Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 130 281
  • Obserwuję517
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań691 508

Lerum May Grethe - Córy Życia - 04 Zerwane Kajdany

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :620.9 KB
Rozszerzenie:pdf

Lerum May Grethe - Córy Życia - 04 Zerwane Kajdany.pdf

Beatrycze99 EBooki L
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 178 stron)

MAY GRETHE LERUM ZERWANE KAJDANY

ROZDZIAŁ 1 Lyster, sierpień 1685 W ciemny letni wieczór Maria biegła lekko przez łąkę. Czuła się jak młoda dziewczyna. Już dawno temu skończyła trzydzieści lat, lecz twarz wciąż miała gładką, a teraz promieniała radością, jakby była zakochana po raz pierwszy. Kąciki ust drgały jej od powstrzymywanego uśmiechu, ale gdyby ją teraz ktoś zobaczył, wcale nie byłoby jej wesoło. Uciekała. Nie od czegoś czy kogoś, lecz do kogoś. Do niego! W ten wieczór, gdy niebo było bardziej niebieskie niż kiedykolwiek, nareszcie znajdzie ukojenie. On właśnie czeka na nią nad głębiną, w miejscu, które pokochała, a które omal jej nie zabiło. To miejsce było dokładnie takie samo jak Randar, raz niosło radość życia, innym razem mogło zadać śmierć. Randar także. Dla niej był samą istotą życia, wszystkim, czego potrzebowała, by istnieć. Dla wielu innych był człowiekiem Śmierci, czarny kaptur, którego sam nienawidził, stał się jego znakiem rozpoznawczym. Był katem, wykonawcą wyroków śmierci, mistrzem. Maria musiała sama przed sobą przyznać, że to, co w nim odpychające, co tajemnicze i straszne, pobudzało jeszcze jej płomienne uczucie. Przedtem jednak znała go jako brata, jako ukochanego towarzysza zabaw i dającego poczucie bezpieczeństwa opiekuna. Dorastając nie zakosztowała innego losu niż dobre dni w małej, położonej na odludziu zagrodzie. Meisterplassen. Zagroda Kata. To złe miejsce, powiedzieli jej ludzie, gdy dorosła na tyle, by towarzyszyć swej matce, Liv, do wsi. Płakała wtedy z wściekłości. Ponieważ jednak wciąż była dzieckiem, szukała schronienia u tego, którego nazywała bratem. I on był bratem, ten zamknięty w sobie, rosły młody mężczyzna. Trwało tak aż do dnia, w którym Maria zrozumiała, że jest już kobietą. A potem przeżyła taką rozpacz i taką tragedię, że jeszcze teraz na myśl o tym czuła zimny skurcz w sercu. Nie mogła zrozumieć tego człowieka. Ból po śmierci przybranego ojca zaślepił go, pozbawił rozumu. Randar wybrał zemstę. Maria zadrżała, starała się odsunąć od

siebie tamte dawne przeżycia. Dzisiejszej nocy rozpocznie się coś nowego. Jej myśli powinny być jasne i lekkie jak ten letni wiatr wiejący znad fiordu. - O, mój ukochany, jakże musieliśmy oboje tęsknić i cierpieć! Los nie był łaskawy dla naszej miłości. Teraz sami przejmiemy za nią odpowiedzialność, choć wiem, że przyczyni nam to wiele bólu. Dłużej jednak nie możemy tak żyć, nie możemy pozwolić, by nasze ciała i dusze zatruła na zawsze zła siła niespełnionej miłości. Maria dygotała w chłodnym powietrzu. Miała go spotkać o północy. W małym węzełku niosła najpotrzebniejsze drobiazgi, poza tym trochę pieniędzy i parę zimowych butów. Na plecach dźwigała ciężki worek wypełniony książkami, lekarstwami w małych naczyniach i ziołowymi mieszankami. Chciała zabrać wyłącznie rzeczy osobiste. Reszta należała do Mogensa. Była biedna, kiedy do niego przyszła przed wieloma laty. Chciała być równie biedna, gdy postanowiła odejść. Nie, to zresztą niemożliwe. Mogens dał jej największe bogactwo, jakiego mogła pragnąć. Nauczył ją czytać, czerpać wiedzę ze starych i nowych ksiąg z całego świata. Wykorzystywała te umiejętności z zapałem, to nadało jej życiu treść, która na długie lata wypełniła pustkę, jaka została po Randarze. No i przyszła na świat Sunniva, najukochańsze dziecko, a także bliźniaczy brat Sunnivy, lecz jego nie dane było matce zachować. Przeżyła tutaj jedenaście lat jako dojrzała i odpowiedzialna kobieta, matka i żona. Ale wszystkie te lata były drogą do największej zdrady życia, drogą do ukochanego... Miała na sobie piękną, dostojną suknię, która bardzo wyraźnie określała jej pozycję. Maria była żoną proboszcza. Była jednak także kochanką kata. A teraz zostawiła wszystko, co posiadała, by połączyć się z nim i odbyć brzemienną w skutki podróż na drugą stronę fiordu. Do Meisterplassen. Do domu. Tam gdzie zaniosła ją matka, kiedy była niemowlęciem. Tam gdzie spędziła jasne, dobre lata dzieciństwa, nie martwiąc się szczególnie tym, że ludzie

niesprawiedliwie oceniają jej bliskich. Rodzina dawała sobie radę sama, bez niczyjej pomocy. Do kogo zresztą mieliby się zwracać? Byli odrzuceni, wyszydzani, przechodnie spluwali im pod nogi w tych rzadkich przypadkach, kiedy ktoś z Meisterplassen załatwiał coś we wsi. Wykrzykiwano, że są bękartami kata i jego nałożnicy, stali na najniższym szczeblu społecznej drabiny. Nawet cuchnące i obdarte samotne sieroty, przesiadujące nad fiordem, ciskały szydercze słowa i kamienie za Marią i jej matką. Ale matka Marii zdołała w końcu nauczyć paru z nich, by przychodzili z czapką w rękach do małej chaty na wysokim brzegu. Dawała im zioła przeciwko dolegliwościom, które ich dręczyły, opatrywała rany, o których wszyscy sądzili, że są śmiertelne. Powstrzymywała krwotoki. Większość jednak, zwłaszcza tak zwani dobrzy chrześcijanie, ludzie cieszący się powszechnym szacunkiem i uznaniem, nigdy jej nie pozdrawiali. Rzadko kiedy mogła się spodziewać innego podziękowania niż splunięcie pod nogi, jeśli ktoś spotykał ją na swojej drodze. A w końcu odebrali jej i męża, i syna. Teraz Liv odeszła także. Maria uświadomiła sobie, że to ona należy do najstarszego pokolenia, i drżąca potrząsała głową, by odegnać od siebie uczucie, jakie niosła ta świadomość. Przecież dopiero co rozpoczęła życie! Więcej nawet, rozpocznie je dopiero dzisiejszej nocy! Teraz, kiedy decyzja została podjęta, dużo łatwiej było tłumić lęk i wyrzuty sumienia. Mogens powinien dać sobie radę. Był mężczyzną o wielkim temperamencie, ale Maria żywiła nadzieję, iż jego gniew minie i pewnego dnia będą się mogli pojednać. Miał więcej lat niż wielu tych wyniszczonych staruszków, których dolegliwości starała się łagodzić, lecz pozostał twardy niczym psia skóra i mógł pracować jeszcze długo. I córka na pewno się nim zaopiekuje. Sunniva co prawda nie skończyła jeszcze jedenastu łat, ale rozumie więcej, niż można się spodziewać. Ona będzie Mogensowi pociechą, ojciec i córka z. pewnością tak pokierują

sprawami, by życie codzienne toczyło się normalnie i bez niej. Solveig Plassen i pozostałe dwie dziewczyny zadbają, by w domu nie odczuwało się braku silnej kobiecej ręki. Solveig zastąpi ją również w izbie chorych, umie wiele i potrafi się zająć większością przypadków. Pewnego dnia przejmie to Sunniva... Od dawna była wierną pomocnicą w ogrodzie ziołowym Liv, obserwowała także, jak Maria pielęgnuje chorych. Sunniva jest z pewnością moją córką, myślała Maria zadowolona. Ta wysoka, dobrze zbudowana dziewczyna o jasnobrązowych włosach miała co prawda oczy ojca i nos równie ostry jak nos Mogensa, a jej silne ręce w niczym nie przypominały białych szczupłych dłoni matki, ale miała też bardzo miły glos. Jej wyprostowana sylwetka sprawiała, że Marii kojarzyła się z angielską królową. W matczynym sercu pojawiał się bolesny skurcz za każdym razem, gdy uświadamiała sobie, jak córka musiała cierpieć z powodu śmierci brata. Wciąż jeszcze zmarłe dziecko nawiedzało Marię w snach, chłopiec dorastał w jej marzeniach, ukazywał się jako roześmiany czarnowłosy, urodziwy młodzieniec. Zawsze z tym dziwnym błyskiem w oczach, jakby się chciał z nią przekomarzać, zawsze uciekający od niej poprzez pokryte kwieciem letnie łąki, wymykał się jej wciąż i wciąż od nowa. Z latami żal złagodniał, ale wciąż tkwił w jakimś zakamarku jej duszy, nic nie było w stanie zabliźnić tej rany. Może pod wpływem miłości Randara mogłoby odtajać również i to martwe miejsce? Syn z nim... Dziecko o jego ciemnych oczach i równie ciemnych włosach! Marzenie mogło się stać rzeczywistością. Tak, może nawet już teraz, po licznych miłosnych spotkaniach nad tą głębią, wykiełkowało w niej nowe życie? Nie, miała nadzieję, że tak nie jest. Ich dziecko nie powinno być poczęte w tajemnicy, w ukryciu i z gorzkim smakiem wstydu w ustach.

Wkrótce znajdą się w domu. Dwa, trzy dni w lodzi, zielone fale będą ich unosić ku wielkiemu fiordowi, potem popłyną odnogą w kierunku Sogndal i przedostaną się na wymarłą, lecz słoneczną stronę. Meisterplassen. Maria przyspieszyła kroku, już prawie biegła. Worek wrzynał się w ramiona, ale się tym nie przejmowała. Dusza w niej śpiewała, serce tłukło się w piersi tyle z napięcia, co i z oczekiwania. Randar, Randar, wkrótce będę przy tobie. I tym razem już na zawsze! Woda w głębinie stała spokojna, jak martwa. Znikąd nie docierał żaden dźwięk, słyszało się tylko cichutki szept rzeki. Gdzieś daleko śpiewał ptak, lekceważąc sierpniowe ciemności zwlekał z ukryciem główki pod skrzydłami. Jeszcze na zboczu Maria rozejrzała się dookoła. Nigdzie żywej duszy. Mrużyła oczy w ciemnościach, on z pewnością ukrył się w cieniu wielkich drzew nad wodą. Odłożyła worek i zawiniątko, zdjęła buty i zaczęła się ostrożnie zsuwać w dół po stromej, śliskiej ścianie. Potem przywarła do niej ciałem i odnajdywała punkty oparcia dla stóp na niemal pionowej skale. - Randar! Jestem tutaj! Maria szeptała, z trudem powstrzymując krzyk. - Gdzie jesteś? Może zasnąłeś, ty leniwy... Odnalazła miejsce, w którym Randar sypiał przez ostatnie dni od chwili, gdy nieoczekiwanie pojawił się w jej wsi. Na szczęście nikt go nie odkrył. Również wielu w tej części fiordu znało twarz kata. Ale tam go nie znalazła. Szałas został zrównany z ziemią, tylko kilka czarnych od sadzy kamieni przykrytych torfem wskazywało, że ktoś tutaj popasał. Czuła, że ogarniają panika. Gdzie on się podział?

Nie mogła źle zrozumieć, mieli się spotkać właśnie dzisiejszej nocy. Randar powiedział... A może to ona sama? Po strasznej kłótni wczorajszego wieczora Maria podjęła decyzję, nie była już w stanie się wahać. Krok został uczyniony. Dawne życie zostawiła za sobą. A on miał ją zabrać, czyż nie dlatego przyjechał do Lyster po tych wszystkich latach? Miłość pozostała tak samo silna jak w młodości, równie oszałamiająca, pełna. Rozpoznała dawne uczucie szczęścia, rozkoszne drżenie zawładnęło nią natychmiast, gdy zrozumiała, że on jest, wciąż jest, znajduje się tak niedaleko. A w jego oczach zobaczyła ten sam blask, który płonął w nich tamtego dnia, kiedy odnaleźli się po raz pierwszy. Blask, który zgasł, gdy przybrany ojciec obojga został tak brutalnie zamordowany. Wówczas dla Randara zemsta okazała się ważniejsza. Maria nie rozumiała tego wtedy i nie zrozumiała do dzisiaj. Cóż może być ważniejszego niż miłość? Ona w każdym razie poświęciła dla niej wszystko, nawet własną córkę i wieczny spokój swej duszy. Poświęciła także Mogensa, drogiego Mogensa obdarzonego taką wyrozumiałością. - Randar! Wolała teraz głośno, niepomna, że ktoś może usłyszeć. - Gdzie ty jesteś? Nie żartuj sobie ze mnie, boję się... Głos łamał się ze strachu, zagryzała wargi, załamywała ręce. Zimny lęk rozprzestrzeniał się od karku na cale ciało, twarz Marii zrobiła się sztywna i nieruchoma. Usta nie chciały się otwierać, tłumiły wydobywający się z krtani krzyk. Tylko las odpowiadał. Las pełen odwiecznych odgłosów, trzasku łamanych gałązek, szelestu zwierząt pełzających pośród wrzosów, trzepotu ptasich skrzydeł w koronach drzew i bezgłośnego oddechu kwiatów. Jego tu nie ma. Odjechał. Maria opadła na ziemię w miejscu, gdzie jego ciało wyżłobiło w trawie zagłębienie. Skuliła się, chciała poczuć jego ciepło, które ziemia musiała przechować właśnie tutaj.

Nic nie było takie, jak powinno, i serce lasu, i puls rzeki zamarły w tym momencie. Randar zdradził. Zdradził jeszcze raz. Wstała. Uderzała głową o pień sosny, kopała nogą wilgotną trawę. Przez chwilę jej rozsądek balansował na cieniutkiej niczym ostrze miecza granicy pomiędzy rozpaczą a wściekłością. Instynkt samozachowawczy jednak zwyciężył i Maria zaczęła miotać w nocny mrok straszne przekleństwa. - Do diabła z tobą, ty przeklęty psie! Podstępny łotrze, znowu się ze mną zabawiłeś! Niech cię dzisiejszej nocy wiodą wszystkie złe moce, wszystkie duchy morza, niech ci dadzą taką nauczkę, byś nigdy nawet nie pomyślał o podobnej zdradzie! Dźwięki były stłumione, Maria płakała rozpaczliwie, ale niemal bezgłośnie. Siedziała tak przez dłuższy czas, starała się opanować myśli. Zimny gniew dał jej dość siły, by wstać z godnością. Uniosła w górę twarz, ściągnęła brwi i spojrzała na zachodzący księżyc, Parsknęła niczym mokry kot, lecz płacz wciąż dławił ją w gardle. Jeśli jesteś tam w górze, tak jak to odczuwam, to wiedz, że nie pozwolę się zgnieść. Rozumiem twoje posła nie, Boże, ale nie żałuję! Mój grzech jest mimo wszystko tak samo wielki, więc dlaczego pozwoliłeś mu odjechać? Powoli uspokajała się, czuła, że noc jest zimna. Powiedziała sama do siebie: - Wracaj do domu i nie myśl o tym więcej, przynajmniej dopóki nie będziesz miała pewności, co się stało. Trudno, nie ma go. Już przedtem przez to przeszłaś, rozumiesz, co to znaczy, ale teraz jesteś starsza, wiesz o życiu więcej. Gorycz stopniowo wypełniała jej udręczone ciało, godziła się na to, pojmowała bowiem, że właśnie to uchroni ją przed załamaniem. - Nigdy, nigdy więcej nie dam się dręczyć temu przeklętemu, tchórzliwemu psu. Maria pospieszyła do domu. Droga była długa, minęło wiele godzin, zanim doszła do plebanii. Nogi nie chciały jej nieść. Worek wydawał się dziesięć razy cięższy niż poprzednio. Niebo zaczynało się złocić na wschodzie. Może nawet ci, którzy wstają najwcześniej, kręcą się

już po obejściu między stajnią i oborą. Skrajem lasu zbliżyła się do domu, jakiś czas posuwała się wąską dróżką przez zagajnik. W końcu znalazła się obok tego dziwnego długiego budynku, który pełnił rolę izby chorych. W oknach Liv było, naturalnie, ciemno. Maria jednak wbiegła bezgłośnie po schodach do dwóch małych pokoików, które do niedawna zajmowała jej matka. Pomyśleć, że Liv siedziała w tym fotelu jeszcze przed paroma dniami! Ta pogodna, energiczna kobieta o niebiańsko błękitnych oczach. Ona, która zawsze pachniała słodkimi ziołami, która zawsze miała życzliwą dłoń i słowa pocieszenia dla wszystkich cierpiących. Nikt nie wiedział, co ona sama nosiła w sercu, Maria domyślała się tylko, że musiała to być tajemnica z rodzaju tych najbardziej ponurych. Liv Bergaheim, jej matka. - Wieczne odpoczywanie racz jej dać, Panie - szeptała córka, kuląc się na łóżku matki i okrywając rozdygotane ciało miękką kołdrą. - Pomóż mi, mamo, w tym, co musi nadejść. I, na Boga, daj mi siłę, bym nigdy więcej nie uległa pokusie pokochania kogoś! Ukryły Bóg stukał chyba do serca Marii albo może to daleki krzyk jakiejś dziewczyny dotarł do niej we śnie... Ocknęła się gwałtownie i oszołomiona usiadła na łóżku zmarłej matki, zaraz zerwała się na równe nogi i stanęła na zimnej podłodze. Kolana uginały się pod nią, półprzytomna uświadomiła sobie, gdzie jest, miała wrażenie, że ściany zaciskają się wokół niej, jakby chciały wypchnąć ją na zewnątrz. Nie wiedziała dlaczego, po prostu ukryła worek, który ze sobą przyniosła, i pobiegła w stronę głównego domu. Na szczęście nikt się jeszcze nie obudził. I nagle zrozumiała, o co chodzi. List do Mogensa. Trzeba go usunąć! Nie wolno dopuścić, żeby zobaczył te rozmazane od łez słowa, zdradę, którą drżącymi rękami uwieczniła poprzedniej nocy na papierze. List pożegnalny.

I pierścionek, który on jej dał. Boże, Mogens nie mógł tego widzieć! Dlaczego nie poszła tam natychmiast i nie usunęła okrutnej wiadomości? Wpadła do gabinetu, do tego drogiego jej pokoju, w którym ogień na kominku nie wygasał, kiedy dni stawały się krótkie. Szuflada biurka była lekko wysunięta, tak jak ją zostawiła. Ów straszny arkusik papieru wciąż leżał nietknięty. Szarpnęła go mocno, pierścionek wcisnęła z powrotem na palec. Pokrył biały paseczek skóry, który wczoraj wieczorem tak długo masowała i uciskała. Ulga mieszała się z jakimś nerwowym niepokojem. Wciąż jeszcze wszystko mogło się wydarzyć. Wciąż jeszcze istniało wielkie niebezpieczeństwo, że Mogens się dowie, że dotrze do niego, co Maria zamierzała zrobić. Co ma mu powiedzieć, kiedy mąż odkryje, że nie nocowała w domu? Wymówki i kłamstwa nasuwały się same. Mogła przecież zostać wezwana do chorego również dzisiejszej nocy, zdarzało się ciągle, że ktoś stukał do drzwi i domagał się jej pomocy przy trudnym porodzie, jakimś nieszczęściu lub ostrej chorobie. Ludzie wiedzieli, że Maria przyjdzie. I Mogens chwalił jej chęć niesienia pomocy i ofiary. Wykonywała swoje posługi z taką chrześcijańską miłością bliźniego, że należało to podziwiać, uważał. Kiedy otwierała drzwi do ich wspólnej sypialni, wstrzymała oddech. On z pewnością nie zapyta natychmiast, jak zwykle będzie chciał oszczędzić jej kłamstw. Mogens nigdy nie dowiadywał się o Randara, o tego syna kata, od którego kiedyś uciekła. Nie chciał znać odpowiedzi. Dlatego nie pytał. Maria myślała: To jest właśnie dowód szlachetności mądrego człowieka. Nawet pożar, który wznieci! w niej Randar, nie był w stanie stłumić dawnej czułości. Poczuła, że skurcz w żołądku ustąpił, i odetchnęła wolno. Mogens leżał, spokojny i cichy, po swojej stronie łoża. Zdziwiło ją, że włożył najlepszą nocną koszulę. Na szafie przy oknie wisiały dwie sutanny, czarne i lekko połyskliwe. Na nocnym stoliku zauważyła na wpół opróżnioną karafkę. Podeszła bliżej, w pokoju panował mrok, okiennice były zamknięte. Tylko przez małą szczelinę sączył się strumyk światła, który padał na kościste

dłonie Mogensa. Maria miała ochotę płakać, a jednocześnie uśmiechała się przez łzy. On leży tutaj, śpi najniewinniejszym snem i nie wie nic o dramatycznych nocnych przeżyciach małżonki. Nie przypuszcza nawet, że w ciągu pięciu ostatnich nocy wymykała się z domu, żeby go zdradzać w ordynarny, najbardziej prymitywny sposób. Podczas kiedy on wierzył, iż Maria myśli wyłącznie o swojej zmarłej matce, że pogrążona jest w żałobie... Czy kiedykolwiek mógłby pomyśleć, że drzemie w niej taka pospolita dziwka? Nie, dla Mogensa była zawsze czysta, wiedziała o tym. Mogens ją podziwiał, wielbił ponad wszelkie wyobrażenie. - Przekonywał przecież samego biskupa w jej sprawie, nieulękły i pełen miłości. Nawet swego najbliższego współpracownika, owego podstępnego Revelina, Mogens osadził zdecydowanie na miejscu. Jak ten nędznik, zazdrosny wikariusz, mógł wierzyć, iż rzuci na Marię cień swoimi intrygami? Nic podobnego, przynajmniej dopóki Mogens Skanke, jej małżonek, będzie przy niej! Z bladym uśmiechem Maria wyciągnęła rękę, chcąc obudzić go delikatną pieszczotą. Mogens nigdy nie wymagał od niej więcej, niż sama chciała mu dać. Nigdy jej do niczego nie zmuszał. Skóra, której dotknęły opuszki palców Marii, była zimna. Twarz na poduszce zastygła, usta się nie poruszały, oczy były zamknięte i nie drgnęły nawet, kiedy dłoń żony przesunęła się po krzaczastych brwiach. On nie żyje, przemknęło jej przez głowę. On nie żyje! Maria stała pośrodku pokoju i jakby z boku spoglądała na siebie. Żona Lota, pozbawiona uczuć niczym szary kamień. Myśli przebiegały jej przez głowę ze zdumiewającą jasnością. Raczej je rejestrowała, niż była w stanie nad nimi panować. Kiedy człowieka dotyka nieszczęście, jest najpierw bezgranicznie zrozpaczony. Potem przychodzi załamanie, może nawet histeria, następnie zmęczenie, rezygnacja, odrętwienie. W końcu człowiek otrząsa się z desperacji i może rozpocząć powrotną drogę do rzeczywistości, do powszedniego dnia. Zwykle taki proces trwa przez kilka lat. Jak to się stało, że już tutaj jestem? Stopy Marii poruszyły się, biodra lekko zakołysały, stwierdziła, że siedzi obok Mogensa. Jakie to nierzeczywiste, jak sen. Jak sen, śniony przez kogoś innego. Zdumiona

trwała w bezruchu na brzegu łóżka i nie mogła pojąć, że jej myśli są takie klarowne, choć głowę wypełnia coś jakby mokra wełna. Siedziała na małżeńskim łożu, palce wciąż jeszcze gładziły drogą, starą twarz męża. Dom zaczynał się budzić, z kuchni dochodził szczęk naczyń. Maria wstała, zdjęła brudną suknię i rzuciła na podłogę. Ten strój nigdy więcej nie będzie używany. Był przeznaczony dla innego. Wyjęła z szafy swoje najpiękniejsze ubranie. Czarna suknia, skromny fason z wysokim kołnierzykiem z delikatnej koronki. Rękawy wąskie, przybrane jedwabną wstążką. Kiedy Maria wychodziła za mąż, spod sznurówki stanika widać było piękną jedwabną bluzkę. Teraz, gdy mocno zasznurowała stanik, jego brzegi się stykały. - Schudłam - powiedziała półgłosem, zdumiona. Na ramiona narzuciła czarny szal, na nogi zaś włożyła lśniące pantofle z cielęcej skóry na miękkich podeszwach. Uporządkowała łóżko, otworzyła okiennice. Ptaki śpiewały, witały z radością nowy dzień. A może śpiewem żegnały Mogensa? On zaś, w śnieżnobiałej pościeli, wyglądał pięknie i młodzieńczo. Twarz zachowała jeszcze zdumiewająco zdrową barwę, usta układały się miękko. Blask słońca rozjaśniał liczne srebrne nitki w jego brodzie. Maria ułożyła sztywne ręce zmarłego na piersi i wsunęła mu w dłonie niewielki katechizm. Potem ujęła karafkę, w której na dnie zostało jeszcze trochę płynu, i wchłaniała niezwykły zapach. Spróbowała wina, wydało jej się słodkie i przyjemne. W kieliszku również trochę zostało. Uniosła naczynie w stronę zmarłego męża. Przemawiała w milczeniu do milczącego: - Na zdrowie, mój przyjacielu, pozwól mi wypić na pożegnanie i w podzięce za wszystko. Zostało ci oszczędzone straszne cierpienie, jakie zamierzałam na ciebie sprowadzić, i być może, odchodząc właśnie dzisiejszej nocy, uratowałeś moją duszę. Musisz jednak wiedzieć, że będę za tobą tęsknić, jakkolwiek dziwnie to brzmi. Zamierzałam od ciebie odejść, mój ukochany przyjacielu, ale to ty wypowiedziałeś ostatnie słowo. Teraz ja będę musiała żyć z tęsknotą, z podwójną tęsknotą... Zasłużyłam sobie na to. Spoczywaj w pokoju, mój kochany! Opróżniła kieliszek, ale nie przełknęła płynu. Czekała, aż poczuje na języku ów

dobrze znany smak. Nic takiego nie nastąpiło, a ona instynktownie wypluła wstrętną ciecz z powrotem do kieliszka. Wpatrywała się zaszokowana w cierpkie, choć z pozoru słodkie czerwone wino. Usta krzywiły się w obrzydzeniu, napój był dławiący, paskudny, kleił się do warg jak syrop. W ułamku sekundy zrozumiała. Czarny lulek. I naparstnica. I jeszcze to niebezpieczne, a mimo to takie dobre lekarstwo z kopenhaskiej apteki. Pomaga ono ludziom się odprężyć, zasypiają nawet przy najpotworniejszych bólach. Maria użyła go tylko jeden raz i dotychczas wspomina ze zgrozą, jak silny mężczyzna omal nie umarł, gdy składała mu złamaną nogę. Prawie przestał oddychać, Maria nie mogła pojąć, w jaki sposób działa to nieznane lekarstwo. Schowała je potem głęboko, nie odważyła się nawet go dotknąć. I oto teraz Mogens zażył właśnie ten lek. Pomieszał zioła z jej zapasów i w żadnym razie nie mogło się to zdarzyć przez pomyłkę. Maria zawsze starannie chowała zarówno czarny lulek, jak i suszone liście naparstnicy, zamykała je lepiej niż inne lekarstwa. On wiedział, czego użyć, by śmierć przyszła prawie niepostrzeżenie. Ale dlaczego? Nigdy się tego nie dowie. Zresztą istnieje tylko jedna odpowiedź. Mogens zrozumiał, co się dzieje. Może nawet znalazł kryjówkę, gdzie Randar na nią czekał i gdzie przez wiele nocy w zmysłowym uniesieniu oboje zapominali o bożym świecie. Może nawet szedł za nią którejś nocy, może widział ich razem? Robiło jej się coraz bardziej zimno; lęk, który tak długo od siebie odsuwała, teraz przenikał ją do szpiku kości lodowatymi igłami. Swoim grzechem doprowadziła go do rozpaczy. Lekkomyślna, głupia i zaślepiona posłała go w objęcia śmierci, by sama mogła mieć to, za czym tęskniła. Nic dziwnego, że Pan ją ukarał. Nie miała siły, by się buntować przeciwko temu, co nazywała losem, jej zdradzieckie serce nie było w stanie

przejmować się grzechem. Czuła się tylko bardzo smutna i zmęczona. - Mój kochany biedaku, umarłeś na próżno... Nie, odpowiedział głos Mogensa, płynący jakby z jej własnych myśli. Nie, nie na próżno. Teraz jesteś wolna i możesz pójść za głosem swego serca bez wstydu i bez ludzkiego szyderstwa! Maria pomyślała: Chyba zwariowałam, poddaję się szaleństwu. Och, mamo, nie pozwalaj mu, żeby tak do mnie mówił, nie teraz! Mimo wszystko jest już za późno. Randar odjechał. On mnie po prostu nie chciał. Nie chciał, bym ciebie zdradziła, Mogensie, był twoim przyjacielem bardziej niż ja. Ale twoją pamięć zachowam w największej czci, obiecuję ci, że tak będzie. Powiedz mu to, mamo, kiedy będziesz go zabierać ze sobą przez te morza, które musisz pokonać. Na plebanii nastał czas żałoby, wielkiego pośpiechu i przygotowań. Dom został wywrócony do góry nogami. Maria widziała wiele młodych dziewcząt, które przychodziły pomagać. Uśmiechały się, chichotały za jej plecami i podkradały w kuchni smakowite kąski. Kiedy jednak bezszelestne kroki Marii je zaskoczyły, sprawiały wrażenie zawstydzonych i powaga malowała się na ich twarzach. Dygały przed gospodynią, kryjąc wzrok. Jakby dopiero co mówiły o mnie coś złego, myślała Maria obojętnie. Nie chciała mieć teraz zbyt wiele czasu na pełne goryczy rozmyślania. Pogrzeb, stypa. Trzeba zawiadomić Marię Cecilię, a Bóg wie, gdzie się ona podziewa. I wkrótce będą musieli opuścić dom, ci wszyscy, którzy tutaj na plebanii spędzili tyle dobrych lat. Wikariusz z pewnością będzie się niecierpliwił. Zresztą trzeba powiadomić biskupa, a także lensmana. Z wiadomością do wikarego została wysłana Solveig, Maria sama nie była w stanie znieść myśli o spotkaniu w tak trudnej godzinie z tym podstępnym, pełnym złości człowiekiem. Zawsze w jego oczach dostrzegała budzącą niepokój mieszaninę nienawiści i ponurych żądz, dłonie mimo woli chwytały łańcuszek, który nosiła na szyi jako amulet. Raz przecież próbował i niemal mu się udało doprowadzić ją przed oblicze sądu, oskarżyć o czary. Z pewnością będzie próbował znowu, skoro teraz została pozbawioną opieki

wdową. Ale mam przyjaciół, pocieszała się. W całej parafii ma wielu przyjaciół, i to potężnych! Oni na pewno się połączą, wiedzą, kto jest i pozostanie spadkobiercą Mogensa Skanke, komu należy się po nim wszystko prócz probostwa. Z pewnością jej pomogą i z izbą chorych, i z ziemią, którą odziedziczy, z kierowaniem majątkami i z papierami, którymi teraz, po śmierci Mogensa, trzeba się zająć. To przyjaciele, z którymi dzieliła troski i płakała, gdy przytrafiło im się nieszczęście. Ludzie, o których wiedziała, że mają dość władzy, by sarni pokierować parafią, gdyby ludzie kościoła wystąpili przeciwko niej. Jest wielu przyjaciół. Wiernych. Maria nabrała powietrza w płuca i poczuła, że ta świadomość otula ją niczym ciepłe okrycie, że tłumi pulsujący niepokój, który wikariusz zawsze w niej wzbudzał. Nikt nie powiedział nic, co by wskazywało, że ostatnia tajemnica Marii i Mogensa została odkryta. Nikt się nie dziwił, że pastor spotkał swego Boga w nocy, bez pożegnania, bez jakichkolwiek dramatycznych wydarzeń. Mogens Skanke był prawdziwym mężczyzną i potrafił zdziałać więcej niż inni. To, że nie znał godziny swej śmierci, zostało przez wielu przyjęte z ulgą. No i proszę, niech teraz zobaczą ci złośliwi, którzy, choć było ich niewielu, sądzili, że zmarły był w równym stopniu pasterzem Pana, jak i kapłanem ciemności. Ludzie nie szczędzili mu modłów i podziękowań na ostatnią drogę, szczodrze i z hojnością wypełniali ołowiane naczynie, do którego zbierano dary dla wdowy. Stary pastor leżał spokojnie w trumnie, którą wystawiono w kościele. Światło płonących nieustannie świec sprawiało, że twarz wydawała się żywa. Policzki jednak zapadały się coraz bardziej. Ręce złożone na piersiach zrobiły się sinoczarne. Nastały teraz naprawdę zimne noce, więc można było czekać z pogrzebem. Codziennie na plebanię przybywali nowi ludzie, przyjeżdżali z daleka i z bliska, by być przy tym, gdy ziemskie szczątki Mogensa Skanke zostaną złożone na wieczny spoczynek. - Mogens będzie pochowany w krypcie - oznajmiła Maria stanowczo i nikt, nawet wikary, jej się nie sprzeciwił. W trumnie sam Mogens jakiś czas temu kazał wstawić szklaną szybę.

Jakby okno w pięknie wykutej skrzyni, otwór pomiędzy światami. To straszne, myślały dzieci, a kobiety bladły. Nigdy przedtem czegoś takiego nie widziano, lecz ludzie szeptali, kiwali głowami sądząc, iż tak trzeba. Jeśli jest ktoś, kto może obserwować świat z tamtej strony, to z pewnością Czarny Mons! On umiał więcej, niż chcielibyśmy wiedzieć, powtarzali w duchu parafianie. Ale Bóg najwyraźniej spoglądał łaskawie na swego sługę i nie zagłębiał się w szczegóły. Czyż Mogens przez całe życie nie walczył w obronie słabych? Czy nie rezygnował z podatków i sam nie płacił za biedaków, którzy znaleźli się w trudnym położeniu? Czy nie dawał im jedzenia i ubrania, by nie zamarzli podczas ciężkiej zimy? Mogens Skanke zostawiał po sobie dobrą pamięć. Wdowa zaś spotykała tyle ciepła i zrozumienia, ile tylko mogła zapragnąć. Maria i Sunniva półprzytomne siedziały w salonie i pozdrawiały wszystkich, którzy paradowali przed nimi, by wyrazić swoje współczucie i szacunek. Sunniva przeżywała to wszystko bardzo głęboko. Niełatwo zrozumieć dziecku, że ojciec, który tak czule obejmował je na dobranoc jeszcze wczoraj, nagle odszedł. Tak pełen życia, taki sympatyczny był tego ostatniego wieczora! - Jakby wiedział, że Bóg zechce go zabrać, tak, prosił mnie nawet, bym odmówiła specjalny pacierz za ciebie, mamo! Maria pogłaskała ładne włosy dziewczynki, spojrzała w błyszczące, zaczerwienione oczy. - Tak, Sunnivo. Lepszego ojca nikt nie może mieć. - Ani lepszego męża - odparła Sunniva dorośle, nie patrząc w spłoszoną nagle twarz matki. Strumień ludzi ustal trzeciego dnia. Maria miała czas zajrzeć do izby chorych, gdzie w ostatnim czasie rządziły dwie dziewczyny ze wsi. Nikogo poważnie chorego, nikt nie uległ wypadkowi. Jakaś kobieta przyszła po maść na bolący palec. Dziewczyny dały jej jeszcze suszonej brzozowej kory, ona pomoże wyciągnąć ból, czyż nie? Przyszło też dziecko z prośbą od matki po jeszcze trochę tej dobrej herbaty, dzięki której jej chude piersi napełniły się mlekiem. Maria kiwała głową z uznaniem, kiedy

dziewczęta opowiadały o mieszance z rumianku, kopru włoskiego, czarnego pieprzu, krwawnika i wiesiołka. Gdy trochę skrępowane wyznały, iż posłały też położnicy trochę jedzenia, zrozumiała, że młode pomocnice znakomicie dadzą sobie radę. Maria poprosiła, żeby już poszły, teraz będą mieć wolne. Izba chorych zostanie zamknięta. Nic na świecie nie oderwie jutro Marii od trumny Mogensa. Najpierw jednak trzeba napisać kolejny list do Marii Cecilii, starszej córki zmarłego. Prowadziła ona niespokojne życie, wciąż w rozjazdach pomiędzy krewnymi i przyjaciółmi na całym Zachodnim Wybrzeżu. Kiedy ostatnio otrzymali od niej wiadomość, napomykała, że być może osiądzie na dłużej w pewnym miejscu pod Bergen, gdzie ma być panną do towarzystwa swojej starej ciotki, a poza tym spotkała bardzo przystojnego i bogobojnego kawalera... To syn dzwonnika. Później nie dostawali już żadnych wieści przez co najmniej półtora roku i Maria była przekonana, że małżeństwo pasierbicy nie doszło do skutku. Maria Cecilia, z pewnością wciąż jeszcze jako panna, dotrzymuje towarzystwa starej wdowie. Dziewczyna musi teraz mieć trzydzieści jeden lat! Ledwie kilka lat młodsza od niej samej. Dla Cecilii też musi to być dziwne, pomyślała Maria nieoczekiwanie. Wspomnienia z czasów, kiedy ona sama była młodą dziewczyną, uczennicą Mogensa, zalały ją wielkim strumieniem. Cecilia nigdy właściwie nie pozwoliła jej się do siebie zbliżyć. Zawsze była chłodną, daleką i niemal eteryczną istotą. Maria wciąż jeszcze pamiętała żyły na delikatnych dłoniach, a także niepewny głos, który przypominał kwilenie ptaka. Szczupła talia, chłopięce biodra pod suknią, równie chłopięcy profil, który wcale nie zapowiadał kobiecych kształtów. Maria przypominała sobie noc, kiedy umarła matka Cecilii, jak wtedy obejmowała chudziutką, zrozpaczoną dziewczynę i próbowała ją rozgrzać. Wtedy Cecilia się do niej przytulała, poza tym jednak zawsze była bardzo powściągliwa, podejrzliwa, a kiedy Maria wyszła za mąż za jej ojca, nie kryła nienawiści. Na swój sposób była dość ładna. Nigdy jednak żadna sprawa nie budziła w niej zapału, można było wątpić, czy w ogóle żyje!

Na pewno z latami dojrzała, myślała Maria, opuszczając izbę chorych i kierując się do biblioteki. Trzeba pamiętać, by dobrze zapakować wszystkie wartościowe książki. Wiedziała, że jej dni w tym domu są policzone. Zdarzało się, oczywiście, że 'wdowy po pastorach mieszkały jeszcze przez wiele lat na plebanii, zwłaszcza gdy nowy proboszcz nie miał rodziny. Pan Revelin też nie miał, ale z pewnością wkrótce się ożeni, a wtedy wdowa po Mogensie musi się usunąć. Ale Mogens posiadał w parafii trzy spore zagrody, zawsze wiedział, jak należy inwestować pieniądze. Wdowa i córka pana Skanke nie będą cierpiały biedy, zadbał o to w odpowiednim czasie. Maria wyjęła szkatułkę z najładniejszym papierem listowym, który zamawiała w Christianii. Na każdym arkuszu w górnym prawym rogu znajdował się jej znak. Kluczyki Maryi. Chwyciła za pióro, zanurzyła je w czarnym atramencie. Minęło sporo czasu od chwili, gdy ostatnio bawiła się pisaniem, lecz palce szybko odzyskały sprawność, poruszały się po arkuszu w pewnym, płynnym rytmie. Jakie to cudowne, móc przekazywać swoje uczucia w ten sposób! Jakie to błogosławieństwo, umieć uchronić własne słowa tak, że stają się czymś więcej niż tylko przelotną smugą na wietrze! - Dziękuję ci, Mogensie, że dałeś mi również to - mruknęła półgłosem. Wkrótce list do Cecilii był gotów, Maria przeczytała go uważnie i przypieczętowała sygnetem Mogensa. Chciała go wysłać przez najmłodszego chłopaka Jensenów, który miał właśnie rozpocząć swoją służbę dla ojczyzny. Spotka pewnie ludzi, którzy potrafią wyprawić list pod właściwy adres. Jakkolwiek będzie, wiadomość dotrze za późno. Zresztą ojciec nigdy nie marzył o powrocie starszej córki do domu. Cecilia utraciła jedyny dom, jaki kiedykolwiek miała. Ona również. Nadszedł już czas na odpoczynek, noc nastała tak samo chłodna jak poprzednie. Maria nie była w stanie zasnąć w dobrze znanej sypialni, gdzie umarł Mogens. Pościeliła

sobie w gabinecie, na podłodze przed kominkiem. Tutaj czuła się bezpieczna. Pośród wszystkich książek, z unoszącym się wciąż w powietrzu zapachem fajki Mogensa i z widokiem ognia w kominku, który tak lubiła. Kiedy człowieka gnębi niepokój, nic tak nie koi jak płonący ogień, myślała. Wpatrywała się w dwa pełgające płomyki, pozwalała, by ich dziwny taniec ją hipnotyzował. Sen jednak nie przychodził, głowę miała ciężką od uczuć, które starała się od siebie odsunąć. Czuła ból i pulsowanie w skroniach. Wiedziała, co powinna zrobić. Usiadła, zapaliła lampę na biurku. Potem przyniosła swoją własną księgę, tę oprawną w czerwoną skórę, otworzyła ją i zaczęła notować. Dziennik. Nie, raczej księga nocy. Tak, z pewnością. Nocna księga Marii. Ona była powiernicą wszystkich myśli, tutaj zostało opisane całe życie. Ta książka stała się jej najlepszym przyjacielem, partnerem w najbardziej intymnych rozmowach, jej zawsze tak samo pobudzającym zbiorem doświadczeń i myśli. Czerwona księga przyjmowała wszystko, zarówno smutne wyznania, jak i pełne triumfu opisy zwycięstw w izbie chorych. Zdarzało się, że Maria otwierała zapisane gęsto strony i odnajdowała szczegóły dotyczące ziołowych mieszanek oraz leczenia chorych, których dokładnie nie pamiętała. Na końcu książki zamieściła spis stosowanych przez siebie ziół, a potem odnotowywała przy ich nazwach szczegółowe obserwacje. Teraz jednak otworzyła tam, gdzie znajdowały się najbardziej skryte zwierzenia, a papier był zniszczony i poplamiony. Zaczęła wylewać cały swój smutek na te pożółkłe arkusze, czarny atrament płynął niczym łzy i spłukiwał gorycz. Zamknęła książkę dopiero, kiedy nastał jasny ranek, a przez szyby i ciężkie aksamitne zasłony zaczęły przenikać głosy z zewnątrz.

ROZDZIAŁ II Maria Cecilia Skanke skończyła właśnie trzydzieści jeden lat, i to akurat tego dnia, gdy miała zamiar wrócić do domu, do domu swego dzieciństwa, na plebanię w Lyster. Matka odeszła dawno temu. Teraz ojciec też nie żyje. Cecilia wsłuchiwała się w bicie własnego serca, lecz nie znajdowała w nim żalu. Ludzie interesowali ją coraz mniej. Wyżej ceniła sobie szpinet ciotki niż macierzyńską opiekę starej kobiety. Najbardziej lubiła siedzieć samotnie w swoim starannie odkurzonym pokoju i wyszywać małe, piękne inicjały na czystych kawałkach płótna. Wyprawa. Maria Cecilia przygotowała sobie wyprawę, jaką niewiele panien z jej stanu widziało. Przez ostatnie lata jeździła od dworu do dworu, na zmianę jako gość u dalekich krewnych albo jako opiekunka do dzieci w lepszych rodzinach, które z czasem poznawała. Brakowało jednak najważniejszego. Pana młodego. Cecilia, bo chciała, żeby tak właśnie ją nazywano, nie znalazła dotychczas nikogo odpowiedniego. Prawdę powiedziawszy, tych kandydatów nie było też tak wielu. Już w jakieś trzy dni po przyjeździe do domu ciotki oświadczył się o jej rękę bratanek opiekunki. Zbliżał się do pięćdziesiątki, miał wielki, sterczący brzuch i potarganą rudą brodę. Był synem lensmana, nie przejął jednak urzędu po ojcu ze względu na jakąś sprawę sądową w młodych latach. Zajmował się handlem zbożem i lichwą. Większość tego, co zarabiał, wydawał natychmiast na wino i piwo, na kobiety i różne zachcianki. Cecilia odpowiedziała mu, że powinien się wstydzić, cóż za bezczelność, zaproponować małżeństwo takiej damie jak ona. Wbiła w niego swoje lodowato niebieskie oczy i sprawiła, że poczuł się niczym robak w jabłku. Ale nie natychmiast zrezygnował, paskudnie roześmiał się jej w twarz.

- Taka starzejąca się panna będzie przebierać i kręcić nosem? Proszę pozwolić, że opowiem panience, jak to moi koledzy ostrzegali mnie przed kościstym ciałem panienki i nie radzili się oświadczać. Ja jednak pomyślałem, że co człowiekowi przyjdzie z bujnego ciała w małżeńskim łożu... Skoro panna ma odpowiednio dużo szylingów i wyprawę, to... - Na co pan sobie pozwala! Proszę natychmiast wyjść! Poinformuję o wszystkim ciotkę... - Świetnie! Tak, proszę iść do tego starego, siedzącego na pieniądzach babska i opowiedzieć! Proszę jednak przyjąć do wiadomości, że ona wcale nie jest taką bryłą lodu jak pani. Ona nigdy nie odmawiała żadnemu z tych, którzy chcieli ogrzać jej stare uda... Cecilia jeszcze teraz lekko zadrżała na myśl o tamtej upokarzającej rozmowie. Później jednak trafił jej się tylko jeden zalotnik. I, niestety, jako kandydat równie nieodpowiedni jak pierwszy. Syn dzwonnika, nie był w stanie zrobić kroku bez laski. Liczył sobie zaledwie trzydzieści lat, ale jego wychudzone ciało było przedziwnie połamane i krzywe jak u starego dziada. Urody też mu brakowało, ale to Cecilia mogłaby znieść. Całkowicie jednak przekreślił swoje szanse, gdy zaraz po oświadczynach oznajmił, że oczekuje, iż propozycja zostanie przyjęta, oraz że jeśli chodzi o jej obowiązki małżeńskie, on będzie bardziej wymagający, niż to zazwyczaj bywa.. Cecilię przerażał jego mętny wzrok, odmówiła w sposób jak najbardziej formalny, nie szczędząc jednali uszczypliwości. Ciotka wyrzuciła ją z domu zaledwie w parę dni potem. Miała dość krygowania się Cecilii i jej wielkopańskich manier. Okazała jednak swojej kuzynce tyle życzliwości, że wsunęła jej do kieszeni list polecający, dzięki któremu to dokumentowi Cecilia uzyskała miejsce jako starsza opiekunka do dzieci i dama do towarzystwa u pewnej młodej kapitańskiej rodziny niedaleko Bergen. Majątek był wielki, prawdziwa pańska siedziba, Cecilia mogła jedynie marzyć, że kiedyś zamieszka w takim miejscu. Rozkoszowała się każdą minutą spędzoną u rodziny von Sacherstierne - Gluck, a nawet towarzyszyła swoim państwu w ich corocznej podróży do miasta. Rynek, ludzie, wszystkie zagraniczne cuda... Cecilia była zielona z zazdrości. Nie mogła zrozumieć, dlaczego niektórzy otrzymali od losu tak wiele, podczas gdy ona sama musiała się przez całe lata zadowalać starą, uszytą w domu sukienką.

Pani miała biżuterię, bardzo dużo biżuterii. Różne pierścionki i broszki, piękne, delikatne złote łańcuszki takie cieniutkie, że wprost trudno uwierzyć, iż jakiś złotnik był w stanie je zrobić. I mieniące się kolorami kamienie... przypominały one oczy jej matki, Cecilia powracała myślami do tamtego dziecka, którym niegdyś była, i płacz dławił ją w gardle. To właśnie w tym domu Cecilię złapano za rękę, gdy zbyt głęboko wsunęła ją do szkatułki z biżuterią. Została wyrzucona. Szybko i brutalnie. Na dodatek straszyli, że zameldują o kradzieży na policji, w takim razie zaś Cecilia mogła stracić dobre imię, a także dłoń. Na szczęście do tego nie doszło. Wyruszyła w podróż do domu na małym kutrze, którego kapitan zgodził się ją podwieźć do Sognefjorden. Nienawidziła tej podróży, wciąż zmieniającej się pogody, nieustannego, dławiącego smrodu ryb, smoły, lepiącej się do butów i ubrań, ordynarnych marynarzy, a także samego kutra. Wykonywała jednak swoje obowiązki kucharki i praczki bez szemrania. Innego sposobu dostania się do domu nie było. Nie chciała poświęcać niczego, co posiadała, by wynająć powóz. Do domu zaś wrócić musiała. Wprost trudno uwierzyć, ale kiedy kuter miał wpłynąć na odnogę fiordu, spotkała ziomków. Niedaleko Helia stanęli przy nabrzeżu tuż obok statku pełnego rekrutów. Kapitan wdał się z nimi w rozmowę i dowiedział się o liście od pastora Mogensa Skanke do córki Marii Cecilii, który wiezie jeden z młodych wojaków. - Czy nasza Cecilia nie pochodzi z Lyster? - zawołał do swoich ludzi, ładujących pod pokładem worki z wełną i solone mięso. - Oczywiście! I na dodatek jest córką pastora! - W takim razie to musi być do ciebie - oznajmił kapitan i zachichotał zaciekawiony. Wzięła kopertę i poszła z nią do osłoniętego plandeką kąta na rufie kutra, gdzie przygotowywała proste posiłki dla załogi i gdzie znajdowało się jej wciąż wilgotne posłanie. To Maria, nowa żona ojca, napisała ten list. Cecilia długo sylabizowała

poszczególne słowa, zanim pojęła ich sens. W końcu jednak główne przesłanie dotarło do jej świadomości. Ojciec nie żyje. Maria prosi, by Cecilia wróciła do Lyster, pewnie zamierza oddać jej spadek po matce. Ale jako wdowa Maria może używać wszystkiego przez wiele lat. A jest przecież ledwie dwa czy trzy lata starsza od Cecilii! A to dziwka! Ciekawe, czy ciągle jeszcze zajmuje się tymi swoimi paskudztwami, lata do chorych, przewiązuje im cuchnące rany! Cecilia wiedziała, że z Marią nie wygra. Ojciec z pewnością zadbał, by zabezpieczyć ukochaną, odurzony i ślepy na wszystko stracił dla niej głowę od chwili, gdy jako młodziutka dziewczyna, nędzarka, ale zadzierająca nosa, przyszła do ich domu, „by się uczyć”. Ha, prawdopodobnie ojciec zszedł się z nią na długo przed śmiercią mamy, myślała Cecilia z goryczą. Sama nie wiedziała, kiedy w jej sercu zrodziła się nienawiść do Marii, był przecież czas, że potrafiły ze sobą rozmawiać, ba, nawet lubiły nawzajem własne towarzystwo. To chyba samo życie pozwoliło mi ją przejrzeć, powtarzała sobie Cecilia ze złością, kuląc się na posłaniu, gdy tymczasem kuter odpływał od brzegu. Teraz rozumiem, jak bardzo głupie i niesprawiedliwe jest życie! Ja, córka świętego człowieka, siedzę tu jak najnędzniejsza służąca i marznę w swojej starej, połatanej sukni. A jednocześnie taka dziwka jak Maria chodzi po pięknym salonie mojej matki i cieszy się szacunkiem całej parafii dzięki tym jakimś smarowidłom i pogańskim zamawianiom! Zapomniała, albo chciała zapomnieć, że matka tej kobiety, którą w myślach nazywała dziwką, to ta sama osoba, która żeglowała przez trzy dni, by dotrzeć do Lyster i wyleczyć małą, śmiertelnie chorą Marię Cecilię... Życie Cecilii nie potoczyło się tak, jak oczekiwała. Ciężko było wciąż patrzeć, jak marzenia rozpływają się w nicość, ciężko jest stać spokojnie, kiedy prawdziwa gra toczy się obok. Już prawie utraciła wszelką nadzieję. Chociaż, gdyby... Gdyby Maria sama dostrzegła niesprawiedliwość i z własnej woli się usunęła... Cecilia jest najstarszym dzieckiem Mogensa. Wiedziała, że z czasem

odziedziczy przynajmniej największy z trzech dworów. Ale Maria mogła żyć równie długo jak ona sama, a poza tym jest jeszcze ta Sunniva. Przybrana siostra, która tak się różni od Cecilii, iż nikt nigdy nie uwierzy, że w ich żyłach płynie krew tego samego ojca. Na szczęście bliźniaczy brat Sunnivy nie przeżył. Gdyby on teraz żył, jako chłopiec odebrałby spadek zarówno Cecilii, jak i rodzonej siostrze. No cóż, istnieją jednak jakieś jaśniejsze punkty i odrobina nadziei. Potrzebna jest tylko wola walki oraz zdolność trzeźwego myślenia, nie wolno ulegać emocjom... Kiedy sterany sztormami kuter wziął kurs na wschód, ona gorączkowo układała plany. Szczupła twarz wykrzywiła się w przebiegłym uśmiechu, gdy Cecilia w końcu znalazła rozwiązanie. Wikary. O ile wie, wikary się nie ożenił, a teraz miał przejąć parafię po jej ojcu. Nie pamiętała go dokładnie, zresztą nigdy nie zawierała bliższych znajomości z ludźmi spoza probostwa. Teraz wydawał jej się wymarzonym kandydatem. No i mogłaby mimo wszystko zostać gospodynią na plebanii, i podtrzymywać tradycje oraz pamięć swojej zmarłej matki. To będzie jej zemsta. Gdy tylko pozbędzie się Marii i Sunnivy, rzecz jasna. Uspokojona, przepełniona chłodnym uczuciem oczekiwania, Cecilia zasnęła na swojej nędznej kei. Nie przejmowała się tym, że obrzydliwe insekty dzielą z nią, ciepło posłania. Wkrótce nadejdą inne czasy! Próby, jakie los na nią zsyłał, muszą się przecież kiedyś skończyć. Cecilia przybyła na plebanię już następnego dnia po pogrzebie. Maria ledwie ją poznała. Kiedy nagle zobaczyła wysoką, szczupłą kobietę idącą przez podwórze i kierującą się w stronę głównego domu, długo przyglądała się zdumiona. Wysłała Solveig, by otworzyła, sama bowiem nie miała siły podnieść się z wygodnego, ulubionego fotela w bibliotece. Solveig pospiesznie wróciła, pobladła, z rozbieganymi oczyma.

- Proszę pani, to jest... panna Cecilia! - Oczywiście - odparła Maria spokojnie, choć ona również była zaskoczona, że wiadomość o śmierci Mogensa tak szybko dotarła do adresatki. - Zaprowadź ją do po- koiku na górze i pomóż się rozgościć, a potem przynieś nam tutaj coś gorącego do picia i trochę ciasteczek. Cecilia była taka jak dawniej. Weszła do pokoju, pośpiesznie omiotła go wzrokiem i uśmiechnęła się zadowolona, stwierdziwszy, że niewiele się tu zmieniło. - Cecilio... moja droga... Nareszcie jesteś w domu. Cieszę się, że będziesz z nami w tych ciężkich chwilach. Twój ojciec... Mogens... zdarzało się wielokrotnie, że siadywaliśmy wieczorami właśnie tutaj i rozmawialiśmy o tobie. On za tobą tęsknił... - O, z pewnością niezbyt mocno. Ale mimo to dziękuję, Mario. Rozumiem, że próbujesz sprawić mi przyjemność. Maria obserwowała nienaturalne maniery Cecilii. Panna zadzierała nosa i spoglądała na łudzi zmrużonymi oczyma, z góry, a jej wąskie wargi przypominały rybi pyszczek, niezależnie od tego, czy próbowała się uśmiechać, czy zaciskała je. Maria przyjęła to z wyrozumiałością. Nieszczęsna straciła przecież ojca. Wprawdzie długo pozostawała poza domem, ale teraz z pewnością jest jej ciężko. Nic dziwnego, że sprawia wrażenie obcej i niechętnie usposobionej. Wezwała jedną z dziewcząt, poleciła oprowadzić Cecilię po plebanii i pomóc jej się urządzić. - Jak to dobrze znowu być w domu - westchnęła nagle przybyła, siadając w fotelu Marii. Solveig weszła z tacą, postawiła ją na małym stoliku przy drzwiach i wyszła. - Na Boga! Czy tutejsza służba nie wie, jak się zachowywać? No tak, od razu widać, że człowiek znowu wrócił na wieś. Mario, nie powinnaś jej pozwalać na taką swobodę! Ona się nawet do ciebie uśmiecha! Bez szacunku! I czy naprawdę sądzicie, że będę jadła, zanim się umyję? Cóż za świństwo, jaka nędza... - Droga Cecilio - wtrąciła Maria znużonym głosem i ujęła naczynie z ciepłym słodkim piwem. Nalała gościowi i sobie, a potem podsunęła Cecilii dużą drewnianą tacę z ciastkami. - Rozumiem, że prowadziłaś lepsze życie, widziałaś wiele. Ale nie staraj się ciągle tego okazywać, pamiętaj, że także i ty wyrosłaś w skromniejszych warunkach... - W skromniejszych warunkach! Czy nie wiesz, z jakiej rodziny pochodziła moja