamięci odwagi i nadludzkiego wysiłku mężczyzny. Był jednym
spośród wielu, zbyt wielu, którzy rozpaczliwie poszukiwali pomocy. I zawsze to
ona wydawała się ich ostatnią nadzieją.
Dlaczego nigdy nie była czyjąś pierwszą albo największą nadzieją?
Dobrze znała odpowiedź, znała ją od dawna. Wydawało się, że jej
przeznaczeniem jest pełnienie roli koła ratunkowego dla ludzi, szczególnie tych
żyjących na marginesie społeczeństwa. Z jakiego bowiem innego powodu mogła
być obciążona tak wielkim majątkiem, na który nie musiała pracować i wcale go
sobie nie życzyła? Zauważyła, że były opiekun z zatroskaniem przygląda się jej
spod przymkniętych powiek.
– Mogłam przynajmniej go wysłuchać – powiedziała.
– Ruchome schody – prychnął Humphrey. – Coś podobnego! Przecież zaledwie
przed chwilą skończyłaś rozdawanie tysięcy dolarów podobnym mu szaleńcom!
– Ja tylko dokonywałam inwestycji – poprawiła go Diamond. – A mogłam
zainwestować dużo więcej.
Hardwell przyjrzał się jej badawczo, po czym uniósł ręce w geście poddania i
głucho jęknął.
– Przecież zdajesz sobie sprawę, że nie możesz uszczęśliwić całego świata.
– Nie mam nawet tego zamiaru. – Uniosła podbródek. – Ja tylko próbuję
uczynić go trochę lepszym, robiąc to, co uważam za dobre i słuszne. Tak zostałam
wychowana.
Hardwell zaczerwienił się i mruknął coś pod nosem, po czym opadł na oparcie
siedzenia i złożył ręce na piersiach. Wytrąciła mu argumenty z rąk; oboje dobrze o
tym wiedzieli.
Hardwell Humphrey i jego żona Hannah w dużej mierze ponosili winę za
nadmierną szczodrość Diamond. Zostali ustanowieni jej opiekunami po
przedwczesnej śmierci jej ojca i – nie mając własnych dzieci zrobili wszystko, co w
ich mocy, by dać Diamond porządne chrześcijańskie wychowanie. Nie chcąc, by
bogactwo ją zepsuło, ukazywali jej wielu potrzebujących tego świata i uczyli, że
posiadanie ogromnego majątku musi się łączyć z poczuciem wielkiej
odpowiedzialności.
Ich wysiłki nie poszły na marne. Niemal od pierwszych dni wspólnego
zamieszkiwania Diamond okazywała niesłychane współczucie i skłonność do
filantropii. Chętnie rozdawała pieniądze, jedzenie i ubrania wszystkim, którzy ją o
to prosili, i już w bardzo młodym wieku rozumiała, że pomaganie ludziom w
odnalezieniu ich miejsca w świecie jest znacznie lepsze i cenniejsze niż zwykłe
dawanie im jałmużny. Już w wieku szesnastu lat pomagała rozpoczynać nowe
przedsięwzięcia i wspierała akcje charytatywne poprzez darowizny i niezabez-
pieczone pożyczki.
Lecz w miarę zbliżania się do doniosłego dnia osiemnastych urodzin jej
hojność stawała się coraz bardziej niepokojąca. Hardwell i Hannah zaczęli
poważnie się obawiać, że mogli przedobrzyć w uczeniu podopiecznej, że gdy ktoś
bierze ci płaszcz, nie broń mu i koszuli. Chcąc naprawić błędy i należycie
przygotować wychowanicę do życia wśród socjety Baltimore, zwrócili się z prośbą
o pomoc do żony jednego z najbardziej wpływowych członków finansjery. Evelyn
Stanhope Vassar, mająca córkę w wieku Diamond, pomyślała, że taka przyjaciółka
w sezonie debiutu towarzyskiego będzie korzystna dla Clarice, i zgodziła się
sprawować pieczę nad wprowadzeniem Diamond do socjety miasta.
Debiut Diamond, który nastąpił pod koniec osiemnastego roku jej życia, okazał
się wielkim sukcesem. Stała się sensacją sezonu; lubiana przez rówieśników,
podziwiana przez szacowne damy, adorowana przez statecznych mężczyzn z elity
Baltimore, przede wszystkim cieszyła się wielkim powodzeniem u szlachetnie
urodzonych młodzieńców. Lecz na tym kończyło się spełnianie oczekiwań
opiekunów.
Diamond była bowiem nie tylko najbogatszą młodą kobietą w całym stanie, ale
także i najbardziej upartą i prawnie niezależną. Nie wiadomo, czy celowo, czy też
przez nieuwagę niezwykle zamożny i wpływowy Basil Wingate zostawił jej cały
majątek wolny od obciążeń i bez żadnych ograniczeń przy dziedziczeniu i
rozporządzaniu. Od dnia, w którym osiągnęła pełnoletność, nikt nie mógł jej
niczego zabronić ani nakłonić do udzielenia odmowy.
– Przecież dobrze wiesz, że nie jesteśmy przeciwni temu, żebyś pomagała
ludziom – powiedział Hardwell z wyrazem zatroskania na pogodnej twarzy. – Tyle
że to wszystko wymyka ci się spod kontroli. Ledwie wystawisz nogę za próg, już
cię osaczają. Nieudacznicy wszelkiej maści bez przerwy oblegają bramy. A kiedy
tylko pojawisz się w mieście, zawsze znajdzie się ktoś taki jak ta egzaltowana
kobieta z sierocińca ze stadkiem smutnych dzieciaków, która czekała na nas w
zeszłym tygodniu u Hursta Purnella. Albo ten wariat, który wdarł się do
powozowni...
– Chciał tylko pokazać, jak jego maszyna potrafi wypolerować mi buty do
połysku.
Hardwell pokręcił głową i ujął jej szczupłą dłoń.
– Masz zbyt miękkie serce, Diamond. Przypomnij sobie tylko, co stało się z
tymi ludźmi, których domy spłonęły w pożarze na Hampden Street. Cały tydzień
zajęło uprzątanie bałaganu, jaki mieli w swoich ruderach. – Dobrotliwie pogroził
jej palcem. – Nie możesz wiecznie rozdawać swojego majątku, jakbyś była dobrą
ciocią dla wszystkich, a twoje pieniądze były groszkiem miętowym.
Posmutniała. Gdyby tak jej pieniądze były tylko jak groszek miętowy... Jak
jeden wielki stos cukierków, który można zostawić na deszczu, żeby się roztopił.
– Musisz nauczyć się mówić nie. – Hardwell uważnie przyglądał się jej twarzy;
jego zatroskany wzrok zdradzał, że uważa taką możliwość za wysoce
nieprawdopodobną. – Albo znaleźć kogoś, kto będzie umiał zrobić to za ciebie. Na
przykład męża. – Jego wzrok i ton stały się bardziej surowe. – Mam wrażenie, że w
ciągu ostatnich pięciu lat umiałaś odmówić tylko mężczyznom proszącym o twoją
rękę!
Diamond poczuła się niepewnie pod karcącym wzrokiem byłego opiekuna.
– Och! Omal nie zapomnieliśmy! – Rzuciła się do okna i przytrzymując
kapelusz za wąskie rondo, wysunęła głowę z powozu.
– Zatrzymaj się koło krawca! Musimy zabrać Robbiego! – zawołała do Neda.
Hardwell cicho jęknął.
– Tak jakbyśmy mieli mało kłopotów na głowie.
Zaprzątnąwszy uwagę Hardwella innym problemem, Diamond usiadła
wygodniej i kończyła rozmowę we własnych myślach.
Mąż. Zmrużyła oczy. Był jej potrzebny tak jak kaczce kalosze. Nie mogła
znieść myśli o tym, że musiałaby być posłuszna i uginać się przed jakimś kutwą,
który z uporem maniaka mówiłby nie. Że ktoś mówiłby jej, jak, kiedy i gdzie ma
dysponować swoim majątkiem. Wydawanie pieniędzy było jedyną rzeczą, jaka
czyniła jej życie możliwym do zniesienia.
Co prawda zdarzyło się – nawet nie tak dawno temu – że zastanawiała się nad
możliwością wyjścia za mąż. Wydawało jej się, że mąż jest jej nadzieją na to, by
mieć dzieci i stworzyć rodzinę. Rodzina zaś była czymś, czego, mimo swojego
bogactwa i pozycji, nigdy nie miała. Możliwość założenia własnej rodziny tak ją
nęciła, że przez cztery długie lata przeżywała wielkie rozterki, nie potrafiąc znieść
myśli, że musi wyjść za mąż i pozwolić, by mężczyzna przejął nad nią władzę, a
zarazem nie umiejąc wyrzec się pragnienia dzieci i założenia własnej rodziny.
A potem, trzy miesiące temu, pojawił się jej kuzyn Robbie.
Jakaś kobieta o budzącym wątpliwości wyglądzie i pochodzeniu stanęła u jej
progu wraz z osieroconym chłopcem, twierdząc, że mały łobuziak, mówiący
koszmarną angielszczyzną, jest kuzynem Diamond, i żądając pokaźnej nagrody za
przywrócenie go na łono rodziny. Jakiś stary list okazany przez kobietę i
uderzające podobieństwo Diamond i chłopca wystarczyły, by przyjęła go pod dach
swego spokojnego domu, który dzieliła ze starzejącymi się opiekunami. Od tej pory
nic w jej życiu nie było już takie samo.
Pomyślała o energii Robbiego, jego entuzjastycznym podejściu do życia.
Chłopak nic sobie nie robił ze sztywnych konwenansów obowiązujących wśród
elity, do której tak niespodziewanie trafił. Był małym urwisem, bystrym i okropnie
niewychowanym; ciągle przynosił jej wstyd. Uśmiechnęła się.
Miała teraz namiastkę prawdziwej rodziny: Hardwell i Hannah byli jej
towarzyszami i zastępczymi rodzicami, a Robbie zaspokajał jej instynkt
macierzyński. Jej życie było ułożone i spokojne. Po co byłby jej potrzebny
mężczyzna?
Po chwili jednak spochmurniała, dotknąwszy haftowanego aksamitu torebki,
pod którym wyczuła złożone koperty.
A co miała zrobić z tymi trzema mężczyznami?
Rozdział 3
Martene i Savoy byli najlepszymi krawcami w Baltimore. W niezwykle
eleganckim zakładzie na mahoniowych półkach umieszczono bele
pierwszorzędnego gatunku materiałów, a na marmurowych ladach liczne artykuły
galanterii męskiej. Wnętrze, podobnie jak inne tego rodzaju w Baltimore, wy-
strojem przywodziło na myśl ekskluzywny klub dla panów. Tylko najzamożniejsi
mieszkańcy mogli sobie pozwolić na mistrzowsko uszyte ubrania z kosztownych
importowanych materiałów.
Diamond przystanęła na progu przed drzwiami z ozdobnego szkła, by
wygładzić żakiet i poprawić kapelusz z wysoką główką. Kiedy weszła do środka,
charakterystyczne zapachy farbowanej wełny, rozgrzanych żelazek na
wykrochmalonym płótnie i ostra woń zużytego tytoniu do fajek w popielnicach
wypełniły jej głowę, przywodząc na myśl chwile sprzed lat, kiedy przychodziła tu z
ojcem. Rozejrzała się w poszukiwaniu Robbiego. Zapewne skończył już
przymiarkę; upłynęły ponad trzy godziny od czasu, kiedy zostawili go tutaj w
drodze na posiedzenie zarządu.
Zawołała właściciela, monsieur Martene'a, który miał zwyczaj osobistego
witania zamożnych i wpływowych klientów. Nie otrzymawszy odpowiedzi, weszła
pomiędzy lady i stoły i rozejrzała się. W pomieszczeniu było podejrzanie cicho.
Diamond nie dostrzegła też żadnego pracownika ani terminatora.
Po chwili zza drzwi prowadzących do przymierzalni i szwalni dobiegły ją
jakieś głuche uderzenia, krzyki oraz przerażony głosik Robbiego, który twierdził,
że nie ma z tym nic wspólnego.
– Robbie? – Ruszyła do drzwi, idąc za odgłosami narastającego konfliktu. –
Robbie, gdzie jesteś?
W wejściu wpadła na monsieur Martene'a, który odskoczył i ją rozpoznał.
– Mademoiselle! – Miał udręczoną twarz i był tak zdenerwowany, że chwycił ją
za nadgarstki i pociągnął za kotarę.
Poprowadził ją krótkim korytarzykiem w stronę przymierzalni – maciupeńkich
pomieszczeń, przedzielonych stojącymi lustrami, parawanami i zasłonami. W
powietrzu unosiły się tumany kurzu; monsieur Martene w ostatniej chwili złapał
Diamond mocniej, kiedy potknęła się o coś leżącego na podłodze. Spojrzawszy w
dół, zobaczyła strzaskany parawan.
Środkowa cześć rzędu przymierzalni została przewrócona. Parawany i lustra
zderzyły się i runęły jak kostki domina, pociągając za sobą zasłony, które zwisały
teraz smętnie z jednego końca szyny. Nienaturalna cisza i ilość kurzu unoszącego
się w powietrzu dowodziły, że katastrofa wydarzyła się zaledwie przed chwilą.
– Pan mnie puści, psze pana! Przy... przysięgam... ja nic nie zrobiłem...
naprawdę!
Mały, chudy Robbie Wingate wił się rozpaczliwie, machając rękami i
wierzgając nogami, trzymany za aksamitny kołnierz surduta do konnej jazdy przez
wysokiego rozczochranego mężczyznę w zakurzonym ubraniu i z wściekłymi
błyskami w oczach.
– Nic nie zrobiłeś? A jak sądzisz, co spowodowało ten bałagan? – Uniósł
chłopca jeszcze wyżej, co sprawiło, że mały zaczął młócić powietrze rękami. –
Wspinałeś się na parawan i to dlatego się przewrócił!
– Robbie! Proszę go natychmiast puścić! – zawołała Diamond, wyrywając się z
mocnego uścisku monsieur Martene'a. Na dźwięk jej głosu Robbie zaczął żałośnie
zawodzić.
– Pomóż mi... pomóż... on mnie zabije!
– Nie podsuwaj mi pomysłów – rzekł mężczyzna, mrużąc oczy.
– Non, non, monsieur, proszę nie robić mu krzywdy! – zawołał krawiec,
usiłując powstrzymać zarówno Diamond, jak i gniew poszkodowanego klienta.
Kiedy Diamond wyrwała się krawcowi, nieznajomy mężczyzna wyciągnął
przed siebie ramiona, w których trzymał Robbiego, popatrzył na nią i zapytał:
– To pani syn?
Dostrzegła przerażenie na twarzy chłopca. Nieznajomy stał po kolana wśród
straszliwego bałaganu. Diamond zawahała się... na czas wystarczający na to, by
mężczyzna wymierzył Robbiemu klapsa w tyłek.
– Auu! – Dziesięcioletni chłopak wstał, rozmasowując pośladki, przeskoczył
przez leżący parawan i rzucił się w ramiona kuzynki.
– Nie skaleczyłeś się? – Przeczesała palcami jego zakurzone włosy, przyjrzała
mu się badawczo i dopiero po chwili przytuliła go matczynym gestem. Uniósłszy
wzrok, napotkała gniewne spojrzenie nieznajomego. – Jak pan mógł tak z nim
postąpić? – zapytała surowo. – Przecież to dziecko.
– Które wspina się na parawany i zasłony. – Głos mężczyzny był jak grzmot
nadchodzącej burzy. – I przez dobre dwie godziny staje na głowie, żeby zrobić
sobie krzywdę.
– Ma dopiero dziesięć lat – powiedziała Diamond tonem żarliwej obrony.
– Moje kondolencje. – Uśmiechnął się szyderczo. – Lepiej sobie nie
wyobrażać, co się będzie działo, kiedy będzie miał dwadzieścia.
Otworzyła usta, lecz opryskliwość mężczyzny spowodowała, że na chwilę
zabrakło jej słów. Popatrzyła na twarzyczkę Robbiego, ujęła go za podbródek i
zobaczyła, że jego niebieskie oczy podejrzanie zwilgotniały, co zdarzało mu się
niezmiernie rzadko.
– Już dobrze, Robbie. – Obróciła go w stronę drzwi i lekko popchnęła. – Idź,
zaczekaj z Hardwellem w powozie. Zaraz przyjdę.
Chłopiec otarł oczy i szybko wyszedł ze zwieszoną głową, Diamond
tymczasem odwróciła się w stronę postawnego nieznajomego, który, odsuwając
połamane przedmioty, szedł w jej kierunku.
– To tak? Wystarczy uścisk, poklepanie po plecach i mamusia wszystko
załatwi? – Parsknął z oburzeniem. Jego akcent pozwalał się domyślać, że pochodził
z Południa; nie był to jednak żaden ze znanych jej południowych dialektów. – Nic
dziwnego, że potem bogaci chłopcy wyrastają na zarozumiałych, aroganckich suk...
facetów. Nigdy nie muszą przepraszać, naprawiać wyrządzonych szkód i nigdy nie
spuszcza im się manta.
Niespodziewanie Diamond zaczęła się bronić, tak jak przedtem stawała w
obronie Robbiego.
– Proszę lepiej spojrzeć na swoje zachowanie! – Była wzburzona. – Żadne
zdenerwowanie ani przykrość nie może usprawiedliwiać takiego słownictwa i
grubiaństwa!
Śmiało wytrzymując jego spojrzenie, zauważyła, że kamizelka, którą
mężczyzna ma na sobie, jest w istocie częścią fraka; poduszki wystawały z dziur na
ramiona, nie było rękawów, a rozchełstana koszula bez zapięć ukazywała całą
klatkę piersiową. Z przerażeniem zdała sobie sprawę, że patrzy na nagi męski tors,
że znajduje się w męskim królestwie, w miejscu, gdzie mężczyźni jak najbardziej
mają prawo zdejmować koszule i obnażać tors. Uciekła ze wzrokiem i poczuła, żc
się czerwieni.
– Zachował się pan niewłaściwie wobec dziecka, które...
– Ja się zachowałem?... Proszę zrozumieć, przyszedłem tu na przymiarkę, a
pani ukochane dziecko zwaliło mi parawan na głowę! – Pochylił się i przeczesał
ciemne włosy, ukazując nabrzmiewający guz. – To jest powód zdenerwowania. A
to...? – Uniósł zwisającą połę fraka. W miejscu szwu widniało spore rozdarcie.
Mężczyzna, rozchylając materiał, odsłonił spory kawałek uda. Owłosionego
męskiego uda.
– Proszę mi teraz powiedzieć, że nie miałem powodu wymierzenia mu klap...
– Pokryjemy wszystkie straty, monsieur – wtrącił pośpiesznie monsieur
Martene. wykonując gorączkowe ruchy rękami. – Wszystko naprawimy... tout de
suite! Dostanie pan swoje ubranie wraz z naszymi najlepszymi życzeniami.
– Nie, nie, monsieur Marlene. – Diamond spojrzała na drobnego krawca,
skręcającego się z zakłopotania. – Proszę dopisać koszt ubrania tego „dżentelmena”
do mojego rachunku. Stanowczo nalegam.
Wyprostowała się dumnie i odwróciła, gotowa do końcowego starcia, lecz
zobaczyła, że mężczyzna pokonał i tak już niewielką dzielącą ich odległość i teraz
stał nad nią jak wieża, wielki, ciemny, rozczochrany, z piwnymi oczami. Czuła
rozchodzące się od niego ciepło, niemal słyszała bicie jego pulsu. Zdołała jedynie
pomyśleć, że jeszcze nigdy nie spotkała nikogo takiego jak on... tak nieuprzejmego
i pewnego siebie... tak emanującego swą fizycznością.
Popatrzyła na jego nagi tors, a szczególnie na gładkie, twarde wypukłości,
zakończone ciemnymi płaskimi brodawkami, oraz linie żeber. Oniemiała,
przewędrowała wzrokiem niżej. Jego brzuch był prostokątem pięknie rzeźbionych
mięśni; kiedy nieznajomy przenosił ciężar ciała na drugą nogę, na chwilę spięły się
mocne mięśnie brzucha. Diamond przełknęła z trudem ślinę. Miała wrażenie, że
zagląda pod tę opaloną skórę i obserwuje mechanizm działania tego ciała. Zorien-
towała się, że pierś i brzuch są opalone równie mocno jak twarz. Ten człowiek
musiał często przebywać na dworze bez koszuli.
Nie była w stanie się poruszyć ani oderwać od niego wzroku. Lekko zmrużył
oczy, a jego wargi rozchyliły się. Diamond miała wrażenie, że jego tors – ten
wspaniale umięśniony tors – unosi się i opada teraz w szybszym tempie.
Powiedz coś, pomyślała, powiedz cokolwiek!
– Myślę... – znów przełknęła z trudem ślinę. – Że należą się panu przeprosiny.
– Przyjmuję. – Miał niski, donośny głos, który zdawał się wprawiać w drżenie
różne części jej ciała.
Ledwie była w stanie zrozumieć słowa nieznajomego, gdyż na jego twarzy
pojawił się prowokacyjny uśmiech. Wydawał się wiedzieć, co się z nią dzieje i...
najwyraźniej mu się to podobało.
– Nie chciałam... – Zauważyła, że błysk w jego oczach przybrał na sile. –
Oooch!
Udało jej się odwrócić na pięcie i dojść do drzwi, nie wpadając na monsieur
Martene'a ani jego kłopotliwego klienta. Maleńki krawiec udał się za nią, zasypując
przeprosinami, dopóki nie odwróciła się do niego w drzwiach na ulicę.
– Proszę dostarczyć pozostałe ubrania Robbiego do konnej jazdy, monsieur
Martene. – Rzuciła gniewne spojrzenie w stronę drzwi za zasłoną. – I koniecznie
proszę dopisać koszt ubrania tego okropnego człowieka do mojego rachunku.
W powozie Robbie przysiadł na krawędzi siedzenia, przygotowany do
natychmiastowego rzucenia się do drzwi w razie zagrożenia. Hardwell przyglądał
mu się surowym wzrokiem, z rękami skrzyżowanymi na piersiach.
– Co zmalował tym razem? – zapytał, gdy Diamond usiadła obok Robbiego.
Popatrzyła na kuzyna; Robbie zaczerwienił się i odgarnął wilgotne włosy z
czoła.
– Co? – powiedział, wyraźnie przerażony. – Nic nie zrobiłem...
– Nie „co”, tylko „proszę” – poprawiła Diamond.
– ...celowo – dokończył chłopiec.
– Chyba nie bawiłeś się w telefonowanie? – zapytał z niepokojem Hardwell. –
Jeśli znów zadzwonił do burmistrza albo do banku...
– Tym razem to nie był telefon – pośpieszyła z wyjaśnieniem Diamond,
Krahn Betina Gołębica Tytuł oryginału: THE SOFT TOUCH Tłumacz orginału: Bożena Kucharuk
Nathanowi O. Krahnowi i Zebulunowi A. Krahnowi, których miłość zawładnęła moim sercem
Rozdział 1 Baltimore, koniec kwietnia 1887 Panie McQuaid, potrzebuje pan raczej cudu niż pożyczki. Drobny bankier popatrzył na Beara McQuaida znad okularów w złotych oprawkach i obdarzył go nadzwyczaj uprzejmym uśmiechem. Już drugi raz w ciągu ostatnich dni Barton „Bear” McQuaid był zmuszony patrzeć na takie oblicze bankiera. Miał wielką ochotę zobaczyć, jak tę twarz wykrzywia grymas bólu po mocnym ciosie pięścią w nos. Jednakże tylko wstał, wsunął mapy i dokumenty pod pachę, podziękował za wysłuchanie prośby i wy- szedł. Po chwili znalazł się na ulicy, gdzie czekał na niego wspólnik, Halt Finnegan. – Jak poszło? – Zwalisty Irlandczyk oderwał się od słupa latarni, o który się opierał, lecz znieruchomiał, dostrzegłszy ponury wyraz twarzy Beara. – Nie udało się, tak? – Zerwał z głowy kowbojski kapelusz i trzasnął nim o udo. wzniecając obłok kurzu. – To fatalnie... beznadziejnie... – Na koniec szpetnie zaklął ściszonym głosem, co jeszcze wzmocniło siłę przekleństwa. – Załatwiłem ci spotkanie, a ty przynosisz mi takie wieści. Musimy... – Nic nie musimy. – Bear chwycił wspólnika za ramię i powstrzymał przed szarżą na bank. – Zrozum, zrobisz mu parę siniaków... a potem policja zrobi je tobie, potem będę musiał bronić twojej parszywej skóry, a za dziesięć lat obaj będziemy bezzębni, zeszpeceni bliznami i jako dwa ludzkie wraki wyjdziemy z więzienia. – Uwolnił ramię wspólnika, gdy ten się uspokoił. – Co teraz zrobimy? – zapytał Halt, pocierając ramię. – Nie mamy czasu. Chłopcy z urzędu nie będą długo czekać na dokumenty potwierdzające nasze prawa do tych ziem. Ich zgoda zależy od... – Znajdziemy innego bankiera. – Bear włożył kapelusz z szerokim rondem i rozejrzał się w poszukiwaniu innej instytucji finansowej. – A jeśli się nie uda. pójdziemy do następnego i jeszcze następnego. W tym mieście aż się roi od bankierów, a my potrzebujemy zaledwie jednego. Tego właściwego. Człowieka, który ma słabość do linii kolejowych. – Chwycił ramię Halta i pociągnął go za sobą. – Albo słabą głowę. Tak czy owak, kiedy następnym razem będę się wybierał do banku, będziesz mi towarzyszył. – Nie. – Halt zatrzymał się gwałtownie i popatrzył na wspólnika, który wyzywająco odwzajemnił spojrzenie. Przez chwilę toczyli niemy pojedynek, którego rezultat był z góry przesądzony; stalowe spojrzenie Beara było wręcz
legendarne w okolicach Billings w Montanie, niemal tak legendarne jak jego niezależność. Barton McQuaid od wczesnej młodości musiał sam radzić sobie w świecie i w rezultacie jego dewizą stało się nieproszenie nikogo o pomoc. Lecz teraz, starając się zgromadzić ziemie i środki potrzebne do budowy linii kolejowej, zrozumiał, że istnieją sprawy, których jeden człowiek nie jest w stanie zrealizować za pomocą siły woli, zdolności i determinacji. Z pewnością do takich spraw należało przedsięwzięcie tak kosztowne i złożone jak budowa linii kolejowej. Przez ostatnie pół roku wraz z Haltem przemierzali kraj w poszukiwaniu pieniędzy na przedłużenie umów, pozwalających na przeprowadzenie linii kolejowej przez upatrzone ziemie, co miało zapewnić nadanie im państwowej ziemi przez rząd. Byli już bardzo blisko uzyskania potrzebnych pożyczek, kiedy cały plan runął, jako że potencjalni inwestorzy zaczęli nalegać na przejecie kontroli nad całym przedsięwzięciem. Zawiedzeni właściciele kopalń srebra w Kolorado, potentaci handlu wołowiną z Kansas City i bankierzy z St. Louis patrzyli, jak Bear McQuaid udaje się coraz dalej na wschód w poszukiwaniu kredytów nie obciążonych trudnymi do przyjęcia warunkami. Bear był wściekły, że musi prosić obcych ludzi, w dodatku mieszczuchów, o pieniądze. Niezależny człowiek Zachodu aż się skręcał na myśl o tym, że musi przedkładać swoje mozolnie opracowane plany pod ocenę tych. którzy nigdy nie musieli w pocie czoła pracować na miskę strawy ani zastanawiać się, czy dożyją wschodu słońca w czasie mroźnej zimowej nocy w górach. Nigdy nie ugiąłby karku, gdyby w grę nie wchodziło pozostawienie po sobie czegoś własnego, trwałego, co mogło przynieść fortunę i pozwolić zaistnieć w świecie. Skoro był gotów na tak wielkie poświęcenie, uważał, że Halt Finnegan również powinien być na nie przygotowany. – Rozumiem, że pójdziesz ze mną. – Ogorzała od słońca i wiatru twarz Beara wyrażała zdecydowanie. – Zastanów się, chłopie – powiedział Halt z silnym irlandzkim akcentem. – Wiesz przecież, że faceci ze wschodnich banków nie lubią interesów z Irlandczykami. – Tak, tak, więc skoro jesteś tak bardzo irlandzki, to popracuj trochę nad sobą, bo nie mam zamiaru działać bez wspólnika. – W oczach Beara pojawiły się słynne stalowe błyski. – Bo chyba mam wspólnika, prawda? Następnego dnia po południu razem zasiedli w przestronnym, wykładanym orzechową boazerią gabinecie prezesa Banku Handlowego w Baltimore. Za ogromnym politurowanym biurkiem siedział krępy, nienagannie ubrany mężczyzna. Złożywszy dłonie tak, że stykały się czubkami palców, patrzył na nich onieśmielającym wzrokiem.
Jak się dowiedzieli, Philip Vassar był właścicielem jednego z trzech największych banków w Baltimore i mimo niezwykłej zamożności dzień w dzień osobiście pojawiał się w firmie; wciąż też podejmował większość decyzji dotyczących przyznawania znaczących kredytów. Bear uznał, że to dobra wiadomość; oznaczała bowiem, że Vassar jest człowiekiem znającym wartość ciężkiej pracy i umiejącym czerpać z niej satysfakcję. Kiedy list polecający od naczelnika jednego z okręgów Montany spotkał się z przychylnym przyjęciem i zostali wprowadzeni do gabinetu Vassara, Bear posłał pełne nadziei spojrzenie Hallowi. Lecz Irlandczyk pochylił głowę i wsunął ręce głęboko do kieszeni, a jego wzrok mówił, że wolałby raczej przerzucać węgiel niż omawiać sprawy finansowe w gabinecie bankiera. – Mamy plany budowy linii kolejowej, które powinny wydać się panu interesujące, panie Vassar – zaczął Bear i natychmiast przeszedł do opisu planowanej linii. Rozłożył mapy, przedstawił szczegółowo sporządzone kosztorysy, wstępne umowy z właścicielami ziem i listy zawierające obietnice pozytywnego załatwienia sprawy z urzędu ziemskiego z Waszyngtonu. Vassar zadał wiele szczegółowych pytań. Wydawał się szczerze zainteresowany linią, którą zamierzali wybudować. W zamyśleniu pogładził brodę, pokiwał głową i nawet się uśmiechnął. Odczytali to jako kolejne pomyślne sygnały. Lecz kiedy prezentacja dobiegła końca, zapanowało długie milczenie. Bear poruszył się niespokojnie i popatrzył na Halta, który cały czas się wiercił, bardziej lub mniej zauważalnie. Mieli wrażenie, że Vassar mierzy ich wzrokiem cal po calu, starając się przejrzeć potencjalnych klientów i ocenić nie tylko stopień ryzyka finansowego, ale także ich charaktery. – Dobrze, panowie – odezwał się w końcu bankier, po czym odchrząknął. – Przedstawiliście mi bardzo interesujący projekt. Linie kolejowe otwierają przed nami wszystkie bogactwa Zachodu. Kto oprócz panów ubiega się o prawo użytkowania tych ziem? Bear zesztywniał. Vassar był bardzo przebiegły. Musiał znać się na ludziach i liniach kolejowych na tyle dobrze, by rozumieć, że możliwość otrzymania państwowej ziemi wzdłuż planowanej linii kolejowej wzbudza nie tylko ogromne zainteresowanie, ale i doprowadza do bezwzględnego współzawodnictwa. – Prawdę mówiąc... – Popatrzył na Halta – są dwaj główni rywale. Jednym z nich jest James J. Hill i jego Chicago, Milwaukee i St. Paul. Chce zbudować własną sieć szybkich połączeń. Drugim jest Jay Gould z Northern Pacific, który chciałby skorzystać na przedsięwzięciu Hilla. Kilka dochodowych odgałęzień linii głównej lub krótkich linii dałoby mu dobrą pozycję przetargową w negocjacjach z Hillem. Ale to my byliśmy pierwsi i wytyczyliśmy trasę w jedyny logiczny sposób, przez dwie główne doliny. Nasza linia będzie prowadzić przez najżyźniejsze tereny uprawy pszenicy na Zachodzie. Kiedy zakończymy budowę, ta ziemia będzie złota
nie tylko ze względu na łany zbóż. Oczywiście, jak już mówiłem, główne zyski przyniesie nam drewno. Vasar przez chwilę zastanawiał się nad odpowiedzią Beara, po czym zmarszczył czoło. – To bardzo kusząca propozycja, panowie, zakładając, że sprawy mają się tak, jak zostały tu przedstawione. – Przechylił głowę i przyglądał im się uważnie. – Gdyby chodziło o sąsiedni okręg czy choćby o ten stan, już za godzinę mielibyście pieniądze. Obawiam się jednak, że muszę wam odmówić. Po prostu nie mogę zainwestować tak pokaźnego kapitału w przedsięwzięcie, które ma się rozwijać tak daleko stąd, w tak niebezpiecznym rejonie. W dodatku macie, panowie, za konkurentów ludzi znacznie sławniejszych i zamożniejszych od siebie. – Oczywiście, że to jest daleko stąd. – Bear przesunął się na krawędź krzesła. – Przecież kolej żelazna musi dotrzeć tam, gdzie będą pieniądze! – Zacisnął w pięści dłonie na mapach przykrywających biurko bankiera. – Panie Vassar, jako pełny udziałowiec na samej sprzedaży ziem zyskałby pan daleko więcej niż na jakimkolwiek przedsięwzięciu w Baltimore. – Nie mogę przekazać pieniędzy akcjonariuszy banku na tak ryzykowne przedsięwzięcie. A moje osobiste aktywa nie są wystarczająco płynne, żebym mógł wam pomóc. Obawiam się, że będziecie musieli zwrócić się do kogoś innego. – Vassar zauważył wymianę spojrzeń pomiędzy dwoma wspólnikami. – Może Gephardt z Pierwszego Banku w Baltimore będzie w stanie wam pomóc. – Byliśmy już u tego suk... – bąknął Halt. – Nie wykazał zainteresowania. – Bear zgromił wzrokiem wspólnika, a ten zacisnął szczeki i popatrzył na czubki swych butów. – Bylibyśmy wdzięczni za poradę, do kogo moglibyśmy się zwrócić. Proszę polecić nam jakiś bank albo prywatnego inwestora. – Wstał, przeczesał włosy palcami i zaczął zbierać dokumenty. Vassar mruknął z zastanowieniem, obserwując ruchy Beara i oceniając jego reakcję. Po chwili sięgnął po pióro, zanurzył je w srebrnym kałamarzu i napisał coś na niewielkiej kartce. – Chyba mam propozycję dla pana. Jest pan rzeczowy, komunikatywny i ma dobrą prezencję. Proszę nie zrozumieć mnie źle... – Podał Bearowi kartkę. McQuaid przyjrzał mu się uważnie i dopiero po chwili opuścił wzrok i głośno przeczytał nazwiska. – Martene i Savoy. – Uniósł głowę; na jego twarzy odmalował się wyraz pewnej ulgi. – Czy to bankierzy czy inwestorzy? – To krawcy. – Vassar wstał i wsunął kciuki do kieszeni kamizelki. – Najlepsi w Baltimore. Bear spochmurniał i dopiero po chwili zdał sobie sprawę z tego co zaszło. Krawcy? Przyszedł tu z prośbą o pieniądze, a w zamian za to dostał poradę
krawiecką. – Czuję do pana sympatię, panie McQuaid. Jest pan szczerym, bezpośrednim człowiekiem. Mam nadzieję, że przyjmie pan moją poradę w takim duchu, w jakim została udzielona. A jeśli chodzi o fundusze... – Vassar uśmiechnął się nieznacznie. – Wątpię, czy znajdzie pan w Baltimore bankiera, który gotów byłby dać panu potrzebną sumę. Są jednak i inne sposoby zdobycia pieniędzy, innego rodzaju „spółki”, które mogłyby się okazać bardzo korzystne dla mężczyzny o pańskiej aparycji. Bear niemal czuł gorzki smak rozczarowania i nie od razu zrozumiał, co Vassar ma na myśli. – Przypuszczam, że nie jest pan żonaty? Ta sugestia tak zdumiała Beara, że przez chwilę nie był w stanie odpowiedzieć. Lepsze ubranie, inne „spółki”... Popatrzył na Halta, a potem z niedowierzaniem na bankiera. – Nie mam zamiaru zdobywać funduszy w ten sposób – powiedział zduszonym głosem. – Jestem budowniczym linii kolejowej, a nie łowcą posagów. Vassar westchnął. – To szkoda. Przekona się pan, że w Baltimore aż roi się od różnych możliwości. W tej chwili mamy tu nadmiar panien na wydaniu. No, ale skoro jest pan przeciwny... – Jestem – oświadczył bardzo stanowczo Bear. Bankier skrzywił się nieznacznie. – W takim razie myślę, że największą pańską szansą w Baltimore jest chyba Diamond Wingate. Znana jest z wielkiej przychylności dla takich spraw. Proszę się nad tym zastanowić. W przyszłą sobotę moja żona urządza przyjęcie, na którym z pewnością będzie panna Wingate. Mógłbym pana jej przedstawić, jeśli będzie pan zainteresowany. – Powtarzam, że nie mam zamiaru uwodzić kobiety dla pieniędzy. Vassar roześmiał się krótko. – Źle mnie pan zrozumiał, panie McQuaid. Panna Wingate jest inwestorem. Ma znaczne aktywa, wśród nich wiele płynnych. Znana jest też z hojności. Udziela poparcia instytucjom dobroczynnym i wielu przedsięwzięciom, zdążyła też zasłynąć jako największa orędowniczka postępu w Baltimore. Moim zdaniem najbardziej prawdopodobne jest to, że spośród wszystkich inwestorów w tym mieście to właśnie ona da fundusze na budowę pańskiej linii kolejowej. – Szczery szacunek, jaki bez wątpienia żywił bankier dla tej kobiety, nieco ostudził gniew Beara. – Bardzo dziękujemy za pańską propozycję, panie Vassar, ale w następną sobotę powinniśmy już mieć akredytywy i znajdować się w pociągu do Waszyngtonu.
Odmowa nie wywarła na Vassarze większego wrażenia. Wstał i podał rękę obu mężczyznom, życząc im powodzenia. Jeszcze zanim wyszli na ulicę, Halt dał wyraz swemu oburzeniu. – Bezczelny sukinsyn! Prosimy o pożyczkę, a on proponuje nam wizytę u krawca! Lecz Bear wpatrywał się w kartkę, którą trzymał w dłoni, doświadczając uczucia zakłopotania, jakiego nic zaznał już od bardzo długiego czasu. Wprawdzie mniej więcej wiedział, jak wygląda, gdyż codziennie rano oglądał swoją twarz w łuszczących się lustrach w łaźni, lecz to wystarczało, by poczuł wstyd. Wyglądał niechlujnie, jak prostak, grubianin. Opalona skóra była niczym kamień, a ręce tak twarde, jakby przez całe życie trudnił się kopaniem rowów. Popatrzył na pokryte odciskami dłonie i po raz pierwszy zauważył, że zbyt krótkie rękawy koszuli odsłaniają dużą część ramienia, a spod przykrótkich spodni wystaje spora część buta. Ten widok go zaskoczył. Musiał wyglądać jak w ubranku młodszego brata. Najwyraźniej za długo przebywał na Zachodzie, gdzie człowieka oceniano jedynie na podstawie tego, co kryło się w jego wnętrzu, gdzie liczyła się siła, umiejętności i charakter. Zapomniał o zasadach, którymi kierowali się ludzie na wschodzie Stanów; dobra prezencja była tu niezbędnym warunkiem akceptacji, a ta z kolei stwarzała różne szanse. Zauważywszy przyciemnioną szybę sklepu, zbliżył się do niej i aż się wzdrygnął na swój widok. Mężczyzna w witrynie sklepowej był wysoki i smukły; miał zbyt długie włosy i przyciasne ubranie. Krawat zawiązany był zbyt mocno, guziki naciągały materiał, a zniszczonym kowbojskim butom nie mogła już pomóc żadna szczotka i pasta. Obok niego stał Halt w zakurzonym kowbojskim kapeluszu, płóciennej koszuli i niemodnej wąskiej krawatce, sprawiający wrażenie obolałego i bardzo drażliwego. Kto przy zdrowych zmysłach pożyczyłby pieniądze mężczyznom o takim wyglądzie? – Ile pieniędzy nam zostało? – zapytał. – Coś koło trzystu. – Halt był zaskoczony, że wspólnik z takim zainteresowaniem patrzy na garnki i patelnie na wystawie, a kiedy się zorientował, że szyba sklepowa służy Bearowi za lustro, również zaczął się przyglądać swemu odbiciu. Zrobił pocieszną minę. – Może to wystarczy – mruknął Bear. – Na co? Co zamierzasz zrobić? – Znaleźć fryzjera. – Bear obrócił się na pięcie i ruszył ulicą, przebiegając wzrokiem szyldy i drzwi sklepowe w poszukiwaniu charakterystycznych czerwono–białych pasów zakładów fryzjerskich. – Potem odszukamy zakład Martene'a i Savoya. A jeszcze potem znajdziemy innego bankiera!
Po czterech dniach Bear McQuaid znów został wprowadzony do gabinetu bankiera Philipa Vassara. Tym razem jego ciemne włosy były schludnie przystrzyżone, miał na sobie elegancką marynarkę i miękko stąpał w nowych butach po dywanach z Aubusson. Miał jednak wymizerowaną ponurą twarz. – Nie zajmę panu wiele czasu. – Przeszedł prosto do tematu. – Chciałbym zapytać, czy pańska propozycja przedstawienia nas tej inwestorce jest wciąż aktualna. Zaskoczony Vassar odłożył trzymany w ręku dokument, zdjął okulary i odchylił się w fotelu. – Tak, oczywiście. – Zmierzył przybysza uważnym spojrzeniem od stóp do głów i pokiwał głową, najwyraźniej zadowolony z poprawy jego wyglądu. – Jednakże do przyjęcia pozostały już tylko cztery dni, a będzie panu potrzebny strój wieczorowy. – Do soboty będę go miał – zapewnił żarliwie Bear. Ten przejaw wielkiej determinacji najwyraźniej ucieszył Vassara. – Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. No i? – zapytał Halt, ledwie jego przyjaciel i wspólnik pojawił się na ulicy. – Wszystko ustalone. W sobotę wieczorem idę do Vassarów na spotkanie z tą bogatą damą. Jak też ona ma na imię? Diana? – Nie... Ruby albo... – Halt zmrużył oczy i podrapał się w szczeciniasty podbródek, jakby miało mu to pomóc. – Diamond jakaś tam. Tak. – Podrapał się jeszcze raz. – Diamond... Wingate. – Panna Diamond Wingate. – Bear wzdrygnął się na dźwięk tego imienia i ruszył przed siebie ulicą. – Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że upadnę tak nisko, żeby wyciągać pieniądze od kobiet. – Zdał sobie sprawę, że nie ma przy nim Halta, wiec się odwrócił. Finnegan stał na chodniku z rękami na biodrach. – Nie masz chyba zamiaru uwieść tej kobiety? – spytał. – Gdyby nie to, że jesteś moim wspólnikiem, już byś leżał na ulicy – warknął Bear. Chwycił swego towarzysza za rękę i pociągnął za sobą. – Poza tym na pewno jest w takim wieku, że można ją nazywać babcią, na której grób zawsze przysięgasz. Chodź. Mamy cztery dni na to, żebym kupił sobie odpowiednie wieczorowe ubranie. Musimy też się zastanowić, jak sprawić, by starsza pani Wingate zapomniała, jak się mówi „nie”. Ten okropny motłoch znowu zgromadził się u bram. Basil Wingate nigdy by do tego nie dopuścił – powiedziała następnego dnia Evelyn Stanhope Vassar, siedząc z twarzą niemal przyklejoną do szyby powozu, którym wracała do domu po całym
dniu spędzonym w mieście. Mijali właśnie majątek Wingate'ów. Kiedy pstrokaty tłum biednych marzycieli, kłębiący się koło wejścia do Gracemont, zniknął już z jej pola widzenia, opadła na oparcie siedzenia i poczuła na sobie wzrok córki. – Siedź prosto, Clarice – powiedziała, by pokryć zakłopotanie. – Nie garb się. Dżentelmeni nie lubią dziewcząt, które się garbią. Zza otwartej gazety dobiegło ją głębokie westchnienie; rzuciła poirytowane spojrzenie w stronę siedzącego obok męża. – Gdyby chociaż wreszcie kogoś wybrała i doprowadziła sprawę do końca. To po prostu nieuczciwe wobec innych dziewcząt, że Diamond trzyma wszystkich odpowiednich młodzieńców w Baltimore w zawieszeniu. – Po namyśle Evelyn doszła jednak do wniosku, że winę za to ponosi znacznie więcej osób. – A ci mężczyźni też są śmieszni. Czyżby myśleli, że wszystkim uda się poślubić tę samą dziewczynę? Philipie, przecież dobrze wiesz, że w tym sezonie w Baltimore nie ogłoszono jeszcze żadnych zaręczyn. Żadnych. – Uniosła podbródek i ze smutkiem przyjrzała się swej okrąglutkiej córce. Jej wielką ambicją było szczęśliwe i korzystne wydanie jedynaczki za mąż. Gazeta została opuszczona na tyle, że wyjrzała zza niej para bystrych oczu. – To już nie potrwa długo, moja droga – powiedział Philip Vassar. Evelyn popatrzyła na męża. – Dlaczego tak uważasz? Gazeta spoczęła na kolanach. – Moja droga żono, na pewno będziesz zachwycona, słysząc, że twoje niestrudzone starania i namowy wreszcie wydały owoc. – Ukradkiem mrugnął do córki, która spłonęła ognistym rumieńcem. – Podjąłem już pewne kroki. – Kroki? – Oczy Evelyn zrobiły się okrągłe, a instynkt macierzyński dał o sobie znać nagłym ożywieniem. – Jakiego rodzaju? – Zaprosiłem znajomego przedsiębiorcę na sobotnie przyjęcie. – Przedsiębiorcę? – Evelyn była wyraźnie rozczarowana. – Dżentelmena – sprecyzował Vassar, posyłając jej wymowne spojrzenie. – Dżentelmena? – Pokraśniała z zadowolenia i popatrzyła na Clarice. – Jest bogaty? – Bogaty jak mysz kościelna. Evelyn odczuwała już pewną irytację z powodu niedopowiedzeń męża. – Na litość Boską, w jakiż to sposób ugoszczenie tego biedaka ma pomóc naszej Clarice? – Potrzebuje pożyczki. Buduje linię kolejową na Zachodzie i potrzebne mu są fundusze. Obiecałem przedstawić go Diamond Wingate. – Uśmiechnął się z satysfakcją. – Nie bądź taki tajemniczy, Philipie – skarciła go żona niecierpliwie. – Jak mogło ci przyjść do głowy, że Diamond Wingate zainteresuje się jakimś
mężczyzną bez centa przy duszy, który chce wiadrami wywozić jej pieniądze na Zachód i rozsypywać je wzdłuż jakiejś linii kolejowej, gdzie diabeł mówi dobranoc... – Urwała, zdawszy sobie sprawę z charakteru młodej kobiety, o której rozmawiali. – Och. – Jej oczy zrobiły się jeszcze okrąglejsze. – Ooo. Vassar lubił przyglądać się żonie w chwilach, gdy była pełna uznania dla jego geniuszu. Chciał unieść gazetę i znowu zacząć czytać, lecz Evelyn mu na to nie pozwoliła. – Ale jeśli ten mężczyzna naprawdę nie ma pieniędzy... Vassar popatrzył na nią wzrokiem proroka, który cierpi, bo nie może znaleźć uznania u swoich, po czym powrócił do czytania. – Myślę, że on ma... inne walory.
Rozdział 2 Wyłożona boazerią z drewna orzechowego sala posiedzeń zarządu była wypełniona światłem popołudniowego słońca, zapachami woskowanego drewna, indyjskiego atramentu i nieustającym szumem potoku cyfr odczytywanych cichym głosem. Coraz więcej pieniędzy, pomyślała Diamond Wingate. – Technologia produkcji konserw... sto trzynaście tysięcy. Nowy system palników gazowych... pięćdziesiąt siedem tysięcy w tym kwartale. Nowe lekarstwo, aspiryna... tylko siedemnaście tysięcy. Planowana jest kampania reklamowa w czasopismach dla kobiet, kwartalnikach branżowych, magazynach rodzinnych, dziennikach. Inwestycje Remington Company... zyski doszły do... Jeszcze więcej pieniędzy. – ...dziewięćdziesięciu sześciu tysięcy. Te maszyny do pisania sprzedają się jak świeże bułeczki. – Przez pomieszczenie przeszedł szmer potwierdzeń, któremu towarzyszył cichy szelest przewracanej kartki papieru w księdze głównej. – Samochody chłodnie Swifta – słyszała dalej Diamond Wingate – sto siedemdziesiąt dwa tysiące. Agrafki Guardwell... dwanaście tysięcy... zamierzają rozszerzyć ofertę o inne przybory do szycia. Zyski nowej huty szkła w Baltimore... dwadzieścia dziewięć tysięcy. Wygląda na to, że ludzie polubili mleko w szklanych butelkach. Światłodruk Ivesa... jak dotąd, tylko osiem tysięcy. Ale wszystkie wpływowe gazety i czasopisma na wybrzeżu chcą wykorzystać tę technologię. Cała lawina zysków! Litania przychodów została przerwana; Diamond uniosła wzrok znad księgi i potoczyła wzrokiem po twarzach mężczyzn, siedzących wokół długiego stołu. – Krótko mówiąc, zgromadziliśmy kolejny stos pieniędzy – oznajmiła, patrząc na nich zza niewielkiej woalki eleganckiego kapelusza z piórkiem. – Można to tak określić. – Sekretarz zarządu, stojący obok jej fotela, odłożył księgę i z dumą uśmiechnął się do członków zarządu. – Kolejny ogromny stos. – Pozostali zgromadzeni w sali przytaknęli i zaczęli sobie wzajemnie gratulować. Diamond odchyliła się w fotelu, stojącym na honorowym miejscu przy stole, popatrzyła na zestawienie bilansowe i zastanowiła się nad sprawozdaniem. To, co usłyszała, nie było dla niej zaskoczeniem. Zawsze miała szczęście do pieniędzy. Oczywiście nie dotyczyło to każdego przedsięwzięcia, ale pewna liczba inwestycji przynosiła tak duże zyski, że w ciągu minionych ośmiu lat jej majątek ze znacznego stał się niewyobrażalnie duży. Na widok długich rzędów cyfr bilansu poczuła duszności. Głęboko zaczerpnęła
powietrza. – Doskonale – powiedziała z przekonaniem. – Po prostu doskonale. Dookoła stołu wymieniano uśmiechy ulgi, poklepywania i uściski dłoni, wszyscy jednak zamarli po jej kolejnych słowach. – A teraz przejdźmy do interesów. Sekretarz uniósł brwi. – Przecież właśnie tym się zajmowaliśmy. – Zajmowaliśmy się starymi inwestycjami – oświadczyła, zamykając księgę leżącą przed nią na stole. – To mogę sama przejrzeć wieczorem. Myślę, że nadszedł czas na omówienie nowych. Wszyscy zgromadzeni w sali zesztywnieli na dźwięk tych słów i popatrzyli na drzwi, przypominając sobie o ludzkim zbiorowisku, przez które musieli się przedzierać, idąc na posiedzenie. Diamond znowu miała zamiar rozdać pieniądze. Jak zwykłe. Zdarzało się to niezmiennie po każdym z ostatnich posiedzeń zarządu Wingate Companies. Zapewne była to reakcja na nużące recytacje zestawień rachunkowych, może wielkość posiadanego majątku wprawiała Diamond w stan oszołomienia, a może po prostu dawało o sobie znać wychowanie i dziedziczne obciążenie. Cokolwiek to było, sprawiało, że po wysłuchaniu nader optymistycznych sprawozdań finansowych u Diamond Wingate występował gwałtowny atak filantropii. Nalegała na to, by szeroko otwarto zarówno bramy domostwa, jak i skarbca Wingate Companies, i zapraszała wszelkiej maści interesantów z Baltimore, by przedłożyli swe propozycje. A ci przybywali niezwykle ochoczo. Byli wśród nich ludzie marzący o karierze finansistów, spekulanci giełdowi, niedoszli inwestorzy, reformatorzy społeczni, pośrednicy handlowi, działacze organizacji charytatywnych, pozbawieni szczęścia biznesmeni, wędrowni kaznodzieje i posiadacze cudownych recept na szybkie wzbogacenie się. Można było odnieść wrażenie, że po prostu wszyscy mają jakąś propozycję dla „patronki postępu” w Baltimore. Tego dnia już od świtu tłum mieszkańców miasta owładniętych duchem przedsiębiorczości gromadził się pod drzwiami budynku Wingate Companies; szczelnie wypełniał korytarz na piętrze, szerokie schody, hol na parterze i wylewał się na ulicę. Diamond odwróciła się w stronę fotela przy oknie, w którym siedział zażywny starszy mężczyzna z ogromnymi bokobrodami. Wygodny fotel, ciepłe słońce i znudzenie wprawiło go w stan lubego odrętwienia. – Hardwell – zwróciła się do niego Diamond. – Hardwell! – Coo...? – Poderwał się gwałtownie, mrużąc oczy w jasnym świetle. – Numery! – ponagliła. Potarł twarz, rozejrzał się, jakby starając się sobie uzmysłowić, gdzie się znajduje i dlaczego jest niepokojony. Sięgnąwszy po szklany słój na rybki, stojący
przy fotelu, podszedł do Diamond. – Jesteś pewna, że chcesz to zrobić? – Jej były opiekun pytająco uniósł wzrok, stawiając słój na księdze. – Absolutnie pewna – odpowiedziała, wstając, by zwrócić się do członków zarządu. – Na pewno z ulgą powitacie, panowie, wiadomość, że obmyśliłam plan pozwalający uniknąć... hmm... problemów, jakie mieliśmy po ostatnim posiedzeniu zarządu. – Na sali panowało wręcz wyczuwalne napięcie. – Wiem, że zapewne macie teraz na myśli tę nieszczęsną przygodę z mydlinami w biurze... – Odtworzenie akt i dokumentów zajęło kilka tygodni przypomniał sekretarz. – A ten cyrk z szaleńcem na grzbiecie bizona, tym, który chciał otworzyć park dzikich zwierząt? – dorzucił Hardwell, patrząc spode łba. – To nie jego wina, że biednemu zwierzęciu zaszkodziła mokra trawa – odpowiedziała Diamond już nie tak pewnym głosem. – A poza tym dywan i tak nadawał się już do... –Niecierpliwie machnęła ręką. – Tak czy owak to już przeszłość. Obmyśliłam znacznie lepszy sposób przyjmowania interesantów. Postanowiłam urządzić... – obecni na sali wstrzymali oddech – ...loterię. – Loterię? – Sekretarz wymienił zdumione spojrzenia z członkami zarządu. – W ciągu ostatnich trzech miesięcy, kiedy przedstawiano mi jakąś propozycję interesu, odpowiadałam, wręczając numerowaną wizytówkę, i informowałam, że chętni mają stawić się tu dzisiaj po południu z wizytówkami, by wziąć udział w loterii. Dziesięć osób z wizytówkami o numerach odpowiadających tym, które zaraz wyciągniemy z tego słoja, otrzyma szansę zaprezentowania swoich propozycji Wingate Companies. Zrobiła pauzę. Przebiegła wzrokiem po twarzach członków zarządu; wyrażały powściągliwość. – Rozumiecie, panowie? To pozwoli wyeliminować chaos, który powstaje, gdy ludzie muszą rywalizować o możliwość przedłożenia nam propozycji. Po dłuższej chwili sekretarz zarządu popatrzył na zgromadzonych wokół stołu i rozłożył ręce. – No cóż, wydaje mi się, że to będzie lepsze niż... Co nam szkodzi? – Idąc za jego przykładem, pozostali z ociąganiem pokiwali głowami. Wyraźnie zadowolona Diamond przemieszała karteczki na dnie słoja, po czym zaczęła wyciągać jedną po drugiej, aż na stole znalazło się ich dziesięć. – Naszym pierwszym kandydatem będzie numer czternaście. – Odwróciła się w stronę Hardwella Humphreya. – Proszę, bądź tak dobry i go wprowadź. Pierwszym zwycięzcą loterii Diamond okazał się zwalisty niemiecki rzeźnik, który wyraźnie trącił alkoholem. Zaproponował nową metodę nadziewania kiełbasek kiszoną kapustą. Numer trzydziesty trzeci miały dwie subtelne starsze panie; te przybyły, by przedstawić ciężkie położenie bosych tubylców w krajach tropikalnych. Chciały uzyskać fundusze na zakup i przekazanie obuwia
misjonarzom udającym się w tamte rejony. W ich pojęciu buty były warunkiem zbawienia i przyzwoitości. Numer czterdzieści siedem dał się słyszeć już zza drzwi brzękaniem i stukaniem prototypu mechanicznej szatkownicy, którą można było użyć do rozdrabniania przeróżnych artykułów spożywczych, od paszy dla krów po buraczki z puszek. Demonstracja na przykładzie wspomnianych buraków zakończyła się pozostawieniem niepokojącej bordowej kałuży na podłodze. W każdym z tych przypadków Diamond wypisywała przekaz bankowy i przydzielała członka zarządu do nadzoru nad projektem. Następnie wprowadzono numer sześćdziesiąty czwarty, mężczyznę owładniętego ideą otwarcia mechanicznej piekarni; on również opuścił salę posiedzeń z czekiem w dłoni. Potem wszedł młody chemik z recepturą nowego środka owadobójczego. Kiedy go zademonstrował, przystawiając ręczny miech do słoja specyfiku, i napełnił całe pomieszczenie szkodliwymi oparami przypominającymi w zapachu naftę, członkowie zarządu, trzymając chustki przy nosach, chwiejnym krokiem podeszli do okien i gwałtownie zaczęli wietrzyć salę. Przecierając załzawione oczy, Diamond wypisała kolejny czek. Kiedy przewietrzono pomieszczenie, uniosła wzrok i zobaczyła członków zarządu, stojących ramię przy ramieniu i przypatrujących się jej uważnie. – Kiszona kapusta w kiełbaskach... mechaniczna szatkownica... chleb z maszyny... a teraz o mały włos nie podusiliśmy się trującymi oparami. – Mówił tylko jeden z nich, ale pozostali patrzyli na nią ponurym oskarżycielskim wzrokiem. Diamond wytrzymała ich groźne spojrzenia, uśmiechnęła się i wyciągnęła swoją kartę atutową. – Pamiętam, że dokładnie to samo mówiliście, panowie, o produkcji konserw. A jeśli mnie pamięć nie myli, przyniosło nam to sto trzynaście tysięcy jedynie w tym kwartale. Na chwilę zapanowała cisza, po czym odezwał się kolejny członek zarządu: – Ale pięć tysięcy dolarów po to, żeby pokroić kilka buraków... – To bardzo niewiele, jeśli ma doprowadzić do powstania nowego urządzenia do obierania i rozdrabniania żywności – odpowiedziała Diamond, czując, że ich niepokój wymaga szerszych wyjaśnień. – Wiem, że czasami ciężko jest wam zrozumieć, dlaczego jestem tego tak pewna. Ale zostałam obdarowana środkami finansowymi daleko wykraczającymi poza moje potrzeby i w związku z tym spoczywa na mnie wielka odpowiedzialność, by wykorzystać bogactwo dla dobra innych. Postęp jest bardzo kosztowny. A przecież musi się gdzieś zacząć. Opuścili wzrok, niespokojnie przestąpili z nogi na nogę i jeden po drugim wrócili na swoje miejsca przy stole, by wysłuchać, co jeszcze Diamond ma do powiedzenia na temat postępu. – To już dziesiąty – powiedział Hardwell podsumowującym tonem,
odprowadziwszy szczęśliwego wynalazcę do drzwi. – Odeślę pozostałych. – Widzicie, panowie – odezwała się Diamond, czując potrzebę usprawiedliwienia swej hojności. Wstała, poprawiła kapelusz i zaczęła wciągać rękawiczki. – Nie będzie żadnych wielkich katastrof. Musicie przyznać, że nasza loteria ma dobre strony. – Popatrzyła na księgowego. – Ile wydaliśmy? – Za chwilę podam sumę. – Poprawił okulary i szybko wykonał potrzebne działania arytmetyczne, które musiał powtórzyć, gdyż coś zakłóciło jego uwagę. Gdy uniósł wzrok z gotowymi obliczeniami, Diamond i pozostali obecni na sali z przerażeniem patrzyli na drzwi. Za ciężkimi płytami drewna orzechowego narastał niepokojący hałas: kakofonia okrzyków i odgłosów szamotaniny, ze zduszonym głosem Hardwella Humphreya w tle. – Proszę... się rozejść! Powtarzam: panna Wingate i zarząd nie przyjmą już dziś nikogo! – Drzwi otworzyły się, wpuszczając do środka hałas z korytarza oraz Hardwella, który okręcił się sprytnie i naparł na drzwi plecami, dzięki czemu udało mu się je zamknąć. – Poszaleli, wszyscy poszaleli! – wykrztusił, ciężko dysząc. Członkowie zarządu ruszyli mu na pomoc, usiłując utrzymać drzwi przed naporem tłumu. – Banda wariatów, wymachują wizytówkami i żądają zobaczenia się z tobą! Głuche walenie w drzwi groziło ich wyłamaniem, więc inni członkowie zarządu pośpieszyli z pomocą, podpierając je ramionami. Diamond była przerażona żądaniami bezładnego tłumu. – To przecież była loteria – powiedziała z niedowierzaniem. – Mówiłam im, że będą mieli szansę. Nigdy nie obiecywałam, że wszystkich wysłucham i każdemu pomogę. Drzwi uchyliły się o parę cali; zgromadzeni na korytarzu zobaczyli Diamond przez niewielką szparę. – Jest! – Panno Wingate, potrzebujemy pani pomocy! – Panno Wingate, musi pani zobaczyć moje urządzenie do spryskiwania pól! Ramiona i nogi wsunęły się do środka, forsując drzwi mimo nadludzkich wysiłków członków zarządu. – Tędy! – Hardwell chwycił Diamond za łokieć i pociągnął w stronę ukrytego za kotarą wejścia w drugim końcu sali, które wychodziło na schody pożarowe, prowadzące do uliczki za budynkiem Wingate Companies. – Muszę z nimi pomówić, Hardwell. – Opór Diamond sprawił, że mężczyzna przystanął. – Muszę im wszystko wyjaśnić. – Oni wcale nie są w nastroju do słuchania – ostrzegł, oglądając się za siebie. – Człowiek, który wie, kiedy się wycofać, ma szansę dożyć następnego dnia! Chodź! Członkowie zarządu, nienawykli do tak wielkiego wysiłku, nagle się poddali.
Drzwi otworzyły się na całą szerokość i tłum wlał się do środka. – Jest tam! – Ludzie zauważyli Diamond przy wyjściu i ruszyli w jej stronę. Członkowie zarządu próbowali zewrzeć szyki, lecz ich usiłowania pomogły jedynie na chwilę. Wystarczyło to jednak Hardwellowi na odsunięcie zasuw i wyskoczenie na wąski żelazny podest. Kiedy mocno trzymając się poręczy, zaczęli ostrożnie zstępować z niebezpiecznych schodów ku powozowi w wąskiej uliczce, zobaczyli Neda, starszego stangreta, który z wyrazem przerażenia na twarzy skrył się za powozem. Za nim pojawiła się grupka ludzi niosących zwinięte plany, dokumenty prawne i różne machiny, wymachujących wizytówkami Diamond. Zauważywszy swą chlebodawczynię i Hardwella, Ned otworzył drzwi powozu, wszedł na stopień dla lokaja i przywołał ich skinieniem. Ludzie byli już blisko. Zapanowało chwilowe zamieszanie; Diamond została popchnięta i ogłuszona krzykami. Ned i Hardwell z trudem utrzymali się na nogach. Z ich pomocą Diamond uniosła spódnicę i wsiadła do powozu. Hardwell momentalnie wsiadł za nią, zatrzasnął drzwi i po chwili ciężkie czarne lando ruszyło, czemu towarzyszył jęk zawodu oczekujących, którzy wybiegli na ulicę za nabierającym szybkości powozem. Diamond i Hardwell Humphrey siedzieli w milczeniu i dopiero po dłuższej chwili zaczęli poprawiać kapelusze, wygładzać ubrania, otrzepywać spódnicę i spodnie. Diamond popatrzyła na złamane pióro czapli, zwisające znad ronda kapelusza, i westchnęła z bólem. Czasami nie opłacało się być najbogatszą młodą kobietą w Baltimore. Cichy okrzyk zdziwienia sprawił, że uniosła wzrok. Jej były opiekun z wyrazem niedowierzania na twarzy spoglądał w okno powozu. – Wielki Boże. Czy oni nigdy nie zrezygnują? Diamond zbliżyła twarz do szyby, by zobaczyć, o co chodzi, ktoś biegł za powozem w tumanach kurzu. – Panno Wingate! Błagam panią! – Chude ramiona i nogi mężczyzny zdawały się młócić powietrze, kiedy zrównał się z powozem. – Proszę tylko spojrzeć na moje... ruchome schody, zobaczyć, jakie to praktyczne! – Udało mu się wsunąć do środka rulon papierów. W odpowiedzi Hardwell wysunął głowę przez okno i krzyknął: – Proszę odejść! Słyszy pan! – Gdyby panna Wingate tylko... – wydyszał mężczyzna, przytrzymując jedną ręką podskakujący melonik, a drugą okulary – wysłuchała mojej propozycji... – Panna Wingate nie wysłucha już dziś żadnych propozycji! – Hardwell usiłował podnieść szybę, w końcu zrezygnował z tego i mocno zabębnił pięścią w dach, dając stangretowi znak, by przyśpieszył. Mężczyzna był w stanie dotrzymać tempa jadącemu teraz szybciej powozowi
już tylko przez kilka kroków. – Panno Wingate! – Zduszony głos cichł. – Jest pani moją ostatnią nadzieją! Diamond odwróciła się, by spojrzeć w owalne tylne okno; wyczerpany, zgięty wpół mężczyzna zginął w obłoku pyłu. Kiedy zniknął z jej pola widzenia, opadła na siedzenie powozu i znów wygładziła spódnicę, nie mogąc się uspokoić. Pełen żalu głos tego człowieka... te wszystkie zawiedzione głosy wypełniły jej myśli i zdawały się odbijać echem w jej sercu. Jest pani moją ostatnią nadzieją. Nie potrafiła wymazać pamięci odwagi i nadludzkiego wysiłku mężczyzny. Był jednym spośród wielu, zbyt wielu, którzy rozpaczliwie poszukiwali pomocy. I zawsze to ona wydawała się ich ostatnią nadzieją. Dlaczego nigdy nie była czyjąś pierwszą albo największą nadzieją? Dobrze znała odpowiedź, znała ją od dawna. Wydawało się, że jej przeznaczeniem jest pełnienie roli koła ratunkowego dla ludzi, szczególnie tych żyjących na marginesie społeczeństwa. Z jakiego bowiem innego powodu mogła być obciążona tak wielkim majątkiem, na który nie musiała pracować i wcale go sobie nie życzyła? Zauważyła, że były opiekun z zatroskaniem przygląda się jej spod przymkniętych powiek. – Mogłam przynajmniej go wysłuchać – powiedziała. – Ruchome schody – prychnął Humphrey. – Coś podobnego! Przecież zaledwie przed chwilą skończyłaś rozdawanie tysięcy dolarów podobnym mu szaleńcom! – Ja tylko dokonywałam inwestycji – poprawiła go Diamond. – A mogłam zainwestować dużo więcej. Hardwell przyjrzał się jej badawczo, po czym uniósł ręce w geście poddania i głucho jęknął. – Przecież zdajesz sobie sprawę, że nie możesz uszczęśliwić całego świata. – Nie mam nawet tego zamiaru. – Uniosła podbródek. – Ja tylko próbuję uczynić go trochę lepszym, robiąc to, co uważam za dobre i słuszne. Tak zostałam wychowana. Hardwell zaczerwienił się i mruknął coś pod nosem, po czym opadł na oparcie siedzenia i złożył ręce na piersiach. Wytrąciła mu argumenty z rąk; oboje dobrze o tym wiedzieli. Hardwell Humphrey i jego żona Hannah w dużej mierze ponosili winę za nadmierną szczodrość Diamond. Zostali ustanowieni jej opiekunami po przedwczesnej śmierci jej ojca i – nie mając własnych dzieci zrobili wszystko, co w ich mocy, by dać Diamond porządne chrześcijańskie wychowanie. Nie chcąc, by bogactwo ją zepsuło, ukazywali jej wielu potrzebujących tego świata i uczyli, że posiadanie ogromnego majątku musi się łączyć z poczuciem wielkiej odpowiedzialności. Ich wysiłki nie poszły na marne. Niemal od pierwszych dni wspólnego zamieszkiwania Diamond okazywała niesłychane współczucie i skłonność do
filantropii. Chętnie rozdawała pieniądze, jedzenie i ubrania wszystkim, którzy ją o to prosili, i już w bardzo młodym wieku rozumiała, że pomaganie ludziom w odnalezieniu ich miejsca w świecie jest znacznie lepsze i cenniejsze niż zwykłe dawanie im jałmużny. Już w wieku szesnastu lat pomagała rozpoczynać nowe przedsięwzięcia i wspierała akcje charytatywne poprzez darowizny i niezabez- pieczone pożyczki. Lecz w miarę zbliżania się do doniosłego dnia osiemnastych urodzin jej hojność stawała się coraz bardziej niepokojąca. Hardwell i Hannah zaczęli poważnie się obawiać, że mogli przedobrzyć w uczeniu podopiecznej, że gdy ktoś bierze ci płaszcz, nie broń mu i koszuli. Chcąc naprawić błędy i należycie przygotować wychowanicę do życia wśród socjety Baltimore, zwrócili się z prośbą o pomoc do żony jednego z najbardziej wpływowych członków finansjery. Evelyn Stanhope Vassar, mająca córkę w wieku Diamond, pomyślała, że taka przyjaciółka w sezonie debiutu towarzyskiego będzie korzystna dla Clarice, i zgodziła się sprawować pieczę nad wprowadzeniem Diamond do socjety miasta. Debiut Diamond, który nastąpił pod koniec osiemnastego roku jej życia, okazał się wielkim sukcesem. Stała się sensacją sezonu; lubiana przez rówieśników, podziwiana przez szacowne damy, adorowana przez statecznych mężczyzn z elity Baltimore, przede wszystkim cieszyła się wielkim powodzeniem u szlachetnie urodzonych młodzieńców. Lecz na tym kończyło się spełnianie oczekiwań opiekunów. Diamond była bowiem nie tylko najbogatszą młodą kobietą w całym stanie, ale także i najbardziej upartą i prawnie niezależną. Nie wiadomo, czy celowo, czy też przez nieuwagę niezwykle zamożny i wpływowy Basil Wingate zostawił jej cały majątek wolny od obciążeń i bez żadnych ograniczeń przy dziedziczeniu i rozporządzaniu. Od dnia, w którym osiągnęła pełnoletność, nikt nie mógł jej niczego zabronić ani nakłonić do udzielenia odmowy. – Przecież dobrze wiesz, że nie jesteśmy przeciwni temu, żebyś pomagała ludziom – powiedział Hardwell z wyrazem zatroskania na pogodnej twarzy. – Tyle że to wszystko wymyka ci się spod kontroli. Ledwie wystawisz nogę za próg, już cię osaczają. Nieudacznicy wszelkiej maści bez przerwy oblegają bramy. A kiedy tylko pojawisz się w mieście, zawsze znajdzie się ktoś taki jak ta egzaltowana kobieta z sierocińca ze stadkiem smutnych dzieciaków, która czekała na nas w zeszłym tygodniu u Hursta Purnella. Albo ten wariat, który wdarł się do powozowni... – Chciał tylko pokazać, jak jego maszyna potrafi wypolerować mi buty do połysku. Hardwell pokręcił głową i ujął jej szczupłą dłoń. – Masz zbyt miękkie serce, Diamond. Przypomnij sobie tylko, co stało się z tymi ludźmi, których domy spłonęły w pożarze na Hampden Street. Cały tydzień
zajęło uprzątanie bałaganu, jaki mieli w swoich ruderach. – Dobrotliwie pogroził jej palcem. – Nie możesz wiecznie rozdawać swojego majątku, jakbyś była dobrą ciocią dla wszystkich, a twoje pieniądze były groszkiem miętowym. Posmutniała. Gdyby tak jej pieniądze były tylko jak groszek miętowy... Jak jeden wielki stos cukierków, który można zostawić na deszczu, żeby się roztopił. – Musisz nauczyć się mówić nie. – Hardwell uważnie przyglądał się jej twarzy; jego zatroskany wzrok zdradzał, że uważa taką możliwość za wysoce nieprawdopodobną. – Albo znaleźć kogoś, kto będzie umiał zrobić to za ciebie. Na przykład męża. – Jego wzrok i ton stały się bardziej surowe. – Mam wrażenie, że w ciągu ostatnich pięciu lat umiałaś odmówić tylko mężczyznom proszącym o twoją rękę! Diamond poczuła się niepewnie pod karcącym wzrokiem byłego opiekuna. – Och! Omal nie zapomnieliśmy! – Rzuciła się do okna i przytrzymując kapelusz za wąskie rondo, wysunęła głowę z powozu. – Zatrzymaj się koło krawca! Musimy zabrać Robbiego! – zawołała do Neda. Hardwell cicho jęknął. – Tak jakbyśmy mieli mało kłopotów na głowie. Zaprzątnąwszy uwagę Hardwella innym problemem, Diamond usiadła wygodniej i kończyła rozmowę we własnych myślach. Mąż. Zmrużyła oczy. Był jej potrzebny tak jak kaczce kalosze. Nie mogła znieść myśli o tym, że musiałaby być posłuszna i uginać się przed jakimś kutwą, który z uporem maniaka mówiłby nie. Że ktoś mówiłby jej, jak, kiedy i gdzie ma dysponować swoim majątkiem. Wydawanie pieniędzy było jedyną rzeczą, jaka czyniła jej życie możliwym do zniesienia. Co prawda zdarzyło się – nawet nie tak dawno temu – że zastanawiała się nad możliwością wyjścia za mąż. Wydawało jej się, że mąż jest jej nadzieją na to, by mieć dzieci i stworzyć rodzinę. Rodzina zaś była czymś, czego, mimo swojego bogactwa i pozycji, nigdy nie miała. Możliwość założenia własnej rodziny tak ją nęciła, że przez cztery długie lata przeżywała wielkie rozterki, nie potrafiąc znieść myśli, że musi wyjść za mąż i pozwolić, by mężczyzna przejął nad nią władzę, a zarazem nie umiejąc wyrzec się pragnienia dzieci i założenia własnej rodziny. A potem, trzy miesiące temu, pojawił się jej kuzyn Robbie. Jakaś kobieta o budzącym wątpliwości wyglądzie i pochodzeniu stanęła u jej progu wraz z osieroconym chłopcem, twierdząc, że mały łobuziak, mówiący koszmarną angielszczyzną, jest kuzynem Diamond, i żądając pokaźnej nagrody za przywrócenie go na łono rodziny. Jakiś stary list okazany przez kobietę i uderzające podobieństwo Diamond i chłopca wystarczyły, by przyjęła go pod dach swego spokojnego domu, który dzieliła ze starzejącymi się opiekunami. Od tej pory nic w jej życiu nie było już takie samo. Pomyślała o energii Robbiego, jego entuzjastycznym podejściu do życia.
Chłopak nic sobie nie robił ze sztywnych konwenansów obowiązujących wśród elity, do której tak niespodziewanie trafił. Był małym urwisem, bystrym i okropnie niewychowanym; ciągle przynosił jej wstyd. Uśmiechnęła się. Miała teraz namiastkę prawdziwej rodziny: Hardwell i Hannah byli jej towarzyszami i zastępczymi rodzicami, a Robbie zaspokajał jej instynkt macierzyński. Jej życie było ułożone i spokojne. Po co byłby jej potrzebny mężczyzna? Po chwili jednak spochmurniała, dotknąwszy haftowanego aksamitu torebki, pod którym wyczuła złożone koperty. A co miała zrobić z tymi trzema mężczyznami?
Rozdział 3 Martene i Savoy byli najlepszymi krawcami w Baltimore. W niezwykle eleganckim zakładzie na mahoniowych półkach umieszczono bele pierwszorzędnego gatunku materiałów, a na marmurowych ladach liczne artykuły galanterii męskiej. Wnętrze, podobnie jak inne tego rodzaju w Baltimore, wy- strojem przywodziło na myśl ekskluzywny klub dla panów. Tylko najzamożniejsi mieszkańcy mogli sobie pozwolić na mistrzowsko uszyte ubrania z kosztownych importowanych materiałów. Diamond przystanęła na progu przed drzwiami z ozdobnego szkła, by wygładzić żakiet i poprawić kapelusz z wysoką główką. Kiedy weszła do środka, charakterystyczne zapachy farbowanej wełny, rozgrzanych żelazek na wykrochmalonym płótnie i ostra woń zużytego tytoniu do fajek w popielnicach wypełniły jej głowę, przywodząc na myśl chwile sprzed lat, kiedy przychodziła tu z ojcem. Rozejrzała się w poszukiwaniu Robbiego. Zapewne skończył już przymiarkę; upłynęły ponad trzy godziny od czasu, kiedy zostawili go tutaj w drodze na posiedzenie zarządu. Zawołała właściciela, monsieur Martene'a, który miał zwyczaj osobistego witania zamożnych i wpływowych klientów. Nie otrzymawszy odpowiedzi, weszła pomiędzy lady i stoły i rozejrzała się. W pomieszczeniu było podejrzanie cicho. Diamond nie dostrzegła też żadnego pracownika ani terminatora. Po chwili zza drzwi prowadzących do przymierzalni i szwalni dobiegły ją jakieś głuche uderzenia, krzyki oraz przerażony głosik Robbiego, który twierdził, że nie ma z tym nic wspólnego. – Robbie? – Ruszyła do drzwi, idąc za odgłosami narastającego konfliktu. – Robbie, gdzie jesteś? W wejściu wpadła na monsieur Martene'a, który odskoczył i ją rozpoznał. – Mademoiselle! – Miał udręczoną twarz i był tak zdenerwowany, że chwycił ją za nadgarstki i pociągnął za kotarę. Poprowadził ją krótkim korytarzykiem w stronę przymierzalni – maciupeńkich pomieszczeń, przedzielonych stojącymi lustrami, parawanami i zasłonami. W powietrzu unosiły się tumany kurzu; monsieur Martene w ostatniej chwili złapał Diamond mocniej, kiedy potknęła się o coś leżącego na podłodze. Spojrzawszy w dół, zobaczyła strzaskany parawan. Środkowa cześć rzędu przymierzalni została przewrócona. Parawany i lustra zderzyły się i runęły jak kostki domina, pociągając za sobą zasłony, które zwisały teraz smętnie z jednego końca szyny. Nienaturalna cisza i ilość kurzu unoszącego
się w powietrzu dowodziły, że katastrofa wydarzyła się zaledwie przed chwilą. – Pan mnie puści, psze pana! Przy... przysięgam... ja nic nie zrobiłem... naprawdę! Mały, chudy Robbie Wingate wił się rozpaczliwie, machając rękami i wierzgając nogami, trzymany za aksamitny kołnierz surduta do konnej jazdy przez wysokiego rozczochranego mężczyznę w zakurzonym ubraniu i z wściekłymi błyskami w oczach. – Nic nie zrobiłeś? A jak sądzisz, co spowodowało ten bałagan? – Uniósł chłopca jeszcze wyżej, co sprawiło, że mały zaczął młócić powietrze rękami. – Wspinałeś się na parawan i to dlatego się przewrócił! – Robbie! Proszę go natychmiast puścić! – zawołała Diamond, wyrywając się z mocnego uścisku monsieur Martene'a. Na dźwięk jej głosu Robbie zaczął żałośnie zawodzić. – Pomóż mi... pomóż... on mnie zabije! – Nie podsuwaj mi pomysłów – rzekł mężczyzna, mrużąc oczy. – Non, non, monsieur, proszę nie robić mu krzywdy! – zawołał krawiec, usiłując powstrzymać zarówno Diamond, jak i gniew poszkodowanego klienta. Kiedy Diamond wyrwała się krawcowi, nieznajomy mężczyzna wyciągnął przed siebie ramiona, w których trzymał Robbiego, popatrzył na nią i zapytał: – To pani syn? Dostrzegła przerażenie na twarzy chłopca. Nieznajomy stał po kolana wśród straszliwego bałaganu. Diamond zawahała się... na czas wystarczający na to, by mężczyzna wymierzył Robbiemu klapsa w tyłek. – Auu! – Dziesięcioletni chłopak wstał, rozmasowując pośladki, przeskoczył przez leżący parawan i rzucił się w ramiona kuzynki. – Nie skaleczyłeś się? – Przeczesała palcami jego zakurzone włosy, przyjrzała mu się badawczo i dopiero po chwili przytuliła go matczynym gestem. Uniósłszy wzrok, napotkała gniewne spojrzenie nieznajomego. – Jak pan mógł tak z nim postąpić? – zapytała surowo. – Przecież to dziecko. – Które wspina się na parawany i zasłony. – Głos mężczyzny był jak grzmot nadchodzącej burzy. – I przez dobre dwie godziny staje na głowie, żeby zrobić sobie krzywdę. – Ma dopiero dziesięć lat – powiedziała Diamond tonem żarliwej obrony. – Moje kondolencje. – Uśmiechnął się szyderczo. – Lepiej sobie nie wyobrażać, co się będzie działo, kiedy będzie miał dwadzieścia. Otworzyła usta, lecz opryskliwość mężczyzny spowodowała, że na chwilę zabrakło jej słów. Popatrzyła na twarzyczkę Robbiego, ujęła go za podbródek i zobaczyła, że jego niebieskie oczy podejrzanie zwilgotniały, co zdarzało mu się niezmiernie rzadko. – Już dobrze, Robbie. – Obróciła go w stronę drzwi i lekko popchnęła. – Idź,
zaczekaj z Hardwellem w powozie. Zaraz przyjdę. Chłopiec otarł oczy i szybko wyszedł ze zwieszoną głową, Diamond tymczasem odwróciła się w stronę postawnego nieznajomego, który, odsuwając połamane przedmioty, szedł w jej kierunku. – To tak? Wystarczy uścisk, poklepanie po plecach i mamusia wszystko załatwi? – Parsknął z oburzeniem. Jego akcent pozwalał się domyślać, że pochodził z Południa; nie był to jednak żaden ze znanych jej południowych dialektów. – Nic dziwnego, że potem bogaci chłopcy wyrastają na zarozumiałych, aroganckich suk... facetów. Nigdy nie muszą przepraszać, naprawiać wyrządzonych szkód i nigdy nie spuszcza im się manta. Niespodziewanie Diamond zaczęła się bronić, tak jak przedtem stawała w obronie Robbiego. – Proszę lepiej spojrzeć na swoje zachowanie! – Była wzburzona. – Żadne zdenerwowanie ani przykrość nie może usprawiedliwiać takiego słownictwa i grubiaństwa! Śmiało wytrzymując jego spojrzenie, zauważyła, że kamizelka, którą mężczyzna ma na sobie, jest w istocie częścią fraka; poduszki wystawały z dziur na ramiona, nie było rękawów, a rozchełstana koszula bez zapięć ukazywała całą klatkę piersiową. Z przerażeniem zdała sobie sprawę, że patrzy na nagi męski tors, że znajduje się w męskim królestwie, w miejscu, gdzie mężczyźni jak najbardziej mają prawo zdejmować koszule i obnażać tors. Uciekła ze wzrokiem i poczuła, żc się czerwieni. – Zachował się pan niewłaściwie wobec dziecka, które... – Ja się zachowałem?... Proszę zrozumieć, przyszedłem tu na przymiarkę, a pani ukochane dziecko zwaliło mi parawan na głowę! – Pochylił się i przeczesał ciemne włosy, ukazując nabrzmiewający guz. – To jest powód zdenerwowania. A to...? – Uniósł zwisającą połę fraka. W miejscu szwu widniało spore rozdarcie. Mężczyzna, rozchylając materiał, odsłonił spory kawałek uda. Owłosionego męskiego uda. – Proszę mi teraz powiedzieć, że nie miałem powodu wymierzenia mu klap... – Pokryjemy wszystkie straty, monsieur – wtrącił pośpiesznie monsieur Martene. wykonując gorączkowe ruchy rękami. – Wszystko naprawimy... tout de suite! Dostanie pan swoje ubranie wraz z naszymi najlepszymi życzeniami. – Nie, nie, monsieur Marlene. – Diamond spojrzała na drobnego krawca, skręcającego się z zakłopotania. – Proszę dopisać koszt ubrania tego „dżentelmena” do mojego rachunku. Stanowczo nalegam. Wyprostowała się dumnie i odwróciła, gotowa do końcowego starcia, lecz zobaczyła, że mężczyzna pokonał i tak już niewielką dzielącą ich odległość i teraz stał nad nią jak wieża, wielki, ciemny, rozczochrany, z piwnymi oczami. Czuła rozchodzące się od niego ciepło, niemal słyszała bicie jego pulsu. Zdołała jedynie
pomyśleć, że jeszcze nigdy nie spotkała nikogo takiego jak on... tak nieuprzejmego i pewnego siebie... tak emanującego swą fizycznością. Popatrzyła na jego nagi tors, a szczególnie na gładkie, twarde wypukłości, zakończone ciemnymi płaskimi brodawkami, oraz linie żeber. Oniemiała, przewędrowała wzrokiem niżej. Jego brzuch był prostokątem pięknie rzeźbionych mięśni; kiedy nieznajomy przenosił ciężar ciała na drugą nogę, na chwilę spięły się mocne mięśnie brzucha. Diamond przełknęła z trudem ślinę. Miała wrażenie, że zagląda pod tę opaloną skórę i obserwuje mechanizm działania tego ciała. Zorien- towała się, że pierś i brzuch są opalone równie mocno jak twarz. Ten człowiek musiał często przebywać na dworze bez koszuli. Nie była w stanie się poruszyć ani oderwać od niego wzroku. Lekko zmrużył oczy, a jego wargi rozchyliły się. Diamond miała wrażenie, że jego tors – ten wspaniale umięśniony tors – unosi się i opada teraz w szybszym tempie. Powiedz coś, pomyślała, powiedz cokolwiek! – Myślę... – znów przełknęła z trudem ślinę. – Że należą się panu przeprosiny. – Przyjmuję. – Miał niski, donośny głos, który zdawał się wprawiać w drżenie różne części jej ciała. Ledwie była w stanie zrozumieć słowa nieznajomego, gdyż na jego twarzy pojawił się prowokacyjny uśmiech. Wydawał się wiedzieć, co się z nią dzieje i... najwyraźniej mu się to podobało. – Nie chciałam... – Zauważyła, że błysk w jego oczach przybrał na sile. – Oooch! Udało jej się odwrócić na pięcie i dojść do drzwi, nie wpadając na monsieur Martene'a ani jego kłopotliwego klienta. Maleńki krawiec udał się za nią, zasypując przeprosinami, dopóki nie odwróciła się do niego w drzwiach na ulicę. – Proszę dostarczyć pozostałe ubrania Robbiego do konnej jazdy, monsieur Martene. – Rzuciła gniewne spojrzenie w stronę drzwi za zasłoną. – I koniecznie proszę dopisać koszt ubrania tego okropnego człowieka do mojego rachunku. W powozie Robbie przysiadł na krawędzi siedzenia, przygotowany do natychmiastowego rzucenia się do drzwi w razie zagrożenia. Hardwell przyglądał mu się surowym wzrokiem, z rękami skrzyżowanymi na piersiach. – Co zmalował tym razem? – zapytał, gdy Diamond usiadła obok Robbiego. Popatrzyła na kuzyna; Robbie zaczerwienił się i odgarnął wilgotne włosy z czoła. – Co? – powiedział, wyraźnie przerażony. – Nic nie zrobiłem... – Nie „co”, tylko „proszę” – poprawiła Diamond. – ...celowo – dokończył chłopiec. – Chyba nie bawiłeś się w telefonowanie? – zapytał z niepokojem Hardwell. – Jeśli znów zadzwonił do burmistrza albo do banku... – Tym razem to nie był telefon – pośpieszyła z wyjaśnieniem Diamond,