Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 034 906
  • Obserwuję487
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań639 536

Lerum May Grethe - Córy Życia - 08 Owoc Zimy

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :630.6 KB
Rozszerzenie:pdf

Lerum May Grethe - Córy Życia - 08 Owoc Zimy.pdf

Beatrycze99 EBooki L
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 32 osób, 25 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 175 stron)

MAY GRETHE LERUM OWOC ZIMY

ROZDZIAŁ I Lyster, listopad 1708 Oddech czteroletniej dziewczynki był urywany i ledwo dosłyszalny. Siedzący obok niej młody mężczyzna miał twarz pooraną głębokimi bruzdami, a pod oczyma sine worki. Czuwał już trzecią noc. Na podłodze u stóp mężczyzny spało drugie dziecko. Był to chłopczyk, trochę mniejszy niż chora dziewczynka w łóżku. - Dobry Panie Boże, nie pozwól, żeby ona umarła! Nie daj jej odejść z mego życia... Powtarzał te swoje modły bliski rozpaczy i czuł, że wraz z nimi kieruje ku niebu jeszcze jedną myśl. Nie zabieraj mi ich. Ani małej Amelii, ani jej matki! Marja, jego ukochana, cieszy się przecież dobrym zdrowiem. W każdym razie jej ciału nic nie dolega. Jest młode, silne i pełne życia, żadna kobieta nie może się z nią równać, zawsze ją za to podziwiał. Marja nigdy się też nie wzbrania przed ciężką pracą. Co innego dręczy jego ukochaną żonę. To coś nieuchwytnego, niedobrego, czego nie potrafił zrozumieć. Czasami wydawało mu się, że dojrzewa w niej od dawna jakiś bolesny wrzód. Rozrastało się to w niej przez wszystkie lata po ślubie. Zajmowało coraz więcej miejsca w jej sercu, usuwało wszystko inne, do czego kobiety zwykle przywiązują wagę. Dzisiejszego wieczoru też nie ma jej w domu. Karl nie umiał Marji tego wybaczyć. Jaka matka odejdzie od swego dziecka w taką noc, kiedy maleństwo złożone chorobą walczy o życie i być może nie doczeka rana? - Polegam na tobie, mój kochany - powiedziała Maryjka. - Kto troskliwiej niż ty potrafiłby się nią zaopiekować, kto zrobi to lepiej niż własny ojciec? Wiesz przecież, że ona kocha cię bardziej niż mnie... Potem pogłaskała go po policzku i z lekkim uśmiechem zamknęła za sobą drzwi.

U dzwonnika miało się odbyć spotkanie w sprawie szkoły. Wybierało się tam wiele najznakomitszych osób ze wsi. Żona lensmana i małżonka wikarego, córki pisarza i bratanica wójta... i, jakżeby inaczej, Marja Oppdal. Znał żonę zbyt dobrze, by sądzić, że idzie tam zbierać resztki z pańskiego stołu. To nie Marja, poza tym powodziło im się ostatnio bardzo dobrze. W każdym razie od czasu, gdy Gjertrud osiągnęła taką wysoką pozycję. Matka Marji wyszła mianowicie w ubiegłym roku za mąż za pułkownika z Enkesetet. Marja radowała się w imieniu matki do tego stopnia, że niekiedy pułkownik częściej posyłał spojrzenia jej niż swej świeżo poślubionej żonie. Przed laty ożenił się z bogatą wdową po właścicielu ziemskim Haraldzie Hanssonie, który był też wojskowym wysokiej rangi. Tworzyli znakomitą parę. Ona posiadała pieniądze i ziemię, on natomiast budzący szacunek tytuł. Teraz, po śmierci pierwszej małżonki, gdy pułkownik uznał, że życie jest zbyt samotne, gdy się go z nikim nie dzieli, wszystkie dobra przypadły w części również matce Maryjki. Maryjka dostała ponadto spadek po Kari i Olem - Miedziaku. Także nie do pogardzenia, zwłaszcza że w domu tego ostatniego znaleziono nie tylko miedziaki... Świat dowiedział się w końcu, co Ole posiadał. Karl westchnął. Dziecko spało, ale nie tym zdrowym, spokojnym snem, który daje siły. Mała rzucała się na łóżku, jej twarzyczka była rozpalona i wilgotna. Gorączka trawiła drobne ciałko. Dziecko miało wielkie czerwone plamy na skórze. - Czerwona gorączka - orzekła Marja i sądziła widocznie, że nazwanie nieszczęścia uspokoi Karla. On jednak wiedział, że ta zaraza uśmierca wiele dzieci. Poza tym to właśnie zaraza, zagraża więc również małemu synkowi. - Choroba nie zabija zdrowych, silnych i sytych dzieci. Tylko te najsłabsze - oznajmiła Marja. Ona wiedziała takie rzeczy, ale Karl czuł bolesny skurcz w żołądku, widząc jej obojętny uśmiech. Dzieci są w niebezpieczeństwie! Ona tymczasem siedzi sobie u żony dzwonnika i rozprawia o upadku obyczajów wśród biedoty. Marja, która sama jest przecież także dzieckiem biednych ludzi! Karl zacisnął zęby i oparł głowę o krawędź łóżka, które sam z takim zapałem zrobił przed ślubem. Łóżko Maryjki. Jego łóżko. Karl musiał przyznać, że małżeństwo nie było takie, jak się spodziewał.

Łóżko także nie. Miało mieć okrągłe pozłacane kule we wszystkich rogach, ale nigdy nie udało mu się ich zrobić, martwił się tym. Karl nie odważył się zasnąć, zmuszał się, by siedzieć w tej niewygodnej pozycji na podłodze u boku córeczki. Chłopczyk spał spokojnie na kocu w pobliżu gasnącego ognia. Odgłos jego miarowego oddechu sprawiał, że urywane, krótkie westchnienia małej wydawały się jeszcze bardziej przerażające. Karl zmarzł. Otulił synka narzutą i wełnianą kołdrą nakrył ramiona chorej. Ona jednak natychmiast ją odrzuciła. Po chwili wstał, włożył gruby korzeń do murowanego kominka w rogu izby, bliżej drzwi. Posypały się iskry, gdy płomień ogarnął suche drewno. Karl powiesił kociołek z wodą nad ogniem. Zagotuje się, nim nadejdzie noc. Miał nadzieję, że Maryjka będzie już wtedy w domu, chociaż często po takich spotkaniach spała u którejś ze swoich przyjaciółek. Na przykład u dziewczyny z Dosen albo nawet u lensmanostwa. Od jakiegoś czasu Maryjkę serdecznie witano w najlepszych domach. Karl dobrze wiedział, dlaczego. Była mądrą, a przy tym wyjątkowo piękną kobietą, z tymi czarnymi włosami i intensywnie niebieskimi oczyma. Talię miała szczupłą, nikt nie chciał wierzyć, że urodziła bliźnięta. Jej wargi zdawały się żyć własnym życiem. Niezwykle ruchliwe, czerwone; słowa, które z nich płynęły, zawsze były stanowcze, celne, dowcipne... Karl rozumiał, dlaczego ludzie ją kochają. On przecież także ją kocha. Dręczyło go jednak coraz bardziej, że żona swoim niezwykłym zachowaniem wystawia go na pośmiewisko. Musiał znosić coraz więcej złośliwości ze strony kolegów i krewnych. Nazywano go Karl - Saganek albo jeszcze gorzej, Marja - Karl. Tego rodzaju przezwiska nadawano zazwyczaj tylko słabym, safandułowatym mężom, którym żony musiały urządzać życie. Karl nie chciał być jednym z nich. Karl chciał być mężczyzną, dbać o swoją rodzinę. Mimo to siedział tutaj, na podłodze ich malej chaty, trzymając w swojej dużej dłoni drobną rączkę chorego dziecka. To on szeptał pocieszające słowa, kiedy córeczka zrywała się w gorączce i krzyczała przerażona jakimiś sennymi koszmarami. To on

zwilżał jej wargi, on podawał chłodną wodę ze źródła lub gorące mleko do picia, kiedy choroba na zmianę wywoływała dreszcze lub rozpalała ciało gorączką. I Maryjka z pewnością uśmiechnie się do niego, gdy wróci do domu. Powie, że sprawił się dzielnie. Jeśli w ogóle wróci... Złe myśli wysysały siły życiowe z Karla, ponure diabełki podejrzliwości kąsały jego serce. Bo gdyby tak nie poszła na spotkanie kobiet? Gdyby teraz nie dzieliła posłania z kuzynką karczmarza lub młodą żoną wikarego? Co by to było, gdyby jakiś inny mężczyzna...? Karl roztrząsał te pełne goryczy myśli, czuł, jak zapadają w jego umysł i serce, by tam pozostać. Niepocieszony spoglądał na własne chude ciało. Nie potrzebował lustra, by wiedzieć, że nie jest mężczyzną, za którym dziewczyny biegałyby gromadą. Nie był ani księciem, ani wielkim uwodzicielem, miał włosy w nieokreślonym kolorze szaroblond, które tylko latem stawały się złociste i zdumiewająco jasne. Był tak chudy, że większość ludzi nie doceniała siły jego mięśni, które wyćwiczył sobie podczas ciężkiej pracy. Próbował kiedyś zapuścić brodę, ale mimo iż miał dwadzieścia cztery lata, na brodzie wyrastało mu zaledwie kilka kępek włosów, które z trudem mogły przypominać męski zarost. Ubierał się skromnie. Używał prostych słów. Może i myśli miał proste? Nic dziwnego, że Maryjkę pociągali mężczyźni podobni do niej. Karl wyprostował plecy, mimo rozgoryczenia na jego wargach pojawił się blady uśmiech. We wsi nikt nie dorównuje Maryjce. Nawet gospodarz z Flahammar z całym swoim bogactwem. Ani sam proboszcz parafii, ów dumny i władczy Revelin! Jeśli o tego ostatniego chodzi, Karl mógł się czuć spokojny, nie musiał obawiać się konkurencji. Bo podczas gdy inni znakomici mieszkańcy wsi wprost spijali słowa z ust Marji niczym miód, to Revelin nigdy nie należał do dworu jego żony. Wprost przeciwnie, parę lat temu upomniał ją z ambony za zbyt swobodne zachowanie wobec

mężczyzn. Mówił o obowiązkach służącej, o zuchwałości i Bożym gniewie wobec tych, którzy nie znają swego miejsca. Karl obawiał się jednak, że nie przypadkiem dary dziękczynne i ofiary na kościół tak dramatycznie zmalały tamtego roku. Revelin już nigdy więcej nie odważył się zaczepić Maryjki. Miała zbyt silnych przyjaciół. Karl był z tego dumny, choć zarazem przenikał go lęk. Co właściwie nosi w myślach ta jego ciemnowłosa, tajemnicza żona? Czy nie wystarczy jej, że jest matką i gospodynią na Oppdal? Czy nie dość jej, że on trudzi się dzień i noc, by zapewnić byt swojej rodzinie i zdobyć jeszcze coś więcej? Czyż nie powinno jej to radować? Nie. Karl musiał się z tym pogodzić. Dla Maryjki to wszystko za mało. Czego ona pragnie? Gwiazdki z nieba? Marja zabrała glos z taką swobodą, jakby przemawiała do swoich małych dzieci, a nie do najznakomitszych kobiet w okolicy. - Zatem jesteśmy zgodne, że należy wysłać pismo do wiejskiego tingu. Sporządzimy odpowiedni dokument, wyjaśnimy, o co nam chodzi. Mamy jasne plany, mamy odpowiednie pomieszczenie, a dzięki trzem z was również pieniądze na działalność przez pierwszy rok. Revelin nie może zgłosić żadnych zastrzeżeń! Kobiety kiwały głowami. Ich piękne, sztywne czepki poruszały się przy tym dostojnie. Dwie z zebranych nosiły nawet kapelusze, podobnie jak to czynią damy w Christianii. Sama Marja była ubrana dość skromnie, ale przecież koronki przy mankietach nie ozdabiają strojów zwykłych żon dzierżawców. Te koronki właśnie bu- dziły zainteresowanie pozostałych kobiet, które szeptały do siebie: no tak, ona jest naprawdę wyjątkowa, ta Marja z Oppdal. Musi pochodzić z lepszego rodu, niż nam się wydaje... Nie przypadkiem jej matka wyszła za mąż za pułkownika, tego przystojnego starszego wdowca. Pochodzenie Marji było stałym tematem tego rodzaju spotkań, roztrząsanym pod jej nieobecność. Kobiety zbierały informacje, odnajdywały jakieś małe fragmenty, z których starały się odtworzyć pełny obraz, albo same wymyślały brakujące elementy i łączyły je razem. Powstawały z tego pełne tajemnic historie, które ubarwiały nudną

codzienność. W końcu przeszłość Marji stała się dla nich niemal całkiem oczywista, przestały jej więc zadawać jakiekolwiek pytania. Zresztą ona zawsze odpowiadała jakby trochę skrępowana, spuszczając wzrok, kobiety mogły się jedynie domyślać żalu w jej pięknych oczach. Z pewnością właściwie odtwarzały jej historię. Marja była wyjątkową osobą. To prawdziwa dama. Może pochodzi z Rosendal, może z rodziny jakichś baronów? Niekiedy jest trochę zbyt ożywiona, czasem wypowiada się zbyt swobodnie, a innym razem wydaje się trochę za sprytna. A może we wczesnej młodości przeżyła jakieś głośne miłosne przygody... Teraz jednak nikt nie mógł nic zarzucić jej cnocie. Żartowała ze wszystkimi, również z mężami zebranych tu pań, ale nigdy nie przekraczała granic. Kobiety nie obawiały się niczego z jej strony. Czasem tylko wypowiadała się może zbyt śmiało i uczenie. Tak jak teraz. - Moje panie, nie możemy siedzieć spokojnie i patrzeć, jak nasi synowie i córki dorastają bez szansy zdobycia lepszej pozycji w świecie. Wasze dzieci są najlepiej sytuowane we wsi, ale wiele z nich nie potrafi napisać nic poza własnym imieniem i nazwiskiem! Jak potoczy się ich dorosłe życie, skoro nie będą w stanie sporządzić umowy ani kontraktu? Tak jest, będą uzależnione od innych, umiejących pisać. A tego rodzaju zależność, moje panie, nie jest czymś, co człowiekowi służy. Zwłaszcza teraz, w tych czasach wojen i niepokojów... Panie kiwały głowami i podnosiły do ust najpiękniejsze małe filiżanki Dosenów. Wiele z nich śmiertelnie się bało dotknąć tej pochodzącej z dalekiego świata kruchej porcelany. Która by się jednak przyznała, że to dla niej zupełnie obce przedmioty? I która by powiedziała, że kawa, którą im podano, jest kwaśna i smakuje dziwnie? Każda chciała wydać się elegancka. Również Marja znajdowała się wśród tych, które nie krzywiły się ani trochę, czując cierpki smak modnego napoju. Ona zresztą pijała kawę i przedtem... Kobiety wysłały list najpierw do pisarza, prosząc, by odczytał go na tingu. Pisarz uniósł brwi, ponieważ jednak jego żona i córka znajdowały się w gronie osób, które list

podpisały, nie mógł po prostu schować papieru do szuflady i zapomnieć o nim. Z rosnącym zdumieniem odczytywał ładne, równe pismo. Kobiety proszą o szkołę! Kobiety chcą, by ich dzieci uczyły się pisać i czytać. Chcą, by ich dzieci poznawały nowe wynalazki i miały pojęcie o świecie. Chcą też, by do szkoły chodziły również dziewczęta. Przez całe trzydzieści tygodni w roku! Stary pisarz potrząsał z wolna głową. Ta myśl nie mieściła mu się w głowie. To coś zupełnie nowego, coś, co łamie, wywraca na nice stare zwyczaje. Nauka czytania jest z pewnością bardzo pożyteczna, ale przecież nie przeznaczona dla wszystkich. A katechizmu nawet nie umiejące czytać dzieci komorników i tak się nauczą u dzwonnika. Trzeba jednak przyznać, że teraz, kiedy syn pastora wyjechał do Kopenhagi, nauki odbywały się nieregularnie, nawet sam dzwonnik nie traktował już tego tak poważnie. Cóż począć, wiek. A teraz ta prośba od kobiet, z którymi należy się liczyć. Jego własna małżonka, córka. I wszystkie pozostałe, one też mają wiele do powiedzenia. Część z nich zarządza własnymi gospodarstwami. Pisarz wiedział, że tego listu nie można odłożyć na bok. Musi go przedstawić na tingu. A któż inny, jak nie synowie i mężowie tych kobiet tam zasiadają? Pisarz westchnął, pociągnął spory łyk z aptecznej butelki stojącej na biurku. Poczuł, że ogarnia go rozkoszne ciepło. Raz jeszcze przeczytał list, rozpoznał charakter pisma jako należący do jednej z podpisanych. Marja Oppdal. To ona stoi za tym wszystkim. Żona dzierżawcy, nowa, która nie wiadomo skąd się wzięła w tej okolicy, wróbel pośród łabędzi, które również postawiły swoje znaki na tym papierze. Nie, nie wróbel. Raczej drapieżny ptak. Ale piękny, tego nikt nie może jej odmówić. Z pewnością przyzwyczajona do lepszych warunków. Stara się teraz zapewnić

je sobie i rodzinie. Nie mógł tylko zrozumieć, dlaczego wyszła za mąż za kogoś tak przeciętnego jak ten Karl Oppdal, który niczym się nie wyróżnia i na którego nikt nie zwróciłby uwagi. Pieniędzy zresztą też nie miał. Ale dzieci przyszły na świat dziwnie szybko po ślubie... Widocznie Marja znajdowała się w kłopotach. Teraz musi tego żałować, skoro przynajmniej połowa mężczyzn ze wsi gotowa jest paść na kolana na najmniejszy znak z jej strony. Teraz mogłaby mieć każdego, kogo tylko by zapragnęła. A po tym jak matka wyszła tak dobrze za mąż, nikt by nie zwracał uwagi na to, że panna nie ma posagu. Pisarz odłożył list na stół. Oliwa w lampie się kończyła, płomyk był coraz słabszy. Zdmuchnął go, by oszczędzić mu powolnego konania. Potem wszedł do izby, gdzie czekała na niego żona. - Jeszcze więcej nauki? Co tydzień? Przez całą zimę? Marja, przecież to niemożliwe! To czyste szaleństwo! Również dzieci biedoty, które powinny się raczej nauczyć, jak prowadzić pług, niż wypisywać litery! Co im zresztą z tego przyjdzie? Czy najedzą się tymi literami? Marja uśmiechała się tylko na te grzmiące słowa. Wcale jej nie martwiło to, co mówi szwagier. - Tak, tak, Ingebrikt, nie strasz mnie już więcej. Czy naprawdę nie chciałbyś, by twoje rodzone dzieci były szanowanymi mieszkańcami tej pięknej wsi? Czy nie chcesz, by mówiono, że synowie i córki Ingebrikta to mądrzy ludzie, których nie można oszukać? Sam przecież prowadzisz własne przedsiębiorstwo... Czy nigdy nie chciałeś móc osobiście przeczytać królewskiego listu lub zajrzeć do ksiąg pisarza? Mężczyzna grzmiał nadal, ona jednak widziała, że zdobyła przewagę. Ale nagle tamten znalazł nowe argumenty. - Owszem, owszem, może to coś pożytecznego dla mężczyzny, nie przeczę. Ale baby i dzieciaki? Nie, to rozrzutność. A jakie nieposłuszne się staną, kiedy uwierzą, że mają coś w głowie! - Dzieci kiedyś dorosną, a baby niejednego mężczyznę wyprowadziły z biedy - odparła Marja cicho. Mężczyzna mówił dalej, chodząc wokół stołu w najlepszej izbie, dokąd Marja

wkroczyła i usiadła na krześle. Minęło sporo czasu od tamtej chwili, kiedy jej mąż stał tutaj z czapką w ręce i prosił swego brata o mleko dla maleńkich dzieci. Całe morze czasu dzieliło ich od tamtych wydarzeń. Może Ingebrikt o tym zapomniał. Marja nie zapomniała. - Revelinowi się to z pewnością nie spodoba - rzekł w końcu szwagier, jakby to był najważniejszy argument. Marja starannie ukryła groźne błyski, które pojawiały się w jej oczach zawsze, gdy ktoś wymówił w jej obecności nazwisko pastora. - Może i tak będzie. Ale nie damy mu wyboru, gdy ty i inni bogaci ze wsi poprą projekt. Mówiła dalej, prawie szeptem: - Wiesz dobrze, że w wielu okolicznych dworach są rzeczy, które Revelinowi by się nie podobały. Gdyby wszystkie tajemnice zostały ujawnione... wtedy... Ingebrikt drgnął. Wiedział, co Marja ma na myśli. Do - skoczył do drzwi, przestraszony, że ktoś może usłyszeć. - Ty znasz drogi, którymi skrada się lis, Marjo Oppdal. Biedny brat, któremu trafiła się taka żona... Ale wiem, co czyni cię taką pyskatą i żądną władzy... - No, no, ostrożnie, szwagrze. Nie jest takie pewne, czy ci się opłaci mnie obrażać. No więc, jak będzie? Albo, ściślej biorąc, ile? Mężczyzna pochylił się do niej, ogromną dłoń położył na blacie stołu. - Ani szylinga, moja droga. Ani grosza! Powinnaś być zadowolona, że wymusiłaś na mnie poparcie. Nie będę występował przeciwko twojej szalonej idei, ale na tym koniec! Marja zrozumiała, że nie wyciśnie z niego nic więcej. Zresztą, szczerze powiedziawszy, niczego więcej nie oczekiwała. Najważniejsze teraz to rozpocząć nau- czanie, potem reszta ułoży się sama. Marja zamierzała doprowadzić do otwarcia szkoły dla wiejskich dzieci. Prowadzone u pastora czytanie Biblii i nauka katechizmu będą w razie konieczności częścią szkolnego programu. Poza tym jednak dzieci powinny uczyć się czytać, powinny się też dowiedzieć czegoś więcej o świecie znajdującym się za fiordami i górami. Marja bardzo dobrze pamiętała własną tęsknotę za wiedzą, pamiętała też, z jakim

zainteresowaniem słuchała historii Olego, czekała na nie tak samo jak na kawałki cukru, które zwykle przywoził do Meisterplassen. Zdawała sobie również sprawę z tego, jaką władzę posiadają ci wszyscy, którzy potrafią wyrażać swoje myśli i poglądy na papierze. Ci, którzy rozumieją trudne słowa, używane tylko w piśmie, nigdy w mowie. Do kogoś, kto umie czytać, wolność podchodzi bliżej. Do takich ludzie pokroju Revelina nie mogą przychodzić w swoich czarnych pelerynach i stawiać im żądań ani ciskać przekleństw z wysokich ambon. Ludzie, którzy sami umieją czytać, znajdą właściwe słowa w czarnej księdze. Sami odkryją prawdę. Będą też mogli ujawnić sztuczki pastorów. Marja marzyła o nowych czasach. O epoce, gdy żaden ubrany na czarno sługa Boży nie będzie mógł upokarzać ludzi i odbierać im wszystkiego, co posiadają. Tak jak Revelin postąpił wobec jej matki. Wobec jej nieznanej, lecz ukochanej mamy. Marja zacisnęła zęby, myśląc o zdradzie. Pożegnała się z Ingebriktem, który sprawiał wrażenie rozczarowanego, że bratowa nie chce zjeść kolacji z jego rodziną. W drodze do domu miała wiele czasu na myślenie, szła wolno po zamarzniętej, uśpionej ziemi. Mama, mama. Jestem już prawie u celu. Wkrótce Revelin będzie leżał u moich stóp, a to, co ci zabrał, stanie się znowu twoją własnością. Powinnaś być wtedy u mego boku, mamo, i widzieć, jak oskubuję go niczym gotowego do zabicia koguta. On mi ciebie odebrał, mamo. Tobie odebrał córkę. Dlatego będzie sprawiedliwe, że ja ukradnę mu syna. A razem z synem odbierzemy mu twoją własność! Wszystko, co powinnaś odzyskać, wszystko, co powinnyśmy mieć ja i biedna Sunniva! On sypia w twojej pościeli, mamo, na twoim srebrze jada! A kiedy odpoczywa wśród pięknych poduszek, to wszystko, co go otacza, należy właściwie do ciebie i do mnie! Odbiorę mu to dla ciebie, mamo, nawet gdyby to była jedyna rzecz, jakiej dokonam na tym świecie! I może, może któregoś dnia ty również wrócisz. Ty i tata. Ze skał na dalekiej Północy.

Marja poczuła, że bolesna tęsknota miesza się z buntem przeciwko pastorowi. On wypędził mamę z domu i pozbawił ją całego majątku, twierdził, że nigdy nie była żoną poprzedniego proboszcza. Chociaż mieli przecież córkę, siostrę Marji, Sunnive! I mama musiała uciekać z pustymi rękami. Jako biedna wyrobnica została przepędzona ze wsi! Dobrze, że tata już wtedy był i mógł ją do siebie przyjąć! Nie miała innego miejsca oprócz Meisterplassen. Naprawdę nie miała gdzie się podziać. Marja uważała, że historia jej poczęcia jest niewiarygodnie podniecająca. Była córką kata! Tata Randar, ten dobry i łagodny człowiek zapamiętany z wczesnego dzieciństwa, był niegdyś ponurym, strasznym sługą ciemności! Marja bardzo dobrze rozumiała, dlaczego tak pociągał mamę. Tę kobietę, z pewnością niezwykle piękną. Mimo wszystko, czego doświadczyła w tej wsi... Revelin nie zadowolił się tym, że wypędził ją z probostwa i pozbawił domu. Szpiegował ją, zdobył fałszywych świadków, którzy występowali przeciwko niej, i prawie mu się udało zaprowadzić ją na stos czarownic. Ale jego żona niemal w ostatniej sekundzie wyjawiła prawdę. Dzięki temu mama uniknęła haniebnej śmierci, ale została zesłana daleko na Północ do obozu dla ukaranych kobiet. Obóz mieści się na bardzo nie- gościnnej wyspie. Nikt nie wraca stamtąd żywy, to powszechnie wiadomo. Ale mama pisała do domu, wiedzieli więc, że żyje. I tata postanowił do niej pojechać. Opuścił swoją zagrodę i ziemię, opuścił córkę, wszystko. Marja rozumiała go bardzo dobrze, ale dziecko, które wciąż w niej żyje, nigdy tego nie zaakceptowało. Pastor musi ponieść karę również za to, postanowiła Marja. Bo gdyby nie zesłał mamy do obozu, wówczas tata też nie opuściłby swojej córeczki. Ale Revelin otrzyma karę, jaka mu się należy. Wciąż się do tego przygotowywała. Teraz ma w ręce znakomitą kartę. To syn pastora. Ów młody, źle przez ojca traktowany Justitian. Ten, którego ona uwiodła i oczarowała tak, że nigdy się już nie wyrwie spod jej władzy. Wiedziała o tym. Widziała to w jego oczach. Chociaż minęły przeszło cztery lata, od kiedy stąd wyjechał, Marja była pewna, że chłopak należy do niej bez reszty.

Najbliższego lata oczekiwano jego powrotu. Wtedy musi być przygotowana. Może i szkołę uda się do tego czasu otworzyć? Marja miała nadzieję, że i ona będzie uczestniczyć w pracy, na przykład jako swego rodzaju pomocnica nauczyciela? Kiedy więc Justitian wróci do domu z dyplomem w kieszeni... nikt się specjalnie nie zdziwi, że to właśnie jemu zostanie powierzone prowadzenie nauki. Wtedy mogłaby spotykać się z nim często. Justitian nie będzie miał szans. No i gdy Justitian zapłonie już prawdziwym ogniem... Wtedy czas się dopełni. Wtedy dowie się, kto jest ojcem jej dzieci. A wobec takiego rozwoju wypadków stary pastor będzie musiał dać za wygraną. Justitian przecież nigdy się tego nie wyprze. Stary pastor musi oddać wszystko, co bezprawnie odebrał i ukrył. Marja odzyska swój spadek. Dalej w przyszłość nie wybiegała. Nigdy tego nie robiła. Nigdy nie poświęciła ani jednej myśli życiu „po Zemście . Karl również dzisiaj na nią czekał, w jego wielkich, psich oczach wyczytała nieme oskarżenie. Zdjęła z siebie piękną wełnianą chustę, wyciągnęła ręce do ognia tlącego się jeszcze w piecu. - Co z Amelią? - Interesuje cię to? - spytał Karl ponuro. - Oczywiście. Poprawiło jej się? - Sama zobacz. Mała śpi. Marja podeszła do łóżka, gdzie lekkie wzniesienie pod kołdrą wskazywało, że ktoś tam leży. Chłopczyk siedział w kącie i plótł sznurek. Na stole stały nie pomyte od śniadania talerze. Karl pracował przez cały dzień u właściciela ziemi. Dzieci musiały radzić sobie same. - Nie jest już taka gorąca... - Nie. Ale wystarczająco gorąca, by matka się nią zaopiekowała - odparł Karl z goryczą. Marja westchnęła zdenerwowana, pogłaskała mizerne włosy córeczki, potem

przytuliła do siebie chłopca. Mały wyrywał się, nadal splatał wełniane nici, z których najwyraźniej chciał zrobić ozdobę dla taty. Marja usiadła przy stole, dłonią uderzyła w ławę. - Chodź tutaj, mój mężu, opowiem ci, czego dowiedziałam się dzisiaj... - Dziękuję, myślę, że już wiem. Gadają o tym we wszystkich obejściach. O tobie. I o kobietach, które zrobiły się zbyt zuchwałe. Chcą mieć szkołę, do której mogłyby chodzić dziewczyny, i Bóg wie co jeszcze... - Karl, ty mnie chyba popierasz? Rozumiesz, jakie to ważne, by wszyscy mogli wiedzieć trochę więcej, rozumieć więcej, mieć szersze horyzonty? - Horyzonty na polu kapusty są zawsze jednakowe - odparł sucho. - Czy zna się litery, czy nie, głód tak samo szarpie wnętrzności. Tak myśli większość tych, z którymi ja rozmawiałem. Oni uważają, że zajmujesz się głupstwami, Marjo! Niebezpiecznymi głupstwami! Czy ty rozumiesz, że wielu biednych ludzi nie przeżyje, jeśli stracą pomoc dzieci przy pracach polowych? A co z kobietami, czy mają wszędzie ze sobą nosić najmłodsze dzieci, gdy większe wystrojone będą siedziały w szkole i uczyły się do ni- czego im niepotrzebnych liter? Marję zaskoczyło to, że we własnej izbie musi wysłuchiwać takiej tyrady. Karl zazwyczaj nie używał wielkich słów. Widocznie zmienił taktykę. - Rozumiem, że jesteś rozżalony, mój drogi. W ostatnich czasach nie zajmowałam się dostatecznie własnym mężem. Było tyle różnych spraw... Musiałam rozmawiać z ludźmi, pić kawę u karczmarzowej, przekonywać żonę lensmana i córkę pisarza... przygotowywać im ziołowy wywar na reumatyzm albo inne dręczące je choroby. Potrzebuję przyjaciół... - Zawsze mówisz, że potrzebujesz przyjaciół. Po co ci aż tylu znakomitych przyjaciół? Nie znam żadnej kobiety, która by podobnie jak ty biegała nieustannie na plotki i czepiała się najbogatszych mieszkańców wsi... - Jesteś niesprawiedliwy, Karl! Wiesz przecież, że to nie te żałosne małe pólka ani twój pot stworzyły nam takie dobre życie. Wiesz z pewnością, że jedzenie, które spożywasz, to dary od moich przyjaciół, których stać na taki gest wobec szanowanej kobiety. - Nie wszystko - mruknął. - Większość pochodzi od twojej matki! Zawstydza

mnie tym, co nam przysyła, gdy tymczasem mnie nie stać na to, żeby... - Stać cię na wszystko, co tylko zechcesz, mój drogi Karlu. Akurat teraz, na przykład... akurat dzisiejszego wieczora... Przysunęła się do niego na ławie, wsunęła chłodną dłoń pod koszulę przy szyi. Bawiła się jego włosami na karku. Wargi Karla drgały. Marja stwierdziła nagle, że się postarzał. - Jestem zmęczony, Marjo. Nie przespałem porządnie ani jednej nocy od... - Tak, tak, wiem. Wiem, że dzieci nie pozwalają ci spać, kiedy mnie tutaj nie ma. Rozpieszczasz je, Karl... - A co mam robić, kiedy Amelia budzi się z krzykiem, rozgorączkowana, i uspokaja się tylko, kiedy chodzę po izbie, trzymając ją w objęciach? - Pozwól jej trochę popłakać. Niech zrozumie, że potrzebujesz snu. Spojrzał na żonę z niedowierzaniem, jakby nagle z jej kochanych ust wyskoczyło jakieś paskudne zwierzę. - Zrobiłaś się zimna, Marjo. Słowa Karla zawisły w powietrzu. Marja odsunęła się od niego, cofnęła palce. Nie lubiła tych jego brązowoszarych oczu, kiedy patrzyły na nią z takim wyrzutem. Zdecydowała się na zwykłe rozwiązanie. Narzuciła ponownie chustkę na ramiona i zaczęła energicznie napełniać pustą skrzynię na drewno. Praca, praca, praca. Zawsze pomagało jej, kiedy miała czym zająć ręce, gdy zbyt trudne słowa cisnęły się na usta. Marja na dworze, przy pieńku do rąbania drzewa, uderzała siekierą w drwa tak, że rozpryskiwały się na wszystkie strony i z głuchym stukotem uderzały o ścianę chaty. Ze środka dochodziło zawodzenie chorej dziewczynki. Ten dźwięk wywoływał bolesne skurcze w jej sercu. Zebrała drewno i wróciła do izby. Blady uśmiech złagodził surowe rysy jej pięknej twarzy. Marja wzięła na ręce córeczkę, drugim ramieniem otoczyła synka. Potem zaczęła opowiadać im bajkę o królewnie, która odeszła od swoich rodziców, ale przysięgła, że odbierze trollom ukradziony skarb. Amelia uśmiechała się zmęczona, ale szczęśliwa, że może przytulać policzek do piersi matki. Wdychała zapach mamy, cieszyła się rzadkim uczuciem spokoju, jaki ten

zapach jej dawał. Karl Martin wciąż splatał wełniane nici, małe paluszki miał poocierane niemal do krwi. Marja zauważyła, że malec ssał kciuk tak, że prawie całkiem zjadł paznokieć. Chłopiec miał palce Justitiana, długie i szczupłe. Kolor włosów zaś, ku jej zdziwieniu, przypominał włosy Karla, ale pod niesforną, sterczącą na wszystkie strony czupryną kryły się jednak uszy, jakie Marja widziała tylko u jednego człowieka. U Justitiana. Karl nigdy o tym nie pomyślał. A teraz nadszedł właściwy czas, teraz wszystko zostanie ujawnione. Marja nie chciała się tym martwić. Znajdzie z pewnością siły na rozwiązanie wszystkich problemów, kiedy odzyska już spadek.

ROZDZIAŁ II Wiejskie tingi odbywały się dwa razy do roku, zwykle wiosną i tuż przed Bożym Narodzeniem. Wszystko w okolicy, co mogło chodzić lub pełzać, gromadziło się na miejsce tingu, bo ting to czas wielkiej rozrywki. Decydowały się tutaj ludzkie losy, a pisarz, reprezentujący wobec obywateli władzę królewską i państwową, odczytywał dekrety i obwieszczenia. Bywało, że ludzie czuli się niczym bezbronne mrówki wobec niezrozumiałych prawniczych tekstów. Zdarzało się i tak, że prawo wspierało obywateli, stwarzało im warunki do życia i poczucie bezpieczeństwa co do własności. Na ogół jednak nawet za drobne przestępstwa nakładano surowe kary, zwykle pieniężne. Rozwiązłe młode kobiety stawiano pod pręgierzem, co zresztą stanowiło największą atrakcję tingu. Ludzie cieszyli się, a zarazem przeżywali momenty grozy, współczując tym nieszczęśnicom, które zbłądziły i musiały odpowiadać przed odzianymi na czarno mężczyznami. Ośmiu wybranych spośród najznakomitszych mieszkańców wsi stanowiło sąd. Zasiadał w nim pastor i lensman, bogaci chłopi, a także pułkownik i karczmarz. Ten ostatni nie cieszył się wprawdzie zbyt wielkim poważaniem, miał natomiast pod dostatkiem srebra. A to ważne. Tego roku na liście, którą odczytano pierwszego dnia tingu, lecz ogłaszano już wcześniej, przez trzy poprzedzające ting niedziele po nabożeństwie, znajdowało się wiele interesujących spraw. Między innymi, najbardziej zresztą popularne, spory o ziemię. Tym razem było ich cztery. Sąsiedzi oskarżali się nawzajem o podorywanie granic albo o wycinanie drzewa w nie swoim lesie. Kłócili się o prawo połowu ryb oraz o możliwość korzystania ze wspólnego pastwiska. Pewien komornik został oskarżony o to, że po kryjomu doił krowy właściciela gospodarstwa. Przed sądem stanęła też młoda Ingrid, która pozwoliła się uwieść pewnemu żołnierzowi. Rodzice chłopaka przepędzili ją z domu, a teraz zabiegali o to, by rozpu- stnica została surowo ukarana. Ich syna nie widziano na tingu, dawno temu bowiem poszedł na wojnę, by przelewać krew w walkach ze wschodnimi sąsiadami. Dziewczyna została ukarana, ale uśmiechała się uszczęśliwiona do pisarza, kiedy dotarło do niej, że za swój występek będzie musiała opuścić wieś, nic więcej. Z

podniesioną głową i pogardliwym uśmiechem wyszła z tłumu, prowadzona przez parobka lensmana. Marja obserwowała wydarzenia z wielkim zainteresowaniem. Zawsze była zafascynowana tą grą, tą siłą, która niemal wyczuwalnie ciążyła nad ludźmi zgroma- dzonymi w pomieszczeniu lub na placu. Uwielbiała te uroczyste sformułowania, zgrzyt pióra po żółtym papierze, zapach topionego laku do pieczęci. Jej zdaniem pisarz wyglądał śmiesznie w swojej białej peruce, ale przecież proboszcz przy różnych okazjach też tak wygląda. Nikt nie sprawiał głupszego wrażenia niż ich chudy proboszcz z opadającą na oczy kosmatą peruką... Dla młodych dni tingu oznaczały czas wolny. W tym okresie nikt specjalnie ciężko nie pracował. Ludzie zbierali się, sprzedawali i kupowali wełnę oraz ciastka na miodzie albo drobne wyroby z drewna. Wypijali po kuflu piwa w Dosen albo siorbali gorącą zupę na mięsie czerpaną z wielkich kotłów przygotowanych w gospodzie. Przybywali też ludzie z daleka, którzy nie mieli nic do sprzedania, nie występowali jako świadkowie ani im nie towarzyszyli. Marja często odwiedzała gospodę, kłaniała się i uśmiechała do gości, nie zawahała się też nigdy z odpowiedzią, nawet kiedy zagadywał ją ktoś z najznaczniejszych obywateli. Tylko niewielu jej nie znało. W gospodzie siedzieli mężczyźni, których podejrzewała o to, iż świadomie przeciągają swój pobyt możliwie jak najdłużej, bo mają nadzieję na krótką rozmowę z nią sam na sam w ogrodzie karczmarza. Nie zajmowała się podawaniem do stołu, zresztą karczmarza nie było stać na wynajęcie kogoś takiego. Własne służące zatrudniał przy cięższej pracy. Marja jednak chodziła między stołami, pytała, czy jedzenie smakuje, tu i ówdzie wytarła jakąś plamę albo zmieniła nakrycie. Ze swobodą odgrywała rolę gospodyni, zachowywała się przy tym z taką godnością, że jeden jedyny gość, który odważył się uszczypnąć ją w udo, natychmiast zapragnął znaleźć się jak najdalej stąd. Karczmarz był bardzo zadowolony. Był też zadowolony z ozdoby, którą mu sprzedała, a która niegdyś należała do czarownicy Anny. Nowy właściciel pozwalał Marji nosić naszyjnik, kiedy tak spacerowała między jedzącymi. Był jej wdzięczny. Naszyjnik przyniósł mu oczekiwane

szczęście zarówno jeśli chodzi o interesy, jak i w kartach. O miłości zapomniał już dawno. Sprawę szkoły rozpatrywano podczas tingu osobno, na specjalnym posiedzeniu, kiedy już rozstrzygnięto wszystkie kwestie prawne. W dyskusji uczestniczyli najbogatsi mieszkańcy wsi, większość posiadających ziemię gospodarzy chciała zasiadać w tym zgromadzeniu, długo i pięknie przemawiać na temat przyszłości. Pastor wygłosił wprowadzenie, podkreślając, że dokonuje się oto generalny upadek obyczajów. Mówił o rozwiązłości w niektórych dworach, gdzie służba nie jest trzymana troskliwą, lecz twardą chrześcijańską ręką. Wspominał o potajemnych odwiedzinach w spichlerzach i o brzuchach młodych kobiet, o rozpustnych młodzieńcach i uwodzicielskich pannach. Gospodynie nie zawsze poczuwają się do odpowiedzialności za powierzoną im młodzież, grzmiał pastor. Większość zebranych ponuro kiwała głowami, nikt nie odważył się zareagować inaczej. We wszystkich słowa pastora budziły dręczący niepokój, niewielu było takich, którzy nigdy nie chodzili w konkury, nie wspinali się w młodości po drabinach do spichlerzy, w których sypiały panny. Co więcej, niektórzy nie musieli cofać się w przeszłość dalej niż do ostatniego lata... Marja uparcie wpatrywała się w pastora. Od blisko pięciu lat znała tę szczupłą twarz, która często krzywiła się w prowokujących uśmiechach. Włosy miał wciąż tak samo bezbarwne jak wówczas, gdy po raz pierwszy jego oblicze pojawiło się w snach Maryjki. Odkąd przybyła tutaj, Revelin trwał w jej myślach niczym czarny cień, symbol wszelkiego zła. Od dzieciństwa widziała oczyma duszy tę ponurą twarz i rozkoszowała się myślą, że kiedyś dane jej będzie patrzeć, jak życie wypływa z tego nikczemnika. Nadejdzie taki dzień. Nadejdzie wkrótce. Teraz jednak unurzany we krwi miecz i wszystkie anioły zemsty opuściły jej marzenia. Marja stała się dorosła. Dowiedziała się też, że nie wszystko jest takie proste. Jaki sens miałaby zemsta, gdyby człowiek sam utracił przy tym życie lub został wysłany do równie strasznego miejsca jak to, w którym musiała przebywać mama...? Marja uśmiechała się blado, stojąc ukryta w tłumie i przyglądając się przemawiającemu pastorowi. Teraz będzie działać inaczej.

Revelin miał na świecie tylko trzy rzeczy. Powołanie. Honor. Syna. Marja zamierzała zniszczyć wszystko. To dlatego tak cierpliwie czekała przez te lata w Lyster. I dobrze wykorzystywała dany czas, zdobywała sobie wciąż nowych, znakomitych przyjaciół. Poznawała coraz więcej tajemnic, coraz więcej pikantnych historyjek, które mogłaby wyjawić. Lub przedstawić na tingu. Wkrótce będzie mogła potajemnie kierować wszystkimi. Kiedy nadejdzie decydujący dzień, Revelin zostanie przepędzony od wszystkich drzwi, nie znajdując nigdzie sprzymierzeńca. Dokładnie tak, jak postąpiono z jej matką. Zarazem jego syn zostanie pogrążony w hańbie. Uśmiech Marji zamarł na wspomnienie pierwszej konfrontacji z Revelinem. Ach, była taka młoda i głupia! Wierzyła, że wystarczy po prostu przyjść i przedstawić swoją sprawę, a już dumnemu pastorowi zaczną się trząść kolana. Zamie- rzała straszyć go, że uda się na ting, gdzie powie, że została uwiedziona przez jego syna. A tymczasem ów syn uczynił ją brzemienną. W ten sposób wszystko uległo zmianie, a pastor zyskał nad nią władzę. Mógł zabrać jej dzieci, nawet nie wiedząc, że to jego własne wnuki. Dlatego Marja musiała czekać. Czekać, aż odzyska możliwość działania. Justitian, jedyne dziecko Revelina. Miała nad nim pełną kontrolę. Syn pastora to droga do odzyskania spadku. Do spadku, którego podobno już nie ma. Ten okrutny diabeł twierdzi, że wszystko zostało spalone! Książki marny, dokumenty, lekarstwa od przyjaciół Mogensa... wszy- stko. Marja mogła płakać na myśl o tym. Jeśli to prawda, to nigdy nie odnajdzie papierów, ujawniających intrygę Revelina. Nie znajdzie dokumentu, który by świadczył, że mama i poprzedni pastor naprawdę byli małżeństwem. Świadkowie pomarli. W kościelnej księdze nie ma na ten temat ani słowa. Jednak ci, z którymi Marja rozmawiała,

potrząsali z niedowierzaniem głową, kiedy pytała ich, czy sądzą, iż tamta Maria była kobietą upadłą. Znali jej matkę, większość mieszkańców wsi ją znała. Marja chłonęła nawet najdrobniejsze informacje na jej temat, ale oni niczego nie zauważali. Nikomu nie przy- szło nawet do głowy, że mogłaby mieć jakieś osobiste powody do interesowania się historią Marii Skanke. Zresztą to lepiej, bo na razie nikt nie powinien o tym wiedzieć. Kiedy jednak czas nadejdzie, z pewnością udzielą jej poparcia, oni, starzy przyjaciele Marii. Ci, którzy nie odważyli się tego zrobić wówczas, gdy matka znalazła się w okropnym położeniu. Ci, którzy zlękli się władzy pastora i stchórzyli. Marja zapomniała niemal o bożym świecie, stojąc z zaciśniętymi ustami i pozwalając myślom płynąć po tak dobrze znanych torach. Teraz głos zabrał sam pisarz. Mówił o propozycji kobiet, zamierzających otworzyć we wsi szkołę. - Nie znam czegoś takiego z innych okolic - rzekł niepewnie. - Miałem jednak dość czasu, by się nad tym zastanowić, i muszę powiedzieć, że pomysł wydaje mi się interesujący i właściwy. Choćby dlatego, że powinniśmy wreszcie jakoś uporządkować sprawy nauczania katechizmu. To wstyd dla parafii, że tak wielu naszych dorosłych chrześcijan nie zna najważniejszych zasad wiary... A w przyszłym roku będzie dobra okazja, bo przecież spodziewamy się wizyty biskupa. Myślę, że pochwali troskę wsi o religijne wychowanie naszej młodzieży... Wiele łysych głów potakiwało, kilka bardziej owłosionych również. Pisarz mówił dalej: - No więc sprawa szkoły. Człowiek musi w tym momencie zapytać, czy lud tego potrzebuje? Czy nie jest dobrze tak, jak dotychczas było, że jedni wiedzą, jak orać ziemię karmicielkę, podczas gdy inni poświęcają się książkowej wiedzy i czytaniu tekstów? Czy niedobrze jest tak, jak jest, chłop przecież może iść do swojej zwierzchności w razie potrzeby i poprosić o przeczytanie jakiegoś dokumentu? I czyż sam Pan nie postawił swoich sług w naszych kościołach po to, by czytali nam i tłumaczyli święte teksty? W tylnych rzędach, gdzie siedziały kobiety, rozległy się teraz szepty. Pisarz zrobił krótką pauzę, szeleścił papierami. W końcu spojrzał na zgromadzenie. Jego własna żona uniosła wysoko głowę.

Pisarz odwrócił wzrok. - No cóż, panowie, różnie ja o tym myślę. Posłuchajmy więc, co wy sami macie do powiedzenia o tej... niezwykłej sprawie. Natychmiast znowu głos zabrał Revelin. - Ja uważam, że to sam diabeł namieszał w głowach waszym kobietom. Co może z tego wszystkiego wyniknąć oprócz kłopotów? Żeby kobiety zaczynały rządzić wsią... Moi parafianie, jestem przekonany, że także wy uznacie to za przeciwne naturze. I to nie tylko za niedopuszczalne zarozumialstwo, ale również za występowanie przeciwko słowom Pana! Bo czyż On nie powiada w swoim świętym piśmie, że kobieta powinna siedzieć na szerokim tyłku i milczeć podczas zgromadzeń, a nie... - To nie Pan tak powiada, to Luter! Piskliwy głos wytrącił pastora z równowagi. Revelin ogarnął wzrokiem grupę kobiet, nie zorientował się jednak, która się odezwała. Tu i ówdzie rozległy się chichoty. Revelina okropnie to zirytowało. - Chciałbym was przestrzec przed bluźnierczym traktowaniem słów Pana! Chcę ostrzec każdego, kto uważa, że wolno mu krytykować i upominać tych, którzy wiedzą lepiej! Ale wracajmy do rzeczy: nie potrzeba nam powszechnej znajomości sztuki czytania. I właśnie przed chwilą mogliśmy się wszyscy przekonać, dlaczego tak powinno być: słyszeliśmy głos kobiety, która nie zna swego miejsca. Która oponuje przeciwko postawionym po to, by jej strzegli i kierowali nią na zdradliwych ścieżkach życia! Pastor mówił dalej, teraz łagodniejszym tonem. To nadzwyczajny mówca, skonstatowała Marja cierpko. - Każdemu człowiekowi zostało przydzielone odpowiednie miejsce. Nie wszyscy mogą wiedzieć tyle samo. Gdyby tak było, to wszyscy przychodziliby na świat jako pastorzy, prawda? Patrzył wyzywająco w oczy zgromadzonym mężczyznom. Żaden nie odważył się wypowiedzieć odmiennego zdania. - Dlatego, moi panowie, muszę powiedzieć, że srebro, które przeznaczycie na realizację tego pomysłu, zostałoby lepiej wykorzystane na zakup czegoś trwałego. Na przykład złotej tacki do kościoła albo jeszcze jednego srebrnego lichtarza. Potrzebujemy też różnych rzeczy do ołtarza... Na takie właśnie dary Bóg spogląda

łaskawym okiem! Jemu z pewnością się nie spodoba, że wyrzucacie swoje szylingi, by walczyć z ustanowionym przez niego porządkiem, dając każdemu własny klucz do Biblii. Nawet tym, którzy nigdy nie odnajdą drzwi! To bluźnierstwo! Revelin stał jeszcze przez chwilę niczym posąg i rozkoszował się ciszą, jaka zaległa po jego słowach. Wierni wciąż jeszcze go słuchają. Co do tego nie może być wąt- pliwości... A Marja Oppdal jest bardzo blada. Ha! Nie doceniała go, ta podstępna córka czarownicy! Za każdym razem, kiedy Revelin spotykał tę Marję, odczuwał przykry skurcz żołądka. Od pierwszej chwili, od tamtego dnia, gdy nagle pojawiła się na nauce. Wtedy jej jeszcze nie znał, nie wiedział, jaka zła krew płynie w jej żyłach. Nie wiedział, że jest córką czarownicy... córką Marii. Maria, która nadal odbiera mu sen. Maria, wąż w raju, którego zgodnie z rozkazem Pana przez całe życie starał się zmiażdżyć swoim obcasem. Który jednak zawsze wyślizgiwał się w ostatniej sekundzie i który wciąż zatruwał złym jadem jego krew. Tamta Maria stała się zmorą jego życia, jego osobistym demonem. Wielką próbą, podobną do tej, której musiał się poddać Jezus w ciągu czterdziestu dni i nocy spędzonych na pustymi. Gdyby nie te dręczące, bezsenne noce, jakie wspaniałe życie mógłby prowadzić pastor Revelin! Miał przecież wszystko, miał ubrania i dobrobyt, posiadał ziemię i służbę. Ale, niestety, nic nie było w stanie odegnać od niego nocnej mary. Nikt nie potrafił uwolnić go od kuszącego uśmiechu, od jej krwistoczerwonych warg, które szeptały uwodzicielskie słowa podczas samotnych nocnych godzin. Nikt. I oto teraz córka demona postanowiła zająć również jego dni, robi wszystko, by zatruć resztę jego życia. Nie mógł na to pozwolić. Nie wiedział jednak, co z nią począć. Ta kobieta jest niebezpieczna, może jeszcze niebezpieczniejsza niż jej matka. Bardziej nieobliczalna, można powiedzieć. Bardziej... zła. A gdyby wieś poznała prawdę o niej... Cóż, stare sprawy mogłyby mu nawet teraz bardzo zaszkodzić. Maria miała w tej okolicy licznych przyjaciół. Wciąż żyją ludzie, wobec których musiał użyć całej swej władzy, by stanęli po właściwej stronie. Ludzie, którzy wtedy byli o włos od pokrzyżowania planów Pana, od ujawnienia gry, w wyniku której ostatecznie zostali uwolnieni od czarodziejskich sztuczek Marii.

Revelin zaczynał się starzeć. Dlatego nie był już w stanie prowadzić wymagającej takich sił walki. Marja jest młoda i energia po prostu ją rozsadza. Jeśli jednak posunie się za daleko, on potrafi jeszcze pokazać, kto tu ma prawdziwą władzę! Usiadł, ale nie spuszczał zgromadzenia z oczu. Każdy, kto chciałby otworzyć usta, napotykał surowe spojrzenie oczu pastora. W końcu chrząknął pułkownik, ten ożeniony z kobietą, podającą się za matkę Marji. - Ja myślę, że nie ma się za bardzo nad czym zastanawiać. Jeśli tylko pieniędzy jest pod dostatkiem, to podobno można nauczyć czytać i krowę! Nie ma tylko pewności, czyjej mleko będzie nadal smakować jak mleko, he, he! Ponure dotychczas zgromadzenie z przyjemnością powitało przyciężkawe poczucie humoru mówcy. Pułkownik wciąż zachowywał zdrowie i energię. Chyba ci, którzy gadają, że podupadł ostatnio na umyśle, nie wiedzą, o czym mówią! - No, ale traktując rzecz poważnie, moi panowie, to o ile ja wiem, wielu ludzi we wsi chciałoby tej szkoły, chętnie myślą o tym, że nasza wieś będzie pierwsza... Więc uważam, że możemy zbudować szkolną izbę w moim domu. Widywałem mianowicie tego rodzaju izby dawniej, podczas moich podróży. Za granicą... tak, w każdym razie w Danii. Synowie chłopów i rzemieślników uczyli się w nich o różnych prądach w oceanach, o krajach czarnych ludzi i innych sprawach. To pożyteczne, chciałbym powiedzieć. I ważne, że nasze dzieci zrozumieją, na czym polega ich obowiązek wobec Boga i kraju! Zwłaszcza w takich czasach jak te, kiedy grożą nam wrogowie... Marja stłumiła ziewanie, nie mogła zrozumieć, co wojna, przetaczająca się daleko stąd, ma wspólnego z ich szkołą. Pułkownik jednak mówił dalej, a zebrani z szacunkiem słuchali historii o dawnych przygodach i lśniących medalach. Nareszcie skończył, wymieniła spojrzenie z Gjertrud. Ta ostatnia wyglądała na dumną i trochę onieśmieloną, widać jeszcze nie zdążyła przywyknąć do faktu, że jest żoną pułkownika. Biedna Gjertrud, ale radzi sobie zupełnie nieźle. Tylko nigdy się chyba nie przyzwyczai do tego, że przygotowywanie jedzenia, rąbanie drewna i obrządek należy pozostawić innym... Nie lubiła bezczynnego siedzenia. Ostatnio wyglądało na to, że rola ozdoby pokojów pułkownika ją męczy. Zeszczuplała, z czym było jej do twarzy, wyglądała młodziej. Marja postanowiła, że po zebraniu pójdzie do Gjertrud na kolację. Może powinna

zabrać również Karla? Jeśli Amelia lepiej się czuje... Tak czy inaczej musi porozmawiać z pułkownikiem o swoich zamiarach, o tym, że pragnie poświęcić życie nauczaniu dzieci. Mimo wszystko była jedną z niewielu kobiet w tej wsi umiejących czytać, pragnęła stanowić dobry przykład dla młodych dziewcząt. Poza tym przecież nie można chyba wymagać, żeby takiej męczącej bądź co bądź pracy, nauczania również dzieci biedoty, podjęła się żona pastora lub lensmana. Podstarzały pułkownik promieniał. Marja nie mogła powstrzymać się od śmiechu, widząc jego przesadnie eleganckie zachowanie wobec dam. Nie odstępował Gjertrud ani na krok, ale też raz po raz posyłał Marji uwodzicielskie spojrzenia. Podał jej ramię, gdy schodzili z placu, na którym odbywał się ting, i dziarsko podsadził ją, kiedy wsiadała do powozu czekającego nieopodal. Gjertrud pomagał z jakąś dziwną ostrożnością, posadził ją na poduszkach obok Marji. Sam sięgnął po lejce. Lekki powozik, podobny trochę do powozu pastora, był jednak dużo nowszy i miał nabijane metalowe ozdoby, podczas gdy pojazd pastora dekorowały obłażące już malowidła. Mimo pory roku drogi były niemal suche. Ta zima skąpiła opadów, nie tak jak poprzednia, gdy to sypał śnieg lub padał deszcz. W tym roku tylko gdzieniegdzie na brunatnych polach widziało się śnieg. O żadnej sannie nie mogło być mowy! Enkesetet leżało tuż za wsią, pułkownik jednak jechał wolno, powoził ostrożnie, bardzo ostrożnie. - Hej, pułkowniku, pokaż, jakim jesteś woźnicą! Przyśpiesz trochę - dogadywała Marja. Ale on uśmiechał się tylko z tajemniczą miną i rzucał ukradkowe spojrzenia w kierunku Gjertrud. Ku swemu zdumieniu Marja stwierdziła, że Gjertrud rumieni się ni- czym młoda dziewczyna. Wyglądała niezwykle pięknie w swoich eleganckich ubraniach. Kto by pomyślał, że ta biedna dziewczyna, sierota włócząca się po wiejskich drogach, oskarżona o morderstwo służąca, zajdzie w życiu tak daleko? Teraz siedziała niczym królowa w jednym z największych dworów wsi. Jadała srebrną łyżką najbardziej wyszukane potrawy. A stroje! Marja nigdy przedtem nie widziała takich wspaniałości. Niektóre co prawda Gjertrud odziedziczyła po nieboszczce pułkownikowej, nikt by jednak tego nie zauważył, bowiem sama większość poprzerabiała. Wyglądała zdumiewająco młodo i zdrowo. Świeżo umyte włosy pięknie układały się pod czerwono -