Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 115 490
  • Obserwuję513
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań682 287

Lerum May Grethe - Córy Życia - 05 Zesłanie

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :594.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Lerum May Grethe - Córy Życia - 05 Zesłanie.pdf

Beatrycze99 EBooki L
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 157 stron)

MAY GRETHE LERUM ZESŁANIE

ROZDZIAŁ I Lyster, czerwiec 1687 W czerwcowym upale położony nad fiordem duży kościół z białego kamienia pozostawał przyjemnie chłodny. Ludzie spuścili głowy, zwrócili twarze ku solidnej drewnianej podłodze, słowa płynące z ambony siekły pochylone karki niczym bat. Proboszcz wygłaszał jedno ze swych najbardziej grzmiących kazań, a to znaczyło wcale niemało. Nigdy chyba jednak głos żadnego pastora nie cuchnął tak intensywnie siarką, nigdy nie wypowiadano słowa Pańskiego z takim gniewem i potępieniem. Nastały nowe czasy. Za starego Mogensa... Z radością niemal witano na kazalnicy odzianego w czerń duszpasterza. Mogens był niezwykłym mówcą. Jego ciepły, żywy głos wznosił się i opadał niczym potężne tchnienie Boga, napełniając serca poczuciem bezpieczeństwa i spokojem. Nie miał litości, szczególnie dla złodziejstwa i braku miłości, nakazywał ludziom ciężką pracę, wieczną służbę, szacunek dla siebie nawzajem i dla Boga. Nauczał też, że Pan w swojej łasce na pewno odpuści im drobne przewinienia, jeśli tylko okażą skruchę i nie będą więcej grzeszyć. A w każdym razie nie popełnią tego samego grzechu. Lecz Czarny Mons już odszedł, taka była smutna rzeczywistość. Leżał teraz w swej wspaniałej trumnie pod tą samą posadzką kościoła, po której oni stąpali. Zdarzało się, że dzieci przenikał dreszcz na myśl o zwłokach spoczywających tuż pod ich stopami; z wypiekami na twarzy wyobrażały sobie pradawną kryptę, migoczące płomienie oświetlające zszarzałe mury, ciężki zapach, który tam na dole zawsze wydawał się duszący... A dorośli w późne zimowe wieczory opowiadali sobie o tajemniczych zjawach widywanych w okolicach kościoła, o nie mogącej zaznać spokoju postaci w księżej sutannie. A jeśli ktokolwiek zdołał powstać z grobu, to jedynie Mogens. Znał nie tylko słowo Boże, nigdy wszak nie taił, jakie skarby trzyma w swoich skrytkach. Wielu mieszkańców wioski na własne oczy widziało, jak wypędzał diabła z ciała pewnej dziewczyny, a niektórzy całym sercem wierzyli w historię o niepokornym parobku, który chciał nastraszyć proboszcza i sam zapadł się pod ziemię. To Mogens sprawił, że ziemia

się rozstąpiła i pochłonęła nieusłuchanego chłopaka, w miękkiej glebie przy zachodnim narożniku kościoła wciąż widniało zagłębienie. No” i Maria. Piękna, dobra pastorowa. Mądra, ale trochę dziwna i przerażająca całą tą swoją mądrością. Umiała czytać. Potrafiła uzdrawiać chorych. W dużym, długim budynku nieopodal kościoła założyła nawet lecznicę, prawdziwy szpital, równie wspaniały jak te prowadzone niegdyś przez mnichów w Bergen! Pomieszczenia, choć nie były tak wielkie, to jednak zawsze ciepłe, a drzwi nigdy nie zamykano przed naprawdę cierpiącymi. Teraz budynek stał pusty. Maria odeszła. Mimo wszystko nie była żoną pastora. Stary Mogens oszukiwał ich, a być może i ją. To małżeństwo nigdy nie zostało formalnie zawarte, nigdy nie wpisane do ksiąg parafialnych. A świadkowie? Kto wie, jakimi środkami się posłużył, by ich zmylić? Teraz i tak już nie żyli i nie mogli nic dodać ani ująć, gdy pisarz na żądanie pana Revelina i Cecilii wykreślił Marię jako małżonkę pastora ze swych protokołów. Maria była tylko nałożnicą. Dziwką, taką jak te, które proboszcz Revelin opisywał w gniewnych słowach. Niezwykle zaczęły go zajmować kwestie cielesnych pragnień i grzesznego pożądania! Stał na ambonie poczerwieniały na twarzy, jasne włosy barwy piasku sterczały na wszystkie strony, wymachiwał chudymi rękami, jak gdyby walczył z niewidzialnym rojem much. - Strzeżcie się! - grzmiał. - Strzeżcie się, wy, Boże owieczki, wąż bowiem skrywa się między wami! Kobieta jest niczym pogański wizerunek bożka, piękna na zewnątrz, lecz pełna padlinożernej gadziny, nieczystego robactwa i niebezpiecznych trucizn. Wiedzie was na pokuszenie swoim ciałem, ponętnymi piersiami, pozwala wam posmakować słodkiego wina grzechu, chwyta was piekielnym lepkim uściskiem... Wierni niemal jednocześnie przenieśli ciężar ciała na drugą nogę, gromada ludzka zafalowała, a potem znów znieruchomiała. Nieliczni tylko siedzieli na ławkach i w lożach wzdłuż ścian. Promienie słoneczne sączące się przez łukowato sklepione okna padały na część zebranych i nawet w chłodnym kościele pot spływał z gołych głów.

Wkrótce pastor mógł się przejrzeć w spoconych łysinach po męskiej stronie pod amboną. Kazanie najwidoczniej miało się ku końcowi, wierni marzyli o chłodnym zsiadłym mleku i ciasteczkach, przygotowanych z pewnością na dziedzińcu plebanii. A może uda się posmakować świeżo solonego i wędzonego mięsa? Progi domostwa pana Revelina stały otworem dla wybranych mieszkańców wioski, gościł ich suto, wiedząc, że nie może być pewien ich dobrej woli. Sprzeciwiali mu się już w czasie, gdy jeszcze za życia Mogensa puścił w ruch machinę oskarżeń przeciw Marii. Maria była ich aniołem, aniołem stróżem, nadzieją, kiedy wszystko inne zawiodło. Poza tym Mogens jako przyjaciel mógł się bardziej przydać; gdy trzymali stronę proboszcza, wikary nie był w stanie im zaszkodzić. Nie powiodła się więc podjęta przez Revelina próba oskarżenia pięknej, znającej się na leczeniu kobiety o uprawianie czarów, nikt nie chciał świadczyć przeciw niej. Po śmierci Mogensa jednak wieśniacy zrozumieli, że i pan Revelin ma potężnych przyjaciół. Teraz on został proboszczem i wraz z córką starego pastora u boku zdołał wygnać swego wroga z wioski. Nikt nie wiedział, dokąd wyruszyła Maria, lecz wielu słyszało o jej rodzinnym domu nad fiordem, o mrocznej, ponurej zagrodzie, gdzie kat więził niegdyś jej matkę... No cóż, skoro tak ma być, niech będzie. Życie nikogo nie rozpieszcza. Maria zaliczała się do gniewnych, zbuntowanych, takich, co to chadzają własnymi ścieżkami, i przyszło jej za to zapłacić. Oni zaś po raz kolejny zrozumieli, że opłaca się chylić głowę i ufać odwiecznym prawdom. Miejsce kobiety jest przy dzieciach, na polu i w tylnej części kościoła. Pan Revelin, grzmiąc w kazaniu o niebezpiecznej kusicielce, jaką jest w istocie każda niewiasta, i o czeluści piekielnej, do której trafią, jeśli nie będą wystrzegać się grzesznych żądz, zapewne miał rację. Pogaduszki wokół stołów na dziedzińcu brzmiały niczym brzęczenie roju pszczół. Panie przywdziały najbardziej uroczyste stroje, co na ogół równało się czyściutkiej białej bluzce i spódnicy ze stanikiem z granatowego bądź zielonego sukna, zasznurowanym lnianą wstążką lub, o wiele rzadziej, srebrnym łańcuszkiem. Na głowach tańczyły kolorowe chustki, a część dziewcząt poprzestała na przepaskach. Wstążki, poruszane ła-

godną morską bryzą, falowały w powietrzu, jakby dając sygnał młodym chłopcom przy studni. Żona proboszcza, blada pani Cecilia, przechadzała się między ludźmi, odrobinę zadzierając swój prosty, ostry nos. Na prawo i lewo rozdawała łaskawe skinienia głowy, ledwie dostrzegalnie ukłoniła się pisarzowi i lensmanowi, nieco wyraźniej bogatemu pułkownikowi z Flahammar. Córka poprzedniego proboszcza została żoną nowego pastora. Podczas długich lat spędzonych poza domem Cecilia poznała smak niepewności i upokorzenia. Sądzono, że jest w dobrych rękach u krewnych w wielkim mieście, podczas gdy ona tułała się z kąta w kąt, samotna i uboga. Nie chciała więcej myśleć o tamtych strasznych latach, o pogardzie, z jaką przyjęła ją daleka rodzina, o zalotnikach, dających do zrozumienia, jak marna jest jej pozycja. Przysięgła sobie na pamięć swej matki, że kiedyś znów będzie opływać w dostatek. Los jednak ciężko ją doświadczał, musiała patrzeć, jak jej podeszły wiekiem ojciec robi z siebie głupca, a później żeni się z tą Marią córką Liv. Dla Cecilii pojawienie się Marii w jej rodzinnym domu stało się punktem zwrotnym w życiu. To właśnie wtedy zaczęło się źle dziać. Ojciec zupełnie przestał ją dostrzegać, bez przerwy tylko wychwalał swą wspaniałą uczennicę. Cecilia nie raz i nie dwa słyszała, jak matka cienkim głosem krzyczała na męża, oskarżając go o nieczyste zamiary względem ubogiej dziewczyny, którą przyjął pod swój dach. Ojciec jednak z uporem stwierdzał tylko, że córka Liv będzie mogła zaspokoić swe pragnienie wiedzy, czerpiąc z jego studni. A żona powinna się wstydzić takich myśli! Czyż matka Marii nie ocaliła życia Cecilii? Zgoda na zamieszkanie Marii na plebanii i udostępnienie jej książek z bogatej biblioteki Mogensa to raczej skromna zapłata za taki uczynek. Cecilia nie bardzo potrafiła sobie przypomnieć, kiedy zrodziła się w niej nienawiść. Gdy sięgnęła pamięcią wstecz, wracało wiele miłych wspomnień. Maria była z nimi, kiedy zmarła matka. Okazywała dobroć i troskliwość, jak gdyby już wtedy zamierzała coś przez to zyskać. Cecilia poczuła, że na myśl o Marii wciąż zaciskają się jej szczęki, i prędko odpędziła od siebie jasne, pogodne obrazy. Życzliwość Marii wynikała ze złych pobudek, pani Cecilia zawsze w tej kwestii zgadzała się z mężem.

Wciąż pamiętała paskudną kulę, która rosła jej w gardle za każdym razem, gdy przy obiadowym stole usiłowała porozmawiać z ojcem, a on przerywał jej, mówiąc o tym, co tego dnia powiedziała czy też zrobiła jego mądra młodziutka uczennica. Cecilii zapadł w pamięć smutek, od którego nie potrafiła się uwolnić. A kiedy życie obracało nią między ciężkimi młyńskimi kołami głodu i upokorzenia, musiała znaleźć kogoś, kogo mogłaby za to winić. Maria była najbliżej. Maria skradła jej szczęście dzieciństwa, a później zajęła także miejsce jej matki. Potem rzuciła urok na całą wioskę i powrót pastorówny nie okazał się wcale triumfem, jakiego się spodziewała. A teraz jeszcze Maria, jakby chcąc zadać Cecilii ostateczny, śmiertelny cios, zarzuciła niewidzialne sieci na jej małżonka. Cecilia wciąż pamiętała, jak w noc poślubną wykrzykiwał to przeklęte imię, będące tak naprawdę również jej imieniem. Zrozumiała też, z jasną jak kryształ świadomością niepewnej siebie kobiety, że nienawiść męża do Marii przemieszana jest z namiętnością i ohydnym pożądaniem. Chyba tylko ona pojmowała, że jego przepojone goryczą kazania, których tak wiele wygłaszał, te dotyczące grzechu i mocy kobiet, wszystkie bez różnicy poświęcone są Marii. Cecilię zapiekło w żołądku, nieprzyjemne uczucie pustki przypominało głód. Zdawała sobie sprawę, że mąż postanowił dalej ścigać Marię. Domyślała się opętania, jakie nim owładnęło, i miała świadomość, że minie ono dopiero w dniu, w którym Maria odejdzie, umrze, zgnije. Revelin dał się zwabić na wytyczoną przez żonę ścieżkę, skoncentrował się na tym jednym celu. Potajemnie wynajął ludzi, by śledzili Marię, w ostatnim roku często przynosili mu nowiny o czarownicy. Cecilia wyciągała od męża wiadomości, orientowała się, że pozycja Marii jest teraz bardzo słaba. Wielu jej postępków nie zaakceptowałby ani sąd, ani Kościół. Żyła z katem w chałupie nad fiordem, podobno wzywano ją na ting jako świadka w jakiejś sprawie o zabójstwo. Cecilia dowiedziała się też, że Maria jest w ciąży. Z tego właśnie powodu Revelin wstrzymał proces. Ciężarna, ze względu na nie

narodzone dziecko, mogła uniknąć stosu. Ale dziecko powinno się urodzić już w tych dniach, niedługo będą więc musieli czekać. Wkrótce ją zabiorą, wtrącą do lochu i skażą na śmierć za uprawianie czarów. A kiedy na tle błękitnego nieba buchnie płomień stosu... Gdy w nosie zakręci swąd płonącego ciała Marii... Wtedy Cecilia nareszcie poczuje się szczęśliwa. Małżonek powróci do jej łoża i będzie należeć tylko do niej. Teraz jednak musi przechadzać się wśród prymitywnych wieśniaków i odgrywając rolę uprzejmej, pokornej pastorowej, częstować ich kolejnym plackiem. Napotkała wzrok męża, stojącego po przeciwnej stronie podwórza. Spoglądał martwo, bez wyrazu, patrzył jakby przez nią, jak gdyby zza jej pleców wyłaniał się czyjś duch. I tak chyba właśnie było. Pan Revelin, świeżo upieczony proboszcz Lyster, z rzadka sięgał po roznoszony poczęstunek: placki, chleb, mięso i słodkie jęczmienne ciastka. Skupiał się raczej na pogawędkach z najbardziej znaczącymi mieszkańcami wioski. Kręcił się koło nich jak kot, to podlizując się i prawiąc komplementy, to znów okazując władczość i surowość. Ten sługa Pana niejedno miał oblicze. Najlepiej czuł się wśród możnych, wśród ludzi biskupa, pisarzy i sędziów. Tęsknił za życiem poza wąskim fiordem, lecz mimo wszystko zdawał sobie sprawę, że powinien się radować tą posadą. Czyż nie lepiej być wielkim wśród maluczkich niż małym między wielmożami? Drażniło go, że jego potęga okazała się niewystarczająca, by posłać Marię na stos. Podobne sprawy zdarzały się wszak już wcześniej, córy Kościoła nie bywały wcale mniej niebezpieczne od innych kobiet. No i przecież czarnoksięskie sztuki stawały się tym gro- źniejsze, im bliżej świętego stada Pana je uprawiano. Tamtym razem jednak Mogens osobiście wyprawił się do miasta, by przemówić w obronie żony. Czy podjął jeszcze inne kroki, tego Revelin nie wiedział, lecz niezaprzeczalnie drzwi, niegdyś szeroko otwarte dla obecnego pastora, później przez wiele lat pozostawały przed nim zamknięte.

Mogens posiadł władzę, powtarzał w duchu Revelin i uśmiechał się dostojnie do wdowy po oficerze, choć miał ochotę zgrzytać zębami. Kiedyś i ja mu dorównam. A ukochana przezeń nierządnica doświadczy tego na własnej skórze niedługo, bardzo niedługo... Jasny wieczór wyprawił ludzi, sytych wrażeń, ploteczek i placków, do domu. Pastor udał się do swego pokoju na piętrze. Na wspaniałej plebanii wciąż dawało się zauważyć ślady Marii, Revelin starannie je chronił i powstrzymywał żonę przed ich zacieraniem. Gabinet, w którym Mogens i Maria jakże często przyjmowali parafian przy ogniu zawsze płonącym na kominku. Sypialnia, gdzie Mogens wydał swe ostatnie tchnienie. Gdzie bez wątpienia obłapiali się, wiedzeni grzesznymi zachciankami. Izba, której ściany wciąż pozostawały nasycone obezwładniającym pożądaniem, przyciągała Revelina z nienaturalną wprost mocą. Za każdym razem, gdy popychał ciężkie drzwi, jego ciało ogarniało drżenie, wahał się przed przekroczeniem progu, zawieszony na szyi ciężki krzyż kłuł i parzył przez gruby materiał księżego ubrania. Gdy tylko jednak przymykał oczy i wchodził do środka, czuł jej bliskość, wciągającą go niczym wir groźnej rzeki. Napawał się myślą, że oto teraz jego ciało dotyka prześcieradeł otulających niegdyś ciało Marii. Lubił ów szczególny lekki zapach nieokreślonej słodyczy i kobiecości, zawisły w powietrzu pod belkowanym sufitem. Latem często stawał przy otworze okiennym, zapatrzony niewidzącym wzrokiem w ten sam widok, którym ona najpewniej radowała się wieczorami. Wody fiordu, zabarwione na różowo od złocisto - czerwonego nieba. Letni wiatr, ledwie wpadający do izby przez małe okienko. Brunatny gruby bal parapetu, naznaczony wyżłobieniami, które pozostawiły pokolenia ludzi opierających na nim ręce, gdy stali tak jak on, zapatrzeni. Czarownica. Musiała posiadać moc, której nawet on nie potrafił się oprzeć. Zadrwiła z niego, gdy zaproponował jej małżeństwo, odprawiła niczym natrętnego żebraka. Jak mogła?

Uderzyła go, gdy pragnął szczerze wyznać swe uczucia dla niej. Nikt nigdy tak go nie ośmieszył. Revelin na samo wspomnienie zacisnął pięści. Jego chuda twarz przypominała nieruchomą maskę, lecz za każdym razem, gdy oblicze i kształty Marii powracały do niego w myślach, w ciele zaczynały krążyć soki. Rzuciła na niego urok. Świadomość, że tak właśnie się stało, przynosiła mu ulgę, bo nie musiał się obwiniać o uleganie zwierzęcym żądzom. Bóg nie może karać swego sługi, skoro to najwyraźniej sam Szatan przysłał tu swą poplecznicę, by doprowadziła go do szaleństwa. Dlatego właśnie Revelin stale poddawał się żądaniom ciała. W samotności sypialnego stryszku wyczarowywał postać Marii, aż bliski był uwierzenia, że ona rzeczywiście pod nim leży. Pocił się na stłamszonej pościeli, gniótł lekkie poduszki z kaczego puchu, uśmiechając się ekstatycznie nad obrazem jej twarzy. Wbijał swą męskość między rozgrzane, ściśnięte okrycia, bliski utraty przytomności rzucał się po łóżku w dzikiej, pełnej goryczy namiętności. Pani Cecilia już w kilka tygodni po ślubie zaczęła sypiać w wydzielonej części saloniku. Miała tam swoje królestwo, swój mały świat, pełen haftowanych poduszek i ślicznych makatek, najlepszy porcelanowy serwis matki i srebrny dzbanek, z którego uwielbiała nalewać sobie kawę. Pastora niepomiernie irytowała ta czynność, ów gorzki, drogi napój nie zaliczał się do darów Bożych, Revelin rozumiał jednak, że nie powinien nalegać, aby żona wyzbyła się także tego zwyczaju. Cecilia była rozhisteryzowaną, małostkową kobietą. Zdawał sobie sprawę, że ona wie. Z początku ledwie starczało mu sił, by wytrzymywać jej drwiące spojrzenie. Nie był w stanie wypełniać małżeńskich obowiąz- ków, a ona, jak się okazało, potrafiła mu za to dokuczyć. Nie tylko jej zimne, przypominające szkielet ciało zgasiło w nim wszelkie pożądanie, ani też jej brak zaangażowania w łóżkowe igraszki, sam przecież potrafił sobie radzić, gdy miał po temu okazję... Ale od czasu tamtego przeklętego wieczoru, kiedy to w szczycie ekstazy ujrzał Marię... Od tego czasu spoczęło na nim przekleństwo. Męskość nie chciała go słuchać, w każdym razie na pewno nie wtedy, gdy była przy nim żona. Żadnej innej kobiecie także nie udawało się rozpalić w nim iskry.

Usiłował przywoływać w myślach podniecające obrazy dziewki kuchennej i trzech prześlicznych panien z sąsiedztwa, które zawsze pomagały na plebanii przy żniwach. Na próżno, w spodnich miał wciąż taką samą martwotę, taką samą przeklętą jałowość. Jedynie w gorzkim towarzystwie samotności, kiedy przebywał w swojej sypialni, soki znów zaczynały krążyć w jego wysuszonym ciele. Tutaj, gdzie wykrzykiwała swą cielesną rozkosz, czarownica pozwalała i jemu zaznać fizycznej radości. Tutaj, i tylko tutaj! W momencie gdy opuszczał tę izbę, robił się stary i wyschnięty jak siedemdziesięciolatek. Był zdolny jedynie życzyć żonie dobrego ranka. Tym samym więc jego najgorętsze marzenie nie mogło się spełnić. Marzenie o dziedzicu. Maria skradła mu nawet następstwo pokoleń i z tym nie mógł się pogodzić. Czy może istnieć bardziej zasadna przyczyna nienawiści do drugiego człowieka? Przekleństwa Revelina wznosiły się pod sufit, gdy co najmniej po raz setny w starym łożu pozwalał jak Onan, by jego nasienie się marnowało. A potem w uszach brzmiał mu dźwięczny śmiech czarownicy, Marii... Nigdy nie był bliższy zaćmienia umysłu niż w takich chwilach. Leżał, nie zasypiając, rzucał się po szerokim posłaniu, czuł krew pulsującą w żyłach i paraliżujące umysł zmęczenie. Sen jednak nie przychodził, obraz Marii nie znikał, mącąc spokój duszy. Walczył z całych sił, pragnąc pozbyć się upiora, błagał Boga, by go uwolnił od opętania. Lecz z chmur nie spłynął biały anioł, na letnim niebie nie zebrały się czarne obłoki i nie zesłały pioruna, który by unieszkodliwił jego osobistego demona. - Boże mój, daj mi siłę, bym wytrzymał duchowe męki, które przyszło mi znosić! Daj siłę, bym następnym razem się oparł, włóż mi w usta właściwe słowa, gdy dojdzie do ostatecznego rozliczenia! Ona nie może dłużej żyć! Panie, sam chyba to widzisz? Już po raz drugi ta kobieta niszczy Twego świętego sługę, nie pozwól jej na to! Okaż, żeś potężniejszy, okaż, że w Twoim imieniu mogę walczyć i zwyciężać wszystko! Morska bryza poniosła rozpaczliwą modlitwę Revelina nad wodę, słowa utonęły w krzykliwej zabawie mew. Ale Cecilia musiała naciągnąć koc na głowę, by nie dopuścić do siebie owych strasznych słów, których fragmenty zawsze docierały do niej

szczelinami w belkowaniu uśpionego domu. I ona w takie noce nie spała, pozwalając, by ogień nienawiści trawił coraz większe połacie jej duszy.

ROZDZIAŁ II Meisterplassen, 1 sierpnia, Peter Vindfallsdag∗ Maria córka Liv odłożyła robótkę, którą przez cały wieczór trzymała na podołku. Ociężałym, powolnym ruchem zmieniła pozycję obrzmiałego ciała. Bez względu na to, co robiła, brzuch i tak jej zawadzał. Skończyła trzydziesty piąty rok życia i wiedziała, że tak późne ciąże często bywają trudniejsze od pierwszych. Tym razem nogi dokuczały jej i puchły bardziej niż nawet wtedy, gdy przed trzynastoma laty nosiła w łonie bliźnięta. Poczuła, że dziecko porusza się pod sercem. Maleńka stópka wydeptywała ścieżki po wewnętrznej stronie brzucha, maleńka piąstka wypychała skórę, Maria mogła niemal ją uchwycić i zamknąć w niezwykłym uścisku dłoni. Ruchliwy dzieciak. Tym razem musi być syn. Wiedziała jednak, że chłopcy w rodzinie rzadko dożywają do lat męskich, dlatego była trochę rozdarta w swej nadziei na narodziny małego Randara. Jej matka straciła zarówno brata, jak i syna, ona sama zaś złożyła do grobu maleńkiego Petera jeszcze w tym samym dniu, w którym się narodził. Na szczęście dane jej było zatrzymać Sunnivę, lecz radość z córki zawsze przesłaniał mroczny cień smutku. Kolejne urodziny Sunnivy były także rocznicami śmierci Petera. Zmarły synek zabrał jakby ze sobą połowę macierzyńskiej miłości, połowę pieszczot, połowę uśmiechów, do których mają prawo dzieci... Sunniva musiała zadowolić się resztą. No, na pewno nie cierpiała. Rozpieszczana, kochana przez ojca tak mocno, że aż ludzie gadali o niezwykłym wprost zainteresowaniu proboszcza rodziną. Drogi Mogens... Umarł, odszedł na zawsze. Kochał ją do ostatniego uderzenia serca. Maria wiedziała, że zaprowadziła go wprost w objęcia śmierci. Podzielił się z nią, choć niedobrowolnie, ostatnią gorzką tajemnicą. Sięgnął po zioła i trucizny z jej szafki, opróżnił kielich, chcąc ofiarować jej wolność. Wolność, by mogła kochać Randara. A potem odebrano jej dom, dumę i cześć. Wygnano ze wsi jak ladacznicę, bo dano wiarę nowemu proboszczowi Revelinowi, który twierdził, że Mogens nigdy nie uprawomocnił swego pospiesznego małżeństwa z ubogą dziewczyną z Meisterplassen. Teraz stało się jej to całkiem obojętne. Cóż jej po trzech zagrodach w Lyster? Cóż

po przedstawieniu odgrywanym przez kłaniających się, uśmiechniętych ludzi? Czy warto było dalej walczyć o poważanie i możliwość życia w tamtej okolicy, skoro jej prawdziwy dom zawsze czekał na nią właśnie tutaj? Miała swego Randara i nie mijał nawet jeden dzień, by nie dziękowała za to dobrym mocom. Miała swoją zagrodę, dom dzieciństwa, od pokoleń spowity czarną opończą tajemnicy i złośliwych plotek Zagroda Kata. Położona po niewłaściwej stronie fiordu, na którą nie zapuszczał się nikt nie zmuszony szczególnymi okolicznościami. Niewielkie gospodarstwo rozrastało się wolno, lecz nieprzerwanie, od czasu gdy po raz pierwszy przybyła tu matka Marii, Liv, wraz z nowo narodzonym dzieckiem. Przyjęła mieszkającego tu samotnego mężczyznę z otwartym sercem, zbyt młoda i zbyt ciężko doświadczona przez los, by osądzać jego niechlubną sławę. Tutaj od nowa uczyła się ufać drugiemu człowiekowi, tutaj nauczyła się kochać. - A potem pokazałaś mi, ile warte jest ludzkie życie - szepnęła Maria w stronę ognia. Dołożyła świeżych polan, lubiła obserwować ruchliwe płomienie. W odpowiedzi ciało zlało się potem, nie mogło odnaleźć równowagi, to zdejmował je chłód, to znów ogarniało gorąco. Ciąża miała się już ku końcowi, z każdym dniem Maria coraz mocniej czuła nacisk twardej główki dziecka na podbrzusze. Brzuch w ostatnim czasie opuścił się o szerokość kilku palców, a nocami dziecko zachowywało się spokojniej. Może się przy- gotowywało, odpoczywało i zbierało siły na krótką, lecz jakże dramatyczną podróż na świat? Maria ziewnęła, chociaż dzień ledwie zaczął chylić się ku wieczorowi. Randar był w swoim warsztacie, niedawno dostał wielkie zamówienie na rzeźbione deski do jednego z zamożnych gospodarstw we wsi. Zawsze z wielką zręcznością wycinał kształty w drewnie, lecz upłynęło dużo czasu, zanim po utracie kilku odmrożonych palców znów uznał się za dostatecznie sprawnego, by rzeźbić dla innych. Teraz drewno stało się podstawą utrzymania dla byłego kata, dłonie, unoszące niegdyś śmiercionośny topór, zaciskały się wokół dłuta i piły. Już po kilku miesiącach liczba zamówień na piękne misy, łyżki, krzesła i figurki wzrosła nieprawdopodobnie. Przyszłość wydawała się jasna, chociaż po uszy tkwili w długach, mogących przyprawić o oszołomienie. Suma, jaką przyszło im zapłacić za Meisterplassen po procesie, o wiele

przewyższała rzeczywistą wartość zagrody, lecz Randar i Maria zaakceptowali ją bez zmrużenia oka. Zdawali sobie sprawę, że za niejedno muszą odpokutować, i cieszyli się, że prawo królewskie dało im tę szansę. Po raz pierwszy odkąd sięgała ludzka pamięć, na Meisterplassen miało urodzić się wolne dziecko. Biedny malec nie będzie musiał iść w krwawe ślady swego ojca. Kontrakt został zerwany; i Kościół, i Korona wybaczyli dziedziczny grzech. Synowie kata mogli odtąd sami wybierać swoją drogę. Być może kiedyś także jego córki, pomyślała Maria z gorz- kim uśmiechem. Zapadła głębiej w wypchany worek, ułożony na siedzeniu i oparciu krzesła. Fotel Jorila. Kochanego słabowitego brata, który oddał życie, ratując siostrę i matkę z rąk gwałcicieli i morderców. Joril z krwawymi wylewami do stawów. Joril, tak wiele razy bliski śmierci, bo z najmniejszego zadrapania krew sączyła się przez wiele dni. Uniknął jednak umierania na łożu boleści, zginął jak mężczyzna, w walce. Maria wiedziała, ile to dla niego znaczyło, myślała teraz o chorowitym bracie z dumą i miłością. - Mario, Najświętsza Panienko, Ty, która znasz ból i rozterki kobiet... Pomóż mi przetrwać ten poród, daj memu dziecku silę i moc. I nie pozwól, by przyszedł na świat z tymi samymi dolegliwościami co Joril i Peter... A jeśli rzeczywiście nasz ród skazany jest na chorobę przenoszoną z matki na syna, zdejmij z nas to przekleństwo... Szeptała tylko, słowa modlitwy wypowiadała raczej w duchu niż na głos. Usłyszała ciężkie kroki Gjertrud powracającej z obory. Krowa dawała dużo mleka, dość na masło, sery i serwatkę do picia. Prawdziwy cud, nawet najbogatsi wieśniacy w dolinie nie posiadali tak mlecznych krów. Owszem, mleka starczało na własne potrzeby, pozostawało nawet trochę na sprzedaż, by opłacić twarde podatki, które ciążyły większości chłopów. Kat nie miał takich obciążeń, lecz teraz wraz z wolnością obowiązek ten objął także Meisterplassen. Łącznie z wysoką grzywną zmuszał Marię do spędzania wielu pełnych troski godzin z tabliczką i rysikiem. Rachunki nie zawsze dodawały otuchy, ale dzięki nowemu zajęciu Randara jakoś sobie do tej pory radzili.

Tego wieczoru Gjertrud przyniosła konwie z mlekiem aż do stołu. Rano chciała zebrać śmietanę i przelać do misek. Po dodaniu wyciągu z ziół, pod którego wpływem śmietana sztywniała, otrzymywało się pyszny kwaskowaty krem. - Tym razem dostaniesz porządną owsiankę dla położnic, obiecuję! Maria roześmiała się, ale śmiech zaraz przeszedł w jęk. Gjertrud zbliżyła się, patrząc na nią podejrzliwie. - Jak się czujesz? Nie za dobrze? A może to... - Nie, nie, dzisiejszej nocy nic się nie stanie. Przecież wiesz, rodziłam już wcześniej, nie jestem młódką. - Prawda. Znasz się na tych sprawach tak samo dobrze jak ja. Przypuszczam, że przyjęłaś na świat mnóstwo dzieci! - Rzeczywiście, trochę się ich nazbierało... Ale wszystkie dobrze pamiętam. - Tak to jest. Dzieci nigdzie nie brakuje, w każdym kącie siedzą biedne i głodne. A jednak się ukazują na światło dzienne, zdarza się prawdziwy cud. Nic nie poradzę na to, że na samą myśl łezka się kręci w oku. Maria odpowiedziała jej pełnym zrozumienia spojrzeniem. Cieszyła się, że Gjertrud jest tutaj, spokojna i ciepła, zawsze pełna optymizmu i woli życia. Nikt by nie uwierzył, że zaledwie przed kilkoma miesiącami tkwiła w lochu w zagrodzie lensmana, oczekując na śmierć. Szczęśliwie zwyciężyła sprawiedliwość, wyrok odwołano i Gjertrud nie musiała życiem płacić za to, że broniąc się przed gospodarzem łajdakiem zrzuciła go z drabiny na ziemię, a on przy upadku skręcił kark. Maria ujęła dłoń Gjertrud, spoważniała. Humor jej się zmieniał jak kierunek obrany przez ławicę ryb, w jednej chwili to wspinała się na strzeliste wierzchołki szczęścia, to znów spadała w głęboką przepaść lęku o przyszłość. - Nie wiesz nawet, jak bardzo cię polubiłam, Gjertrud. Jesteś... przyjaciółką. Człowiekiem, przy którym mogę być w pełni sobą! - To do mnie los się uśmiechnął, że ciebie, spotkałam, Mario. Uratowałaś mi życie. Nie mam sposobu, by ci się odwdzięczyć. A w dodatku obdarzasz mnie zaufaniem... przyjaźnią... to o wiele więcej, niż dziecko chałupników takie jak ja mogłoby oczekiwać od życia. Powinnaś mnie zobaczyć jakieś dwa, trzy lata wstecz! Zawszona, obdarta i wychudzona jak stary kundel! A teraz mieszkam tutaj w tej pięknej

zagrodzie i mam jedzenia i ubrania tyle, że starczyłoby na przetrwanie wielu zim! - Sumiennie pracujesz na strawę. Odkąd do nas przybyłaś, zasiałyśmy w bród grochu, kapusty, arcydzięgla i rzepy. I jeszcze co dzień obrządzasz za mnie oborę, a ja siedzę jak malowana, jak do ozdoby! - O, wcale nie, masz swoje zajęcia. Widzę przecież, że twoje zapasy w szopie stale się powiększają. Wszystkie te maści i mieszanki... I tak dużo wiesz! Dobrze by było znać bodaj połowę tajemnic, które ty poznałaś, wiedzieć tyle o roślinach i zwierzętach, o ludzkim ciele, ba, o duszy także! - Ty sama jesteś mądrym człowiekiem, Gjertrud. Nigdy nie czuj się gorsza! Nie chcę tego widzieć, nie chcę słyszeć tego tonu poddańczego podziwu w twoim głosie! Obie jesteśmy kobietami, mogłybyśmy być siostrami. To, co wiem, niewiele się różni od tego, co ty potrafisz. A jeśli uważasz, że to takie wspaniałe, to mogę nauczyć cię czytać! Gjertrud zaniemówiła, na jej twarzy odmalowała się burza uczuć, kąciki ust podnosiły się i opadały, czoło napinało się i marszczyło, widać było, że dziewczyna przeżywa prawdziwe rozterki. - Zechciałabyś... mogłabyś... i myślisz, że sobie poradzę... - Oczywiście! To żadna czarnoksięska sztuka. Przecież czytać potrafi nawet głupkowaty parobek lensmana! No i uroczyście wszak przyrzekałam, że zatroszczę się o twoje duchowe i moralne wychowanie, pamiętasz chyba! - Gdybyś naprawdę... To by było cudowne! Pomyśleć tylko, móc napisać coś więcej niż tylko swoje imię, czytać księgi i świadectwa, sporządzać umowy, kiedy coś ma zostać sprzedane albo kupione! Ach, Mario, jak sądzisz, kiedy się tego nauczę? - Jeszcze przed Bożym Narodzeniem - oświadczyła Maria z mocą, uśmiechając się na widok dziecinnej radości przyjaciółki. - Ale teraz zajmij się mlekiem, zanim mruczek wpadnie do środka i utopi się w tych wspaniałościach! Gjertrud, udając zagniewanie, odegnała bezczelnego czarnego kota od konwi z mlekiem. Zwierzę zeskoczyło ze stołu i, jak to miało w zwyczaju, skryło się w ciemnym kącie. Stamtąd obserwowało przygotowujące wieczerzę kobiety z nadzieją, że gdzieś po drodze między stołem a spiżarką spadnie na podłogę kruszyna chleba albo kawałeczek mięsa. Na ogół tak właśnie się działo, Gjertrud bowiem wiedziała, jakie myśli kryją się w kociej głowie za spojrzeniem mądrych żółtych oczu.

Randar przyszedł, gdy tylko ostatni talerz znalazł się na swoim miejscu, zawsze wiedział, kiedy posiłek jest gotowy. Dzisiaj, jak w inne wieczory, czekała ich owsianka, ale na Meisterplassen mogli sobie pozwolić na dołożenie do burej masy odrobiny masła i kawałeczków mięsa. Popijali też mętny niebieskawy płyn, pozostający po odciśnięciu serów, miał gorzkawy i kwaskowaty, ale znajomy i drogi sercu smak. Obie kobiety, Maria i Gjertrud, nosiły u paska krótkie nożyki. Przydawały się w pracy i przy stole do odkrawania plastrów mięsa z wielkiego solonego udźca, które jedzono zawinięte w placki z mąki jęczmiennej. Każde miało też własną łyżkę, pieczołowicie wyrzeźbioną przez Randara. Łyżka Marii była najładniejsza, zdobiły ją kwiatowe wzory i smocze łby. Gjertrud nie żałowała sobie strawy, jak gdyby lata dokuczliwego głodu wciąż się nie skończyły. Przyszła na świat do życia, w którym głód był najgorszym wrogiem, i nie nauczyła się jeszcze ufać temu, co może przynieść kolejny dzień. Randar zwykle nie całował żony ani nie obdarzał jej pieszczotą na oczach innych ludzi. Gdy tylko jednak Gjertrud wyszła po wodę, by napełnić kociołek nad ogniem, zaraz skorzystał z okazji i delikatnie pogładził wydatny brzuch Marii. - Witaj, maluszku, jak się dzisiaj miewasz? Tęskniłeś za tatą? Nie, na pewno dobrze ci tam w środku, właściwie można ci pozazdrościć... Maria uśmiechnęła się, słysząc pieszczotliwy głos męża, i odruchowo przeczesała palcami jego czarne włosy. - Małe ziarenko już niedługo będzie chciało się wydostać do swego taty - odparła równie rozjaśnionym głosem i na moment przyłożyła stulone w ciup usta do warg Randara. Wróciła Gjertrud i spostrzegłszy, że skończyli posiłek, odmówiła dziękczynną modlitwę. Odpowiedzieli jej „amen” i pozwolili, by posprzątała ze stołu. Miała być ich służącą, lecz tak naprawdę stała się członkiem rodziny. Mimo wszystko jednak najcięż- sze z kobiecych prac spadały teraz na nią, bo przecież ociężała, zmęczona Maria nie mogła im podołać. Uporawszy się z robotą, Gjertrud przyszła do nich. Usiadła na twardym stołku przy ogniu, rozkoszując się sytością i spokojem, zapowiadającym nadejście kolejnej nocy. Pod jesień wieczory robiły się coraz dłuższe, zbliżała się pora odpoczynku, dość

czasu na sen i długie, leniwe chwile przy ogniu. Odkryli, że Gjertrud ładnie śpiewa, więc nuciła piękne stare ballady o miłości, tęsknocie i namiętności. Lubili tak siadywać we troje. Niekiedy głos Marii torował drogę ich myślom, chętnie czytała z którejś z dwóch ksiąg, zabranych z Lyster. Trzecią, swój dziennik i poradnik medyczny, zawsze trzymała w zamknięciu. Gotowa była strzec jej z narażeniem własnego życia i przed nikim nie chciała otwierać. Wkrótce przebrzmiała ostatnia zwrotka piosenki Gjertrud, zapadła ciepła, przytulna cisza, w izbie całkiem opróżnionej z dźwięków spokojne mruczenie kota zabrzmiało niczym hałas. Gjertrud zebrała spódnice, wstała ze stołka. Ziewnęła, roztarła zdrętwiałą rękę. - Chyba już się położę. Pokój Pański niech będzie z wami w nocy, śpijcie dobrze. A gdyby coś się działo... - To cię obudzimy - dokończył Randar. - Bo jako akuszerka nie mogę się z tobą mierzyć, przynajmniej jeszcze nie teraz. Ale może następnym razem... - Pst, mówienie o duszach, które wciąż czekają na swoją kolej, może sprowadzić nieszczęście! Muszą ci wystarczyć te twoje dziwaczne rozmowy z tym tutaj! Maria, żartobliwie karcąc męża, pozwoliła, by jego dłoń na powrót odnalazła swe miejsce na kuli brzucha niczym tarcza ochronna. Randar życzył Gjertrud dobranoc z takim zapałem, że nie mogła tego nie zauważyć. Kiedy wyszła, przytulił się do żony i też zaczął mruczeć jak kot. - Co powiesz na to, moja bosko piękna małżonko, abym jako twój mąż i głowa rodziny zaprowadził cię do łoża? - Hm... - Maria popatrzyła nań z kpiącym uśmiechem. - Pytanie, czy dość w tobie męskości, aby przeprawić ten wyładowany po brzegi szkuner przez takie ciasne drzwi! Randar poderwał się i zanim Maria zdążyła się zorientować, dźwignął jej ciężkie ciało z krzesła. Roześmiała się cicho, trzepnęła go leciutko w rozbawieniu, szczęśliwa, że wciąż łączy ich miłość radosna jak u pary młodziutkich kochanków. Randar sprawnie przeniósł żonę przez izbę do maleńkiej komory, służącej im za sypialnię. Po ślubie w zeszłym roku sprawili sobie nowe łóżko, pięknie rzeźbione, ozdobione figurami, które,

jak Maria rumieniąc się przyznawała, bardzo do niej przemawiają. Były tam postacie ludzi pochłoniętych równie wesołymi zabawami jak ich własne, kobiety o obfitych kształtach i piękni mężczyźni zajęci swobodnymi igraszkami miłosnymi. - Tak było w Rzymie, starym królestwie na drugim krańcu ziemi. Tam ludzie się bawili, popijali słodkie wino i jedli winogrona prosto z drzewa. I kochali się... swobodnie i bez wstydu, jak dzieci natury. To by dopiero było coś dla wszystkich mrocznych mężów, wyznaczonych do pilnowania Pańskich owieczek po tej stronie wielkiego morza! Randar zawsze lubił słuchać starych legend, wspomnień z podróży, anegdot wędrowców. Zgromadził w swej pamięci wiele wesołych historyjek i fantastycznych relacji z dalekich krain. Tyle opowieści wpadało katu w ucho tam, gdzie spotykali się ludzie. Zapamiętywał każde słowo, chował je w głowie. Nie potrzebował do tego papieru ani pióra, za to Maria zastanawiała się, czy nie powinna spisać wszystkich tych emocjonujących historii; być może ich czytanie sprawiłoby komuś przyjemność. Teraz Randar milczał, ułożył ją na łóżku i stojąc, tylko się jej przyglądał. Maria się nie ruszała, wiedziała, że mąż zaraz pospieszy jej z pomocą przy rozdziewaniu się z butów i spódnicy. Randar ukląkł przy łóżku, rozluźnił rzemyki przytrzymujące drewniaki na jej stopach i po kolei ściągał wełniane pończochy. Maria sama rozpięła spódnicę i bluzkę, pomógł jej je zdjąć. Pozostała tylko w spodniej koszuli, w której sypiała, gdy chłód zimowych nocy dawał się we znaki. Ale pod grubymi wełnianymi derkami i baranicami, na których się kładli i którymi się okrywali, wciąż utrzymywało się przytulne ciepło, poza tym mąż był przy jej ciele niczym płomień, zawsze gorący i rozpalony, zawsze gotów, by rozgrzać ją pożądaniem. Nawet teraz. Nawet gdy czuła ciężar ciałka dziecka naciskający na kręgosłup, nawet gdy bolały mięśnie pod brzuchem. Nawet, gdy obolałe piersi twardniały w oczekiwaniu na mający wkrótce popłynąć strumień mleka. Randar potrafił ją kochać, wiedział, że Maria chętnie przyjmuje dowody jego miłości. Legł na niej delikatnie, lekko, tak że nie odczuła nacisku jego silnego, muskularnego ciała. Gorący oddech owionął stwardniałe sutki, również tym razem Marię

zdumiało, jak przyciemniła i uwrażliwiła je ciąża. Randar nie pospieszał jej, dawał czas na nabranie oddechu, na to, by zmęczone ciało dało się porwać gorączce zmysłów. We wnętrzu Marii falowało teraz morze, ciepła ciecz, w której unosiło się dziecko, uciskająca wnętrzności i stanowiąca jednocześnie poduszkę i osłonę przed jego twardym ciałem. Ciekawe, o czym teraz myślisz, maleńki nieznajomy? Na pewno czujesz, że krew w twoim świecie krąży szybciej, że moje serce bije mocno i rytmicznie, a brzuch napina się w silnym, czułym uścisku. A może ty, który przez krótką chwilę mieszkasz we mnie, znasz także moje myśli? Czy wiesz, że kocham tego mężczyznę, który jest twoim ojcem i który już rozmawia z tobą z budzącym niemal przerażenie wyczekiwaniem w głosie? Maria westchnęła ciężko, lecz z jej zmęczonej twarzy biła radość. Wyszła Randarowi na spotkanie, mięśnie były teraz bardziej sprężyste, ciało zyskało energię, jakby czerpiąc ją od niego. Z niezmierną czułością pozwolił Marii balansować na krawędzi świadomości, aż sama dała przyzwolenie tkwiącym w niej morskim prądom, by uniosły ich oboje. Szum w uszach musiał być tym samym prastarym dźwiękiem, otaczającym ludzi w najważniejszych momentach życia. Narodziny. Śmierć. Miłość. Smak tej trójcy jest taki sam, przemknęło jej przez głowę, gdy siła ciążenia znów przycisnęła ją do łóżka. Poczuła, że morze się ucisza, jak wtedy gdy wichry gnają dalej, pozostawiając wszystko w błogosławionym chaosie odrętwienia. Randar obejmował ją mocniej, jego ciało już nie ciążyło Marii, odwróconej w jego stronę, jedną ręką podtrzymującej dziecko w brzuchu. - Kocham cię, Mario. Nigdy nie miała dość słuchania tych słów. - Kocham cię... Odpowiedź również zawsze brzmiała tak samo. Napawali się owym szczególnym spokojem, rozkoszowali wzajemną bliskością.

Randar nie wypuszczał żony z objęć, wolna ręka nieprzerwanie przesuwała się po jej ciele, gładziła obolałe członki, bawiła się jasnym, miękkim pasmem włosów. Podniósł jej palce do ust, delikatnie je ucałował i przyłożył do własnej szyi. Dotknął jej piersi, znów stwardniały, a jednocześnie brzuch lekko się napiął. Maria ponownie poczuła słaby skurcz, wiedziała, że tym razem ciało ją ostrzega. Ale wciąż jeszcze miała przed sobą dwie, trzy, a może nawet więcej godzin odpoczynku. Randar znalazł Marię przy wielkim stole. Wysunęła się ukradkiem z jego uśpionych objęć i zdołała podnieść ciężkie ciało z łóżka, nie budząc przy tym męża. Siedziała teraz cicho przy zapalonej świecy. Przy lekkich ruchach głowy jej długie włosy falowały niczym wodospad. Twarz skrywała zasłona splotów o barwie zboża, lecz Randar domyślał się, że Maria zaciska usta w skupieniu. Jak zawsze, kiedy pisała. Przed nią leżała rozłożona księga oprawna w czerwoną skórę, w ręku Maria trzymała pióro z wypolerowanym do połysku uchwytem. Zapełniała żółtawą kartkę niezwykłym, pięknym pismem. W niektórych miejscach wyglądało ono jak girlandy kwiatów, w innych, zdaniem Randara, przypominało tajemnicze rysunki naskalne. Na widok Marii siedzącej nad książkami zawsze czuł ukłucie w sercu, ale nigdy nic nie powiedział. Mimo to jednak ona coś odgadywała, w każdym razie dawno już nie widział jej z piórem w dłoni, chociaż wiedział, że pisze regularnie. Ta księga była jej zaufanym przyjacielem, testamentem i dumą. Jakże pragnął móc ją z nią dzielić! Niestety, litery pozostawały dla niego jedynie dziwacznymi kształtami, niezwykłymi dźwiękami na papierze, nie potrafił dopatrzyć się sensu, który gdzieś tam musiał tkwić. Poza tym brakowało mu dostatecznej chęci do nauki, uważał, że tyle innych rzeczy wypełnia życie. Wiedział też, że jego własne umiejętności są wystarczające, by ocalić honor mężczyzny. Maria z całą pewnością nie zamartwia się tym, że nie potrafi rzeźbić w drewnie. Uśmiechnął się w ciemności, stanął w drzwiach, by jeszcze przez moment radować się widokiem swej mądrej żony. Ale uśmiech zamarł mu na twarzy, gdy Maria nagle odłożyła pióro i ciężko oparła się o plecy krzesła. Włosy opadły z twarzy, płomień pojedynczej świecy czynił grymas bólu jeszcze straszniejszym.

Czyżby działo się coś złego? Odetchnęła głęboko, lekko przy tym pojękując. Randar nie pojmował, dlaczego natychmiast do niej nie podbiegł. Rozumiał jednak, że przekroczyła próg świata, do którego mężczyźni nie mają dostępu. Poród się rozpoczął. Dlaczego nie obudziła Gjertrud? Skurcze minęły, Maria powoli obróciła głowę, uśmiechając się do ciemności, jak gdyby wiedziała, że on tam stoi. - Nie śpisz, Randarze? Podszedł do niej, dłonie lekko mu drżały. - Nie. Obudziłem się, bo cię przy mnie nie było. Czy... czy już się zaczęło? - Tak - odparła z uśmiechem i czułym gestem odgarnęła mu włosy z czoła. - Dziś w nocy ujrzysz swoje dziecko! Randar oddychał szybko, to takie nierzeczywiste. I jakże emocjonujące! Będzie ojcem! Maleńka istotka w jej wielkim brzuchu jest już gotowa na spotkanie świata! Ostatnimi czasy Randar miotał się między niedowierzaniem a dojmującą tęsknotą. Myśl o nie narodzonym dziecku budziła całkiem nowe reakcje. Bał się, przede wszystkim obawiał się o zdrowie żony, o to, że poród mu ją odbierze. Niejednemu przypadał w udziale podobny los. Co roku pastorowie wpisywali w swoje księgi dziesiątki nowych imion, imion kobiet, które zmarły, nie będąc w stanie urodzić dziecka bądź też w następstwie trudnego porodu. Zostawali mężczyźni, jedni w łatwiejszej sytuacji, inni w trudniejszej. Wielu nie mogło pozbyć się poczucia winy. Strach ukłuł go w serce, napotkał spojrzenie jej spokojnych niebieskich oczu i wiedział, że to zauważyła. - Nie bój się, Randarze, wszystko pójdzie dobrze. Twoje dziecko jest zdrowe i pełne woli życia, jak jego ojciec. A ja przecież rodziłam już bliźnięta i wiem, co mnie czeka. Drugi raz zawsze jest łatwiejszy. I wszystko trwa znacznie krócej! Być może tym razem Gjertrud będzie musiała uwarzyć połogową owsiankę już na śniadanie! Jakby w odpowiedzi bez słów na tę uspokajającą przemowę ciało Marii na nowo zacisnęło się mocno na dziecku. Mięśnie napinały się zarówno nad brzuchem, jak i pod nim, Maria zdała sobie sprawę, że najwyższa pora zawołać Gjertrud, ale cały czas za- chowywała spokój. Randar poczuł, że rodzi się w nim całkiem nowy szacunek dla żony.

Jego przecież ogarnęło wzburzenie; napięcie i lęk sprawiły, że pot zwilżył czarne włosy na karku, choć w ich ulubionej izbie panował chłód, wręcz zimno. - Czy mam przyprowadzić... obudzić ją? Maria powstrzymała się od chichotu, zacisnęła wargi, nie mogąc w pełni zdusić uśmiechu. Ależ to zabawne patrzeć, jak ten wielki, silny mężczyzna trzęsie się ze zdenerwowania i obawy! On, najdroższy, dający poczucie bezpieczeństwa, będący dla niej oparciem! Przypominał teraz czterolatka, który pokusił się na jakąś zanadto śmiałą sztuczkę. Miała ochotę trochę się z nim podrażnić, bawiła ją jego niepewność w obliczu czegoś tak od zarania przypisanego kobietom jak urodzenie dziecka. - Randarze, myślę, że się z tym wstrzymamy. Chciałabym, żebyś jeszcze trochę ze mną pobył. Oczekiwanie się dłuży, a Gjertrud potrzeba snu. Na razie i tak nic nie mogłaby zrobić. - Pozwól mi w każdym razie odprowadzić cię do łóżka, abyś mogła nieco odpocząć. Może masz ochotę na kubek jakiegoś naparu? Jeśli mi wszystko wyjaśnisz, na pewno potrafię... - Nie, nie, żadnego picia. Jeśli napełnię brzuch herbatką, to zagrodzi ona drogę dziecku. Ale i tak nastaw kociołek wody, przyda się później. Wyjmij te delikatne lniane ściereczki, które włożyłam do skrzyni w sypialni, niech się pogotują w wodzie, żeby były całkiem czyste. Znajdź też mały nożyk, można go także włożyć do garnka. Randar stał jak żywy znak zapytania, ale prędko wziął się w garść i zrobił to, o co prosiła Maria. Wprost niewiarygodne, jak ona może być tak spokojna! Widział, że skurcze porodowe szarpią ukochane ciało, teraz nie mogła już powstrzymać się od jęku. Te dźwięki rozrywały mu duszę, serce zmieniło się w krwawiącą grudę, a ból, jaki najwidoczniej odczuwała, przyprawiał o mdłości. Jakież to niesprawiedliwe, że kobiety muszą tak cierpieć! Takie kruche i słabe, większość posiada zaledwie połowę siły mężczyzny. Dużo rozsądniejsze byłoby, gdyby to mężczyznom przypadał ten ogromny wysiłek, jakim przecież był poród. Wróciwszy, zaraz powiedział o tym Marii i poczuł się głupio, kiedy wybuchnęła głośnym śmiechem. - Najdroższy, twoje słowa świadczą o zaufaniu, jakie we mnie pokładasz! No cóż, nie jestem mała ani krucha, a już na pewno nie teraz! I trochę bólu potrafię znieść równie

dobrze jak mężczyzna. Widziałam wielu cierpiących ludzi, i mężczyzn, i kobiety. I pod- czas gdy mężczyźni mdleją na widok noża do przecinania wrzodów, kobiety miesiącami znoszą najdokuczliwsze dolegliwości. Obawiam się, że gdyby w istocie było tak, jak mówisz, świat zaludnialiby jedynacy! I Randar musiał się roześmiać, rzeczywiście w słowach Marii tkwiło sporo prawdy, ale twarz zaraz mu skamieniała, gdy kolejna fala bólu przetoczyła się przez ciało ukochanej. Przysiadł na brzegu łóżka, Maria wpiła mu paznokcie w ramię. Instynktownie pogładził ją po brzuchu, poczuł nieprawdopodobnie silne mięśnie, napinające się pod miękką skórą. Ogromnie mu to zaimponowało, siła żony poprzez dłonie przeniknęła do jego ciała. Ucieszył się, kiedy znów się rozluźniła, moce tkwiące w delikatnym kobiecym ciele wręcz przerażały swym ogromem. - Jesteś pewna, że nie trzeba przyprowadzić Gjertrud? Zastanowiła się przez chwilę, popatrzyła na niego badawczo. - Randarze, boisz się? - Taak. Ale też nie posiadam się z radości. Ogromnie się cieszę, że już niedługo zobaczę ją albo jego. - Najmilszy... Nikt nigdy nie był mi równie bliski jak ty. Wszystko z tobą dzieliłam, największe szczęście i najmroczniejszy smutek. Jeśli zechcesz, będziemy dzielić i to przeżycie. Zostań tutaj, przy mnie, i sam przyjmij swoje dziecko. Randar zdumiony szeroko otworzył usta, ogarnęła go panika, a jednocześnie słowa Marii wprawiły go w niewypowiedzianą dumę, dały niezwykłą radość. Pochylił się, przyłożył policzek do brzucha. Ze środka nie dobiegał żaden odgłos. Tylko on, ona i dziecko. Tak właśnie powinno być. Między coraz częściej następującymi skurczami Maria objaśniła mu wszystko, co powinien wiedzieć. Pouczyła ze szczegółami, jak wygotować ściereczki i nóż. Ciarki przeszły mu po plecach, gdy usłyszał, w jaki sposób należy przewiązać, a następnie przeciąć pępowinę. Bardzo zdziwiła go własna reakcja, przecież wbijał stal w ludzkie ciało więcej razy, niż potrafił zliczyć. Teraz ogarnął go spokój, być może ona go nim zaraziła. Dzień wciąż kazał na

siebie czekać, do brzasku pozostały dwie albo nawet trzy godziny. A dziecko najwidoczniej nie miało zamiaru zwlekać do chwili, aż ptaki przygotują mu powitalną piosenkę. Randar zorientował się, że bóle zmieniły charakter. Maria poprosiła, aby ułożył w łóżku więcej poduszek, chciała też mieć za plecami wypchany stary worek z krzesła Jorila. Siedziała teraz wyprostowana. Jak królowa na tronie, pomyślał Randar. Włosy miała spocone u nasady, twarz czerwoną i błyszczącą. Kiedy skurcze osiągały szczyt, zamykała oczy i z wyraźnym wysiłkiem starała się oddychać regularnie. Randar podtrzymywał ją, ramiona zaciskały się odruchowo wokół naprężonego ciała kobiety, był równie bliski osiągnięcia granicy wytrzymałości jak ona. Pozwoliła mu ocierać sobie czoło i uśmiechała się leciutko, słysząc czułe, pieszczotliwe słowa. Wiedziała, że nie przywykł, by stać jak obserwator, nie będąc w stanie jej pomóc. Nastąpiły dwa czy trzy kolejne skurcze i Maria nachyliła się, zestawiła nogi na podłogę. Przytrzymywała się słupów łóżka, siedząc, ledwie dotykała jego krawędzi. - Już teraz. Następnym razem... Jesteś gotów? Nie miał czasu odpowiadać, klęczał na podłodze między jej nogami, w izbie było za mało światła, by mógł wszystko widzieć dokładnie. Dłonie trochę mu drżały, jęki Marii wypełniały mu głowę, gdy nagle koniuszkami palców wyczuł jakąś niezwykłą twardość. Z ust Marii wyrwał się krótki, ostry krzyk, dyszała jak pies w upale. Strumień letniej cieczy spłynął na ręce Randara. Nareszcie, moment zdający się nie mieć końca. Czarnowłosa, pomarszczona główka. Mocno zaciśnięte usteczka, oczy prawie niewidoczne wśród zmarszczek. Kolejny wysiłek, wielkie dłonie Randara pod pleckami noworodka. Maleńka piąstka wywijała w chłodnym powietrzu, dziecko kopiąc nóżkami jednym jedynym ruchem wyzwoliło się z ciała matki i bezpiecznie spoczęło na rękach ojca. Randar wpatrywał się w drobniutkie ciałko, w oczach mu zaiskrzyło, uczucia, jakich doznawał, były tak intensywne, tak niepodobne do niczego innego, co dotychczas odczuwał i myślał.