L.J. SMITH
wiatnocy2Ś
Wybrani
Aniołciemno ciś
Paktdusz
Wybrani
Rozdział 1
Stało się to na przyjęciu urodzinowym Rashel, w dniu, w którym skończyła pięć
lat.
- Możemy wejść do tuneli? - Urodziny Rashel odbywały się w wesołym
miasteczku, w którym znajdowała się największa konstrukcja z tuneli i
zjeżdżalni, jaką dziewczynka kiedykolwiek widziała.
- Dobrze, kotku - odparła mama z uśmiechem. - Ale uważaj na Timmy'ego, nie
chodzi tak szybko jak ty.
To były ostatnie słowa matki, jakie Rashel usłyszała. Zresztą mama nie musiała
jej tego powtarzać. Rashel i tak zawsze uważała na Timmy'ego. Był od niej
młodszy o cały miesiąc i nawet nie chodził jeszcze do przedszkola. Miał
jedwabiste czarne włosy, błękitne, oczy i bardzo słodki uśmiech. Włosy Rashel
także były ciemne, ale oczy zielone, Mama zawsze powtarzała, że są zielone jak
szmaragdy. Zielone jak oczy kota.
Czołgając się przez tunele, Rashel co chwila odwracała się, by zerknąć na
chłopca. Gdy dotarli do wysokich wyłożonych winylem schodów- tak śliskich,
że łatwo można było z nich spaść - chwyciła go za rękę. Timmy rozpromienił
się, a w jego zmrużonych błękitnych oczach zalśniło uwielbienie. Rashel
pomogła chłopcu wspiąć się na górę, po czym puściła jego dłoń. Kierowała się
teraz w stronę wielkiej pajęczyny, całej sali zbudowanej wyłącznie z sieci i
sznura. Co jakiś czas wyglądała przez wypukłe, okrągłe okienko w jednym z
tuneli, by spojrzeć na mamę, która machała do niej z dołu. Po chwili mamę
Rashel zaczepiła jednak jakaś inna mama, wiec dziewczynka przestała
wyglądać. Rodzice nigdy nie potrafią rozmawiać i machać jednocześnie.
Rashel skoncentrowała się na przejściu przez labirynt tuneli, które śmierdziały
jak plastik i stare skarpetki. Udawała, że jest królikiem przekradającym się
przez podziemne korytarze. I nie spuszczała Timmy'ego z oka - aż dotarli do
podstawy wielkiej pajęczyny. Znaleźli się z tyłu całej konstrukcji. Nie kręciły
się tam inne dzieci, było zupełnie cicho. Nad Rashel wisiała długa biała lina z
rozmieszczonymi w tej samej odległości od siebie supłami. Prowadziła wysoko
w górę, aż do samej pajęczyny.
- W porządku, teraz zaczekaj tu na mnie, wejdę i zobaczę, jak to wygląda -
powiedziała do Timmy'ego, ale tak naprawdę trochę go oszukiwała. Nie sądziła,
że Timmy'emu uda się tak wysoko wspiąć, a gdyby na niego czekała, żadne z
nich nie dotarłoby na górę.
- Nie chcę, żebyś szła beze mnie. - W głosie Timmy'ego zabrzmiał niepokój.
- To zajmie tylko chwilkę - uspokoiła go Rashel. Wiedziała, czego chłopiec się
boi. - Żadne duże dzieci tu nie przyjdą i nie będą cię popychać.
Timmy wciąż miał niepewną minę.
- Nie masz już ochoty na ciastko z lodami po powrocie do domu? - spytała
przebiegle Rashel. Groźba była całkiem jawna. Timmy przez chwilę myślał, po
czym westchnął ciężko i kiwnął głową.
- Okej, zaczekam.
I to były ostatnie słowa, które Rashel usłyszała od niego
Zaczęła się wspinać po sznurze. Okazało się to trudniejsze, niż przewidywała,
ale wysiłek bardzo się opłacił. Cały świat przemienił się w falującą, drżącą masę
sznurków. Musiała przytrzymywać się obiema rękami, by nie stracić
równowagi, i usiłowała opierać stopy na szorstkich, trzęsących się linach. Czuła
świeże powietrze i promienie słońca. Roześmiała się ze szczęścia, kołysząc się
w sieci. Wokół rozpościerał się labirynt kolorowych plastikowych tuneli.
Gdy zerknęła w dół, zobaczyła, że Timmy'ego tam nie ma.
Poczuła skurcz w żołądku. Chłopiec musiał tam stać. Obiecał czekać.
Ale go nie było. Z góry Rashel widziała cale pomieszczenie. Zupełnie puste. W
porządku, zatem musiał wrócić do tuneli. Rashel błyskawicznie ruszyła w drogę,
huśtając się i łapiąc za kolejne uchwyty. Wreszcie dotarła do liny i
błyskawicznie zsunęła się w dół. Zajrzała w wylot tunelu, mrugając w
ciemnościach.
- Timmy? - usłyszała tylko dziwnie stłumione echo swojego głosu. Żadnej
odpowiedzi. Tunel wydawał się pusty.
- Timmy!
Żołądek podszedł Rashel do gardła. W głowie wciąż słyszała słowa matki:
„Uważaj na Timmy'ego". Nie uważała na niego. A teraz mógł być wszędzie,
zagubiony w ogromnej konstrukcji, może płakał, może dopadły go duże dzieci.
Może nawet poleciał na skargę do jej matki.
I wtedy Rashel zauważyła szczelinę w wyściełanej ścianie.
Była na tyle szeroka, że zdołałby się przez nią przecisnąć czterolatek albo
bardzo szczupła pięciolatka. Prześwit między dwiema obitymi ścianami
prowadził na zewnątrz. Rashel od razu wiedziała, że to tam poszedł Timmy.
Wybieranie najkrótszej drogi do celu bardzo do niego pasowało.
Prawdopodobnie właśnie biegł do jej mamy Rashel była bardzo szczupłą
pięciolatką. Prześliznęła się przez szczelinę niemal bez trudu i stanęła po drugiej
stronie, bez tchu, w dusznym cieniu.
Właśnie miała ruszyć w stronę wejścia do pajęczyny, gdy zauważyła, że na
wietrze trzepocze fragment ściany pobliskiego namiotu. Namiot wykonany był z
winylowych płytek pomalowanych w jaskrawe czerwone i żółte paski, znacznie
bardziej jaskrawe niż kolory tuneli. Klapa unosiła się na wietrze. Rashel
zobaczyła, że niemal każdy mógłby ją podnieść i dostać się do środka.
Przecież Timmy na pewno by tam nie wszedł, pomyślała. To zupełnie do niego
niepodobne. A jednak dręczyło ją dziwne przeczucie.
Wbiła wzrok w klapę. Przez chwilę wahała się, wdychając powietrze gęste od
kurzu i aromatu prażonej kukurydzy. Jestem dzielna, powiedziała sobie w
końcu, po czym ruszyła naprzód. Odepchnęła nieco poluzowaną klapę, by
poszerzyć otwór, i zajrzała do wnętrza. Było zbyt ciemno, by mogła cokolwiek
zobaczyć, ale woń kukurydzy wydawała się intensywniejsza. Rashel powoli
przesuwała się do przodu, aż w końcu znalazła się w środku. Gdy jej oczy
przyzwyczaiły się do mroku, zorientowała się, że nie jest sama. W namiocie stał
wysoki mężczyzna. Miał na sobie długi, jasny płaszcz, chociaż na zewnątrz było
ciepło. Nie zauważył Rashel, bo jego uwagę przyciągało coś, co trzymał w
ramionach. Mężczyzna miał pochyloną głowę i coś z tą rzeczą robił.
Nagle Rasheł zobaczyła co. Dorośli kłamali, mówiąc, że ogry, potwory i inne
istoty z bajek i legend nie istnieją naprawdę. Bo mężczyzna trzymał Timmy'ego
i powoli go pożerał...
Rozdział 2
Pożerał albo rozdzierał. Wsysał. Wydawał takie sarnę dźwięki jak Pal, gdy
zjadał psią karmę.
Przez chwilę Rashel stała jak sparaliżowana. Cały świat nagle się zatrzymał.
Wydawało jej się, że śni. Usłyszała, że ktoś krzyczy, poczuła ból w gardle i
zorientowała się, że to właśnie ona.
I wtedy wysoki mężczyzna na nią spojrzał.
Podniósł głowę i spojrzał. A ona wiedziała, że widok jego twarzy będzie ją
prześladował w koszmarach do końca życia.
Nie był wcale brzydki. Miał tylko dziwne czerwone włosy jak krew i oczy
lśniące złotawym blaskiem jak oczy zwierzęcia. Błyszczało w nich takie
światło, jakiego jeszcze nigdy nie widziała.
Zerwała się do biegu. Nie powinna była porzucać Timmy'ego, ale za bardzo się
bała. Czuła, że zachowuje się jak tchórz, jak małe dziecko, ale nie mogła nic na
to poradzić.
Wciąż krzycząc, odwróciła się i wybiegła jak strzała przez szczelinę w pokrywie
namiotu. To znaczy prawie wybiegła. Zdążyła wychylić tylko głowę i ramiona,
zobaczyła czerwone plastikowe tunele wznoszące się przed jej oczami i wtedy
właśnie czyjaś ręka zacisnęła się na jej koszulce z Gymboree.
Wielka, silna dłoń zatrzymała ją w pół kroku. W porównaniu z nią Rashel była
bezsilna jak kociak.
W chwili gdy ręka wciągała ją z powrotem do namiotu, zobaczyła coś jeszcze.
Matkę. Jej własną matkę, która właśnie minęła sieć do wspinania. Pewnie
usłyszała krzyk Rashel. Matka miała szeroko otwarte oczy i usta, chyba biegła.
Przybywała Rashel na ratunek. - Mamuuuuusiuuuuuuuuu! - krzyknęła Rashel i
w tej samej sekundzie znalazła się z powrotem w namiocie.
Mężczyzna cisnął nią o ziemię daleko od szczeliny - dzieci w przedszkolu
rzucały tak kulkami papieru. Rashel wylądowała twardo, czując ból w nodze.
Normalnie rozpłakałaby się , ale w tej chwili ledwo go poczuła. Wpatrywała się
w Timmi'ego, który leżał na ziemi, tuż obok.
Timmy wyglądał dziwnie, jak szmacian lalka z rozrzuconymi rękami i nogami.
Był bardzo blady i wpatrywał się w sufit namiotu.
Na szyi miał dwie wielkie dziury, z których sączyła się krew. Rashel zawyła.
Była zbyt przestraszona by krzyczeć. Ale dokładnie w tym momencie zobaczyła
białe światło dnia i jakąś postać w szczelinie namiotu. To mama odsłoniła
płachtę -weszła do środka, szukając Rashel.
I wtedy stało się to, co najgorsze. Najgorsze i najdziwniejsze. Coś, co Rashel
usiłowała potem opowiedzieć policji, ale nikt jej nie uwierzył.
Rashel zobaczyła, jak matka otwiera usta i patrzy na nią jak gdyby chciała coś
powiedzieć. I nagle usłyszała glos. To nie był głos mamy.
I nie był normalny. Rozbrzmiewał gdzieś w jej głowie.
Zaczekaj! Wszystko jest w porządku. Nie ruszaj się, tylko się nie ruszaj. Stój
spokojnie, bardzo spokojnie.
Rashel spojrzała na wysokiego mężczyznę. Jego usta się nie poruszały, ale głos
należał do niego. Mama także na niego patrzyła. Stopniowo zmieniał się wyraz
jej twarzy, początkowo na mniej spięty, potem na... lekko zamglony. Mamusia
stała bardzo, bardzo spokojnie. I wtedy wysoki mężczyzna uderzył ją w kark,
przewracając na ziemię. Upadla z głową wykrzywioną w nienaturalny sposób,
jak u zepsutej lalki. Jej włosy brudziły się od ziemi. Gdy Rashel to ujrzała,
poczuła się, jakby śniła. Mama nie żyła. Timmy nie żył. A mężczyzna patrzył
prosto na nią.
Nie jesteś zdenerwowana, rozległ się głos w jej głowie. Nie jesteś przerażona.
Chcesz podejść bliżej, tu do mnie.
Glos zaczął ją przyciągać, coraz bliżej i bliżej. Uspokajał ją, koił jej strach,
tłumił pamięć o tym, co się stało z jej mamą. Ale wtedy spojrzała w złote oczy
wysokiego mężczyzny. Był w nich głód. I nagle przypomniała sobie, co chciał
jej zrobić. Nie, nie ja!
Odskoczyła od głosu i znów rzuciła się ku odsuniętej płachcie namiotu. Tym
razem wydostała się na zewnątrz. Natychmiast wcisnęła się w szczelinę wiodącą
do labiryntu tuneli. Jeszcze nigdy nie myślała w taki sposób jak teraz. Rashel,
która patrzyła, jak mama pada na ziemie, była zamknięta w małym pokoiku i
płakała. Nowa Rashel desperacko przedzierała się poprzez obitą ścianę - nowa,
sprytna Rashel, która wiedziała, że płacz nie ma sensu, bo nikt go nie wysłucha.
Mama nie mogła jej ocalić, więc musiała uratować się sama.
Poczuła, że palce mężczyzny zaciskają się na jej kostce z miażdżącą siłą.
Potwór zaczął szarpać Rashel, by wciągnąć ją z powrotem do szczeliny.
Wierzgnęła najmocniej, jak potrafiła, i wyrwała stopę tak gwałtownie, że została
mu w ręku tylko skarpetka. W końcu znalazła się w sali zabaw.
Wracaj tu! Musisz tu natychmiast wrócić!
Tym razem przemówił głosem nauczyciela. Trudno było nie posłuchać
polecenia, ale Rashel przedzierała się już przez pierwszy z plastikowych tuneli.
Odpychając się bosą stopą, poruszała się tak szybko, że pozdzierała kolana. Gdy
dotarła do pierwszego okienka, zobaczyła w nim twarz.
Była to twarz mężczyzny. Patrzył na nią. Walił rękami w plastikowe ściany
tunelu, którym uciekała.
Strach ścisnął ją za gardło jak skórzany pas. Czołgała się coraz szybciej, ale
odgłosy uderzeń towarzyszyły każdemu jej ruchowi.
Mężczyzna był teraz dokładnie pod Rashel, gonił ją po zewnętrznej stronie
tunelu. Dziewczynka wyjrzała przez kolejne okno. Widziała, jak jego włosy
połyskują w słońcu. I bladą twarz. Nie spuszczał z niej wzroku. I zobaczyła jego
oczy.
Zejdź tu do mnie, powiedział głos, tym razem już nie surowy, tylko pełen
słodyczy. Zejdź tu do mnie, zabiorę cię na lody. Jaki smak lubisz najbardziej?
Rashel wiedziała, że właśnie w ten sposób mężczyzna zwabił Timmy'ego do
namiotu. Nie zatrzymała się nawet na chwilę.
Ale nie mogła od niego uciec. Podążał za nią, oddzielony tylko plastikową
ścianą tunelu; czekał, aż Rashel wydostanie się na zewnątrz albo dotrze do
takiego miejsca, do którego mógłby się wedrzeć i ją wyciągnąć. Wyżej! Muszę
wejść wyżej, pomyślała.
Poruszała się instynktownie, szósty zmysł podpowiadał jej, dokąd zmierzać,
ilekroć stawała przed wyborem. Przemierzyła plątaninę tuneli, przebyła proste
rury, wreszcie dotarła do trasy zrobionej już nie z plastiku, a ze splątanych
sznurków, i znalazła się w miejscu, skąd nie mogła wspiąć się wyżej.
Było to kwadratowe pomieszczenie z wyściełaną podłogą i ścianami z sieci.
Rashel miała teraz przed sobą całą trasę wspinaczkową. Widziała rodziców,
którzy stali lub siedzieli w małych grupkach. Czuła powiew wiatru.
Dokładnie pod nią stał wysoki mężczyzna. Wciąż patrzył prosto na nią.
A może masz ochotę na brownie? Miętową czekoladkę? Gumę do żucia?
Głos wkładał jej w umysł obrazy i smaki. Rashel rozejrzała się w panice.
Wokół panował zbyt duży hałas - wszystkie wspinające się dzieci bez przerwy
krzyczały.
Nikt nawet by nie usłyszał, gdyby Rashel zaczęła wzywać pomocy.
Pomyśleliby, że się wygłupia.
Po prostu zejdź tu do mnie. Przecież wiesz, że w końcu będziesz musiała zejść.
Rashel spojrzała na zwróconą ku niej bladą twarz mężczyzny. Jego oczy
wyglądały jak czarne dziury. Widać w nich było głód. Cierpliwość. I spokój.
Był pewny, że w końcu ją dorwie.
Musiał wygrać. Nie miała jak się przed nim obronić.
I wtedy nagle coś w niej pękło. Wykorzystała jedyną broń, jaką pięciolatka
może walczyć z dorosłym.
Gwałtownie wcisnęła dłoń między szorstkie sznury siatki, ocierając sobie skórę.
W końcu udało jej się wyciągnąć rękę na zewnątrz.
Wrzeszcząc tak przeraźliwie, jak jeszcze nigdy wżyciu, wskazała palcem na
wysokiego mężczyznę. Jej przenikliwy pisk zagłuszy! radosne okrzyki
pozostałych dzieci. Tak właśnie pani Bruce z przedszkola kazała jej krzyczeć,
gdyby jakaś obca osoba chciała zrobić jej krzywdę.
- Pomoooooey! Pomoooooooocy! Ten pan chciał mnie dotknąć! Wrzeszczała
tak długo, aż ludzie wreszcie zwrócili na nią uwagę.
Ale niczego nie zrobili. Po prostu zaczęli jej się przyglądać. Rashel zobaczyła
mnóstwo twarzy. Tylko że nikt nawet nie drgnął.
W pewnym sensie to było najgorsze ze wszystkiego, co się stało. Wszyscy ją
słyszeli, ale nikt nie zamierzał jej pomóc.
Aż nagle zobaczyła, że ktoś jednak się ruszył.
To był chłopiec, ale jeszcze nie dorosły mężczyzna. Miał na sobie mundur
podobny do tego, który nosił tata Rashel, zanim umarł.
Chłopak podszedl do wysokiego mężczyzny z bardzo zagniewaną miną.
Pozostali ludzie też się poruszyli, jak gdyby chłopiec dał im jakiś znak, którego
potrzebowali. Do intruza zaczęło się zbliżać kilku ojców i kobieta z telefonem
komórkowym. Mężczyzna odwrócił się na pięcie i uciekł.
Przecisnął się pod torem wspinaczkowym i ruszył w stronę namiotu, w którym
została matka Rashel. Biegł znacznie szybciej niż ktokolwiek z tłumu. Zanim
zniknął, przekazał jeszcze Rashel dwa słowa. Do zobaczenia.
Kiedy poszedł sobie na dobre, Rashel przecisnęła się przez siatkę, raniąc
policzek o sznur. Ludzie krzyczeli do niej z dołu, a dzieci bawiące się tuż obok
szeptały coś między sobą. To wszystko nie miało żadnego znaczenia.
Teraz mogła już sobie pozwolić na płacz, ale łzy nie chciały płynąć.
Policja była beznadziejna. Zjawiło się dwoje oficerów, mężczyzna i kobieta.
Kobieta jej nie dowierzała. Ilekroć Rashel wydawało się, że policjantka jej
wierzy, tamta kręciła głową.
- Ale co ten pan robił Timmy'emu? - pytała. - Wiem, że to okropne, kochanie,
ale postaraj sobie coś przypomnieć.
Mężczyzna nie wierzył jej wcale. Rashel wolałaby dostać zwykłego żołnierza
do ochrony.
Policjanci znaleźli w namiocie tylko ciało jej mamy z przetrąconym karkiem.
Ani śladu po Timmym. Rashel była prawie pewna, że mężczyzna gdzieś go
zabrał.
Nie chciała nawet się zastanawiać, po co. W końcu policjanci odwieźli Rashel
do ciotki Corinne, jej jedynej krewnej. Rashel bolało, gdy ciocia obejmowała ją
kościstymi dłońmi i płakała.
Sypialnia Rashel była pełna dziwnych zapachów. Ciotka usiłowała dać
dziewczynce jakieś lekarstwo na sen. Smakowało jak syrop na kaszel i drętwiał
od niego język. Rashel zaczekała, aż ciotka wyjdzie, po czym wypluła lekarstwo
na dłoń i wytarła je w tę część prześcieradła, którą zawijało się o krawędź łóżka.
Potem usiadła, obejmując rękami kolana, i wpatrzyła się w ciemność.
Była zbyt mała, zbyt bezradna. Na tym polegał problem. Gdyby wrócił, nie
miałaby szans. A on, oczywiście, wróci.
Wiedziała, kogo spotkała, chociaż dorośli jej nie uwierzyli. Mężczyzna był
wampirem, takim, jakie pokazywali w telewizji, potworem pijącym ludzką
krew. I wiedział, że ona wie. Właśnie dlatego obiecał, że jeszcze się zobaczą.
Gdy w domu ciotki Corinne nareszcie zapadła cisza, Rashel podeszła na
paluszkach do szafy i otworzyła drzwi. Wspięła się po wieszaku na buty i
wśliznęła na najwyższą półkę, nad ubraniami. Była dość wąska, ale
wystarczająco duża, by Rashel mogła się na niej zmieścić - to jedyna dobra
rzecz w byciu bardzo małą dziewczynką.
Rashel musiała wykorzystać wszystkie swoje atuty. Palcem u nogi zatrzasnęła
drzwi, po czym okryła się swetrami i innymi złożonymi ubraniami, zasłaniając
także głowę. Na koniec zwinęła się na drewnianej półce i zamknęła oczy. W
nocy nagle poczuła dym. Zeszła, a właściwie bardziej spadła na ziemię i
zobaczyła, że w sypialni jest pożar.
Nigdy nie wiedziała, jak właściwie udało jej się przedostać przez płonący pokój
i wybiec z domu. Cała ta noc zapisała się w jej pamięci jak długi, niezrozumiały
koszmar.
Ciocia Corinne nie zdołała uciec, a kiedy nadjechały wozy straży pożarnej z
syrenami i migającymi światłami, było już za późno.
Chociaż Rashel wiedziała, że dom podpalił on, wampir, który chciał ją zabić,
policja jej nie uwierzyła. Nie rozumieli, czemu musiał się jej pozbyć.
Rano zawieźli ją do domu dziecka, pierwszego z wielu. Opiekunowie byli dla
niej bardzo mili, ale nie dawała się ani przytulać, ani pocieszać. Wiedziała, co
powinna zrobić.
Żeby przetrwać, musiała być twarda i silna. Nie mogła troszczyć się o nikogo
innego, nie mogła ufać ani polegać na żadnej osobie. Nikt nie zdołałby jej
obronić. Nawet mamie się nie udało. Rashel musiała ochronić się sama. I
nauczyć się walczyć.
Rozdział 3
Rany, ależ to śmierdziało.
Rashel Jordan widziała w swoim siedemnastoletnim życiu wiele legowisk
wampirów, ale żadne jeszcze nie było tak obrzydliwe. Wstrzymała oddech i
czubkiem buta dotknęła kawałka poszarpanego materiału. Historia tej
zaśmieconej nory była tak łatwa do odczytania, jak gdyby właściciel złożył
szczegółowe zeznania, podpisał je i powiesił na ścianie, Jeden wampir.
Wyrzutek żyjący na granicy zarówno świata ludzi, jak i świata nocy.
Najprawdopodobniej co kilka tygodni przenosił się do innego miasta, by
uniknąć zdemaskowania. Niewątpliwie wyglądał jak zwykły bezdomny, tyle że
żaden bezdomny człowiek nie włóczyłby się po bostońskich dokach we
wtorkową noc na początku marca. Pewnie sprowadza tu swoje ofiary, pomyślała
Rashel. Nabrzeże jest opuszczone, nikt się tu nie pęta, może bawić się nimi do
woli. I oczywiście nie powstrzymałby się przed zostawieniem sobie czegoś na
pamiątkę.
Pogrzebała delikatnie nogą w trofeach wampira. Był tam ręcznie dziergany
różowo-niebieski kaftanik dla dziecka, naszywka z mundurka szkolnego,
tenisówka ze Spidermanem. Poplamione krwią. I bardzo małe.
W ostatnim czasie zaginęło kilkoro dzieci. Bostońska policja nigdy nie
odkryłaby, co się z nimi stało, ale Rashel już to wiedziała. Odsłoniła zęby w
grymasie, który naprawdę nie był uśmiechem.
Była świadoma każdego szczegółu otoczenia: słyszała cichy plusk wody
uderzającej o drewniany pomost, czuła stęchły, miedziany odór, tak intensywny,
jakby go smakowała, Widziała, jak wąski księżyc rozświetla mrok nocy.
Zdawała sobie nawet sprawę z tego, że chłodny wiatr pozostawia na jej skórze
cieniutką warstwę wilgoci. Ale żadna z tych rzeczy nie zajmowała jej uwagi.
Gdy usłyszała za sobą cichutki szczęk, zareagowała natychmiast, poruszając się
tak płynnie, jak gdyby wykonywała krok w tańcu. Odwróciła się na lewej stopie,
jednocześnie wyciągając bokhen, i w tym samym, płynnym ruchu dźgnęła
wampira prosto w serce. Zadała cios z biodra, wkładając w niego całą siłę. Gdy
ostrze sięgnęło celu, wypuściła powietrze z sykiem. - Za wolny jesteś -
powiedziała.
Wampir, przeszyty na wylot jak bułka do hot doga, zamachnął się i zachwiał.
Miał na sobie brudne szmaty, a jego włosy wyglądały jak jeden wielki supeł. W
oczach, lśniących srebrnym blaskiem jak ślepia nocnego zwierzęcia, widać było
zaskoczenie i nienawiść. Kły wampira przypominały ciosy słonia; w pełni
rozwinięte sięgały mu niemal do brody.
- Wiem, naprawdę chciałeś mnie zabić - ciągnęła Rashel. -Ale życie jest ciężkie.
Wampir wydał z siebie jeszcze jedno warknięcie, ale po chwili srebrny blask w
jego oczach zgasł i pozostało tylko wielkie zdziwienie. Jego ciało zesztywniało,
przewróciło się i leżało na ziemi bez ruchu.
Rashel skrzywiła się, wyciągając drewniany miecz z jego klatki piersiowej.
Zaczęła wycierać ostrze o spodnie wampira, ale gdy przyjrzała się im bliżej,
zmieniła zdanie. Tak, to z całą pewnością były jakieś wijące się stworzonka.
Koce wydawały się również ruszać. No cóż. Użyje własnych dżinsów. To nie
będzie pierwszy raz.
Uważnie oczyściła cały bokhen. Jej miecz miał prawie osiemdziesiąt
centymetrów, był lekko zakrzywiony i miał wąski, ostry czubek. Został
zaprojektowany tak, by mógł z największą łatwością przeszyć każde ciało, o ile
ciało to dało się zaatakować drewnem.
Miecz z szelestem powrócił do pochwy. Rashel raz jeszcze zerknęła na
wampira.
Proces mumifikacji już się rozpoczął. Skóra pana wampira pożółkła i
stwardniała, rozwarte oczy wyschły, wargi skurczyły się, a kły zanikły.
Rashel pochyliła się nad ciałem, sięgając do tylnej kieszeni. Po chwili
wyciągnęła coś, co wyglądało jak odcięta końcówka bambusowej skrobaczki do
pleców - i dokładnie tym było. Rashel używała tego przedmiotu od lat.
Precyzyjnym ruchem przeciągnęła pięcioma lakierowanymi palcami skrobaczki
po czole wampira. Na żółtej skórze pojawiło się pięć brązowych szram jak po
pazurach kota, Skóra wampirów daje się oznaczyć bardzo łatwo tuż po śmierci.
- Ten kotek ma pazurki - wymamrotała. Była to jej rytualna kwestia, którą
powtarzała za każdym razem, gdy zabiła wampira, odkąd dokonała tego po raz
pierwszy w wieku dwunastu lat. Mama zawsze nazywała ją kotkiem. Ale w
wieku pięciu lat na zawsze utraciła niewinność. Już nigdy nie będzie bezradnym
kotkiem.
Uważała to zresztą za swój mały żart. Wampiry to nietoperze. Ona - kot. Ludzie
wychowani na Batmanie i Kobiecie-Kocie nie mogli nie zrozumieć dowcipu.
No tak. Wszystko gotowe. Rashel, cicho pogwizdując, przetoczyła stopą ciało
wampira w stronę końca pomostu. Nie miała ochoty wieźć mumii aż na
moczary, gdzie zazwyczaj porzucano zwłoki w Bostonie. Przepraszając w
myślach wszystkie osoby zajmujące się sprzątaniem portu, kopnęła ciało po raz
ostatni, żeby zepchnąć je do wody. Zaczekała na plusk.
Wracając na brzeg, wciąż pogwizdywała. „Hej ho, hej ho, do pracy by się
szło..." Miała znakomity humor.
Czuła tylko zwykłe rozczarowanie, że to nie był ten wampir, ten, którego
szukała, odkąd skończyła pięć lat. Zabiła kolejnego zwyrodnialca,
zdeprawowanego potwora, który mordował dzieci i z głupoty trzymał się zbyt
blisko ludzkich osad. Ale nie zabiła jego. Rasheł na zawsze zapamiętała tamtą
twarz. I wiedziała, że pewnego razu znów ją zobaczy. Tymczasem nie pozostało
jej nic innego, jak nadziewać na rożen tyle pasożytów, ile tylko się da.
Idąc, przyglądała się uważnie ulicy, wypatrując jakichkolwiek oznak obecności
ludzi nocy. Widziała tylko ciemne, ceglane budynki i latarnie rzucające blade,
złote światło. Szkoda. Czuła, że jest tej nocy w znakomitej formie. Była
najgorszym wrogiem każdej pijawki. Mogła załatwić sześcioro pasożytów
jeszcze przed śniadaniem, a potem zjawić się w pełni sił na lekcji chemii w
liceum Wassaguscus.
Rashel nagle się zatrzymała. Bezwiednie schowała się w cieniu na widok
policyjnego wozu, który bezszelestnie patrolował najbliższe skrzyżowanie. Już
wiem, co zrobię, pomyślała. Pójdę zobaczyć, co porabiają Lansjerzy. Oni na
pewno wiedzą, gdzie są wampiry.
Ruszyła w stronę North End. Pół godziny później stała już przed
apartamentowcem z brązowej cegły. Zadzwoniła do drzwi.
- Kto tam?
- Noc ma tysiąc oczu - rzuciła Rashel zamiast odpowiedzieć na pytanie.
- A dzień tylko jedno - odparł głos z domofonu. - Witaj, właź na górę.
Rashel wspięta się na ciemne, wąskie schody i dotarta do odrapanych
drewnianych drzwi. Ustawiła się tak, by można było ją zobaczyć przez wizjer,
po czym ściągnęła z głowy czarny, jedwabisty i bardzo długi szal, który jak
woal osłaniał całą jej twarz z wyjątkiem oczu. Ale oczy też pozostawały zawsze
w cieniu.
Potrząsnęła włosami i wyobraziła sobie, co zobaczy osoba, która podejdzie do
drzwi: wysoką dziewczynę ubraną na czarno jak ninja, z czarnymi
rozpuszczonymi włosami do ramion i lśniącymi zielonymi oczami. Niewiele się
zmieniła, odkąd skończyła pięć lat - może tylko trochę urosła. Wykrzywiła się
do wizjera jak barbarzyńca i usłyszała śmiech po drugiej stronie. Po chwili ktoś
przesunął zasuwy.
- Cześć Elliot - powiedziała Rashel po chwili, gdy drzwi zamknęły się za nią
ponownie. Elliot, kilka lat starszy od Rashel, był wysoki, szczupły, miał
płomienny wzrok i małe, błyszczące okularki, które bezustannie zsuwały mu się
z nosa. Niektórzy ignorowali go, uważając, że jest jakimś komputerowym
maniakiem albo zwykłym kujonem. Ale Rashel widziała kiedyś, jak
samodzielnie walczył z dwoma wilkołakami, podczas gdy ona ratowała małą
dziewczynkę przez okno. Wiedziała też, że Elliot praktycznie sam stworzył
Lansjerów -jedną z najskuteczniejszych zorganizowanych grup łowców
wampirów na Wschodnim Wybrzeżu.
- Co tam, Rashel? Dawno cię nie było.
- Byłam zajęta. Ale teraz się nudzę, więc wpadłam zobaczyć, co robicie. -
Mówiąc to, Rashel przyjrzała się pozostałym osobom obecnym w pokoju. Była
tam dziewczyna o ciemnych włosach, która przerzucała rzeczy z pudeł do
zielonego plecaka. Inna z kolei siedziała z jakimś chłopakiem na kanapie.
Rashel kojarzyła go ze spotkań Lansjerów, ale nie znała żadnej z dziewczyn.
- Masz szczęście - powiedział Elliot. - To jest Vicky, moja nowa prawa ręka. -
Skinął na dziewczyną siedzącą na podłodze. - Właśnie przeniosła się do Bostonu
z Południowego Wybrzeża, gdzie była przywódczynią grupy. Dziś wieczorem
wybiera się na małą wyprawę do magazynów na Mission Hill. Dostaliśmy cynk,
że coś tam się dzieje.
- Co dokładnie? Pijawy? Szczeniaki?
- Wampiry na pewno - odparł Elliot, wzruszając ramionami. - Może także
wilkołaki. Słyszeliśmy wieści, że porwano ostatnio kilka nastolatek i że tam je
przetrzymują. Problem w tym, że nie wiemy, gdzie ani w jakim celu. - Elliot
przekrzywił głowę z błyskiem w oku. -Wybierzesz się z nami?
- Może zapytałbyś o zdanie mnie? - powiedziała nagle Vicky, prostując się i
wbijając spojrzenie jasnych niebieskich oczu w Rashel. - Pierwszy raz ją widzę.
Równie dobrze sama mogłaby być wampirem.
Elliot poprawił okulary z rozbawionym wyrazem twarzy.
- Gdybyś ją znała, nie powiedziałabyś tego, Vicky. Rashel jest jedna z
najlepszych łowczyń.
- Najlepsza w czym?
- We wszystkim. Przetrząsała slumsy w Chicago w poszukiwaniu wampirów,
kiedy ty zaczynałaś swoją elitarną podstawówkę. Pracowała w Los Angeles,
Nowym Jorku, Nowym Orleanie... Nawet w Vegas. Wykończyła więcej
pasożytów niż my wszyscy razem wzięci. -Elliot zerknął porozumiewawczo na
Rashel, po czym nachylił się nad Vicky. - Słyszałaś kiedyś o Kocicy?
Vicky gwałtownie podniosła głowę.
- Tej Kocicy? Tej, której boją się wszyscy ludzie nocy. Tej, za którą
wyznaczono nagrodę? Tej, która zostawia po sobie znak...
Rashel rzuciła Elliotowi ostrzegawcze spojrzenie.
- Nieważne - powiedziała.
Nie była pewna, czy może ufać tym nowym znajomym. Vicky miała racje:
nigdy dość ostrożności.
Chociaż Vicky jej się nie spodobała, nie potrafiła nie wykorzystać tak
znakomitej okazji do dobrego polowania. Tej nocy musiała wykorzystać
wspaniałą formę.
- Pójdę z wami... Jeśli się zgodzicie.
Vicky przez chwilę świdrowała Rashel wzrokiem, po czyni pokiwała głową.
- Tylko pamiętaj, że to ja dowodzę - ostrzegła.
- Jasne - wymamrotała Rashel, widząc kątem oka, że Elliot znów się uśmiecha.
- Steve'a już znasz, a to jest Nyala. - Elliot wskazał jej parę siedzącą na kanapie.
Steve był blondynem o umięśnionych ramionach i spokojnym wyrazie twarzy.
Nyala miała skórę barwy czekolady i nieobecne spojrzenie, jak gdyby
lunatykowała
- Nyala jest nowa, miesiąc temu straciła siostrę - wyjaśnił Elliot ściszonym
głosem. Nie musiał już dodawać, w jaki sposób.
Rashel skinęła dziewczynie głową ze współczuciem. Odkrycie, że istnieje świat
nocy, że wampiry, czarownice i wilkołaki żyją naprawdę i są wszędzie,
zjednoczone w jednej, ogromnej tajnej organizacji, było przeżyciem
nieporównywalnym z niczym. Nagle okazywało się, że każda napotkana osoba
może być potworem i nigdy się nie wie, z kim ma się do czynienia, dopóki nie
jest za późno.
- Wszyscy gotowi? W takim razie ruszamy - stwierdziła Vicky, na co Steve i
Nyala poderwali się z miejsc. Elliot odprowadził ich do drzwi.
- Powodzenia - rzucił.
Vicky skierowała się w stronę granatowego samochodu, którego tablice
rejestracyjne zostały strategicznie pokryte błotem.
Rashel poczuła ulgę. Umiała poruszać się po mieście niezauważona - to istotna
umiejętność, gdy niesie się spory i dość trudny do ukrycia miecz - ale wątpiła,
czy pozostała trójka poradziłaby sobie równie dobrze. Niektóre rzeczy
wymagały praktyki. Po drodze nikt się nie odzywał, nie licząc Steve'a, który od
czasu do czasu podpowiadał Vicky szeptem, dokąd jechać. Minęli eleganckie
osiedla i stateczne dzielnice pełne imponujących starych budynków. W końcu
przejechali ulicę, za którą krajobraz drastycznie się zmienił, jak gdyby nagle
przekroczyli jakąś niewidzialną granicę. Rynsztoki zaczęły być pełne
przemoczonych śmieci, a płoty wieńczyły druty kolczaste. Oprócz domów
wybudowanych przez rząd, mrocznych magazynów i podejrzanych I ni rów nie
było tam żadnych budynków.
Vicky zjechała na parking i zatrzymała samochód z dala od świateł ochrony, po
czym przeprowadziła ich przez wysokie do kolan chwasty na pozbawioną
świateł i bardzo cichą ulicę.
- To jest stanowisko obserwacyjne - szepnęła, gdy dotarli do opuszczonego
ceglanego budynku, jednego z powstałych w ramach rządowego programu.
Ruszyli za nią, przedzierając się przez odpadki i metal, aż doszli do bocznych
drzwi. Klatka schodowa pokryta graffiti, rozświetlona wyłącznie ich latarkami,
zaprowadziła ich na trzecie piętro.
- Sympatycznie tu - szepnęła Nyala, rozglądając się wokół. Najwyraźniej nigdy
jeszcze czegoś podobnego nie widziała. -Nie sądzicie, że mogą tu mieszkać
ludzie, nie tylko wampiry?
- Nie, nie, wszystko w porządku - uspokoił ją Steve, poklepując po ramieniu.
- Owszem, wygląda na to, że nawet ćpuny już się stąd wyniosły - dodała Rashel
z ponurym rozbawieniem.
- Z okna widać całą ulice - wtrąciła krótko Vicky. - Wczoraj obserwowałam z
Elliotem magazyny po drugiej stronie ulicy.
U wylotu widzieliśmy faceta, który bardzo przypominał wampira. Wiecie, co
mam na myśli. Nyala otworzyła usta, jak gdyby chciała zaprzeczyć, ale Rashel
weszła jej w słowo.
- Sprawdziliście go?
- Nie chcieliśmy się zbliżać. Dziś to zrobimy, o ile znów się pojawi.
- Jak się sprawdza wampiry? - spytała Nyala.
Vicky nie odpowiedziała. Wraz ze Steve'em odepchnęła kilka nadgryzionych
przez szczury materaców i zaczęła rozpakowywać plecaki.
- Jeden ze sposobów to zaświecić im latarką w oczy. Zazwyczaj rozbłyskują
wtedy jak ślepia zwierząt.
- Są też inne metody - dodała Vicky, układając rzeczy na gołych deskach
podłogi. Były wśród nich maski, noże z metalu i drewna, kolekcja kołków w
różnych rozmiarach i drewniany młotek. Steve dołożył do sterty dwie pałki z
białego dębu.
- Drewno rani je bardziej niż metal - wyjaśniła Vicky Nyali. - Jeśli ugodzisz
takiego stalowym nożem, rana zasklepi się na twoich oczach, ale wystarczy
wbić w niego kawałek drewna i będzie krwawił i krwawił.
Rashel nie spodobał się ton Vicky. Zaniepokoił ją także ostatni przedmiot, który
dziewczyna wyciągnęła ze swojego plecaka. Wyglądał jak małe wagoniki.
Składał się z dwóch drewnianych desek na zawiasach, które można było
zacisnąć na nadgarstkach i zatrzasnąć zamek.
- To są kajdanki dla wampirów- oświadczyła z dumą Vicky, widząc spojrzenie
Rashel. - Z białego dębu. Utrzymają każdego pasożyta. Sprowadziłam je z
południa.
- Ale po co zakuwać pasożyty w kajdanki? I do czego używasz tych wszystkich
małych nożyków i kołeczków? Przecież to musi trwać wieczność, zanim
zabijesz wampira czymś takim.
- Wiem - przyznała Vicky z okrutnym uśmiechem.
Ach tak. Serce Rashel zabiło głośniej, po czym zamarło. Odwróciła wzrok, żeby
opanować emocje. Teraz już rozumiała, co Vicky ma na myśli. Tortury.
- Nie zasługują na szybką śmierć - stwierdziła Vicky, nie przestając się
uśmiechać. - Powinny cierpieć, tak jak cierpią ich ofiary, my, ludzie. Poza tym
można z nich wydobyć informacje. Musimy widzieć, gdzie trzymają porwane
dziewczyny i co z nimi robią.
- Vicky - odparła poważnie Rashel. - Przecież wampirów praktycznie nie da się
zmusić do mówienia. Są uparte. A im bardziej je ranisz, tym bardziej są
agresywne, jak zwierzęta. Vicky uśmiechnęła się kwaśno.
- O, mnie się już udało z niejednym. Wszystko zależy od tego, co im robisz. I
jak długo. W każdym razie nie szkodzi spróbować.
- Czy Elliot o tym wie?
- Elliot pozwala mi działać po mojemu. - Vicky wzruszyła ramionami w
obronnym geście. -Nie muszę mu się spowiadać każdego szczegółu. Ja też
kiedyś byłam przywódczynią. Rashel spojrzała bezradnie na Nyalę i Steve'a. I
po raz pierwszy zobaczyła, że oczy Nyali tracą senny wyraz. Teraz wydawała
się zupełnie przytomna - i bardzo zadowolona.
- O taak - powiedziała. - Powinniśmy próbować wydobyć z nich informacje.
Cóż, wampir przez to cierpi, ale moja siostra też cierpiała. Kiedy ją znalazłam,
prawie już nie żyła, ale wciąż mogła mówić, l opowiedziała mi, jak to jest, gdy
ktoś wysysa z ciebie całą krew. A ty nawet na chwilę nie tracisz przytomności.
Powiedziała, że to boli. I jeszcze, że... - Nyala urwała, przełknęła ślinę i zerknęła
na Vicky. - Chcę ci pomóc - powiedziała, tłumiąc emocje.
Steve milczał, ale Rashel znała go na tyle, że nie była zdziwiona. Steve rzadko
się odzywał. Tym razem nie zaprotestował.
Rashel poczuła się dziwnie, jak gdyby nagle zobaczyła w lustrze swoje
najgorsze oblicze. I to ją... zawstydziło. Była wstrząśnięta.
Ale jakie mam prawo, żeby ich osądzać? - zapytała się w myślach. Pasożyty są
złe, wszystkie. Te pijawki trzeba usunąć z powierzchni ziemi. Vicky ma rację,
dlaczego miałyby umierać szybko i bez bólu, skoro nie tak wygląda śmierć ich
ofiar? Nyala ma prawo się zemścić za siostrę.
- Chyba, że masz coś przeciwko? - zapytała ostro Vicky, a Rashel poczuła na
sobie spojrzenie jej błękitnych oczu. -Może jesteś jakimś obrońcą wampirów
albo przeklętą Poszukiwaczką Świtu?
Rashel mogłaby się roześmiać, ale nie była w odpowiednim humorze.
Zaczerpnęła głęboko powietrza.
- To twoja impreza - odparta w końcu, nie odwracając się. - Zgodziłam się na
to, żebyś ty tu szefowała.
- W porządku - powiedziała Vicky, wracając do pracy. Ale Rashel wciąż czuła
ucisk w żołądku. Miała niemal nadzieję, że wampir tym razem się nie pojawi.
Rozdział 4
Quinnowi było zimno. Naturalnie nie w sensie fizycznym - ten go nie dotyczył.
Lodowate marcowe powietrze nie robiło na nim wrażenia. Jego ciała nie imały
się takie drobiazgi jak pogoda. Nie, to zimno płynęło z wnętrza.
Spoglądał na zatokę i tętniące życiem miasto po drugiej stronie. Boston w
świetle gwiazd. Długo zwlekał, nim powrócił tu po... przemianie.
Kiedyś już tu mieszkał, w czasach, gdy byt jeszcze człowiekiem. Ale wówczas
Boston składał się z trzech wzgórz, latarni morskiej i garści domków krytych
strzechą. Tam, gdzie właśnie stał Quinn, kiedyś była plaża otoczona kopalniami
soli i lasem. Kiedyś, czyli w roku 1639.
Boston znacznie się rozrósł od tamtego czasu, ale Quinn wcale się nie zmienił.
Wciąż miał osiemnaście lat, byt dokładnie tym samym chłopcem, który bardzo
kochał słoneczne łąki i błękitne dzikie wody. Żył prosto, cieszył się, ilekroć na
matczynym stole było dość jedzenia na kolację, i marzył, by pewnego dnia mieć
własny szkuner rybacki i poślubić piękną Dove Redfern.
I tak to się właśnie zaczęto, od Dove. Ślicznej Dove o miękkich, kasztanowych
włosach... słodkiej Dove, kryjącej w sobie taką tajemnicę, jakiej prosty chłopak
nie mógł się nawet domyślać.
Cóż. Quinn poczuł, że wargi mu drżą. To była przeszłość. Dove nie żyła już od
setek lat i tylko Quinn wiedział, że jej krzyk wciąż dręczył go w snach.
Może i nie postarzał się od czasów kolonialnych, ale nauczył się wielu sztuczek.
Na przykład tej, jak skuć serce lodem, Ink by nic na świecie nie mogło go
zranić. I jak wlać ten lód w spojrzenie, żeby każdy, kto popatrzy w jego czarne
oczy, zobaczył tylko nieskończoną, mroźną ciemność. Nauczył się tego
znakomicie. Zdarzało się nawet, że ludzie, którzy napotykali jego wzrok, bledli i
cofali się o kilka kroków.
Już od lat skutecznie wykorzystywał te sztuczki, dzięki czemu nie tylko
przetrwał jako wampir, ale nawet odniósł znaczący sukces. Stał się tym
Quinnem, bezlitosnym jak wąż, o krwi lodowatej jak woda z przerębli i cichym
głosie, który niósł zagładę każdemu, kto go usłyszał. Quinn, istota ciemności,
napawał lękiem serca ludzi i istot nocy. Jednak akurat w tej chwili czuł się
zmęczony.
Zmęczony i zmarznięty. Czuł chłód i pustkę, tak jak gdyby zima nigdy nie miała
zmienić się w wiosnę.
Nie wiedział, co robić. Przyszło mu do głowy, że gdyby wskoczył do zatoki,
skrył głowę w jej ciemnych wodach i został na dnie przez parę dni, nie szukając
pożywienia... Wtedy wszystkie problemy rozwiązałyby się same.
Ale ta myśl wydała mu się absurdalna. Przecież był Quinnem. Nic nie mogło go
dotknąć. Uczucie lodowatej pustki także musiało w końcu minąć.
Ocknął się z zamyślenia i odwrócił od lśniącej czerni wód zatoki. Może
powinien wybrać się do magazynu na Mission Hill i sprawdzić, co porabiają
jego mieszkańcy. Potrzebował pracy, czegoś, co powstrzymałoby go od
myślenia.
Uśmiechnął się, wiedząc, że takim uśmiechem mógłby straszyć dzieci. I
wyruszył do Bostonu.
Rashel usiadła przy oknie, ale nie w zwyczajnej pozycji. Klęczała, opierając
ciężar ciała na lewej nodze. Prawą zgięła w kolanie i wysunęła do przodu. W
każdej chwili mogła wykonać szybki ruch w dowolnym kierunku. Przy niej
spoczywał bokhen gotowy do walki w ułamku sekundy.
Opuszczony budynek wydawał się bardzo spokojny. Steve i Vicky zostali na
zewnątrz i patrolowali ulicę. Nyala była pochłonięta swoimi myślami. Nagle
wyciągnęła rękę i dotknęła pochwy miecza.
- Co to?
- Słucham? A, to taka japońska broń. Japończycy używają takich drewnianych
mieczy do fechtunku, bo ćwiczenia stalowymi byłoby zbyt niebezpieczne. Ale
bokhen może zadać śmierć nawet człowiekowi. Jest wyważony tak samo jak
stalowy miecz. - Rashel wyciągnęła broń z pochwy i oświetliła ją latarką, by
Nyala mogła podziwiać satynowy błysk czarnozielonego drewna.
Nyala wciągnęła gwałtownie powietrze i delikatnie dotknęła elegancko
zakrzywionego ostrza.
- Jest piękny - powiedziała.
- Został wykonany z lignum vitae, Drzewa Żyda. To najtwardsze i najcięższe
drewno świata, równie gęste jak żelazo. Zrobiono go na moje specjalne
zamówienie.
- I używasz go do zabijania wampirów.
- Tak.
- Wiele ich już zabiłaś?
- Owszem. - Rashel wsunęła miecz z powrotem do pochwy.
- To dobrze - stwierdziła Nyala, gwałtownie chwytając powietrze. Odwróciła
się, by wyjrzeć na ulicę. Uczesana była jak Nefretete, włosy miała upięte w
kształcie korony. Gdy ponownie odwróciła się do Rashel, ściszyła głos. - Jak to
się w ogóle stało, że zaczęłaś to robić? Wydajesz się taka doświadczona... Kiedy
nauczyłaś się tego wszystkiego?
- Krok po kroku - odparła krótko Rashel, śmiejąc się. Nie lubiła rozmawiać na
ten temat. -Zaczęłam tak samo jak ty. Zobaczyłam, jak jeden z nich zabija moją
mamę. Miałam wtedy pięć lat. Potem usiłowałam dowiedzieć się wszystkiego o
wampirach, żeby z nimi walczyć. Opowiadałam, co się stało, każdej rodzinie,
która się mną opiekowała, aż wreszcie ktoś mi uwierzył. To też byli łowcy
wampirów. Wiele się od nich nauczyłam. Nyala miała zawstydzoną minę.
- Jestem taka głupia. Niczego nie zrobiłam. Nie dowiedziałabym się nawet o
istnieniu Lansjerów, gdyby nie Elliot. Zobaczył w gazecie artykuł o mojej
siostrze i domyślił się, że mogła to być sprawka wampira. Sama nigdy bym go
nie znalazła.
-Po prostu nie miałaś dość czasu.
Nie. Myślę, że tu trzeba być kimś specjalnym. Ale teraz nie wiem, jak walczyć z
wampirami. I zamierzam to robić. Głos Nyali był nieco roztrzęsiony i napięty,
więc Rashel spojrzała na nią przenikliwie. W tej dziewczynie było coś
niezrównoważonego.
- Nikt nie wie, który wampir zabił moją siostrę, więc postanowiłam dopaść ich
jak najwięcej.
- Chcę...
- Cicho! - syknęła Rashel, zamykając buzię Nyali dłonią, dziewczyna zamarła.
Rashel nasłuchiwała w napięciu, po czym wyskoczyła w górę jak sprężyna i
wystawiła głowę przez okno. Jeszcze przez chwilę słuchała odgłosów z ulicy, po
czym podniosła szalik i wprawnym gestem osłoniła twarz.
- Bierz maskę i chodź.
- Co się dzieje?
- Twoje życzenie się spełni. Zaraz. Na dole toczy się walka. Trzymaj się za mną
i nie zapomnij o masce.
Rashel zauważyła, że akurat o masce nie musiała wspominać. Była to pierwsza
rzecz, jakiej dowiadywał się każdy łowca wampirów. Jeśli zostałeś rozpoznany,
a wampirowi udało się uciec... No cóż, wtedy było już po tobie. Ludzie nocy
ścigali kogoś takiego aż do skutku i atakowali w najmniej spodziewanym
momencie.
Rashel zbiegła lekko ze schodów prosto na ulicę, a Nyala posłusznie podążyła
za nią. Odgłosy dochodziły z ciemnego zakątka przy jednym z magazynów
oddalonym od najbliższej latarni. Gdy Rashel dotarła na miejsce, wypatrzyła
postaci Steve'a i Vicky. Oboje mieli maski i dzierżyli w rękach pałki. Walczyli z
kimś.
Na Boga! - pomyślała Rashel, zamierając w bezruchu. Dwoje na jednego. Para
łowców, uzbrojonych po zęby, atakująca z zaskoczenia, nie mogła sobie
poradzić z jednym małym wampirem? Sądząc z odgłosów, Rashel myślała
raczej, że dali się zaskoczyć całej armii pasożytów.
Wampir radził sobie całkiem nieźle, a nawet wygrywał walkę. Rzucał
napastnikami z nadnaturalną siłą, jak gdyby byli zwykłymi ludźmi, a nie
wytrenowanymi pogromcami wampirów. W dodatku świetnie się przy tym
bawił.
- Musimy im pomóc! - syknęła Nyala prosto do ucha Rashel.
- Owszem - przyznała Rashel bez entuzjazmu. - Zaczekaj tu na mnie - dodała,
wzdychając. -Palnę go w głowę.
Nie było to wcale takie łatwe. Rashel bez trudu podeszła wampira od tyłu,
zajętego walką i zbyt aroganckiego, by uważać na to, co się dzieje. Jednak
potem pojawił się problem. Jej bokhen, szlachetna broń wojowniczki, mógł być
użyty wyłącznie w jednym celu: wymierzenia pojedynczego, śmiertelnego
ciosu. Rashel nie mogła się zdobyć na to, by ogłuszyć nim wamipira.
Naturalnie nie była to jej jedyna broń - miała mnóstwo innych narzędzi, tyle że
w domu, w Marblehead. Dysponowała całym arsenałem wojownika ninja, a
także paroma przedmiotami, o których żaden ninja nigdy nawet nie słyszał.
L.J. SMITH wiatnocy2Ś Wybrani Aniołciemno ciś Paktdusz
Wybrani Rozdział 1 Stało się to na przyjęciu urodzinowym Rashel, w dniu, w którym skończyła pięć lat. - Możemy wejść do tuneli? - Urodziny Rashel odbywały się w wesołym miasteczku, w którym znajdowała się największa konstrukcja z tuneli i zjeżdżalni, jaką dziewczynka kiedykolwiek widziała. - Dobrze, kotku - odparła mama z uśmiechem. - Ale uważaj na Timmy'ego, nie chodzi tak szybko jak ty. To były ostatnie słowa matki, jakie Rashel usłyszała. Zresztą mama nie musiała jej tego powtarzać. Rashel i tak zawsze uważała na Timmy'ego. Był od niej młodszy o cały miesiąc i nawet nie chodził jeszcze do przedszkola. Miał jedwabiste czarne włosy, błękitne, oczy i bardzo słodki uśmiech. Włosy Rashel także były ciemne, ale oczy zielone, Mama zawsze powtarzała, że są zielone jak szmaragdy. Zielone jak oczy kota. Czołgając się przez tunele, Rashel co chwila odwracała się, by zerknąć na chłopca. Gdy dotarli do wysokich wyłożonych winylem schodów- tak śliskich, że łatwo można było z nich spaść - chwyciła go za rękę. Timmy rozpromienił się, a w jego zmrużonych błękitnych oczach zalśniło uwielbienie. Rashel pomogła chłopcu wspiąć się na górę, po czym puściła jego dłoń. Kierowała się teraz w stronę wielkiej pajęczyny, całej sali zbudowanej wyłącznie z sieci i sznura. Co jakiś czas wyglądała przez wypukłe, okrągłe okienko w jednym z tuneli, by spojrzeć na mamę, która machała do niej z dołu. Po chwili mamę
Rashel zaczepiła jednak jakaś inna mama, wiec dziewczynka przestała wyglądać. Rodzice nigdy nie potrafią rozmawiać i machać jednocześnie. Rashel skoncentrowała się na przejściu przez labirynt tuneli, które śmierdziały jak plastik i stare skarpetki. Udawała, że jest królikiem przekradającym się przez podziemne korytarze. I nie spuszczała Timmy'ego z oka - aż dotarli do podstawy wielkiej pajęczyny. Znaleźli się z tyłu całej konstrukcji. Nie kręciły się tam inne dzieci, było zupełnie cicho. Nad Rashel wisiała długa biała lina z rozmieszczonymi w tej samej odległości od siebie supłami. Prowadziła wysoko w górę, aż do samej pajęczyny. - W porządku, teraz zaczekaj tu na mnie, wejdę i zobaczę, jak to wygląda - powiedziała do Timmy'ego, ale tak naprawdę trochę go oszukiwała. Nie sądziła, że Timmy'emu uda się tak wysoko wspiąć, a gdyby na niego czekała, żadne z nich nie dotarłoby na górę. - Nie chcę, żebyś szła beze mnie. - W głosie Timmy'ego zabrzmiał niepokój. - To zajmie tylko chwilkę - uspokoiła go Rashel. Wiedziała, czego chłopiec się boi. - Żadne duże dzieci tu nie przyjdą i nie będą cię popychać. Timmy wciąż miał niepewną minę. - Nie masz już ochoty na ciastko z lodami po powrocie do domu? - spytała przebiegle Rashel. Groźba była całkiem jawna. Timmy przez chwilę myślał, po czym westchnął ciężko i kiwnął głową. - Okej, zaczekam. I to były ostatnie słowa, które Rashel usłyszała od niego Zaczęła się wspinać po sznurze. Okazało się to trudniejsze, niż przewidywała, ale wysiłek bardzo się opłacił. Cały świat przemienił się w falującą, drżącą masę sznurków. Musiała przytrzymywać się obiema rękami, by nie stracić równowagi, i usiłowała opierać stopy na szorstkich, trzęsących się linach. Czuła świeże powietrze i promienie słońca. Roześmiała się ze szczęścia, kołysząc się w sieci. Wokół rozpościerał się labirynt kolorowych plastikowych tuneli. Gdy zerknęła w dół, zobaczyła, że Timmy'ego tam nie ma.
Poczuła skurcz w żołądku. Chłopiec musiał tam stać. Obiecał czekać. Ale go nie było. Z góry Rashel widziała cale pomieszczenie. Zupełnie puste. W porządku, zatem musiał wrócić do tuneli. Rashel błyskawicznie ruszyła w drogę, huśtając się i łapiąc za kolejne uchwyty. Wreszcie dotarła do liny i błyskawicznie zsunęła się w dół. Zajrzała w wylot tunelu, mrugając w ciemnościach. - Timmy? - usłyszała tylko dziwnie stłumione echo swojego głosu. Żadnej odpowiedzi. Tunel wydawał się pusty. - Timmy! Żołądek podszedł Rashel do gardła. W głowie wciąż słyszała słowa matki: „Uważaj na Timmy'ego". Nie uważała na niego. A teraz mógł być wszędzie, zagubiony w ogromnej konstrukcji, może płakał, może dopadły go duże dzieci. Może nawet poleciał na skargę do jej matki. I wtedy Rashel zauważyła szczelinę w wyściełanej ścianie. Była na tyle szeroka, że zdołałby się przez nią przecisnąć czterolatek albo bardzo szczupła pięciolatka. Prześwit między dwiema obitymi ścianami prowadził na zewnątrz. Rashel od razu wiedziała, że to tam poszedł Timmy. Wybieranie najkrótszej drogi do celu bardzo do niego pasowało. Prawdopodobnie właśnie biegł do jej mamy Rashel była bardzo szczupłą pięciolatką. Prześliznęła się przez szczelinę niemal bez trudu i stanęła po drugiej stronie, bez tchu, w dusznym cieniu. Właśnie miała ruszyć w stronę wejścia do pajęczyny, gdy zauważyła, że na wietrze trzepocze fragment ściany pobliskiego namiotu. Namiot wykonany był z winylowych płytek pomalowanych w jaskrawe czerwone i żółte paski, znacznie bardziej jaskrawe niż kolory tuneli. Klapa unosiła się na wietrze. Rashel zobaczyła, że niemal każdy mógłby ją podnieść i dostać się do środka. Przecież Timmy na pewno by tam nie wszedł, pomyślała. To zupełnie do niego niepodobne. A jednak dręczyło ją dziwne przeczucie.
Wbiła wzrok w klapę. Przez chwilę wahała się, wdychając powietrze gęste od kurzu i aromatu prażonej kukurydzy. Jestem dzielna, powiedziała sobie w końcu, po czym ruszyła naprzód. Odepchnęła nieco poluzowaną klapę, by poszerzyć otwór, i zajrzała do wnętrza. Było zbyt ciemno, by mogła cokolwiek zobaczyć, ale woń kukurydzy wydawała się intensywniejsza. Rashel powoli przesuwała się do przodu, aż w końcu znalazła się w środku. Gdy jej oczy przyzwyczaiły się do mroku, zorientowała się, że nie jest sama. W namiocie stał wysoki mężczyzna. Miał na sobie długi, jasny płaszcz, chociaż na zewnątrz było ciepło. Nie zauważył Rashel, bo jego uwagę przyciągało coś, co trzymał w ramionach. Mężczyzna miał pochyloną głowę i coś z tą rzeczą robił. Nagle Rasheł zobaczyła co. Dorośli kłamali, mówiąc, że ogry, potwory i inne istoty z bajek i legend nie istnieją naprawdę. Bo mężczyzna trzymał Timmy'ego i powoli go pożerał... Rozdział 2 Pożerał albo rozdzierał. Wsysał. Wydawał takie sarnę dźwięki jak Pal, gdy zjadał psią karmę. Przez chwilę Rashel stała jak sparaliżowana. Cały świat nagle się zatrzymał. Wydawało jej się, że śni. Usłyszała, że ktoś krzyczy, poczuła ból w gardle i zorientowała się, że to właśnie ona. I wtedy wysoki mężczyzna na nią spojrzał. Podniósł głowę i spojrzał. A ona wiedziała, że widok jego twarzy będzie ją prześladował w koszmarach do końca życia. Nie był wcale brzydki. Miał tylko dziwne czerwone włosy jak krew i oczy lśniące złotawym blaskiem jak oczy zwierzęcia. Błyszczało w nich takie światło, jakiego jeszcze nigdy nie widziała.
Zerwała się do biegu. Nie powinna była porzucać Timmy'ego, ale za bardzo się bała. Czuła, że zachowuje się jak tchórz, jak małe dziecko, ale nie mogła nic na to poradzić. Wciąż krzycząc, odwróciła się i wybiegła jak strzała przez szczelinę w pokrywie namiotu. To znaczy prawie wybiegła. Zdążyła wychylić tylko głowę i ramiona, zobaczyła czerwone plastikowe tunele wznoszące się przed jej oczami i wtedy właśnie czyjaś ręka zacisnęła się na jej koszulce z Gymboree. Wielka, silna dłoń zatrzymała ją w pół kroku. W porównaniu z nią Rashel była bezsilna jak kociak. W chwili gdy ręka wciągała ją z powrotem do namiotu, zobaczyła coś jeszcze. Matkę. Jej własną matkę, która właśnie minęła sieć do wspinania. Pewnie usłyszała krzyk Rashel. Matka miała szeroko otwarte oczy i usta, chyba biegła. Przybywała Rashel na ratunek. - Mamuuuuusiuuuuuuuuu! - krzyknęła Rashel i w tej samej sekundzie znalazła się z powrotem w namiocie. Mężczyzna cisnął nią o ziemię daleko od szczeliny - dzieci w przedszkolu rzucały tak kulkami papieru. Rashel wylądowała twardo, czując ból w nodze. Normalnie rozpłakałaby się , ale w tej chwili ledwo go poczuła. Wpatrywała się w Timmi'ego, który leżał na ziemi, tuż obok. Timmy wyglądał dziwnie, jak szmacian lalka z rozrzuconymi rękami i nogami. Był bardzo blady i wpatrywał się w sufit namiotu. Na szyi miał dwie wielkie dziury, z których sączyła się krew. Rashel zawyła. Była zbyt przestraszona by krzyczeć. Ale dokładnie w tym momencie zobaczyła białe światło dnia i jakąś postać w szczelinie namiotu. To mama odsłoniła płachtę -weszła do środka, szukając Rashel. I wtedy stało się to, co najgorsze. Najgorsze i najdziwniejsze. Coś, co Rashel usiłowała potem opowiedzieć policji, ale nikt jej nie uwierzył. Rashel zobaczyła, jak matka otwiera usta i patrzy na nią jak gdyby chciała coś powiedzieć. I nagle usłyszała glos. To nie był głos mamy. I nie był normalny. Rozbrzmiewał gdzieś w jej głowie.
Zaczekaj! Wszystko jest w porządku. Nie ruszaj się, tylko się nie ruszaj. Stój spokojnie, bardzo spokojnie. Rashel spojrzała na wysokiego mężczyznę. Jego usta się nie poruszały, ale głos należał do niego. Mama także na niego patrzyła. Stopniowo zmieniał się wyraz jej twarzy, początkowo na mniej spięty, potem na... lekko zamglony. Mamusia stała bardzo, bardzo spokojnie. I wtedy wysoki mężczyzna uderzył ją w kark, przewracając na ziemię. Upadla z głową wykrzywioną w nienaturalny sposób, jak u zepsutej lalki. Jej włosy brudziły się od ziemi. Gdy Rashel to ujrzała, poczuła się, jakby śniła. Mama nie żyła. Timmy nie żył. A mężczyzna patrzył prosto na nią. Nie jesteś zdenerwowana, rozległ się głos w jej głowie. Nie jesteś przerażona. Chcesz podejść bliżej, tu do mnie. Glos zaczął ją przyciągać, coraz bliżej i bliżej. Uspokajał ją, koił jej strach, tłumił pamięć o tym, co się stało z jej mamą. Ale wtedy spojrzała w złote oczy wysokiego mężczyzny. Był w nich głód. I nagle przypomniała sobie, co chciał jej zrobić. Nie, nie ja! Odskoczyła od głosu i znów rzuciła się ku odsuniętej płachcie namiotu. Tym razem wydostała się na zewnątrz. Natychmiast wcisnęła się w szczelinę wiodącą do labiryntu tuneli. Jeszcze nigdy nie myślała w taki sposób jak teraz. Rashel, która patrzyła, jak mama pada na ziemie, była zamknięta w małym pokoiku i płakała. Nowa Rashel desperacko przedzierała się poprzez obitą ścianę - nowa, sprytna Rashel, która wiedziała, że płacz nie ma sensu, bo nikt go nie wysłucha. Mama nie mogła jej ocalić, więc musiała uratować się sama. Poczuła, że palce mężczyzny zaciskają się na jej kostce z miażdżącą siłą. Potwór zaczął szarpać Rashel, by wciągnąć ją z powrotem do szczeliny. Wierzgnęła najmocniej, jak potrafiła, i wyrwała stopę tak gwałtownie, że została mu w ręku tylko skarpetka. W końcu znalazła się w sali zabaw. Wracaj tu! Musisz tu natychmiast wrócić!
Tym razem przemówił głosem nauczyciela. Trudno było nie posłuchać polecenia, ale Rashel przedzierała się już przez pierwszy z plastikowych tuneli. Odpychając się bosą stopą, poruszała się tak szybko, że pozdzierała kolana. Gdy dotarła do pierwszego okienka, zobaczyła w nim twarz. Była to twarz mężczyzny. Patrzył na nią. Walił rękami w plastikowe ściany tunelu, którym uciekała. Strach ścisnął ją za gardło jak skórzany pas. Czołgała się coraz szybciej, ale odgłosy uderzeń towarzyszyły każdemu jej ruchowi. Mężczyzna był teraz dokładnie pod Rashel, gonił ją po zewnętrznej stronie tunelu. Dziewczynka wyjrzała przez kolejne okno. Widziała, jak jego włosy połyskują w słońcu. I bladą twarz. Nie spuszczał z niej wzroku. I zobaczyła jego oczy. Zejdź tu do mnie, powiedział głos, tym razem już nie surowy, tylko pełen słodyczy. Zejdź tu do mnie, zabiorę cię na lody. Jaki smak lubisz najbardziej? Rashel wiedziała, że właśnie w ten sposób mężczyzna zwabił Timmy'ego do namiotu. Nie zatrzymała się nawet na chwilę. Ale nie mogła od niego uciec. Podążał za nią, oddzielony tylko plastikową ścianą tunelu; czekał, aż Rashel wydostanie się na zewnątrz albo dotrze do takiego miejsca, do którego mógłby się wedrzeć i ją wyciągnąć. Wyżej! Muszę wejść wyżej, pomyślała. Poruszała się instynktownie, szósty zmysł podpowiadał jej, dokąd zmierzać, ilekroć stawała przed wyborem. Przemierzyła plątaninę tuneli, przebyła proste rury, wreszcie dotarła do trasy zrobionej już nie z plastiku, a ze splątanych sznurków, i znalazła się w miejscu, skąd nie mogła wspiąć się wyżej. Było to kwadratowe pomieszczenie z wyściełaną podłogą i ścianami z sieci. Rashel miała teraz przed sobą całą trasę wspinaczkową. Widziała rodziców, którzy stali lub siedzieli w małych grupkach. Czuła powiew wiatru. Dokładnie pod nią stał wysoki mężczyzna. Wciąż patrzył prosto na nią. A może masz ochotę na brownie? Miętową czekoladkę? Gumę do żucia?
Głos wkładał jej w umysł obrazy i smaki. Rashel rozejrzała się w panice. Wokół panował zbyt duży hałas - wszystkie wspinające się dzieci bez przerwy krzyczały. Nikt nawet by nie usłyszał, gdyby Rashel zaczęła wzywać pomocy. Pomyśleliby, że się wygłupia. Po prostu zejdź tu do mnie. Przecież wiesz, że w końcu będziesz musiała zejść. Rashel spojrzała na zwróconą ku niej bladą twarz mężczyzny. Jego oczy wyglądały jak czarne dziury. Widać w nich było głód. Cierpliwość. I spokój. Był pewny, że w końcu ją dorwie. Musiał wygrać. Nie miała jak się przed nim obronić. I wtedy nagle coś w niej pękło. Wykorzystała jedyną broń, jaką pięciolatka może walczyć z dorosłym. Gwałtownie wcisnęła dłoń między szorstkie sznury siatki, ocierając sobie skórę. W końcu udało jej się wyciągnąć rękę na zewnątrz. Wrzeszcząc tak przeraźliwie, jak jeszcze nigdy wżyciu, wskazała palcem na wysokiego mężczyznę. Jej przenikliwy pisk zagłuszy! radosne okrzyki pozostałych dzieci. Tak właśnie pani Bruce z przedszkola kazała jej krzyczeć, gdyby jakaś obca osoba chciała zrobić jej krzywdę. - Pomoooooey! Pomoooooooocy! Ten pan chciał mnie dotknąć! Wrzeszczała tak długo, aż ludzie wreszcie zwrócili na nią uwagę. Ale niczego nie zrobili. Po prostu zaczęli jej się przyglądać. Rashel zobaczyła mnóstwo twarzy. Tylko że nikt nawet nie drgnął. W pewnym sensie to było najgorsze ze wszystkiego, co się stało. Wszyscy ją słyszeli, ale nikt nie zamierzał jej pomóc. Aż nagle zobaczyła, że ktoś jednak się ruszył. To był chłopiec, ale jeszcze nie dorosły mężczyzna. Miał na sobie mundur podobny do tego, który nosił tata Rashel, zanim umarł. Chłopak podszedl do wysokiego mężczyzny z bardzo zagniewaną miną. Pozostali ludzie też się poruszyli, jak gdyby chłopiec dał im jakiś znak, którego
potrzebowali. Do intruza zaczęło się zbliżać kilku ojców i kobieta z telefonem komórkowym. Mężczyzna odwrócił się na pięcie i uciekł. Przecisnął się pod torem wspinaczkowym i ruszył w stronę namiotu, w którym została matka Rashel. Biegł znacznie szybciej niż ktokolwiek z tłumu. Zanim zniknął, przekazał jeszcze Rashel dwa słowa. Do zobaczenia. Kiedy poszedł sobie na dobre, Rashel przecisnęła się przez siatkę, raniąc policzek o sznur. Ludzie krzyczeli do niej z dołu, a dzieci bawiące się tuż obok szeptały coś między sobą. To wszystko nie miało żadnego znaczenia. Teraz mogła już sobie pozwolić na płacz, ale łzy nie chciały płynąć. Policja była beznadziejna. Zjawiło się dwoje oficerów, mężczyzna i kobieta. Kobieta jej nie dowierzała. Ilekroć Rashel wydawało się, że policjantka jej wierzy, tamta kręciła głową. - Ale co ten pan robił Timmy'emu? - pytała. - Wiem, że to okropne, kochanie, ale postaraj sobie coś przypomnieć. Mężczyzna nie wierzył jej wcale. Rashel wolałaby dostać zwykłego żołnierza do ochrony. Policjanci znaleźli w namiocie tylko ciało jej mamy z przetrąconym karkiem. Ani śladu po Timmym. Rashel była prawie pewna, że mężczyzna gdzieś go zabrał. Nie chciała nawet się zastanawiać, po co. W końcu policjanci odwieźli Rashel do ciotki Corinne, jej jedynej krewnej. Rashel bolało, gdy ciocia obejmowała ją kościstymi dłońmi i płakała. Sypialnia Rashel była pełna dziwnych zapachów. Ciotka usiłowała dać dziewczynce jakieś lekarstwo na sen. Smakowało jak syrop na kaszel i drętwiał od niego język. Rashel zaczekała, aż ciotka wyjdzie, po czym wypluła lekarstwo na dłoń i wytarła je w tę część prześcieradła, którą zawijało się o krawędź łóżka. Potem usiadła, obejmując rękami kolana, i wpatrzyła się w ciemność. Była zbyt mała, zbyt bezradna. Na tym polegał problem. Gdyby wrócił, nie miałaby szans. A on, oczywiście, wróci.
Wiedziała, kogo spotkała, chociaż dorośli jej nie uwierzyli. Mężczyzna był wampirem, takim, jakie pokazywali w telewizji, potworem pijącym ludzką krew. I wiedział, że ona wie. Właśnie dlatego obiecał, że jeszcze się zobaczą. Gdy w domu ciotki Corinne nareszcie zapadła cisza, Rashel podeszła na paluszkach do szafy i otworzyła drzwi. Wspięła się po wieszaku na buty i wśliznęła na najwyższą półkę, nad ubraniami. Była dość wąska, ale wystarczająco duża, by Rashel mogła się na niej zmieścić - to jedyna dobra rzecz w byciu bardzo małą dziewczynką. Rashel musiała wykorzystać wszystkie swoje atuty. Palcem u nogi zatrzasnęła drzwi, po czym okryła się swetrami i innymi złożonymi ubraniami, zasłaniając także głowę. Na koniec zwinęła się na drewnianej półce i zamknęła oczy. W nocy nagle poczuła dym. Zeszła, a właściwie bardziej spadła na ziemię i zobaczyła, że w sypialni jest pożar. Nigdy nie wiedziała, jak właściwie udało jej się przedostać przez płonący pokój i wybiec z domu. Cała ta noc zapisała się w jej pamięci jak długi, niezrozumiały koszmar. Ciocia Corinne nie zdołała uciec, a kiedy nadjechały wozy straży pożarnej z syrenami i migającymi światłami, było już za późno. Chociaż Rashel wiedziała, że dom podpalił on, wampir, który chciał ją zabić, policja jej nie uwierzyła. Nie rozumieli, czemu musiał się jej pozbyć. Rano zawieźli ją do domu dziecka, pierwszego z wielu. Opiekunowie byli dla niej bardzo mili, ale nie dawała się ani przytulać, ani pocieszać. Wiedziała, co powinna zrobić. Żeby przetrwać, musiała być twarda i silna. Nie mogła troszczyć się o nikogo innego, nie mogła ufać ani polegać na żadnej osobie. Nikt nie zdołałby jej obronić. Nawet mamie się nie udało. Rashel musiała ochronić się sama. I nauczyć się walczyć.
Rozdział 3 Rany, ależ to śmierdziało. Rashel Jordan widziała w swoim siedemnastoletnim życiu wiele legowisk wampirów, ale żadne jeszcze nie było tak obrzydliwe. Wstrzymała oddech i czubkiem buta dotknęła kawałka poszarpanego materiału. Historia tej zaśmieconej nory była tak łatwa do odczytania, jak gdyby właściciel złożył szczegółowe zeznania, podpisał je i powiesił na ścianie, Jeden wampir. Wyrzutek żyjący na granicy zarówno świata ludzi, jak i świata nocy. Najprawdopodobniej co kilka tygodni przenosił się do innego miasta, by uniknąć zdemaskowania. Niewątpliwie wyglądał jak zwykły bezdomny, tyle że żaden bezdomny człowiek nie włóczyłby się po bostońskich dokach we wtorkową noc na początku marca. Pewnie sprowadza tu swoje ofiary, pomyślała Rashel. Nabrzeże jest opuszczone, nikt się tu nie pęta, może bawić się nimi do woli. I oczywiście nie powstrzymałby się przed zostawieniem sobie czegoś na pamiątkę. Pogrzebała delikatnie nogą w trofeach wampira. Był tam ręcznie dziergany różowo-niebieski kaftanik dla dziecka, naszywka z mundurka szkolnego, tenisówka ze Spidermanem. Poplamione krwią. I bardzo małe. W ostatnim czasie zaginęło kilkoro dzieci. Bostońska policja nigdy nie odkryłaby, co się z nimi stało, ale Rashel już to wiedziała. Odsłoniła zęby w grymasie, który naprawdę nie był uśmiechem. Była świadoma każdego szczegółu otoczenia: słyszała cichy plusk wody uderzającej o drewniany pomost, czuła stęchły, miedziany odór, tak intensywny, jakby go smakowała, Widziała, jak wąski księżyc rozświetla mrok nocy. Zdawała sobie nawet sprawę z tego, że chłodny wiatr pozostawia na jej skórze cieniutką warstwę wilgoci. Ale żadna z tych rzeczy nie zajmowała jej uwagi. Gdy usłyszała za sobą cichutki szczęk, zareagowała natychmiast, poruszając się tak płynnie, jak gdyby wykonywała krok w tańcu. Odwróciła się na lewej stopie,
jednocześnie wyciągając bokhen, i w tym samym, płynnym ruchu dźgnęła wampira prosto w serce. Zadała cios z biodra, wkładając w niego całą siłę. Gdy ostrze sięgnęło celu, wypuściła powietrze z sykiem. - Za wolny jesteś - powiedziała. Wampir, przeszyty na wylot jak bułka do hot doga, zamachnął się i zachwiał. Miał na sobie brudne szmaty, a jego włosy wyglądały jak jeden wielki supeł. W oczach, lśniących srebrnym blaskiem jak ślepia nocnego zwierzęcia, widać było zaskoczenie i nienawiść. Kły wampira przypominały ciosy słonia; w pełni rozwinięte sięgały mu niemal do brody. - Wiem, naprawdę chciałeś mnie zabić - ciągnęła Rashel. -Ale życie jest ciężkie. Wampir wydał z siebie jeszcze jedno warknięcie, ale po chwili srebrny blask w jego oczach zgasł i pozostało tylko wielkie zdziwienie. Jego ciało zesztywniało, przewróciło się i leżało na ziemi bez ruchu. Rashel skrzywiła się, wyciągając drewniany miecz z jego klatki piersiowej. Zaczęła wycierać ostrze o spodnie wampira, ale gdy przyjrzała się im bliżej, zmieniła zdanie. Tak, to z całą pewnością były jakieś wijące się stworzonka. Koce wydawały się również ruszać. No cóż. Użyje własnych dżinsów. To nie będzie pierwszy raz. Uważnie oczyściła cały bokhen. Jej miecz miał prawie osiemdziesiąt centymetrów, był lekko zakrzywiony i miał wąski, ostry czubek. Został zaprojektowany tak, by mógł z największą łatwością przeszyć każde ciało, o ile ciało to dało się zaatakować drewnem. Miecz z szelestem powrócił do pochwy. Rashel raz jeszcze zerknęła na wampira. Proces mumifikacji już się rozpoczął. Skóra pana wampira pożółkła i stwardniała, rozwarte oczy wyschły, wargi skurczyły się, a kły zanikły. Rashel pochyliła się nad ciałem, sięgając do tylnej kieszeni. Po chwili wyciągnęła coś, co wyglądało jak odcięta końcówka bambusowej skrobaczki do pleców - i dokładnie tym było. Rashel używała tego przedmiotu od lat.
Precyzyjnym ruchem przeciągnęła pięcioma lakierowanymi palcami skrobaczki po czole wampira. Na żółtej skórze pojawiło się pięć brązowych szram jak po pazurach kota, Skóra wampirów daje się oznaczyć bardzo łatwo tuż po śmierci. - Ten kotek ma pazurki - wymamrotała. Była to jej rytualna kwestia, którą powtarzała za każdym razem, gdy zabiła wampira, odkąd dokonała tego po raz pierwszy w wieku dwunastu lat. Mama zawsze nazywała ją kotkiem. Ale w wieku pięciu lat na zawsze utraciła niewinność. Już nigdy nie będzie bezradnym kotkiem. Uważała to zresztą za swój mały żart. Wampiry to nietoperze. Ona - kot. Ludzie wychowani na Batmanie i Kobiecie-Kocie nie mogli nie zrozumieć dowcipu. No tak. Wszystko gotowe. Rashel, cicho pogwizdując, przetoczyła stopą ciało wampira w stronę końca pomostu. Nie miała ochoty wieźć mumii aż na moczary, gdzie zazwyczaj porzucano zwłoki w Bostonie. Przepraszając w myślach wszystkie osoby zajmujące się sprzątaniem portu, kopnęła ciało po raz ostatni, żeby zepchnąć je do wody. Zaczekała na plusk. Wracając na brzeg, wciąż pogwizdywała. „Hej ho, hej ho, do pracy by się szło..." Miała znakomity humor. Czuła tylko zwykłe rozczarowanie, że to nie był ten wampir, ten, którego szukała, odkąd skończyła pięć lat. Zabiła kolejnego zwyrodnialca, zdeprawowanego potwora, który mordował dzieci i z głupoty trzymał się zbyt blisko ludzkich osad. Ale nie zabiła jego. Rasheł na zawsze zapamiętała tamtą twarz. I wiedziała, że pewnego razu znów ją zobaczy. Tymczasem nie pozostało jej nic innego, jak nadziewać na rożen tyle pasożytów, ile tylko się da. Idąc, przyglądała się uważnie ulicy, wypatrując jakichkolwiek oznak obecności ludzi nocy. Widziała tylko ciemne, ceglane budynki i latarnie rzucające blade, złote światło. Szkoda. Czuła, że jest tej nocy w znakomitej formie. Była najgorszym wrogiem każdej pijawki. Mogła załatwić sześcioro pasożytów jeszcze przed śniadaniem, a potem zjawić się w pełni sił na lekcji chemii w liceum Wassaguscus.
Rashel nagle się zatrzymała. Bezwiednie schowała się w cieniu na widok policyjnego wozu, który bezszelestnie patrolował najbliższe skrzyżowanie. Już wiem, co zrobię, pomyślała. Pójdę zobaczyć, co porabiają Lansjerzy. Oni na pewno wiedzą, gdzie są wampiry. Ruszyła w stronę North End. Pół godziny później stała już przed apartamentowcem z brązowej cegły. Zadzwoniła do drzwi. - Kto tam? - Noc ma tysiąc oczu - rzuciła Rashel zamiast odpowiedzieć na pytanie. - A dzień tylko jedno - odparł głos z domofonu. - Witaj, właź na górę. Rashel wspięta się na ciemne, wąskie schody i dotarta do odrapanych drewnianych drzwi. Ustawiła się tak, by można było ją zobaczyć przez wizjer, po czym ściągnęła z głowy czarny, jedwabisty i bardzo długi szal, który jak woal osłaniał całą jej twarz z wyjątkiem oczu. Ale oczy też pozostawały zawsze w cieniu. Potrząsnęła włosami i wyobraziła sobie, co zobaczy osoba, która podejdzie do drzwi: wysoką dziewczynę ubraną na czarno jak ninja, z czarnymi rozpuszczonymi włosami do ramion i lśniącymi zielonymi oczami. Niewiele się zmieniła, odkąd skończyła pięć lat - może tylko trochę urosła. Wykrzywiła się do wizjera jak barbarzyńca i usłyszała śmiech po drugiej stronie. Po chwili ktoś przesunął zasuwy. - Cześć Elliot - powiedziała Rashel po chwili, gdy drzwi zamknęły się za nią ponownie. Elliot, kilka lat starszy od Rashel, był wysoki, szczupły, miał płomienny wzrok i małe, błyszczące okularki, które bezustannie zsuwały mu się z nosa. Niektórzy ignorowali go, uważając, że jest jakimś komputerowym maniakiem albo zwykłym kujonem. Ale Rashel widziała kiedyś, jak samodzielnie walczył z dwoma wilkołakami, podczas gdy ona ratowała małą dziewczynkę przez okno. Wiedziała też, że Elliot praktycznie sam stworzył Lansjerów -jedną z najskuteczniejszych zorganizowanych grup łowców wampirów na Wschodnim Wybrzeżu.
- Co tam, Rashel? Dawno cię nie było. - Byłam zajęta. Ale teraz się nudzę, więc wpadłam zobaczyć, co robicie. - Mówiąc to, Rashel przyjrzała się pozostałym osobom obecnym w pokoju. Była tam dziewczyna o ciemnych włosach, która przerzucała rzeczy z pudeł do zielonego plecaka. Inna z kolei siedziała z jakimś chłopakiem na kanapie. Rashel kojarzyła go ze spotkań Lansjerów, ale nie znała żadnej z dziewczyn. - Masz szczęście - powiedział Elliot. - To jest Vicky, moja nowa prawa ręka. - Skinął na dziewczyną siedzącą na podłodze. - Właśnie przeniosła się do Bostonu z Południowego Wybrzeża, gdzie była przywódczynią grupy. Dziś wieczorem wybiera się na małą wyprawę do magazynów na Mission Hill. Dostaliśmy cynk, że coś tam się dzieje. - Co dokładnie? Pijawy? Szczeniaki? - Wampiry na pewno - odparł Elliot, wzruszając ramionami. - Może także wilkołaki. Słyszeliśmy wieści, że porwano ostatnio kilka nastolatek i że tam je przetrzymują. Problem w tym, że nie wiemy, gdzie ani w jakim celu. - Elliot przekrzywił głowę z błyskiem w oku. -Wybierzesz się z nami? - Może zapytałbyś o zdanie mnie? - powiedziała nagle Vicky, prostując się i wbijając spojrzenie jasnych niebieskich oczu w Rashel. - Pierwszy raz ją widzę. Równie dobrze sama mogłaby być wampirem. Elliot poprawił okulary z rozbawionym wyrazem twarzy. - Gdybyś ją znała, nie powiedziałabyś tego, Vicky. Rashel jest jedna z najlepszych łowczyń. - Najlepsza w czym? - We wszystkim. Przetrząsała slumsy w Chicago w poszukiwaniu wampirów, kiedy ty zaczynałaś swoją elitarną podstawówkę. Pracowała w Los Angeles, Nowym Jorku, Nowym Orleanie... Nawet w Vegas. Wykończyła więcej pasożytów niż my wszyscy razem wzięci. -Elliot zerknął porozumiewawczo na Rashel, po czym nachylił się nad Vicky. - Słyszałaś kiedyś o Kocicy? Vicky gwałtownie podniosła głowę.
- Tej Kocicy? Tej, której boją się wszyscy ludzie nocy. Tej, za którą wyznaczono nagrodę? Tej, która zostawia po sobie znak... Rashel rzuciła Elliotowi ostrzegawcze spojrzenie. - Nieważne - powiedziała. Nie była pewna, czy może ufać tym nowym znajomym. Vicky miała racje: nigdy dość ostrożności. Chociaż Vicky jej się nie spodobała, nie potrafiła nie wykorzystać tak znakomitej okazji do dobrego polowania. Tej nocy musiała wykorzystać wspaniałą formę. - Pójdę z wami... Jeśli się zgodzicie. Vicky przez chwilę świdrowała Rashel wzrokiem, po czyni pokiwała głową. - Tylko pamiętaj, że to ja dowodzę - ostrzegła. - Jasne - wymamrotała Rashel, widząc kątem oka, że Elliot znów się uśmiecha. - Steve'a już znasz, a to jest Nyala. - Elliot wskazał jej parę siedzącą na kanapie. Steve był blondynem o umięśnionych ramionach i spokojnym wyrazie twarzy. Nyala miała skórę barwy czekolady i nieobecne spojrzenie, jak gdyby lunatykowała - Nyala jest nowa, miesiąc temu straciła siostrę - wyjaśnił Elliot ściszonym głosem. Nie musiał już dodawać, w jaki sposób. Rashel skinęła dziewczynie głową ze współczuciem. Odkrycie, że istnieje świat nocy, że wampiry, czarownice i wilkołaki żyją naprawdę i są wszędzie, zjednoczone w jednej, ogromnej tajnej organizacji, było przeżyciem nieporównywalnym z niczym. Nagle okazywało się, że każda napotkana osoba może być potworem i nigdy się nie wie, z kim ma się do czynienia, dopóki nie jest za późno. - Wszyscy gotowi? W takim razie ruszamy - stwierdziła Vicky, na co Steve i Nyala poderwali się z miejsc. Elliot odprowadził ich do drzwi. - Powodzenia - rzucił.
Vicky skierowała się w stronę granatowego samochodu, którego tablice rejestracyjne zostały strategicznie pokryte błotem. Rashel poczuła ulgę. Umiała poruszać się po mieście niezauważona - to istotna umiejętność, gdy niesie się spory i dość trudny do ukrycia miecz - ale wątpiła, czy pozostała trójka poradziłaby sobie równie dobrze. Niektóre rzeczy wymagały praktyki. Po drodze nikt się nie odzywał, nie licząc Steve'a, który od czasu do czasu podpowiadał Vicky szeptem, dokąd jechać. Minęli eleganckie osiedla i stateczne dzielnice pełne imponujących starych budynków. W końcu przejechali ulicę, za którą krajobraz drastycznie się zmienił, jak gdyby nagle przekroczyli jakąś niewidzialną granicę. Rynsztoki zaczęły być pełne przemoczonych śmieci, a płoty wieńczyły druty kolczaste. Oprócz domów wybudowanych przez rząd, mrocznych magazynów i podejrzanych I ni rów nie było tam żadnych budynków. Vicky zjechała na parking i zatrzymała samochód z dala od świateł ochrony, po czym przeprowadziła ich przez wysokie do kolan chwasty na pozbawioną świateł i bardzo cichą ulicę. - To jest stanowisko obserwacyjne - szepnęła, gdy dotarli do opuszczonego ceglanego budynku, jednego z powstałych w ramach rządowego programu. Ruszyli za nią, przedzierając się przez odpadki i metal, aż doszli do bocznych drzwi. Klatka schodowa pokryta graffiti, rozświetlona wyłącznie ich latarkami, zaprowadziła ich na trzecie piętro. - Sympatycznie tu - szepnęła Nyala, rozglądając się wokół. Najwyraźniej nigdy jeszcze czegoś podobnego nie widziała. -Nie sądzicie, że mogą tu mieszkać ludzie, nie tylko wampiry? - Nie, nie, wszystko w porządku - uspokoił ją Steve, poklepując po ramieniu. - Owszem, wygląda na to, że nawet ćpuny już się stąd wyniosły - dodała Rashel z ponurym rozbawieniem. - Z okna widać całą ulice - wtrąciła krótko Vicky. - Wczoraj obserwowałam z Elliotem magazyny po drugiej stronie ulicy.
U wylotu widzieliśmy faceta, który bardzo przypominał wampira. Wiecie, co mam na myśli. Nyala otworzyła usta, jak gdyby chciała zaprzeczyć, ale Rashel weszła jej w słowo. - Sprawdziliście go? - Nie chcieliśmy się zbliżać. Dziś to zrobimy, o ile znów się pojawi. - Jak się sprawdza wampiry? - spytała Nyala. Vicky nie odpowiedziała. Wraz ze Steve'em odepchnęła kilka nadgryzionych przez szczury materaców i zaczęła rozpakowywać plecaki. - Jeden ze sposobów to zaświecić im latarką w oczy. Zazwyczaj rozbłyskują wtedy jak ślepia zwierząt. - Są też inne metody - dodała Vicky, układając rzeczy na gołych deskach podłogi. Były wśród nich maski, noże z metalu i drewna, kolekcja kołków w różnych rozmiarach i drewniany młotek. Steve dołożył do sterty dwie pałki z białego dębu. - Drewno rani je bardziej niż metal - wyjaśniła Vicky Nyali. - Jeśli ugodzisz takiego stalowym nożem, rana zasklepi się na twoich oczach, ale wystarczy wbić w niego kawałek drewna i będzie krwawił i krwawił. Rashel nie spodobał się ton Vicky. Zaniepokoił ją także ostatni przedmiot, który dziewczyna wyciągnęła ze swojego plecaka. Wyglądał jak małe wagoniki. Składał się z dwóch drewnianych desek na zawiasach, które można było zacisnąć na nadgarstkach i zatrzasnąć zamek. - To są kajdanki dla wampirów- oświadczyła z dumą Vicky, widząc spojrzenie Rashel. - Z białego dębu. Utrzymają każdego pasożyta. Sprowadziłam je z południa. - Ale po co zakuwać pasożyty w kajdanki? I do czego używasz tych wszystkich małych nożyków i kołeczków? Przecież to musi trwać wieczność, zanim zabijesz wampira czymś takim. - Wiem - przyznała Vicky z okrutnym uśmiechem.
Ach tak. Serce Rashel zabiło głośniej, po czym zamarło. Odwróciła wzrok, żeby opanować emocje. Teraz już rozumiała, co Vicky ma na myśli. Tortury. - Nie zasługują na szybką śmierć - stwierdziła Vicky, nie przestając się uśmiechać. - Powinny cierpieć, tak jak cierpią ich ofiary, my, ludzie. Poza tym można z nich wydobyć informacje. Musimy widzieć, gdzie trzymają porwane dziewczyny i co z nimi robią. - Vicky - odparła poważnie Rashel. - Przecież wampirów praktycznie nie da się zmusić do mówienia. Są uparte. A im bardziej je ranisz, tym bardziej są agresywne, jak zwierzęta. Vicky uśmiechnęła się kwaśno. - O, mnie się już udało z niejednym. Wszystko zależy od tego, co im robisz. I jak długo. W każdym razie nie szkodzi spróbować. - Czy Elliot o tym wie? - Elliot pozwala mi działać po mojemu. - Vicky wzruszyła ramionami w obronnym geście. -Nie muszę mu się spowiadać każdego szczegółu. Ja też kiedyś byłam przywódczynią. Rashel spojrzała bezradnie na Nyalę i Steve'a. I po raz pierwszy zobaczyła, że oczy Nyali tracą senny wyraz. Teraz wydawała się zupełnie przytomna - i bardzo zadowolona. - O taak - powiedziała. - Powinniśmy próbować wydobyć z nich informacje. Cóż, wampir przez to cierpi, ale moja siostra też cierpiała. Kiedy ją znalazłam, prawie już nie żyła, ale wciąż mogła mówić, l opowiedziała mi, jak to jest, gdy ktoś wysysa z ciebie całą krew. A ty nawet na chwilę nie tracisz przytomności. Powiedziała, że to boli. I jeszcze, że... - Nyala urwała, przełknęła ślinę i zerknęła na Vicky. - Chcę ci pomóc - powiedziała, tłumiąc emocje. Steve milczał, ale Rashel znała go na tyle, że nie była zdziwiona. Steve rzadko się odzywał. Tym razem nie zaprotestował. Rashel poczuła się dziwnie, jak gdyby nagle zobaczyła w lustrze swoje najgorsze oblicze. I to ją... zawstydziło. Była wstrząśnięta. Ale jakie mam prawo, żeby ich osądzać? - zapytała się w myślach. Pasożyty są złe, wszystkie. Te pijawki trzeba usunąć z powierzchni ziemi. Vicky ma rację,
dlaczego miałyby umierać szybko i bez bólu, skoro nie tak wygląda śmierć ich ofiar? Nyala ma prawo się zemścić za siostrę. - Chyba, że masz coś przeciwko? - zapytała ostro Vicky, a Rashel poczuła na sobie spojrzenie jej błękitnych oczu. -Może jesteś jakimś obrońcą wampirów albo przeklętą Poszukiwaczką Świtu? Rashel mogłaby się roześmiać, ale nie była w odpowiednim humorze. Zaczerpnęła głęboko powietrza. - To twoja impreza - odparta w końcu, nie odwracając się. - Zgodziłam się na to, żebyś ty tu szefowała. - W porządku - powiedziała Vicky, wracając do pracy. Ale Rashel wciąż czuła ucisk w żołądku. Miała niemal nadzieję, że wampir tym razem się nie pojawi. Rozdział 4 Quinnowi było zimno. Naturalnie nie w sensie fizycznym - ten go nie dotyczył. Lodowate marcowe powietrze nie robiło na nim wrażenia. Jego ciała nie imały się takie drobiazgi jak pogoda. Nie, to zimno płynęło z wnętrza. Spoglądał na zatokę i tętniące życiem miasto po drugiej stronie. Boston w świetle gwiazd. Długo zwlekał, nim powrócił tu po... przemianie. Kiedyś już tu mieszkał, w czasach, gdy byt jeszcze człowiekiem. Ale wówczas Boston składał się z trzech wzgórz, latarni morskiej i garści domków krytych strzechą. Tam, gdzie właśnie stał Quinn, kiedyś była plaża otoczona kopalniami soli i lasem. Kiedyś, czyli w roku 1639. Boston znacznie się rozrósł od tamtego czasu, ale Quinn wcale się nie zmienił. Wciąż miał osiemnaście lat, byt dokładnie tym samym chłopcem, który bardzo kochał słoneczne łąki i błękitne dzikie wody. Żył prosto, cieszył się, ilekroć na matczynym stole było dość jedzenia na kolację, i marzył, by pewnego dnia mieć własny szkuner rybacki i poślubić piękną Dove Redfern.
I tak to się właśnie zaczęto, od Dove. Ślicznej Dove o miękkich, kasztanowych włosach... słodkiej Dove, kryjącej w sobie taką tajemnicę, jakiej prosty chłopak nie mógł się nawet domyślać. Cóż. Quinn poczuł, że wargi mu drżą. To była przeszłość. Dove nie żyła już od setek lat i tylko Quinn wiedział, że jej krzyk wciąż dręczył go w snach. Może i nie postarzał się od czasów kolonialnych, ale nauczył się wielu sztuczek. Na przykład tej, jak skuć serce lodem, Ink by nic na świecie nie mogło go zranić. I jak wlać ten lód w spojrzenie, żeby każdy, kto popatrzy w jego czarne oczy, zobaczył tylko nieskończoną, mroźną ciemność. Nauczył się tego znakomicie. Zdarzało się nawet, że ludzie, którzy napotykali jego wzrok, bledli i cofali się o kilka kroków. Już od lat skutecznie wykorzystywał te sztuczki, dzięki czemu nie tylko przetrwał jako wampir, ale nawet odniósł znaczący sukces. Stał się tym Quinnem, bezlitosnym jak wąż, o krwi lodowatej jak woda z przerębli i cichym głosie, który niósł zagładę każdemu, kto go usłyszał. Quinn, istota ciemności, napawał lękiem serca ludzi i istot nocy. Jednak akurat w tej chwili czuł się zmęczony. Zmęczony i zmarznięty. Czuł chłód i pustkę, tak jak gdyby zima nigdy nie miała zmienić się w wiosnę. Nie wiedział, co robić. Przyszło mu do głowy, że gdyby wskoczył do zatoki, skrył głowę w jej ciemnych wodach i został na dnie przez parę dni, nie szukając pożywienia... Wtedy wszystkie problemy rozwiązałyby się same. Ale ta myśl wydała mu się absurdalna. Przecież był Quinnem. Nic nie mogło go dotknąć. Uczucie lodowatej pustki także musiało w końcu minąć. Ocknął się z zamyślenia i odwrócił od lśniącej czerni wód zatoki. Może powinien wybrać się do magazynu na Mission Hill i sprawdzić, co porabiają jego mieszkańcy. Potrzebował pracy, czegoś, co powstrzymałoby go od myślenia.
Uśmiechnął się, wiedząc, że takim uśmiechem mógłby straszyć dzieci. I wyruszył do Bostonu. Rashel usiadła przy oknie, ale nie w zwyczajnej pozycji. Klęczała, opierając ciężar ciała na lewej nodze. Prawą zgięła w kolanie i wysunęła do przodu. W każdej chwili mogła wykonać szybki ruch w dowolnym kierunku. Przy niej spoczywał bokhen gotowy do walki w ułamku sekundy. Opuszczony budynek wydawał się bardzo spokojny. Steve i Vicky zostali na zewnątrz i patrolowali ulicę. Nyala była pochłonięta swoimi myślami. Nagle wyciągnęła rękę i dotknęła pochwy miecza. - Co to? - Słucham? A, to taka japońska broń. Japończycy używają takich drewnianych mieczy do fechtunku, bo ćwiczenia stalowymi byłoby zbyt niebezpieczne. Ale bokhen może zadać śmierć nawet człowiekowi. Jest wyważony tak samo jak stalowy miecz. - Rashel wyciągnęła broń z pochwy i oświetliła ją latarką, by Nyala mogła podziwiać satynowy błysk czarnozielonego drewna. Nyala wciągnęła gwałtownie powietrze i delikatnie dotknęła elegancko zakrzywionego ostrza. - Jest piękny - powiedziała. - Został wykonany z lignum vitae, Drzewa Żyda. To najtwardsze i najcięższe drewno świata, równie gęste jak żelazo. Zrobiono go na moje specjalne zamówienie. - I używasz go do zabijania wampirów. - Tak. - Wiele ich już zabiłaś? - Owszem. - Rashel wsunęła miecz z powrotem do pochwy. - To dobrze - stwierdziła Nyala, gwałtownie chwytając powietrze. Odwróciła się, by wyjrzeć na ulicę. Uczesana była jak Nefretete, włosy miała upięte w kształcie korony. Gdy ponownie odwróciła się do Rashel, ściszyła głos. - Jak to
się w ogóle stało, że zaczęłaś to robić? Wydajesz się taka doświadczona... Kiedy nauczyłaś się tego wszystkiego? - Krok po kroku - odparła krótko Rashel, śmiejąc się. Nie lubiła rozmawiać na ten temat. -Zaczęłam tak samo jak ty. Zobaczyłam, jak jeden z nich zabija moją mamę. Miałam wtedy pięć lat. Potem usiłowałam dowiedzieć się wszystkiego o wampirach, żeby z nimi walczyć. Opowiadałam, co się stało, każdej rodzinie, która się mną opiekowała, aż wreszcie ktoś mi uwierzył. To też byli łowcy wampirów. Wiele się od nich nauczyłam. Nyala miała zawstydzoną minę. - Jestem taka głupia. Niczego nie zrobiłam. Nie dowiedziałabym się nawet o istnieniu Lansjerów, gdyby nie Elliot. Zobaczył w gazecie artykuł o mojej siostrze i domyślił się, że mogła to być sprawka wampira. Sama nigdy bym go nie znalazła. -Po prostu nie miałaś dość czasu. Nie. Myślę, że tu trzeba być kimś specjalnym. Ale teraz nie wiem, jak walczyć z wampirami. I zamierzam to robić. Głos Nyali był nieco roztrzęsiony i napięty, więc Rashel spojrzała na nią przenikliwie. W tej dziewczynie było coś niezrównoważonego. - Nikt nie wie, który wampir zabił moją siostrę, więc postanowiłam dopaść ich jak najwięcej. - Chcę... - Cicho! - syknęła Rashel, zamykając buzię Nyali dłonią, dziewczyna zamarła. Rashel nasłuchiwała w napięciu, po czym wyskoczyła w górę jak sprężyna i wystawiła głowę przez okno. Jeszcze przez chwilę słuchała odgłosów z ulicy, po czym podniosła szalik i wprawnym gestem osłoniła twarz. - Bierz maskę i chodź. - Co się dzieje? - Twoje życzenie się spełni. Zaraz. Na dole toczy się walka. Trzymaj się za mną i nie zapomnij o masce.
Rashel zauważyła, że akurat o masce nie musiała wspominać. Była to pierwsza rzecz, jakiej dowiadywał się każdy łowca wampirów. Jeśli zostałeś rozpoznany, a wampirowi udało się uciec... No cóż, wtedy było już po tobie. Ludzie nocy ścigali kogoś takiego aż do skutku i atakowali w najmniej spodziewanym momencie. Rashel zbiegła lekko ze schodów prosto na ulicę, a Nyala posłusznie podążyła za nią. Odgłosy dochodziły z ciemnego zakątka przy jednym z magazynów oddalonym od najbliższej latarni. Gdy Rashel dotarła na miejsce, wypatrzyła postaci Steve'a i Vicky. Oboje mieli maski i dzierżyli w rękach pałki. Walczyli z kimś. Na Boga! - pomyślała Rashel, zamierając w bezruchu. Dwoje na jednego. Para łowców, uzbrojonych po zęby, atakująca z zaskoczenia, nie mogła sobie poradzić z jednym małym wampirem? Sądząc z odgłosów, Rashel myślała raczej, że dali się zaskoczyć całej armii pasożytów. Wampir radził sobie całkiem nieźle, a nawet wygrywał walkę. Rzucał napastnikami z nadnaturalną siłą, jak gdyby byli zwykłymi ludźmi, a nie wytrenowanymi pogromcami wampirów. W dodatku świetnie się przy tym bawił. - Musimy im pomóc! - syknęła Nyala prosto do ucha Rashel. - Owszem - przyznała Rashel bez entuzjazmu. - Zaczekaj tu na mnie - dodała, wzdychając. -Palnę go w głowę. Nie było to wcale takie łatwe. Rashel bez trudu podeszła wampira od tyłu, zajętego walką i zbyt aroganckiego, by uważać na to, co się dzieje. Jednak potem pojawił się problem. Jej bokhen, szlachetna broń wojowniczki, mógł być użyty wyłącznie w jednym celu: wymierzenia pojedynczego, śmiertelnego ciosu. Rashel nie mogła się zdobyć na to, by ogłuszyć nim wamipira. Naturalnie nie była to jej jedyna broń - miała mnóstwo innych narzędzi, tyle że w domu, w Marblehead. Dysponowała całym arsenałem wojownika ninja, a także paroma przedmiotami, o których żaden ninja nigdy nawet nie słyszał.