Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 035 261
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań639 655

Lerum May Grethe - Córy Życia - 09 Grzechy Przeszłości

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :630.1 KB
Rozszerzenie:pdf

Lerum May Grethe - Córy Życia - 09 Grzechy Przeszłości.pdf

Beatrycze99 EBooki L
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 48 osób, 27 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 176 stron)

MAY GRETHE LERUM GRZECHY PRZESZŁOŚCI

ROZDZIAŁ I Plebania Lyster, około dnia św. Wita 1711 Rany już zaczynały się goić, lecz Nadjana wciąż jeszcze musiała porządnie brać się w garść, by nie zwymiotować na ich widok. Przypominały nieduże wrzody; bała się, że choroba jest zakaźna. Jej mąż, o ponad dwadzieścia lat młodszy Justitian Revelin, jęknął cicho na posłaniu z najcieńszej bawełny i puchu. - Odejdź, Nadjano, nie musisz tego robić. Dość tu przecież dziewek służących, które mogą się mną zająć... Ty nie będziesz... - Och, cicho! Oczywiście, że będę! Jestem przecież twoją żoną, do diabła! Słowa zabrzmiały ostro, lecz z jasnych oczu kobiety biła przemieszana ze strachem czułość. Justitian przymknął oczy koloru piasku, westchnął ciężko. Przyjemnie było poczuć jej delikatne dłonie na obolałym ciele. Nawet teraz, kiedy leżał półżywy, wy- cieńczony gorączką i chorobą, nie przestawał myśleć o przyjemnościach, jakie wcześniej dawały mu te ręce. Nadjana, ukochana jego. Jego opętanie. Jego żona. Tajemnicza Nadjana, gdzieś z daleka, ze Wschodu. Już kiedyś go wyleczyła, a wtedy choroba była jeszcze groźniejsza. Wówczas miał wrzody na duszy i rany w sercu. Fakt, że leżał pobity do nieprzytomności przez napastników, gdy go znalazła, był jedynie nieprzyjemnym dodatkiem. Nadjana. Anioł! I dziwka... Justitiana przestało już to dręczyć, wydawało się takie odległe. Tutaj, w maleńkiej wiosce w głębi zielonego fiordu, nikomu do głowy by nawet nie wpadło, że piękna pastorowa była kiedyś właścicielką domu uciech. Nikt nie wiedział o Ogrodzie, nikt nie słyszał o czarnym hrabim, o przyjęciach urządzanych przez Nadjanę dla dworu ani o jej majątku podejrzanego pochodzenia. A już na pewno nie przeszło to przez myśl jego ojcu, który od pierwszej chwili przygarnął Nadjanę do piersi. Nareszcie wydaje się, że ojciec ma bodaj okruch akceptacji dla swego beznadziejnego syna, pomyślał Justitian z goryczą.

To na pewno za sprawą jej pieniędzy. A może tego miękkiego, eleganckiego sposobu mówienia? Albo dzięki klejnotom, pięknym sukniom lub też serwisowi do herbaty z cieniutkiej porcelany... Nadjana przybyła na plebanię niczym księżniczka. Justitianowi wciąż serce rosło z dumy, gdy uświadamiał sobie, że właśnie on ją tu sprowadził. Przyjechała jako jego świeżo poślubiona małżonka i nikt nie mógł podważyć dokumentów, wydanych przez najpierwszego królewskiego sędziego tuż przed ich wyjazdem z Kopenhagi. Wmówili wiosce, że Nadjana jest baronówną; bawił ją, i jego także, widok karków pochylonych w ukłonach i szuranie nogami. - O czym myślisz? - spytała nagle, prostując się zwinnym ruchem. Pomimo swojego wieku Nadjana miała ciało sprężyste niczym gałązka wierzby. Justitian nie wiedział, ile lat może sobie liczyć jego żona, lecz z fragmentów opowia- danych przez nią historii domyślał się, że czterdzieści, może czterdzieści pięć. Mniej więcej dwa razy starsza od niego. Nie rzucało się to w oczy, ponieważ zachowała młodzieńczą, gładką, delikatną skórę, a szczupłe ciało było z rodzaju tych, które rzadko starzeją się bez wdzięku. Justitian popatrzył na siebie, życie odcisnęło na nim swoje piętno. Ramiona, uda i piersi pokrywały blizny po napaści, jedna ręka lekko się trzęsła, twarz poorały zmarszczki, ślad wielu nieprzespanych nocy, spędzonych w pijackich norach i domach uciechy Kopenhagi. Włosy już zaczynały mu się przerzedzać, z dnia na dzień coraz bardziej przypominał swego starego ojca. - I co, nie powiesz mi? - Co? Ach, nie... Nic takiego... O niczym szczególnym. - Powinieneś się przespać, Justitianie, a nie tylko leżeć tak i rozmyślać. Potrzebujesz nabrać sil, zaśnij teraz! Za jakiś czas przyjdę do ciebie, przyniosę ci coś do jedzenia. Zniknęła. W izbie pozostał po niej tylko zapach. Niezwykły słodki aromat, który jakże często otaczał go w drodze do raju. Justitian uśmiechnął się lekko. Nadjana otuliła go kocem, w czerwcowym upale już zaczął się pocić. Powiadano, że pocenie jest zdrowe dla chorych, Justitian czuł, jak strumyczki potu spływają mu spod pach wzdłuż spodniej części ramienia niczym maleńkie

łaskoczące rybki. Rany pod kolanami i wokół stawów łokciowych przestały mu już dokuczać. Ból głowy także ustępował, cofał się niczym burzowe chmury, gdy słońce odzyskuje moc. Nie umrze. Bóg nie może być tak okrutny. Przecież teraz nareszcie Justitian po raz pierwszy naprawdę cieszył się życiem! Za każdym razem, gdy pozwalał przebłyskom dawnych wspomnień wedrzeć się do świadomości, jego ciało ogarniało lekkie drżenie. Wciąż zdarzało się, że budził się w nocy zlany zimnym potem i krzykiem protestował przeciwko obrazowi ojca, pochylonego nad nim z rękami wzniesionymi do zadania ciosu. Ta przerażająca twarz szaleńca, czarny płaszcz... Oczy płonące nienawiścią do jedynego syna. Justitian zamierzał kiedyś wrócić i zabić ojca. A teraz był tutaj, leżał w jego łóżku, wielkim rzeźbionym małżeńskim łożu, które wcześniej dzieliło zapewne z żonami pół tuzina duchownych. Stary Revelin unikał tego łóżka, lecz jakaś siła zdawała się przyciągać go ku niemu. Oddał je wreszcie jedynemu synowi na wygodne łoże boleści. Ilekroć na wiodących na stryszek schodach rozlegały się ciężkie kroki ojca, Justitianowi zdawało się, że znów ma dziesięć lat. Mocniej zaciskał oczy, nie chciał do tego wracać, lecz myśli żyły własnym życiem. Obrazy same przesuwały mu się przed oczami, jak gdyby choroba osłabiła go do tego stopnia, że nie był w stanie ich odgonić. Ukryty za żywopłotem z dzikich róż siedział chłopiec z małym kotkiem. Obok chłopca leżała książka, trudna książka z biblioteki ojca. Napisał ją jeden z ulubionych przez pastora ludzi Kościoła; traktowała o obowiązkach dziecka względem Boga i rodziców, mówiła o grzechu pierworodnym i karaniu dziecka, niezbędnym, aby jego dusza pozostała pokorna i otwarta na Boże przykazania. Chłopczyk uśmiechnął się do zielonych ślepków, pogłaskał kotka po łebku i z radością słuchał, jak czworonożny przyjaciel po raz pierwszy odpowiada mu nieśmiałym mruczeniem. Obaj zwinęli się w kłębek na słońcu, wokół nich unosił się zapach trawy i dzikich róż. Z łąk dobiegały wesołe nawoływania kosiarzy, w powietrzu na lekkich skrzydłach żeglowały mewy, wykrzykując w ten letni dzień swą szczególną radość. Kociak miękką łapką zamachnął się na grzywkę chłopca. Ostre pazurki wczepiły się w

jasne włosy, chłopiec drgnął, gdy jeden sięgnął do jego nosa. - Au! Przestań, Mons! Podrapałeś mnie! Kociak przekrzywił łebek, dziecku wydało się, że uśmiecha się szelmowsko, jakby chciał przeprosić za wyrządzoną krzywdę. Wspiął się po ramieniu chłopca i całą swą delikatną, kruchą miękkością przytulił do chudej szyi. Jakież to cudowne! Justitian rozkoszował się rzadko doświadczaną pieszczotą, przełknął ślinę, by zapanować nad nagłym ściskaniem w gardle. - Ty jedyny mnie lubisz, Mons... Zasnęli widać obaj na długo w trawie, bo oprawa zamkniętej książki aż popękała w prażących promieniach słońca. Chłopiec tego nie zauważył, nie zauważył niczego, dopóki wyrwany nagle ze snu nie zorientował się, że zawisł gdzieś między niebem a ziemią. W uszach zahuczał grzmiący głos ojca, twarz owionął jego oddech cuchnący siarką i żółcią. Nie zdążył się nawet przestraszyć, a już policzki zapiekły go od razów. Upadł na ziemię jak worek, rękami zasłaniając uszy, lecz ojciec zaraz je odsunął. - Będziesz słuchał, jak do ciebie mówię, nikczemniku! Będziesz słuchał uszami i sercem! Kot! O dziwo, nie uciekł podczas całej tej szarpaniny, stał w odległości kilku metrów, nastawiając uszu i wolno poruszając ogonem. Twarde słowa ojca uderzyły chłopca jak obuchem. Zachwiał się, lecz w duchu poprzysiągł sobie, że tym razem utrzyma się na nogach. Słowa były gorsze od ciosów. Słowa rozszarpywały go na kawałki, pożerały mu wnętrzności, rozrywały go na strzępy. - Ty przeklęty odmieńcu! Doprawdy, co za kara mnie spotkała, kara, z którą muszę żyć na co dzień! Pan wystawił mnie na próbę, nieustannie błagam go, by mnie oszczędził! Syn taki jak ty... To dla mnie większy wstyd, niż gdybym ujrzał Adama wypędzonego z Raju! Pokażę jednak Panu, że jestem mu wierny, zdławię zło tkwiące w tobie, pomiocie lenistwa i głupoty! Ciosy. Słowa. Obecność kotka była dla Justitiana pociechą. Widział, że zielone ślepka podzielają jego nienawiść, czytał, że koty to niezwykłe zwierzęta, że posługują się nimi czarownice,

rozmawiają z nimi. A może to prawda, może on sam rzeczywiście jest opętany? Może dlatego odczuwa taką przyjemność, kiedy kociak miękko zwija mu się na kolanach? Teraz zwierzątko stało nieporuszone, nic sobie nie robiąc ze zła, od którego on, przerażony, kurczył się w sobie. Justitian był dumny z kotka, zazdrościł mu odwagi. Ojciec umilkł. W ciernistym żywopłocie nerwowo zaćwierkały jakieś ptaki. Mężczyzna jednym ruchem dopadł kotka i skręcił mu kark. Justitian widział, jak z zasnutych mgłą zielonych ślepek uchodzi życie. Ciało zwierzęcia, ciśnięte przez pastora na ziemię, napięło się konwulsyjnie, tylne łapy jeszcze gorączkowo kopały, wystawiając ostre pazurki. Justitian widział ostatnie drgnienie kociaka, zobaczył krew cieknącą z różowego pyszczka. - Dość już tej bezbożności, mój synu! Koniec z tym! Tak samo mógłbym skręcić kark i tobie! Gdyby taka była wola Boża, nie wahałbym się nawet przez chwilę. Bóg nakazał mi wypędzanie zła, utrzymywanie ludzkich dusz w gorącej miłości do Niego i w pokorze. Powiedzie mi się to zadanie, nawet gdyby nas obu miało to kosztować życie. Na miłość boską! To szaleństwo. Czysty obłęd. Justitian zrozumiał to dopiero teraz, z dystansu, ze świadomością osoby dorosłej, ale wtedy... wtedy... Zacisnął zęby, poczuł, że rozpalony do białości płomień wciąż żywej nienawiści zaczyna lizać mu serce. Nigdy nie wybaczy ojcu, nigdy! Nawet teraz, kiedy tak dostojnie chodził po wsi i rozmawiał z jej najprzedniejszymi mieszkańcami o sukcesie swego syna. Te słowa padły za późno. Ojcowska duma, za której odrobinę jeszcze przed kilkoma laty gotów był oddać życie... Teraz była jedynie gorzką błazenadą, nie miała żadnego znaczenia. Ojciec stał mu się niemal obojętny. Justitian otworzył oczy, zaczerwienione, pozbawione blasku. Z dołu, z kuchni, dobiegał wesoły głos Nadjany. Zdążyła już podbić serca służby. Ona, najelegantsza dama, jaką w życiu widzieli, rozmawiała z nimi jak człowiek z człowiekiem! Revelinowi się to nie podobało, najwidoczniej jednak akceptował wszystkie poczynania synowej. Justitian uśmiechnął się, w kącikach ust go zapiekło.

Nadjana stała się kluczem do jego osobistego nieba. Gdyby ojciec wiedział! Justitiana bawił widok surowego strażnika moralności podlizującego się i nadskakującego swej pięknej synowej. Nierządnicy z Ogrodu! Tej, która otwierała swoje ciało dla setek mężczyzn... Szkoda, że chyba nigdy się o tym nie dowie. Justitian miał wręcz ochotę wyjawić całą tajemnicę, wiedział jednak, że nie uczyni tego Nadjanie, nie oczerni jej ani nie zrani, nawet dla rozkoszy, jaką napełniłby go widok gniewu i upokorzenia ojca. Chyba Nadjana wraca. Musiał widać na chwilę zasnąć... - Stian? Stian? Nie śpisz, prawda? - Nie, troszkę się tylko zdrzemnąłem. Lepiej się czuję. - To dobrze - ucieszyła się, ale dostrzegł powątpiewanie w pięknych oczach. Były teraz przede wszystkim niebieskie, niczym letnie niebo przesłonięte mglistym welonem lekkich chmur, zapowiadających dobrą pogodę. Podała mu słodkie, rozcieńczone wodą piwo, takie samo, jakim mieli częstować kosiarzy, gdy tydzień pracy dobiegnie końca. Jeden z licznych pomysłów Nadjany, na który Revelin, o dziwo, przyzwalająco pokiwał głową. - Ojej! Rozlewasz. Daj, pomogę ci. Pozwolił jej się poić, zatęsknił jednak za dniem, kiedy znów stanie na nogi i będzie dla niej mężczyzną. Posmutniał. Nadjana to zauważyła. - Nadjano... Co ja ci zrobiłem... Że też wciągnąłem cię w tę niedolę... Przywykłaś do lepszego życia, nie powinnaś być zamknięta tu, w tym ciasnym miejscu, jako pielęgniarka chorego człowieka... Nie ty... - Głupstwa, Justitianie! - Nie, to prawda, ty jesteś niczym motyl, stworzony, by fruwać po Ogrodzie... - Wcale za tym nie tęsknię - oświadczyła. A w każdym razie nieczęsto, dodała w duchu. Choć życie ubóstwianej właścicielki Ogrodu miało również swoje dobre strony... - Powinnaś siedzieć w pięknych salonach, razem ze szlachciankami jeść wiśnie smażone w cukrze, pozwalać się zabawiać wytwornym kawalerom, samemu królowi. - Temu słabeuszowi, któremu daleko do wojownika! - roześmiała się na

pocieszenie. - Zostanę z tobą, Justitianie, jesteś moim pierwszym prawdziwym przy- jacielem, nie interesował cię przepych, potrzebowałeś mnie, i wcale nie tylko po to, by zabić kilka godzin... - Tak - odparł schrypniętym głosem. - Potrzebowałem cię i winien ci jestem życie. - A ja tobie - odrzekła łagodnie Nadjana i ucałowała jego wargi pomimo szpecących je ran. Przysiadła na szerokim posłaniu obok męża, zarzuciła długie nogi na miękką pierzynę. Zapatrzyła się w baldachim nad łóżkiem. - Niezwykłe łóżko, czy ono jest typowe dla norweskiej wsi? - Nie, chyba nie. Stoi tu pewnie od dziesiątków lat. Nie wiem, kto kazał je zrobić, ale na pewno kolejne pokolenia sług Pana spotykały się tu z życiem i śmiercią. - I żądzą. - Tak myślisz? Osobiście nie znam żadnego księdza, który czerpałby z tego radość. Tak mi się przynajmniej wydaje. - Ja znam jednego - odparła wesoło, żartobliwie ciągnąc go za włosy. - Ach, tak, o nim już prawie zapomniałem. - Justitian odpowiedział jej lekkim uśmiechem. Wciąż nie mógł przywyknąć do myśli, że sam został pastorem. Okres spędzony w przestronnych, wysokich salach wśród najlepszych teologów Kopenhagi zdawał się jedynie snem. Pamiętał przyjaciół, okazały kościół św. Mikołaja, gdzie zwykle studenci gromadzili się na nabożeństwa. Stali jeden koło drugiego pod wysokim sklepieniem, pocąc się ze strachu na myśl, że i oni będą kiedyś wygłaszać nieporadne kazania. Justitian nie przeszedł tej drogi do końca, pobłądził i runął w przepaść. Ostatni czas, zamiast wśród ścian świątyni i sal wykładowych, spędził w knajpach i rynsztokach. Utracił szansę na sutannę i kryzę, postanowiwszy, że mroczne przepowiednie ojca dotyczące jego przyszłości równie dobrze mogą się spełnić. Lecz Nadjana i to załatwiła, zdobyła papiery, uporządkowała całą sprawę. Kiedy wyjeżdżali, pergamin z uroczystą pieczęcią spoczywał bezpiecznie w przegródce kufra Justitiana. Był pastorem. Miał jak najlepsze referencje. A w kieszeni niemal pewną posadę na miejsce ojca. Ojciec, choć był już starym człowiekiem, wciąż trwał u steru swej solidnej parafii, wciąż to on najbardziej się liczył. Wciąż starał się zdobyć jeszcze więcej ziemi, wycisnąć z

chłopów bogatsze ofiarne dary. Przyjdzie jednak czas, gdy nawet wszechmocny Revelin zacznie więdnąć. Justitianowi dana będzie radość wykopania dołu na trzy szpadle, grobu ojca. Jeśli sam tego dożyje. Nadjana wyniosła miskę z wodą po myciu za węgieł obory i wylała ją do dołu. To było nieczyste miejsce, zakopywano tu zwierzęta, które zdechły z niewiadomych powodów, czy też resztki po narodzinach cieląt. Spieczona, wyschnięta ziemia natychmiast wchłonęła wodę. Oby i choroba zniknęła w taki sposób, pomyślała Nadjana. Pomimo gorąca zadrżała, ramiona pokryły się szpecącą je gęsią skórką. Choroba Justitiana ogromnie ją niepokoiła. Nadjana widziała w życiu niejedną biedę, zetknęła się z chorobami i paskudnymi ranami; zawsze na taki widok drżała, zawsze odwracała głowę i uciekała, teraz jednak musiała patrzeć niedoli prosto w twarz. W twarz swego męża. Kto by przypuścił, że taki żywotny mężczyzna jak Justitian spocznie na łożu boleści? Wylizał się wszak z naprawdę strasznych obrażeń! A życie, jakie wiódł wśród francowatych dziwek i najpospolitszych szumowin z królewskiego miasta, z pewnością złamałoby większość innych. Serce Nadjany uderzyło mocniej. Wyprostowała się, postawiła miskę. Stopy poniosły ją wąską, wydeptaną przez owce ścieżką pod górę w stronę zagajnika. Stąd roztaczał się piękny widok na fiord i na wieś. Po przeciwnej stronie wznosiły się strome zbocza. Nie mogła się do nich przyzwyczaić. I za każdym razem z takim samym zaskoczeniem patrzyła na maleńką zagrodę wysoko, wysoko ponad urwiskiem. Że też ludzie mogą tak mieszkać! Wieś wydawała jej się groźna. Góry były tu za potężne. Natura zbyt majestatyczna, woda za bardzo zielona. Musiała jednak przyznać, że okolica nie pozbawiona jest osobliwego, dzikiego piękna. Tajemniczego, zaklętego, wręcz mistycznego. Jedyne, z czym mogła porównać ogarniające ją tu uczucie, to dawne wrażenia wywołane widokiem dzikich formacji skalnych wybrzeża Helgelandu. Wówczas myślała tak samo: ten krajobraz jest bezlitosny. Wtedy uciekła od niego łodzią bez wioseł, zamiast w ramiona śmierci trafiła w objęcia życia. Justitian był także niczym tamta pozbawiona wioseł łódź, uratował ją przed

niebezpieczeństwem, teraz jednak obawiała się, że łódź tonie, tym razem mogło się okazać, że jej ucieczka będzie miała fatalne skutki. Nadjana rozejrzała się po polach, pod wieczór pogrążonych już w ciszy. Ludzie usunęli się w cień, zasiedli do ostatniego w tym dniu posiłku przed wytęsknionym udaniem się na spoczynek. Jutro znów wyjdą na mokre od rosy łąki z naostrzonymi kosami i sprężystymi grabiami. Zerwała garść trawy i powąchała ją. W ciepłym wilgotnym zapachu ziemi odnalazła przyjemne aromaty. Nigdy przedtem nie siedziała wprost na ziemi, nigdy przedtem nie czuła, że coś w glebie kiełku- je, rośnie. Czyżby oznaczało to, że się starzeje, skoro zaczyna tak myśleć? A może to dlatego, że koła wozu jej życia w ostatnim czasie obracają się coraz leniwiej? Jeśli on umrze... Wtedy będzie wolna. Ale na co jej wolność? Nowa ucieczka, nowy niepokój. Do Kopenhagi nie mogła wracać, nie tam. Zausznicy hrabiego będą czekać w gotowości bez względu na to, kiedy przybędzie do miasta. Była bezdomna, jak zawsze. Od czasu długiej wędrówki na zachód, odkąd zbuntowani żołnierze zniszczyli i spalili jej dom. W pamięci miała jedynie mgliste cienie rodziny, pamiętała blask świateł w wielkiej sali pełnej luster i lamp, zapamiętała twarz okoloną włosami, równie jasnymi jak jej własne. To musiała być matka. Albo siostra. Większość wspomnień przepadła. Nadjana chciała, aby tak zostało. Nigdy nie czuła się stadnym zwierzęciem, zawsze szukała własnych ścieżek, własnego szczęścia. Inni ludzie stawali się tylko jej narzędziami, co najwyżej statkami, mijającymi ją w mroku. Przyłączała się do nich na trochę, czasem na krótszy, czasem na dłuższy odcinek drogi. Później mijali ją albo też ona zmieniała kurs. Zawsze jednak, zawsze utrzymywała się na powierzchni. I w drodze. Ten wąski fiord mógł stać się jej ostatnią przystanią. Ta myśl nie była jej przyjemna.

Wolała jednak potraktować z czarnym humorem całkiem realną wizję samej siebie jako wdowy po pastorze, tutaj, w tym surowym kraju. Wolnym krokiem wróciła na plebanię. Podwórze uprzątnięto już i zamieciono. Na środku królował wielki piękny dąb, pod nim stalą stara ławka. Tu zwykle ze złożonymi dłońmi siadywał Revelin, prawdopodobnie zajęty przygotowywaniem kazania, tak przynajmniej miało się wydawać ludziom. Nadjana jednak niejednokrotnie zauważała, że w szczególny sposób układał złożone dłonie za każdym razem, gdy obok niego przecho- dziła. Napełniało ją to pewnym zadowoleniem, że nawet tutaj, w tym ponurym kraju, zdołała zachować swą kobiecą moc. Niekiedy zabawiała się myślą o tym, jak prostacy z wioski zareagowaliby na jej wyrafinowany kunszt. Wyobrażała ich sobie w mrocznych, dusznych izbach, z dzieciakiem w nogach łóżka. Domyślała się, że ich życie miłosne jest takie samo jak pożywienie: bezbarwna, na poły wystygła owsianka, solony śledź, od którego piekły wargi, zatęchłe piwo o smaku skórzanych bukłaków, które przynosili ze sobą na łąki. Zatęskniła za płonącymi kawałeczkami polędwicy z jagnięcia, za wanilią, za puszystym kremem jajecznym, za słodkimi ciasteczkami pokrytymi koniakowym lukrem i za owocami z cieplarni. Westchnęła. Zmusiła się do myślenia o możliwościach, jakie się tu przed nią roztaczały, o radościach. Jakaż przeklęta cisza tutaj panuje! Ciężka, duszna jak przed burzą. Zapragnęła nagle zarysować niebo, rozedrzeć je błyskawicą, rozgniewać się i zagrzmieć, hukiem, który poniósłby się od szczytu do szczytu. Jej szczególne wyczulenie na to, co ukryte, rychło sprawiło, że przejrzała intrygi i gierki, jakie prowadzono w tej niedużej wiosce tak samo jak na królewskim dworze. Znalazło się paru pyszałkowatych wieśniaków, którym miała ochotę wbić szpilę, na przykład lensmanowi, albo tej szarej kocicy, żonie wójta, tej, która mrużąc oczy omiotła wzrokiem suknię i klejnoty Nadjany, a potem mając na względzie ratowanie resztek świetności, natychmiast kazała mężowi domagać się swojej części nowych, nie opodatkowanych jeszcze bogactw w wiosce. Nadjana poczuła się nieco lepiej. Jeśli się chce mieć trochę rozrywki, samemu trzeba się o nią zatroszczyć! A

Justitian na pewno się wyliże z choroby, bywało już z nim gorzej, czyż te wrzody nie zrobiły się w ostatnich godzinach mniej czerwone? I czy nie rozmawiał z nią z uśmiechem, rozbawiony? To dobre znaki, za kilka dni jej drogi mąż znów stanie na nogi, a ona do tego czasu zadba o to, by sprawić mu nie lada niespodziankę. Justitian nie będzie musiał przenosić się z powrotem do małej chaty dzwonnika. Ona także czuła się o wiele lepiej w pięknym domu na plebanii. Miał swój urok, choć brakowało w nim luksusu, do jakiego przywykła. Dzięki pieniądzom jednak na pewno da się to zmienić, a ona miała pieniądze, i wcale nie o nich zamierzała rozmawiać ze starym pastorem. Noce Revelina zawsze były niespokojne. Mara, która go ujeżdżała, miała twarz anioła, niebieskie oczy i złote włosy. Nigdy nie wypuściła go ze swych objęć, nie po- zwalała swobodnie odetchnąć. Zdarzały się jedynie krótkie okresy, kiedy wydawało mu się, że Bóg uwolnił go od przekleństwa i przestał wystawiać na ciężkie próby. Potem znów wracała, odbierała mu sen i męskość. Revelin uciekał jak najdalej od łóżka, w którym sypiała niegdyś zmora. Daleko, jak najdalej od izby, w której opanowana żądzą przewracała się ze starym Mogensem Skanke. Przeklęty czart! Szkoda, że nie widział, z jaką łatwością Revelin wygnał jego ukochaną Marię, jak złamał jego zimną córkę Cecilię, jak bez przeszkód zagarnął wszystko, co proboszcz Skanke tak wysoko cenił. Revelin zawsze zazdrościł swemu zwierzchnikowi; od momentu, gdy przybył do wioski jako wikary, poprzysiągł sobie, że zajdzie wyżej niż Skanke, że zemści się na tym nieznośnym wszystkowiedzącym pastorze. I rzeczywiście mu się udało. To on przesądził o losie Marii. Kusicielka na pewno już nie żyje. Jej grzeszne ciało stało się pożywieniem dla robactwa albo gnije gdzieś w rybim brzuchu na ogromnym morzu. Ukochaną młodą żonę Mogensa Skanke zesłano na Skjaervaer, odsądzono od czci i wiary. I gdyby jego własna żona, córka Mogensa, tak go nie zawiodła, popioły ze spalonego na stosie ciała Marii dawno już uleciałyby z wiatrem. Może wtedy odzyskałby spokój. Być może zdrada zimnej Cecilii byłaby jej ostatnią gorzką zemstą. Ale ona urodziła mu Justitiana, to nieszczęsne dziecko, jej niewierność i słabość żyła dalej w synu. A gorycz zatruwała mu noce.

Maria, piękna kusicielka. Dziwka. Demon. Również tej nocy przyszła do niego i dręczyła go bezlitośnie. Miała ręce, których dotyk tylko on wyczuwał, a usta tak gorące i kuszące, że zapominając o swej świętości padał w samotne noce ofiarą demona żądzy. Doprowadzała go do granicy szaleństwa. I dalej. Zgadzała się go opuścić dopiero z nadejściem świtu. Śmiała się wtedy długo, a potem na jego oczach rozpływała w nicość. Budził się z opętania, zawsze tak samo obolały i rozpalony. Przekleństwo Marii. Revelin błagał Boga, by go od tego wyzwolił. Bóg odpowiedział jednak, dokładając mu cierpień. Zesłał do jego świata córkę Marii, czarnowłosą Marję, o której wszyscy myśleli, że jest dzieckiem świętej pamięci Gjertrud. Marję o niebieskich oczach wprost sypiących iskrami, której wydawało się, że zdoła odebrać samemu proboszczowi dziedzictwo swej matki. Zastawiła sieci na jego syna, próbowała poprzez Justitiana wywrzeć na niego presję, ale usadził ją na miejscu. Wciąż jednak czuł nieprzyjemne ukłucie na wspomnienie tej małej strzygi. Wierzył, że jest córką Marii. Wprawdzie nie wyglądało na to, by odziedziczyła moc po matce, lecz nigdy nic nie wiadomo. Marja Oppdal to kobieta, której nie może spuszczać z oczu. Musi zrozumieć, że to on ma nad nią władzę. Jak wówczas, gdy z pochyloną głową opuszczała jego gabinet, bo nie zgodził się, by była matką chrzestną. Wstyd, wstyd przed wszystkimi. Parafianie nie mogli zignorować decyzji pastora, musieli opowiedzieć się po czyjejś stronie. A kto z nich ośmieli się wystąpić przeciwko swemu pasterzowi, popierając bezczelną żonę dzierżawcy? O, tak, Revelin nie stracił nic ze swego autorytetu. Gdyby jednak wiedział, że Marja mogłaby uwolnić go od przekleństwa swej matki, w jednej chwili zaofiarowałby jej wszelkie ziemskie dobra. Nachodziły go chwile, gdy gorycz i tęsknota za cielesnym spokojem stawały się niezmiernie wielkie i gotów był zaprzedać duszę choćby za przedsmak raju. Maria odebrała mu wszystko, Maria mściła się nawet po śmierci. Ten fakt dręczył

go nie mniej niż szalone pożądanie. - Panie Revelin! Drogi teściu... Jesteś tutaj? Z salonu nie dobiegł żaden dźwięk. Nadjana ostrożnie weszła do środka, długi tren ciemnoczerwonej sukni zaszeleścił po dywanach. Dziś, tak jak zawsze, ubrała się z wielką starannością. Minęły jasne dni, gdy nigdy nie pokazywała się inaczej niż w białych jedwabiach i pastelach. Przestała już być motylem. Teraz była gospodynią na plebanii. - Szukasz mnie, piękna synowo? Odwróciła się wolno. Wszedł Revelin, Nadjana zauważyła, że teść stara się wyprostować plecy i wypiąć klatkę piersiową. Brzuch jednak za bardzo wystawał, sługa pański nigdy nie był tłuściochem, lecz kula na środku starego ciała świadczyła o dostatku, jaki dany jest tylko niewielu. Nad kulą jak zwykle zwisał krzyż. Brzuch zazwyczaj skrywały fałdy sutanny, teraz jednak Revelin ubrany był tylko w czarną kurtkę i szerokie spodnie. - Dobrze, że cię znalazłam, teściu. Chciałam bowiem, jeśli nie będzie to zbytnią przeszkodą w twojej pracy, porozmawiać z tobą parę minut. - Oczywiście, moja droga Nadjano. Zawsze jesteś u mnie mile widziana, jeśli tylko pragniesz szukać... mojej pomocy. Uśmiechnęła się pokornie, z wdzięcznością. Nie zachęcana usiadła na sofie, z której unosił się zapach kurzu i ługu. Hafty na obiciu niemal całkiem się już wytarły, kiedyś jednak musiały być piękne. - Niepokoję się o mego męża... Twojego czcigodnego syna, panie. - Ach, tak? Czyżby mu się pogorszyło? Revelin z wielkim wysiłkiem starał się przypomnieć sobie kilka wytwornych duńskich słów. Upłynęło już jednak tyle czasu... Zabrzmiały zgrzytliwie między jego wargami. - Ależ nie, nie! - Nadjana uspokajająco zamachała rękami. - Przypuszczam, że już wkrótce wstanie z łóżka. Nie musisz się martwić, drogi proboszczu... Nie o to... - Ach, tak? Cóż cię więc dręczy? Nadjana była zdecydowana. Przybrała odpowiednio zakłopotaną minę, w pięknych oczach zalśnił nagle szacunek i pokora. - Czuję się zmuszona, by omówić z tobą, panie, pewną bardzo trudną kwestię. Wiem, że to sprawa nieodpowiednia dla kobiety, ale... - Ty nigdy nie zrobisz nic nieodpowiedniego, droga Nadjano. Nie ty, z twoją

godnością i wdziękiem... Wzór dla kobiet! - Dziękuję - szepnęła cicho, spuszczając głowę, w obawie, jak mu się wydawało, przed rumieńcem wywołanym komplementem. Dobrze, że nie zauważył uśmiechu na bladych wargach. Gdy tylko udało jej się stłumić wzbierającą w niej wesołość, podniosła oczy. Mówiła cicho, w głosie, drżącym tak jak chciała, pobrzmiewała ufność. - Wiesz, drogi proboszczu, że niczego mi nie brak. Mam wszelkie dobra i srebro, jakiego mi potrzeba, a nawet więcej. - Oczywiście, twoja pozycja jest wyraźna, nie ma żadnych wątpliwości co do twojego pochodzenia. - Dlatego właśnie ośmielam się przedłożyć tę sprawę, mając pewność, że nie zrozumiesz mnie źle i nie będziesz podejrzewać, że powoduje mną chciwość... Muszę po prostu wspomnieć ci o tym, bo ciąży mi na sercu widok mojego drogiego Justitiana takiego... umniejszonego. Revelin czekał zniecierpliwiony. Ze stojącej przy oknie kryształowej karafki nalał sobie kieliszek ziołowej wódki. - Chodzi mi o poczucie godności twojego syna, panie Revelin. Podejrzewam, że jego choroba ma wiele przyczyn, a jedną z najważniejszych jest brak jakichkolwiek dóbr. Justitian żyje z żoną, która ma dość bogactw i skarbów, u ojca, który jest równie zamożny. On sam zaś nie posiada nic. - Nic? Lecz jako twój mąż... - Tak, tak, na papierze oczywiście on dysponuje wszystkim, nie zmienia to jednak faktu, że majątek należy do mnie. Dziedzictwo mego rodu... A on sam nie ma nic. Nie wypada też mieszkać w tej maleńkiej chacie... komuś, kto ma być następcą samego pana Revelina! Pastor pokiwał głową, zacisnął usta, a potem opróżnił kieliszek dwoma łykami. Kciukiem pieścił szlifowane róże. - Masz chyba rację, moja droga Nadjano. Myślałem już o tym samym, trudno ci pewnie mieszkać tak... ubogo. Przywykłaś wszak do innych warunków. Nadjana lekko westchnęła. - Opuściłam swój dom dla miłości, mój panie. Revelin uniósł brwi, w żaden sposób nie mógł zrozumieć, co, na Boga, ta

fantastyczna kobieta mogła zobaczyć w jego pożałowania godnym synu. Cóż, to jej sprawa. Najważniejsze, że tyle wniosła do rodziny Revelinów. Błękitną krew... I błyszczące monety... I może, może z czasem parę pięknych dzieci, na cześć dziadka... Nie żyłby wtedy na próżno. Zmrużonymi oczyma przypatrzył się fałdom sukni Nadjany. Na razie ani śladu brzuszka. No cóż, Justitian nigdy nie należał do najszybszych. I przecież jest chory. Nie trzeba porzucać nadziei... Nadjana dostrzegła jego spojrzenie, zrozumiała pragnienia. Cicho zaś powiedziała: - Również gdy myślę o ewentualnych... skutkach naszego małżeństwa, boli mnie, że Justitian tak cierpi z powodu swojego ubóstwa. Czuje się upokorzony, widzę, że przykro mu, iż nie ma własnego domu, w którym mógłby być panem. - Dlaczego więc nie zbudujesz mu domu? - spytał Revelin ostrzejszym już tonem. - On przecież ma swoje miejsce - odparła Nadjana. Zapadła cisza. Nadjana dała mu czas do namysłu. Wreszcie Revelin się podniósł. - Dostaniecie ten dwór, sam przeniosę się do Remmeland. To niedaleko, no i przecież mam chatę dzwonnika, na wypadek gdyby obowiązki w kościele wymagały mojej obecności przez całą dobę. Nadjana podeszła do teścia z uśmiechem i pokłoniła się tak nisko, że jej ukłon zdumiałby samego króla. - Dziękuję! Och, dziękuję! Naprawdę zechcesz tak się dla nas poświęcić? Pocałowała go w rękę. Revelin gwałtownie drgnął, jakby z jej warg spłynął ogień. Cóż za piekielnie urodziwa kobieta! Taka śliczna! Czysta a jednocześnie niebywale kusząca! Na moment zakręciło mu się w głowie, Nadjana rozpaliła w nim mężczyznę, na którym przez wszystkie te lata ciążyło przekleństwo czarownicy. Przepełniony wdzięcznością wstrzymał oddech. Czy to możliwe, że przekleństwo ustępuje? Popatrzył w szare oczy Nadjany. Dojrzał w nich jakąś zagadkę, niewypowiedzianą obietnicę. Poczuł, że kobieta go porywa, czas zatrzymał się, gdy otoczył ramionami swą piękną synową i przycisnął do siebie jej szczupłą kibić. Jak nieprzytomny smakował różowych warg, poczuł ciężki słodki zapach, którego nigdy nie

potrafił nazwać, rozkoszował się jej miękkością. Zapłonął jak nigdy dotąd. Tracił zmysły, nie mógł już zapanować nad dłońmi, nad własnym ciałem. - Ależ, pastorze, co robisz? Oprzytomniał, jakby ktoś wylał mu na głowę, wiadro zimnej wody. Salon wrócił na miejsce, widok wstrząśniętej twarzy Nadjany przyprawił Revelina o mdłości. - Muszę powiedzieć, że jestem zaskoczona! I urażona w imieniu twojego syna. Na co się ważysz, proboszczu? I za kogo mnie bierzesz? Wydaje ci się, że za marny dwór kupisz moje względy? Revelin nie na żarty przeraził się skandalu. - Ach, moja droga, wybacz mi, wybacz ten straszny błąd, byłem ślepy, zaślepiony tobą... Jestem samotnym człowiekiem... Nadjana złagodniała. - Taaak. Biedaku, daruj mi, proszę, że przywiodłam cię na pokuszenie, to wszystko moja wina... Revelin odetchnął z ulgą. Tak właśnie powinno to brzmieć, ta kobieta ma rację. Niewiasty to zawsze uosobienie grzechu, grzeszą samą swoją obecnością, wiele z nich powinno to przyznać! - Puszczę w niepamięć tę sprawę, ufam jednak, że ty, panie, nie zapomnisz tego, o czym rozmawialiśmy. - Na pewno nie, Nadjano. - Moglibyśmy się znów spotkać, za kilka dni? Późnym wieczorem, kiedy inni już zasną? Wówczas moglibyśmy... omówić przekazanie własności, prawda? Justitian nie musi o niczym wiedzieć, dopóki wszystko nie zostanie załatwione. Revelin wolno pokiwał głową. Światło bijące z oczu synowej dosięgło go niczym promień rozpalonego słońca. - Dobrze - odparł schrypniętym głosem w nadziei, że z jej oczu rzeczywiście bije światło.

ROZDZIAŁ II Nadjana wiedziała, na co liczy pastor. Dostatecznie często miała w życiu do czynienia z lubieżnikami. Bawiła ją gorączka, którą wywoływała w ich oczach, drżenie silnych dłoni i ciągłe zwilżanie językiem suchych warg. Revelin najwidoczniej zaliczał się do tych, którzy gotowi byli sprzedać większość swojego majątku, by choć na chwilę móc zajrzeć do ogrodów Raju. Ciekawe, czy wielebny jeszcze może, zastanawiała się, chichocząc w duchu. No cóż, to bez znaczenia, nie miała zamiaru zapominać, że dawne życie należy już do przeszłości. W oczach tego dziada na zawsze pozostanie cnotliwą kobietą. Justitian i tak odziedziczy kiedyś wszystko, a jeśli ona właściwie zagra swoimi kartami, nie będą musieli wcale tak długo czekać. Wprawdzie stare ciało pastora wyglądało na dość silne, lecz jak długo taki mężczyzna może żyć pod jednym dachem z obiektem swego pożądania? Nadjana poczuła, że krew w jej żyłach zaczyna krążyć coraz szybciej. Przepojone smutkiem dni przy łóżku chorego Justitiana omal jej nie zadławiły. Odezwały się wyrzuty sumienia, wiedziała jednak, że mąż wcale nie oczekuje od niej, że będzie go pielęgnować. Prawdę powiedziawszy nie podobało mu się wcale, że widzi go takiego bezradnego, mało pociągającego, godność Justitiana najwidoczniej nie mogła znieść kolejnego ciosu. Jego godność... Justitian nie powiedział jej wszystkiego, skąpił też raczej szczegółów ze swego dzieciństwa, lecz Nadjana i tak wiedziała. Zrozumiała, że syn zawsze pozostawał w cieniu ojca, Justitian jeszcze teraz zaczynał się jąkać, gdy ojciec nieoczekiwanie zwracał się do niego. Na twarzy pojawiał mu się ów irytujący wyraz bezradności, na ogół jednak obaj zachowywali się wobec siebie z wyszukaną grzecznością i uprzejmością, lecz chłodno. Nadjana wspomniała kiedyś o ich dziwnych stosunkach, lecz Justitian nic się na to nie odezwał. Dziękował jej tylko, że nie boi się władczego i pewnego siebie teścia. - Wiedziałem, wiedziałem, że jeśli jakikolwiek człowiek zdoła usadzić go na miejscu, to musisz nim być ty, ukochana - szepnął. Justitian będzie chodził po tej wiosce z podniesioną głową. Dostanie więcej, niż kiedykolwiek mu się śniło, ona zbuduje mu nowy dom, pokaże tym prostakom, z jakiego

świata przybyła. Będzie najpiękniejszą, najwdzięczniejszą, najmądrzejszą i najżyczliwszą pastorową, jaką kiedykolwiek tu widziano. Jeśli tylko on przeżyje... Uczyni dla niego wszystko, co w jej mocy. Może pora już wezwać medyka? Są chyba jacyś lekarze w tej dziczy, przynajmniej na wybrzeżu. W tym hanzeatyckim miasteczku, gdzie wreszcie pozwolono im zejść na ląd, były szpitale i domy opieki, lekarz, który wszedł na pokład, wydawał się znać na swojej profesji. Tam mogą się wybrać... Ale najpierw Justitian zostanie panem we własnym dworze. Nie może być inaczej! Do tej pory ten stary dziadyga siedział na wszystkim, nie odstąpił synowi nawet marnej zagrody! Nadjana udała się na pokoje pastora wystrojona w swą jedyną czarną suknię. W tym kolorze nie było jej szczególnie do twarzy, cera wydawała się straszliwie blada, a białe włosy stwarzały iluzję czegoś, co minęło, co nie istnieje. Nadjana wiedziała jednak, że pastora ten obraz może zainteresować. Siedział przy biurku nad rozłożonymi papierami, ubrany był w sutannę i kryzę. Trochę ją to zdziwiło, wszak następne nabożeństwo miało odbyć się nie wcześniej niż nazajutrz. W świetle pojedynczej lampy błyszczał srebrny krzyż. Revelin odłożył gęsie pióro, odezwał się łagodnie, lecz mimo to jego głos zabrzmiał ochryple: - Wejdź proszę, synowo, zacna baronówno. Nadjana usiadła. - Wiele myślałem o tym, co powiedziałaś. Masz rację, zaczynam się starzeć. Już wkrótce mój syn będzie rządził na plebanii i wznosił kij pasterski nad nieszczęsnymi duszyczkami z tej parafii. Oby Bóg mu pomógł, to zadanie, z którym niełatwo sobie poradzić... - Ja będę przy nim - oświadczyła z mocą Nadjana, jak gdyby jej obecność mogła dopomóc Justitianowi w wypełnianiu obowiązków proboszcza. - Tak - przyznał po chwili Revelin i podkręcił lampę. - Ty będziesz przy nim. W szczególny sposób zaakcentował ostatnie słowa. Nadjana zmrużyła oczy, porażone nagłym blaskiem lampy, zrozumiała teraz, dlaczego ją zapalił. Pastor stał przed nią niczym cień, przy tym świetle nie widziała jego twarzy, on natomiast wyraźnie dostrzegał każde drgnienie jej oblicza.

- Wiele ryzykuję, zgadzając się na to, Nadjano, i nie uczynię tego za darmo. Kobieta drgnęła. - moja propozycja jest następująca: Przepiszę wszystko na Justitiana, wszystko. Kiedy umrę, on odziedziczy cały majątek jako mój jedyny syn, ale... Składa się niestety tak, że ów jedyny syn jest słaby i chorowity, ma natomiast zdrową, pełną wigoru i nadzwyczaj bystrą żonę... która być może go przeżyje. Nadjana wstała, twarz miała ściągniętą na tyle, że pastor mógł wyczytać z niej ostrzeżenie. Ich wzajemna życzliwość i szacunek zawisły na włosku. - Dlatego chcę, abyś i ty podpisała pewne dokumenty. Oboje wiemy, że nie interesują cię moje skromne zagrody tu, w głębi nieprzyjaznego fiordu, lecz mimo wszystko... chcę, abyś postawiła tyle samo co ja, tak będzie sprawiedliwie. Gdyby i Justitianowi, i tobie przyszło odejść z tego świata, zanim nastanie moja kolej... Cóż, osobiście zajmę się twoimi dobrami. I zadbam o to, by właściwie je umieścić, zanim mnie także wezwie Pan. Nadjana myślała szybko. Co właściwie ryzykuje? Naprawdę wiele trzeba, żeby i ona, i Justitian zmarli wcześniej niż ten stary klecha. A jeśli nawet tak się stanie, to i tak nie ma komu zostawić swego majątku. Bez wątpienia przyznano by go teściowi. Czy on tego nie wie? Domyślała się, że to jakaś nowa gra, lecz nie dostrzegała w niej większego niebezpieczeństwa. Chwyciła za pióro. Na przypieczętowanie umowy pozwoliła mu ucałować się w policzek. - Jutro Justitian i ja wezwiemy służbę, wiele trzeba zrobić, teściu. To będzie niespokojny czas... Uśmiechnął się gorzko, lecz nie bez życzliwości. - Rzeczywiście, będzie zamieszanie, myślę, że skorzystam ze swego prawa i przeniosę się do domku dzwonnika, prawda? - Jesteś mądrym człowiekiem, teściu. Zadbam, by niczego ci nie brakło. A obiady, oczywiście, będziesz jadał z nami? - W niektóre wieczory, być może, kiedy nie będę musiał pracować. - Powinieneś trochę się oszczędzać, wiek ma także swoje wymagania. Justitian na

pewno niedługo wyzdrowieje, a wtedy... Stanowisko proboszcza. A więc tego chciała. Teraz wiedzieli to już oboje. Revelin nie odprowadził synowej. Ponownie przykręcił tylko lampę i nasłuchiwał oddalających się kroków Nadjany. Poszła na górę do Justitiana, najwidoczniej zamierzała nocować u niego. Revelin całą siłą starał się oderwać myśli od Nadjany leżącej w jego własnym szerokim łożu. Przeklęte łóżko, w którym od czasu, gdy zabrano Marię, nie mógł zaznać spokoju. Kusiło go, wywoływało pulsowanie w podbrzuszu, lecz gdy tylko starał się wstąpić do tajemniczego świata pod baldachimem, lżyło go i zsyłało koszmary. Wszystko jedno. Westchnął ciężko, czuł, że z trudem chwyta oddech. Zdawał sobie sprawę, że wyznaczony mu czas dobiega końca, jeszcze kilka lat i być może nastąpi kres. Chociaż odsuwał od siebie jak najdalej myśl o przekazaniu swego dworu i tytułu godnemu pogardy synowi słabeuszowi, to wiedział, że schedę po nim przejmie Justitian. Starego gniewała i brzydziła świadomość, że wszystko, czego się dorobił, pójdzie na marne. Syn nie był człowiekiem, który zdoła znaleźć swoje miejsce na kazalnicy i w ludzkich sercach. Pozwoli, by duszyczki przesypały się mu przez palce niczym piasek. Znów obrzucił w myślach Marię gradem przekleństw. Gdyby nie ona, mógłby mieć więcej synów, ale ona go zaczarowała, odebrała całą siłę męskości, jedynie w koszmarach sennych zachował młodzieńczą witalność, jedynie w samotne szalone noce z bólem tęsknił za nieczystą kobiecością. Nikogo jednak przy nim nie było, nie było ziemi, nie było pola, na którym mógłby zasiać swe nasienie, pozostawała mu jedynie jałowa samotność. Revelin przymknął oczy. Poczuł się zmęczony, jak gdyby zrzeczenie się ziemskich dóbr przybliżyło go o krok do grobu. Pragnął odpocząć, lecz tylko przez chwilę. Wiele jeszcze na tym świecie mógł dokonać. Złożył dłonie na srebrnym krzyżu i ośmielił się wyszeptać pokorną modlitwę. Wnuki.

Potomstwo baronówny. Jego własna krew połączona z jej błękitną. Wtedy będzie mógł odpocząć na wieki. Krucha postać Nadjany kryla w sobie więcej męskiej odwagi i zdecydowania, niż mógł się kiedykolwiek spodziewać po synu. Revelin pożądał tej kobiety, ciało ogarnęło drżenie, a po głowie krążyła pozbawiona wszelkiej logiki myśl: To ona powinna być jego synem. Właśnie ona, ta przebiegła, zdecydowana arystokratka. Nie tak bezpośrednia i arogancka jak nieokrzesana Marja. Tej może i nie brakowało bezczelności Nadjany, lecz przepadła z kretesem przez swój brak wrażliwości i taktu. Może i ta dziewucha z Oppdal jest równie odważna i zdecydowana, nie uda jej się jednak daleko zajść ścieżką, którą sobie wyraźnie wytyczyła. Nadjana natomiast... O, tak, tej dana jest niezbędna porcja sprytu. Revelin nie mógł zapanować nad podziwem dla niej, mimo iż doskonale wiedział, że tym razem to właśnie jego piękna baronówna owinęła sobie wokół palca. Mimo wszystko ubił dobry interes. Spadek wszak i tak przypadłby jego jedynemu synowi. Albo wdowie po nim. Myśl ta zwykle budziła w Revelinie irytację, akurat teraz jednak wydało mu się to słuszne. Nadjana zapewne będzie umiała uwiecznić pamięć ojca swego męża, dzięki niej pastor Revelin nie odejdzie w zapomnienie. Może synowa ufunduje obelisk lub też zbuduje jakąś śliczną niedużą kaplicę? Proboszcz rozważał już przekazanie wszystkich swoich dóbr Kościołowi, by ostatnim uczynkiem dać jeszcze jedno świadectwo swej po- kory i chrześcijańskiej wiary, jednakże po zamieszaniu wywołanym zdradą Cecilii przypuszczał, że biskup przejmie pieniądze i zagrody bez szczególnego rozgłosu. Wszystko jedno więc, co się z tym stanie. Revelin zgasił lampę. Po pokoju rozniósł się nieprzyjemny zapach tłuszczu. Zasłony były zaciągnięte, by nie przeniknęła do środka jasność czerwcowej nocy. Revelin lubił mrok, czuł się w nim bezpieczny. Czasami zdarzało się, że w takie późne wieczory odnajdywał drogę do ciemnego kościoła. Niekiedy jednak zdawało mu się, że słyszy tam jakieś szepty, że widzi rosłą postać przechodzącą przez wysoki, wspaniały portal. Ludzie w wiosce wciąż mówili o Mogensie Skanke, wierzyli, że ukazuje się jego

duch. Głównie z tego powodu Revelin czasami nocował w kościele, należało wszak pokazać, że się nie boi. W pobliżu Boga, pod jego ochroną, nawet stary Mogens nie mógł mu nic zrobić, choć miałby zapewne powody... Ciałem Revelina wstrząsnął dreszcz. Latem nigdy nie zapalano ognia na kominku, w gabinecie panował chłód, od podłogi ciągnęło, Revelinowi, gdy siedział tu zbyt długo, stopy drętwiały aż do bólu. Marję Oppdal zobaczono na drodze prowadzącej w stronę Kreke. Szła jak mężczyzna, długim, pewnym krokiem, jakby dokądś spieszyła. Kosiarze nie posiadali się ze zdziwienia, słyszeli wszak, że i Marja, i Karl spędzą resztę lata na pastwisku w górach. To samo w sobie było już dziwne, kto słyszał, aby chłop sypiał przez całe lato w letniej zagrodzie z babami? Mężczyźni wymienili jednak tylko podejrzliwe spojrzenia i napluli na osełki. Tak, tak, niejeden z przyjemnością nie odmówiłby propozycji spędzenia kilku dni w górskim powietrzu z Marją do towarzystwa... Ludzie z Oppdal zabrali też ze sobą tego odmieńca. Dziwacy. Karla znano tu od zawsze, odkąd jednak poślubił tę obcą dziewczynę, jakby ktoś rzucił na niego urok. Kto by przypuszczał, że weźmie sobie taką twardą kobietę. Ale przyszło mu za to zapłacić, wszyscy przecież wiedzą, kto rządzi w Oppdal! Mężczyźni wybuchnęli śmiechem, wykonali wiele mówiące gesty w kierunku Marji. Ona ledwie ich pozdrowiła i pospieszyła dalej. - Do czarta, zakładam się, że idzie do domu dla szaleńców. Ma z sobą dzieciaka? - Nie, tylko ten węzełek, który zawsze ze sobą taszczy. - Na pewno tam idzie, gdzieżby indziej? Maria słyszała ich, zirytowało ją, że odgadli jej zamiary, nie chciała, by to rozniosło się po wsi, zanim wszystko zostanie załatwione. Rzeczywiście szła do Solheim, Słonecznego Domu, tak pięknie nazywało się to miejsce. Opuszczona zagroda wysoko za wzgórzem w głębi lasu. Nie było stamtąd widać nic poza pniami drzew i niebem. Nad zagrodą stromo wznosiło się zbocze góry. Poniżej były usypiska głazów i trudne do przebycia zarośla. Wiodła wśród nich wąska ścieżka do szarych budynków z grubymi okiennicami. Ciężkie drzewa pochyliły się ze starości, jedno wsparło się nawet o dach domu. Pod jego ciężarem bale łączone na zrąb rozsunęły się, lecz budynek stał dalej, jakby z przyzwyczajenia.

Z komina nie unosił się dym. Szalonego Mikkjela nigdzie nie było widać. Maria zatrzymała się na podwórzu, zadrżała. Zadźwięczały jej w uszach słowa Stiny - Mai. Stara dójka zabrała swego syna z domu dla obłąkanych, w skąpych słowach opisała, co tam widziała. Słuchacze w letniej zagrodzie ponuro kiwali tylko głowami, w oczach niektórych pojawił się wyraźny lęk. Historie o odosobnionej zagrodzie na wzgórzu, choć jeżył się od nich włos na głowie, chętnie opowiadano sobie przy ogniu dla rozrywki. Wszyscy wiedzieli, co tam jest. Wszyscy słyszeli jeszcze okropniejsze opowieści... Wystraszone dzieci siedziały bez ruchu, dorośli składali ręce i dziękowali Bogu za to, że obdarzył ich zdrowym rozumem. Oby nigdy nie popadli w taką niedolę! Nieszczęsny Anton z Wdowiej Zagrody, jego ostatniego tam zaprowadzono, pewnie więcej już go nie zobaczą, dopiero na pogrzebie. Właśnie wtedy, gdy Stina - Maja, szeroko otwierając przerażone oczy, szeptem opowiadała o spętanych ludziach, Marja podjęła decyzję. Nawet jeśli prawdziwa jest zaledwie polowa tych opowieści, to i tak owo miejsce musi być zaiste piekłem na ziemi. Drogi Anton nie może tam zostać ani dnia dłużej. Marja zazgrzytała zębami. Nie powinna była uwierzyć w opowieść lensmana o spokojnej przystani dla nieszczęsnego, chorego Antona, o dodatkowej opiece, o pożywnym jedzeniu, o domu, gdzie będzie mu dobrze i bezpiecznie, gdzie nie wyrządzi krzywdy ani sobie, ani innym. Przeraziły ją odgłosy dobiegające z wnętrza budynku. Starała się przygotować na to, co zobaczy. Wszak nie było to miejsce, które odwiedzano z własnej woli. Mało kto mógł powiedzieć, jak tam naprawdę jest, tylko grabarz, lensman i jeszcze paru zaglądało do środka, zwykli ludzie nie mieli tu czego szukać. Niekiedy silni mężczyźni przy- prowadzali i oddawali pod dalszą opiekę Mikkjelowi zawodzących ludzi. Z reguły nie było dla nich powrotu. O środki na prowadzenie tego przytuliska troszczył się pastor. Było to zadaniem Kościoła, dusze owych nieszczęśników miały wszak swoją wartość, osąd, kogo z nich czeka zatracenie, a kto wciąż jest zapisany w Bożych księgach, nie należał do ludzi. Marja miała wielką ochotę zawrócić. Uciekaj, podpowiadał jej rozum. Z domu dobiegało wycie przypominające głos wilka albo lisa schwytanego w

pułapkę. Podeszła bliżej, zawołała niepewnie. Wreszcie zdała sobie sprawę, że musi okazać zdecydowanie. - Mikkjel! Mikkjel, chcę z tobą pomówić! Nowe odgłosy. Brzęczenie, jakby metalowych talerzy. Wreszcie stary wychylił się zza węgła, zmrużył oczy pod słońce, w końcu ją dostrzegł. W ręku trzymał grubą laskę, zakończoną wykutą z żelaza kulą. Laska przy- mocowana była do nadgarstka. Zdawało się, że nie mógłby się jej pozbyć bez odrąbania dłoni. - Kto to przyszedł? Czego chcesz? Do diabła, to kobieta! - Jestem Marja Oppdal. - Słyszałem o tobie, ale odejdź stąd, to nie miejsce dla niewiasty! - Chcę wejść do środka - oświadczyła. - Zobaczyć się z Antonem. - Zobaczyć się z Antonem? - przedrzeźniał ją, niewyraźnie wymawiając słowa. Usta wykrzywiły mu się w chichocie. - Sądzisz, że możesz tu wejść tak, jakbyś przychodziła ze zwyczajną wizytą? Wybuchnął chrapliwym śmiechem. Marja popatrzyła mu prosto w oczy, zachodząc w głowę, czy nadane mu przezwisko ma wyłącznie związek z wykonywaną przez niego pracą. Ten człowiek sam zdawał się chory. - Ach, tak? Ach, tak? Pani przyszła z wizytą? Do domu wariatów, do szaleńców. Przyniosła może słodkie piwo i pszenne ciastka? A może sama chce być goszczona? Znów zarechotał hałaśliwie, jak gdyby powiedział dobry żart. Marja wystraszyła się, postanowiła jednak, by zwyciężył w niej gniew. - Do starego Mikkjela młoda panna przyszła, la - le - li, la - le - li.. - Zamknij gębę, stary, i rób, co do ciebie należy. Czy nie ty tutaj pilnujesz? Chociaż wydaje się raczej, że jesteś jednym z... - Szaleńców? Ha! Tak uważasz? No, może i tak, ale to ja mam klucz! Zamachał jej przed nosem potężnym żelaznym kluczem. Marja zadrżała na ten widok. Wycie dochodzące z budynku wciąż dźwięczało jej w uszach. Nie dało się tego dłużej znieść. I w takim miejscu ma dożyć swoich dni jej ojczym! Jak lensman mógł do