Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 035 261
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań639 655

Lerum May Grethe - Córy Życia - 18 Nieznane Ścieżki

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :570.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Lerum May Grethe - Córy Życia - 18 Nieznane Ścieżki.pdf

Beatrycze99 EBooki L
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 43 osób, 32 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 154 stron)

MAY GRETHE LERUM NIEZNANE ŚCIEŻKI

ROZDZIAŁ I Zajazd Bjoberg, Hemsedal, październik 1743 Zmierzch dawno już przemienił się w ciemność. Na dwóch wielkich paleniskach w izbie języki ognia z rozbawieniem lizały korzenie górskiej brzozy, które paliły się czwartą godzinę. Gospodyni wysoko położonej zagrody zatupała na progu, otrząsając błoto z butów. Wracała właśnie po zamknięciu na skobel kurnika i stajni, w której zmęczone konie posilały się korą odartą z gałęzi. - Wieczór taki przejrzysty - rzekła do stojącego w drzwiach człowieka. - Będzie mróz, to pewne jak amen w pacierzu. On wzruszył ramionami. - My na szczęście mamy dach nad głową - mruknął tylko. Kobieta wzięła lampkę i po drabinie wspięła się na stryszek, gdzie leżały wytrzepane sienniki. Należało je rozłożyć na podłodze tak, by ośmiu wędrowców mogło się na nich wyciągnąć po obfitym posiłku. Na wieczerzę dostali podpłomyki, wywar z mięsa i słoninę. Dwaj mężczyźni już zdjęli kurtki, którymi zamierzali otulić się podczas snu. - Niech was Bóg błogosławi tej nocy - powiedziała kobieta, a oni, mamrocząc, odwzajemnili się takim samym życzeniem. Na górze pod belkowanym dachem wyraźnie dawał się już wyczuć zapach owiec. Przybysze zjawili się po południu wraz ze stadem owiec i kilkoma kozami, które zamierzali jeszcze przed nadejściem śniegu przepędzić przez dolinę, a może nawet aż do Kongsberg. Kobieta, ciężko stąpając, zeszła z ostatnich stopni i osunęła się na stołek przy palenisku. Stała tam duża misa pełna brudnych drewnianych talerzy. Ze stryszku dobiegały zduszone stęknięcia i postukiwanie, najwidoczniej ciała mężczyzn nie odnalazły jeszcze spokoju. Gospodyni słyszała też cichutkie bulgotanie, najpewniej wędrowcy popijali kolejno z flaszki krążącej tam, na górze. Znali jej zdanie na ten temat, wiedzieli też, że z Borgi z Bjoberg na tyle dobra chrześcijanka, że zniesie łyk gorzałki, wypity ukradkiem ot, po to, by się rozgrzać. Przebyli daleką drogę przez góry z Laerdal, zbierając owce i kozy z zagród położonych wzdłuż doliny. Niektóre dostali prawie za darmo, rok bowiem był suchy i w wąskich dolinach ciągnących się w stronę Borlaug nie obrodziła trawa ani nawet liście. Chłopi z podziękowaniem oddawali zwierzęta za cenę mięsa, mając świadomość, że w stodole jest pusto, a przed nimi długa zima. I przecież październik z wolna już zmieniał się w

listopad. Wędrówka okazała się niełatwa, ścieżka bowiem biegnąca wzdłuż rzeki była wilgotna i śliska. Na razie jednak mężczyźni nie stracili ani jednej sztuki, nawet tamtej nocy, gdy musieli kulić się w starej szopie, w miejscu uboju reniferów. Panowało wtedy straszne, przenikające do szpiku kości zimno, lecz oni przywykli do surowego życia i nie brakło im spokoju ani odwagi, niezbędnej, by naciągając tylko mocniej kapelusz na uszy, trwać, nawet gdy chłód nie pozwalał zasnąć przez większą część nocy. Zwierzęta mogły najeść się do syta paszą zgromadzoną w starej kamiennej oborze w samym środku gór. Napełniali ją ludzie przebywający w letnich zagrodach w zamian za przysługi wyświadczane przez tych wędrowców. Teraz najtrudniejszą część drogi mieli już za sobą. Pozostawał jeszcze dobry dzień marszu do traktu przez dolinę, w porównaniu z którym odcinek do Numedal wydawał się niemal krótki. Nie minie tydzień, a będą mogli się wyciągnąć na równie wygodnych posłaniach, jest nadzieja, że z cięższymi sakiewkami i pełniejszymi dzbanami. Słyszeli, jak gospodyni śpiewa na dole przy palenisku w wielkiej izbie. Borga być może nie była najpiękniejszą kobietą, jaką widziały ich oczy, przyłapywali się jednak na tym, że uważają ją za ładną. Była nieduża, rozłożysta, twarz miała naznaczoną zmarszczkami, jak gdyby nie cichnący nigdy wiatr od gór wyrył na jej twarzy doliny, pootwierał przełęcze. Z tego, co wiedzieli, spędziła całe swoje życie tutaj, w tej najwyżej położonej zagrodzie w Hemsedal, na granicy między pustkowiem a doliną. Usnęli zasłuchani w starą piosenkę Borgi. Jakaś swojskość, jakaś dziwna łagodność wemknęła się w serca bijące pod grubymi kamizelami. A tłuste jedzenie tak cudownie grzało w żołądku... - Jeszcze tylko kawałek, Hanno, jeszcze zaledwie kilka kroków, i zaraz tam będziemy! Już niedługo zobaczymy światła, moja kochana. Naprawdę myślę, że Borga wciąż jeszcze nie zdjęła kociołka znad ognia... Ravi usiłował węszyć w mroku, wyczuwał słaby zapach dymu, w nosie zakręciło też coś, co mogło być zapachem jedzenia. Trzej inni mężczyźni z mozołem parli przed siebie, ich kroki także były ciężkie, lecz równe, zdecydowane. Z przodu kopytka owiec lekko stukały o kamienie, lecz zwierzęta już umilkły i nie prowadziły ludzi chrapliwym pobekiwaniem. Słychać też było rytmiczne uderzenia żelaznych podków o granit. Ale Hanna pochyliła się do przodu, nie miała już nawet sił, by marzyć o znalezieniu

się na końskim grzbiecie. W dodatku oba konie i tak miały co dźwigać, były obładowane niemalże do ostateczności, wielkie skórzane wory wybrzuszały się po obu stronach ich karków, w beczkach z rybami chlupało za każdym razem, gdy końskie ciała przechylały się z boku na bok. - Już jesteśmy u celu, Hanno, już zaraz, niedługo... Wkrótce sobie odpoczniesz, kupię ci grzane piwo. Może mają krowę, która ocieliła się jesienią, dostaniesz słodkiego mleka... - Nie jestem już dzieckiem! - prychnęła w odpowiedzi życzliwemu głosowi. Poczuła, że podtrzymujące ją ramię Raviego drętwieje. Oddychał szybko, zorientowała się też, że mocno zacisnął szczęki. Coś zakłuło ją w sercu. Doprawdy, przecież ona cały czas zachowuje się jak zapłakane dziecko, Ravi musi mieć anielską cierpliwość. - Wybacz, Ravi, jestem po prostu tak strasznie zmęczona i śpiąca, całe ciało mnie boli. - Wiem - odparł łagodnie, a uścisk wokół jej ramienia znów stał się mocny i pewny. - Moja Hanno... tak strasznie pragnąłbym ci tego oszczędzić... Johanna wzruszyła się. Chciała mu powiedzieć, że nie ma żadnego znaczenia, że mięśnie bolą, a noc jest taka ciemna, taka straszna. Chciała go zapewnić, że jedyne miejsce, w którym pragnęła się znaleźć, jest właśnie tu, u jego boku. Zasłużył, by usłyszeć jeszcze raz, że nawet wtedy, gdy cały jej świat rozpadł się na kawałki i była tylko wyklętą uciekinierką, to tak naprawdę nie miało to żadnego znaczenia, nie liczyło się, kiedy on był przy niej. Brakło jej jednak sił. Powie mu później. Wieczorem, kiedy położą się blisko siebie pod jakimś obcym dachem, bezpieczni. Wtedy będą rozmawiać. Wyszeptała więc tylko: - Dziękuję. Ich wejście na podwórze nie wywołało żadnego zamieszania, choć kobieta, która stanęła w drzwiach, miała już włosy zaplecione na noc, a płomień łojowej świeczki zdradził zmrużone, zaspane oczy. Przywykła zapewne do tego, że ludzie schodzący z gór pojawiali się tutaj o każdej porze dnia i nocy. Uśmiechnęła się przelotnie do handlarza, widać starego znajomego. Ravi stał na skraju mętnego kręgu światła i słuchał, jak towarzysze, z którymi wędrowali, umawiają się z gospodynią na miejsce dla zwierząt i coś, czym mogliby się posilić. Zaproszono ich do środka dopiero wówczas, gdy jeden z mężczyzn odstawił strzelbę przy drzwiach.

Hanna nie potrafiła zdobyć się na uprzejmość, skinęła tylko gospodyni głową i wyjąkała imię, jakie postanowiła przybrać. - Anna... Anna Plassen. Ravi przedstawił się jako Knut i podał takie samo nazwisko. - A więc to komornicy idą przez góry w poszukiwaniu szczęścia? Cóż, tu czasy są jeszcze cięższe. Niewielka dla was nadzieja. Słyszałam, że niżej w dolinie wieśniacy kijami wypędzają najmitów. Nieurodzaj wygnał za chlebem niejednego. Ravi mruknął, że jakoś to być musi, a dla człowieka, który ma znajomych, a poza tym parę rąk zdatnych do roboty, zawsze znajdzie się jakaś rada. - Sporo ze sobą niesiecie - zdziwiła się gospodyni, gdy ustawił w izbie ciężki węzełek, nie dopinający się worek, dwa kosze z kory i nieduży kuferek z okuciami. Ravi nic na to nie powiedział. Johanna rzekła zaś cicho: - To wszystko, co posiadamy... W każdym razie nie skłamała. Domyślała się, że czekają ją teraz długie, potworne lata kłamstw. Musi jednak je znieść, tak samo jak będzie musiała znosić ból członków, do jakiego nie nawykła, i posłanie ze starej zużytej słomy. Jej życie całkiem się odmieniło. Jakże inne było od tamtego życia, życia Johanny z Karlsgard, Johanny ze Storlendet. Niewiele było rozmowy. Mężczyźni pochłaniali na wpół zastygły tłusty wywar, miażdżyli zębami cieniutkie podpłomyki, nie zakłócając jedzenia żadną rozmową. Kupiec burknął coś z niechęcią na widok gospodyni szykującej posłanie dla Johanny i Raviego przy palenisku. Przyzwyczaił się widać, że to jego miejsce, najlepsze miejsce w całej zagrodzie. - Będziesz się musiał wczołgać na stryszek, zmieściłoby się tam tłustsze cielsko niż twoje - oświadczyła gospodyni zdecydowanie, uśmiechając się do Johanny. - Tej małej bardzo potrzeba ciepła, to widać. Johanna uśmiechnęła się z wdzięcznością. - Nieczęsto spotyka się kobiety podróżujące o tej porze roku, Anno. Trzymajmy się razem. Johanna musiała podziękować jeszcze raz. Przez moment wystraszyła się, że Ravi zostanie wysłany na stryszek, złapała go więc za rękę i mocno przytrzymała. - Tacy młodzi, na pewno dopiero co po ślubie. Kiwnęli głowami. Johanna pilnowała się, żeby nie zdjąć z głowy chustki, dopóki gospodyni nie zdmuchnęła świecy i nie życzyła im dobrej nocy. Kilka kosmyków wystających na czoło było

jedynie pęczkiem włosia z końskiej grzywy, który wsunęła pod chustkę, dość grubego, sztywnego i dostatecznie jasnego, by mógł uchodzić za włosy człowieka. Gdyby ktoś więc pytał o młodą, zadbaną kobietę z ciemnymi włosami... Nikt nie przypomni sobie żałosnej ubogiej komornicy, która wędrowała przez góry ze swym cygańskim mężem. Bali się uwierzyć, że wszyscy śpią, nawet gdy chrapanie przedarło się z góry, torując sobie drogę przez drewniany strop. Hanna mocno przytuliła się do Raviego. Miał całkowitą rację. Już teraz czuła się o wiele lepiej. Jedzenie w żołądku grzało, a zaledwie o kilka łokci od bardzo wygodnego właściwie siennika swojsko trzeszczały płonące gałązki. W ciemności słyszała spokojny oddech Raviego. Ostrożnie przysunęła rękę do jego ciepłej piersi, owinął ich oboje w gruby wełniany koc, który służył im jako chusta, peleryna i namiot. - Poradzimy sobie... Jej głos zabrzmiał tak niepewnie, krucho. Wyczuła, że Ravi lekko skinął głową. Wcale nie była przekonana o prawdziwości swoich słów, lecz i tak powtórzyła mu je prosto do ucha, niczym zaklęcie. - Dopóki jesteśmy razem, Ravi, nikt nie może zrobić nam nic złego. Nic tak naprawdę złego... W odpowiedzi usłyszała jedynie coś jakby szloch. - Boisz się? Najbardziej ze wszystkiego obawiała się, że znów przytaknie. Gotowa była przyjąć jego strach, lecz nie teraz. Nie teraz, gdy ścigające ją lęki i koszmary przybliżały się z każdą godziną, tworząc wokół krąg nie do przebycia. - Ja... ja się nie boję. Ale... obawiam się, że zostanę surowo osądzony za to, co ci zrobiłem, Hanno. - Ty przecież niczemu nie jesteś winien - szepnęła słabym głosem. - To przecież ja... Przełknęła ślinę, urwała. Lepiej milczeć, lepiej o niczym nie wspominać. Może ktoś leży tu gdzieś obok i nie śpi? Może przez góry już podąża ktoś ich śladem? Może ludzie lensmana właśnie w tej chwili dojeżdżają tam, do miejsca uboju... albo jeszcze bliżej. - Oni nie przyjdą, dzisiejszej nocy nie przyjdą. Głos Raviego ledwie było słychać, lecz ton świadczył o tym, że wie, co mówi. Hanna odetchnęła z ulgą, zmusiła się, by jeszcze bardziej rozluźnić mięśnie ramion. - Jak tu przytulnie i miło przy palenisku... Ach, Ravi, przygarnij mnie mocniej...

Zrobił tak, jak chciała, choć leżał w dość niewygodnej pozycji, obejmując ją obiema rękami. Czuł, jak ciało Hanny powoli się odpręża, staje się ciężkie od snu. Lubił wtulić twarz w jej włosy, wdychać ich zapach, nieodłącznie związany tylko z nią. Wrył mu się na zawsze w pamięć owego lata dawno temu, jakie spędził w wiosce, o której wówczas nic nie wiedział... Johanna, jego Hanna. Serce mu się ściskało, nie dawało spokoju. Ona nie powinna leżeć tutaj, na brudnym sienniku, w obcym zajeździe wśród dzikich gór. Nie powinna być zmuszona do ukrywania swoich włosów, twarzy i nazwiska. Nie powinna drżeć, zdjęta strachem o przyszłość, była wszak najbogatszą kobietą w całej wiosce, właścicielką połowy dwóch zagród. Albo dwóch całych zagród. Jako wdowa. Albo żadnej. Morderczynie nie dziedziczą. Ravi poczuł znajomy ton rozdzierający mu czaszkę. Nie zdążył nawet przygotować się do obrony przed nim, a już wizje opadły go z pełną mocą. Trafiła go prosto w twarz. Płaska dłoń uderzyła o grzbiet nosa i zawisła w powietrzu z rozstawionymi palcami. - Nieee! Nie, nie, nie! Spał, lecz obudził go ból i krzyk, który tylko częściowo zdołała stłumić, mocno przygryzając wełniany koc. Hannie zaparło dech w piersiach, oddychała, jak gdyby we śnie biegła przez pół życia. A przecież była to zaledwie jedna jedyna scena, jeden obraz, od którego nie mogła się oderwać. Wspomnienie, które ją pojmało. Szczegóły wbijały jej się w głowę niczym ostre noże. On był przy niej, na niej, bijący od niego odór piwa i kwaśnych wymiocin odgradzał ją od niego niczym ściana. Znów poczuła mdłości, lecz on cisnął ją w tył, odwrócił i ułożył na plecach jak owcę na rzeźnickim stole. Szyderczy śmiech drażnił jej uszy, czuła, jak twarda jest podłoga, na której leżała... Kubrak, kubrak, to on tak cuchnął! Odwróciła głowę, chcąc pochwycić łyk świeżego powietrza, lecz cały pokój był przesycony nim, a pas, który rozpiął... Wtedy poczuła pod ręką tę twardą kulę, poczuła i w tej samej sekundzie już wiedziała. To nóż, ten nóż, który on zawsze nosił przy sobie, kiedy był ubrany. Ledwie zdążyła pomyśleć, wszystko działo się tak prędko, a mimo to sekundy tkwiły w niej jakby skute lodem. Wirowały i powtarzały się w nieznośnym tańcu bólu, wstydu, gniewu i... krwi.

Nigdy nie zapomni, jakie to uczucie, gdy ostrze noża szoruje po żebrze. Jak jej osłabła ręka, nie wiadomo skąd biorąc w sobie tyle siły, uderza w niego. Nóż zanurzył się w ciele głęboko, rękojeść zwilgotniała, stała się lepka. Palce jej zwiotczały, gdy ciepła ciecz popłynęła po nadgarstku. Dłoń mężczyzny puściła jej włosy. Wykręciła się od jego rąk, patrzyła, jak zgiął się wpół, nie widziała tylko oczu, niemal oślepła ze strachu. Usłyszała jeszcze jakiś dziwny bulgot, aż wreszcie zrobiło się cicho. Ta głowa na podłodze. Niewielka kałuża krwi, sączącej się z ciała. Jego ręce zaciśnięte na rękojeści noża, wśród zabarwionych czerwienią palców błyskało srebro. A potem on podniósł głowę, krew płynęła mu już teraz z ust i z oczu, w uśmiechu odsłoniły się zęby. W oszalałym dzikim grymasie uśmiechu. A potem zaczął iść w jej stronę. Podniósł zakrwawione ręce, zgiął palce, zacisnął je na jej szyi. - Nie...! Ravi sam nie był całkiem przytomny, lecz krzyk Hanny dotarł do niego jakby przez grubą warstwę wełny. Zdołał pojąć, że musi ją powstrzymać, zanim obudzi cały dom. - Hanno, to ci się tylko śni! Cicho, kochana, nie możesz... - Ja... on... Erlend... on mnie ściga... Ravi otrząsnął się z echa swego własnego świata, przebił się na powierzchnię, tak chciał być przy niej. Ledwie jednak mógł mówić. - Hanno, to był tylko sen... Ona z jękiem przecierała twarz, już przytomna. Drżała w chłodzie poranka, który delikatnie rysował już wzory u sufitu. - Wiem, teraz wiem, ale to takie straszne. Znów stanęło mi to przed oczami i było jeszcze straszniejsze... Ravi, on się na mnie rzucił, chociaż przecież już nie żyje. Ravi mógł jedynie gładzić ją po włosach. Nie potrafił jej pocieszyć, mówiąc, że zmarli nie mają wstępu do świata żywych, nie mógł jej przekonać, że to wszystko tylko jej się przyśniło. Sam aż za dobrze wiedział, że najgorszymi wrogami jakże często bywają ci, którzy nie mogą już sięgnąć po nóż ani przelać krwi. - Będziesz miała od niego spokój, Hanno. Nie możesz pozwolić, by wciąż cię dręczył. Poczuł, że Hanna płacze.

Czuł ciepło łez na palcach, drżenie warg. I znów ogarnął go ów czarny strach, mroczne wyrzuty sumienia, świadomość, że bez jego obecności... te koszmary by jej nie nawiedzały. Zabiła własnego męża. Ocaliła dostatecznie wiele ludzkich istnień, by ten grzech został jej wybaczony, lecz mimo to rozdzielał już ich na podobieństwo grubego kamiennego muru. Jego Johanna nie była z tych, co to potrafią odrzucić zakrwawiony nóż i przeć przed siebie. - Nie możesz pozwolić, by dalej cię krzywdził... Zaszlochała cicho, lecz skinęła głową. Zarzuciła mu ręce na szyję, przygarnęła jak najbliżej, przytrzymując tak mocno, jak gdyby był jedyną cienką liną ratunkową, jaka jej jeszcze została. Leżeli teraz cicho, bacznie nasłuchując, może ktoś inny jeszcze usłyszał ten głośny krzyk. Ale żaden ruch na stryszku nie zdradzał, by ktokolwiek zbudził się z głębokiego snu. Z dworu dobiegały jakieś dalekie dźwięki. To zwierzęta niecierpliwie już oczekiwały poranka. Ale wciąż jeszcze szarówka ledwie zdążyła zagościć na niebie od wschodu, resztki brzozowych polan w palenisku żarzyły się zaczarowanym blaskiem. - Dzisiaj, jeśli wszystko ułoży się tak, jak spodziewa się tego handlarz, dotrzemy na samo dno doliny. Powinniśmy się może zastanowić, jaką drogą najlepiej tam iść. - Nie teraz - szepnęła. - Droga będzie się otwierać przed nami w miarę, jak będziemy nią wędrować, nie należymy wszak do żadnego miejsca. Musimy iść jak najdalej stąd. To jedno tylko wiem. Ravi zastanawiał się, czy zdołają dotrzeć dostatecznie daleko. Czy Johanna kiedykolwiek zdoła zostawić za sobą dawne życie? Czy kiedykolwiek będzie mogła mieć nadzieję na odnalezienie czegoś w rodzaju spokoju? Nie z nim. Nie, z nim nigdy się to nie uda. Ale powiedziała przecież, że nie potrafi żyć bez niego. I że przekleństwo, które na nim ciąży, jej nigdy nie dotknie. - Tu nas nie poznają... nie tutaj. Przez dolinę wędruje tylu ludzi, niektórzy przychodzą, inni zostają. Widywano już wcześniej takich jak my. Takich, co to nasłuchali się o tłustej ziemi i bogatych lasach tu, na równinach. Ludzi znad fiordów, nam podobnych. Hanna wiedziała o tym, lecz i tak uważała, że nie oddalili się dostatecznie.

- Może wybierzemy się do wielkiego miasta, myślisz, że tam trafimy? - Do Christianii? To daleko. Ale może tam dojdziemy. Chciałabyś? Oczywiście, że bym chciała, pomyślała Hanna. Jak dobrze byłoby znaleźć się w mieście, w którym są apteki, gdzie istnieją prawdziwe szpitale, wspaniałe domy pełne rozmaitych ksiąg i medykamentów, gdzie można zdobyć nowe umiejętności... Zaraz jednak przypomniała sobie, że to miałoby związek z tym innym życiem, z tamtym dawnym życiem w domu, na Vildegard, na Karlsgard. A ona przestała już być cieszącą się powszechnym szacunkiem osobą, która umie sporządzić maści, opanowaną akuszerką, kobietą, która swoimi umiejętnościami imponowała i pastorowi, i lensmanowi. Teraz była Anną, uciekinierką. Johanna, zabój czyni. - Christiania... Nie, nie wiem. Ravi szczelniej otulił ją kocem. - Damy sobie radę, moja Hanno. - Anno. Pocałował ją delikatnie. - Nikt nie ma tylu imion co ty. I tak właśnie być powinno. Jesteś Johanną, Hanną, małą Hanną i... Anną. - Ale też i dziwna ze mnie osoba - powiedziała głucho. - Dlatego właśnie jesteśmy tutaj, razem. Znów był tym, przy którym czuła się bezpiecznie. Chciała spytać go o przyszłość, wystawić na próbę. Leżała, tuląc się do niego, odkrywając, że jego niezwykłość daje jej poczucie bezpieczeństwa. - Ravi... Knut... muszę spytać cię o jedno. Wiem, że ci się to nie spodoba... Jego dłonie nie przestawały jej rytmicznie gładzić. - Gdyby coś złego miało spotkać mnie... nas... Wiedziałbyś o tym z góry? Jego głos brzmiał cicho, jakby z oddali. - Nie wiem... Być może. Ale tylu rzeczy nie przewidziałem. Odrobina nadziei stopniała. Nie mogła się do niego dostatecznie zbliżyć. Teraz jednak chrapanie dochodzące ze stryszku zaczęło się przemieniać w ochrypły kaszel i głębokie suche chrząkanie. Trzasnęły jakieś drzwi. To Borga wychodziła z domu. Odpowiedź, jaką Ravi dał Hannie, wymieszała się z szarymi smugami wstającego

poranka, które niezauważone zaczęły rozjaśniać pogrążone w mroku pomieszczenie. Odsunęła koc z oczu, teraz już widziała ukochanego. - Hanno... twoja chustka. Czym prędzej zawiązała ją na głowie, pilnując, by jasne kosmyki ledwie spod niej wyglądały. - Twoje oczy, Hanno... są inne niż u wszystkich. Zamrugała. - Moje przekleństwo... stało się twoim. - Będę się strzec - oświadczyła, wiedząc, że nowe życie, które ją czeka, stawia przed nią wielkie wymagania. Nie urodziła się do tego, by chodzić ze spuszczoną głową, gdyby jednak podróżny jadący przez góry dowiedział się o kobiecie, która ma jedno oko niebieskie, drugie zaś zielone... Ravi uśmiechnął się lekko. Pogłaskał ją po policzku. - Wiem - rzekł po prostu.

ROZDZIAŁ II Sildebakken∗1 nazywało się to miejsce, i trudno chyba o bardziej trafną nazwę. Konie stały spokojnie przy wielkim kamieniu, obwąchując słomę, którą wyłożył dla nich handlarz. Ludzie zasiedli w szerokim kręgu, dzieląc się jedzeniem: śledziami z beczek, które konie niosły w jukach, zwiniętymi namoczonymi podpłomykami z ostrym serem z kwaśnego mleka w środku. Dobre jedzenie o zdecydowanym smaku, które miało dodać im sił na ostatnim odcinku wspinaczki, zanim wreszcie ujrzą pod sobą główną dolinę. Mogli iść wzdłuż Hemsedalen, w dół, mijając Tuv i Ulsak, okazało się jednak, że handlarz ma inne plany. Rozmawiał z ludźmi napotkanymi po drodze i dowiedział się, że w wyżej położonych wioskach nieurodzaj był szczególnie dotkliwy. Na górskie wsie ciągnące się aż do Hardangervidda przypadła więcej niż przynależna im część nieurodzaju. Ale wciąż jeszcze znaleźć się dało gospodarzy, którzy mieli szylingi i towary i chętnie wymieniali je na śledzie i suszone ryby. Na dodatek dobrze za to płacili, często pięknymi skórami, które łatwo można było sprzedać w miastach jeszcze dalej na południowy wschód. - Zwykle się tu zatrzymujemy, to miejsce, gdzie można złapać oddech przed następnym etapem wędrówki - powiedział handlarz i przeciągnął rybi kręgosłup między tępymi zębami, aż drobniutkie ości rozprysnęły się na boki. Oblizał usta i wyciągnął kolejnego surowego śledzia. Johanna poczuła, że przewraca jej się w żołądku. Ledwie zdołała zapanować nad mdłościami. - Jaką drogę mamy przed sobą? To Ravi zadał pytanie. Handlarz westchnął i obrócił się w poszukiwaniu tytoniu, który trzymał gdzieś w podróżnym tobołku. Umieścił czarnobrunatną grudkę między wargą a zębami, cmoknął. - No... nic szczególnego. Musimy przejść to wzgórze, potem kawałek w głąb... Cały czas po płaskim, jeśli tylko będziemy mieć dość szczęścia i pogoda się utrzyma. A potem już w dół, cały czas w dół. Aż do wioski przy kościele. - Al? Kiwnął głową. - Mhm. Przynajmniej na początek. Zatrzymam się tam kilka dni. Jeśli szczęście nam dopisze, to ludzie z tingu nie rozjadą się jeszcze do domów. Późno ting tego roku, podobno sprawa jakiejś kradzieży czeka na rozpatrzenie... Johanna przysłuchiwała się bacznie handlarzowym opisom wsi i doliny. - Wielu dobrych ludzi mieszka w tych górskich wioskach, zacni i pracowici, ale łatwo 1∗ Śledziowe Wzgórze (przyp. tłum.).

ich rozdrażnić. Powiadają, że nóż w pochwie Hallingdalczyka raczej nie zagrzeje miejsca. Nie mija rok, żeby nie doszło do jakiegoś morderstwa, i to niejednego. Ale cóż, tak to już bywa, kiedy pisarz jest daleko, w bezpiecznej odległości, a lensmanem jest ktoś taki jak Rimen... - Jak to? - prędko wtrącił się Ravi. Wymienili przelotne spojrzenia, czyżby coś dla nich? Ospały lensman, daleko do władz? - No cóż, Rimen to robotny człowiek, dobrze sobie radzi ze swoim. Jak się widzi jego zagrody, człowiek od razu nabiera do niego szacunku. Zawsze też ma w zanadrzu szylingi i talary. Tak, tak, to dobry chłop. Niezbyt zapalczywy w służbie... jak większość tutejszych lensmanów. - Ale na morderców nie może chyba przymykać oka...? Pytanie wisiało w powietrzu tak długo, że Johanna zapragnęła sięgnąć po nie, by powróciło nie wypowiedziane. - No cóż, są mordercy i mordercy... Hallingdalczycy mają zwyczaj robienia porządku we własnym gnieździe bez proszenia o pomoc obcych wron. - Ogorzały mężczyzna zachichotał. - Jakbyście mieli więc coś do ukrycia, przyjaciele, to ta dolina powinna wam odpowiadać... On nie ma pojęcia, jak bliski jest prawdy, pomyślała Johanna z rozpaczą, serce tłukło jej się w piersi niczym uwięziony ptak. Nadszedł jednak czas, by jaśniej spojrzeć w przyszłość. Handlarz mruknął coś i przesunął prymkę w ustach z prawej strony na lewą. - No cóż, nie martwcie się, niejeden ptaszek przeleciał przez te góry, by wydostać się z ciasnych fiordów. Ech, znam wiele tajemnic! Ravi zerknął na pozostałych mężczyzn. Z jakiegoś powodu potrafił znieść domysły handlarza, lecz gdyby tamci... Na szczęście wydawało się, że nie zwracają uwagi na rozmowę, jaką prowadziło tych troje. Już zaczęli z powrotem ładować juki i zbierać wychudzone owce, które poszły skubać zwarzoną mrozem trawę przy łożysku strumienia. - Nie jesteście małżeństwem, prawda? Oczy handlarza były teraz wąskie jak szparki, lecz nad szerokim nosem nie ukazała się zmarszczka potępienia. Johanna postanowiła nie odrzucać wyciągniętej do niej ręki. - Nie, nie jesteśmy. Skąd wiedziałeś...? Starała się, by jej głos zabrzmiał możliwie słabo i krucho. Usłyszała śmiech rosłego mężczyzny.

- Ach, ta miłość, ta miłość... Od razu się zorientowałem, że nie pobłogosławiła was ręka pastora, to jakby... wprost od was bije! Nigdy nie widziałem małżonków, którzy by tak jaśnieli. A poza tym stale zerkacie przez ramię, jak gdybyście się obawiali, że ktoś was będzie ścigał. - Nie zdradź nas, handlarzu! Miej nad nami litość. Tak się kochamy... Handlarz burczał zadowolony. Spostrzegł, że policzki Knuta pod czarnym kapeluszem mocno poczerwieniały. Co to za dziwak, taki brzydkopiękny mężczyzna? Cygan? Zauważył, że kobieta ma białe delikatne dłonie, czyżby panna z lepszego domu? Córka wielkiego gospodarza? Mówiła tak, jakby wychowała się w domu pastora. To ci dopiero para! Jeśli jego domysły są słuszne, nic dziwnego, że musieli uciekać. Handlarza bawiły podobne historie. Gdzieś w głębi jego serca wciąż żyło wspomnienie córki lensmana, która kiedyś gotową była oddać mu wszystko, całe swoje życie... Ten Knut może nie jest równie bystry jak on sam kiedyś. Pewnie ciężko odpokutuje za swoją śmiałość, jeśli rzeczywiście nakłonił taką panienkę do ucieczki... - Odważny jesteś, chłopcze. Doprawdy, mam nadzieję, że zapamiętasz sobie słowa starego handlarza. Wróblowi nie zawsze łatwo latać wśród jaskółek. Ravi nie podniósł głowy. Johanna zapomniała niemal o swej roli, uraza zapiekła ją w żołądku. - On... on wcale nie jest wróblem, a ze mnie żadna jaskółka, handlarzu! My... jesteśmy sobie równi. Mężczyzna pokręcił głową, lekko wypuścił powietrze przez nos. Gdy się uśmiechał, brunatna smuga podkreśliła zmarszczki w kąciku ust. - No cóż, życzę wam powodzenia. Oby ta miłość warta była ceny, jaką musicie za nią zapłacić. Zaproponował Raviemu, by poczęstował się zawartością brązowej puszki, ale prędko przyjął pełną wahania odmowę. - No, musimy się zbierać. Znam pewien przytulny szałas, jeśli tylko zdołamy się przeprawić przed nocą... Ravi poderwał się, Johanna prędko pozbierała resztki prostego posiłku. Mięśnie nie dawały już o sobie znać takim kłującym bólem, zmienił się on raczej w głęboką żarzącą się ciągle udrękę, jak gdyby w żyłach krążyła jej nie krew, lecz gęsta owsianka. Chyba nigdy już nie pozbędzie się tego zmęczenia. Gdy tylko jednak stopy odnalazły z powrotem znajomy już rytm i pozostawili za sobą

kolejne wzniesienie, ona także nabrała otuchy. Przed nimi rozciągały się nowe krajobrazy. Nowe zbocza, nowe doliny, zupełnie inny las niż ten, w którym kiedyś się bawiła. Również twarz Raviego nabrała otwartości, stała się jakby bardziej żywa, jak gdyby zdołał się wreszcie wyprostować i czerpał siły z powietrza, którym wcześniej oddychali tylko obcy. - Byłeś już kiedyś w Al? Z uśmiechem pokręcił głową. - Nie, nigdy nie zapuszczałem się tak wysoko. Mam wrażenie, że się nam tam spodoba. Wierzę, że w którejś z tych położonych na uboczu wiosek zdołamy znaleźć dla siebie jakieś miejsce na zimę. Johanna uśmiechnęła się. Ravi widział, jak bardzo jest zmęczona, że czuje się, jakby wyrwano ją z korzeniami. Dopuścił już myśl, na którą ona wciąż nie chciała się ośmielić: Że ich ucieczka nie musi nie mieć końca, że być może, byle tylko przeszli za jedną albo za dwie góry, znajdzie się jakieś miejsce, gdzie będą mogli poczuć się bezpieczni. Jakaś chata, służba? Może zdołają przeżyć dwa albo i trzy lata za pieniądze, które Johanna ukryła za stanikiem? Może kiedyś będą mogli przesłać wiadomość na Meisterplassen, powiedzieć, że jakoś ułożyło im się życie? Nie miała sił, by myśleć o rozpaczy matki, nie teraz. Nie chciała wyobrażać sobie żalu ojca, gdy dowie się o takim grzechu. Zdawała sobie sprawę, że wszystko to runie na nią z całą mocą, gdy tylko zakończy się pierwszy etap ucieczki. Napłyną wtedy inne myśli, dręczące, czarne. Na razie jednak było w niej miejsce tylko na jeden strach: że ich dościgną, że pewnego ranka obudzi się i ujrzy wokół siebie ludzi lensmana, twardych mężczyzn, którzy przyniosą jej przesłanie prawa: morderczyni. Nikt jednak nie szedł śladem niewielkiej grupki, która w milczeniu pięła się w górę stromego zbocza ze świadomością, że gdy je pokonają, mozolna wędrówka przynajmniej na jakiś czas się zakończy. Stał z przymkniętymi oczami na samej krawędzi skały. Pod nimi leżała przyjazna dolinka, uśpiona w ostrych promieniach popołudniowego słońca. - Leveld - powiedział handlarz. - Tam widać zagrodę, do której zajrzymy. Stary Sjugurd zawsze dobrze płaci za tytoń, a Sovrinie na pewno przydadzą się nici, chętnie też posłucha nowin z rodzinnej wioski. Ona sama przed laty przeszła przez góry, ale nie przestaje

mówić o tamtej wiośnie, której już nigdy nie przeżyje. Ravi najwidoczniej nie słyszał ani słowa z tego, co mówił handlarz. Stal, prostując plecy, chciał chwilę odetchnąć. Owce podreptały dalej wąską ścieżką. Ciężko będzie schodzić po stromiźnie, lecz handlarzowi spieszyło się, wybrał najkrótszą, choć zarazem najbardziej stromą drogę do rzeki. Johanna widziała jedynie plecy Raviego stojącego na krawędzi. Podeszła do niego, handlarz już zaczął schodzić w dół i kiwnięciem głową przywoływał ich, by ruszyli za nim. - O czym myślisz, Ravi? Otworzył oczy. - Zawsze tak się czuję... gdy stoję i mam zejść do ludzi. - To piękna wioska, Ravi. - Piękna... Tak myślisz? Johanna kiwnęła głową. Delikatnie ujęła go za rękę, poczuła jej chłód i szorstkość. - Może ludzie tutaj też są piękniejsi - powiedziała cicho. Odwrócił się od niej. - Nie miej takiej nadziei, Hanno. Ale ona nie mogła dodawać jego rezygnacji do swej własnej. - Nie mów tak, musimy mieć nadzieję. Inaczej moglibyśmy. .. - ...zostać tam, gdzie byliśmy? Wiesz, niekiedy wydaje mi się, że tak właśnie powinno się stać. Może mimo wszystko w domu była dla ciebie jakaś łaska, Hanno. Może to ja... - Mówiłam już, że nie wolno ci myśleć w ten sposób. Odwróciła się tak gwałtownie, że Ravi zachwiał się na nogach, gdy puściła jego rękę. Przytrzymując spódnicę, pobiegła takim pędem, że aż chustka na włosach gniewnie załopotała. Wolno poszedł za nią, wreszcie jednak i on musiał podbiec, żeby dogonić handlarza, poganiaczy bydła i pobekujące owce. Chyba jednak go nie znam, przemknęło Johannie przez głowę. Ach, Boże, myślałam, że wiem, kim on jest. Sądziłam, że kocham go tak otwarcie i szczerze, że żadna jego cząstka nie będzie mi obca. Mocno stąpała po śladach, jakie ciężkie buty handlarza zostawiały w miękkim piasku na ścieżce. Boże, dlaczego czuję się tak niezwykle samotna? Przecież on mi towarzyszy, jest za mną tylko o krok, słyszę jego oddech, czuję spojrzenie jego oczu na plecach. Gdybym tylko chciała, mogłabym się zatrzymać na moment

i pocałować go. Dlaczego więc tego nie robię? Dlaczego był mi bliższy, gdy żyliśmy oddzielnie, niż teraz? Przyłapała się na pragnieniu, aby możliwe było zawrócić. Niepewnym krokiem zbliżała się do szumiącej gromady ludzi wokół grupy handlarza. Ravi przysiadł pod chatą tingu na leżącej belce, która dobrze służyła za siedzisko. Miał stąd widok na plac, gdzie zebrali się ludzie, sam natomiast zlewał się niemal w jedno z brunatną ścianą z bali. Handlarz wziął się pod boki rękoma przypominającymi krótkie pałki i głośno zachwalał: - Piękne towary, ludzie! Śledzie z najgłębszych fiordów, prawie jak świeże! Chodźcie, posmakujcie! I nie bójcie się, nikt tu nie oszczędzał na soli, właściwie powinienem podnieść o nią cenę. Kobiety mruczały coś do siebie, cmokały i oblizywały palce. Rzeczywiście zalewa, której pozwolił im spróbować, piekła w usta. Nie dało się też wyczuć smaku zgnilizny, która niekiedy przedzierała się przez odór śledzi z beczek. Naprawdę niezły towar, i ryba dobrze zasolona, gruba obrączka soli na beczce świadczyła też o tym, że pożywienie przetrzyma się długo, przez kilka miesięcy. Zaczęli się targować. Johanna podeszła ostrożnie. Handlarz obiecał, że będzie miał uszy otwarte i może dowie się, że komuś tej zimy potrzeba dodatkowej pary rąk do pracy. - Obawiam się, że będzie trudno po tym zarządzeniu - powiedział cicho, gdy Johanna stanęła obok niego. - Sam Rikandsruden ma podobno pełne izby parobków. Ale nie bój się, Anno, wiesz przecież, że stąd do pisarza daleko. Wiedziała, o czym mówił. Nowe prawo miało zapobiec napływowi do wiosek ludzi, żyjących na drogach, którzy najmowali się do pracy, kiedy nadarzyła się okazja, albo też zarabiali na chleb w jeszcze gorszy sposób. Nowe zarządzenie zabraniało tego rodzaju działalności. Teraz wszyscy musieli pokazywać umowę. Gdy ktoś był bez pracy, już samo to wystarczyło, by wysłać go do więzienia. - Musi przecież być ktoś, kto potrzebuje służącej... Może jacyś staruszkowie, którzy zechcą użyczyć nam dachu nad głową w zamian za pracę? Handlarz uszczypnął się w brodę, wywinął wargi, nie spuszczając czujnego spojrzenia

ze swych towarów i z ludzi, którzy smakowali i komentowali. - Ale co ty potrafisz, Anno? Tak mało o tobie wiem. Nie jesteś chyba z tych, co harowały przy palenisku i na polu. Hanna i teraz nie patrzyła na niego. Wiedziała, że jeśli powie coś więcej, całe swe życie złoży w dłonie tego przypadkowego towarzysza podróży. Może jednak nie miała nic do stracenia, może on będzie umiał trzymać język za zębami, nawet gdy prawda wyjdzie na jaw, kiedy wiosną znów ruszy przez góry i dowie się o zbiegłej morderczyni? - Umiem czytać - powiedziała cicho. - Czytać? Handlarz zarechotał głośno. - No cóż, może mógłbym zaprowadzić cię na plebanię, moja droga. Doszły mnie słuchy, że stary dzwonnik leży już i mamrocze ostatni werset. Znów się roześmiał, teraz ciszej, wyczuwając jej rozpacz. - Umiesz czytać? No tak, to zawsze coś. Pewnie też umiesz i pięknie pisać. Może mogłabyś pomóc staremu Sorboenowi, on lubi pokazywać się ze słowami na papierze. Podobno nawet napisał całą księgę. Johanna westchnęła. - Zaczekaj! Handlarz podskoczył ciężko na tobołkach z suszonymi rybami. - Ten pomysł z plebanią nie jest może wcale taki głupi. Pastor Lund to nieduży, słaby mężczyzna, lecz nie bez miłosierdzia dla tych, którzy są jeszcze słabsi. Może znalazłby coś dla ciebie... może potrzebna mu pomoc w pracy, wiele ma kłopotów ten człowiek... - Uniósł brwi. - Możesz tam iść, Anno. I jeśli dobrze się przedstawisz, może nawet da wam ślub, bez dokumentów. Wydaje mi się, że dobry Lund lubi skruszonych grzeszników, takich jak on sam... Znów wybuchnął śmiechem. Johanna miała uczucie, że ten śmiech jest niczym tarka przy kręgosłupie. Podniosła głowę. - Spróbuję - powiedziała cicho. Handlarz popatrzył jej prosto w oczy, chyba po raz pierwszy. Oniemiał. Hanna wiedziała, że zapamięta tę chwilę i jeśli ktoś wspomni o niezwykłych oczach morderczyni. .. - Jeśli nie dostaniesz odpowiedzi, Anno, możesz ruszyć ze mną dalej. Pójdę przez Branes... Wielu wieśniaków chce przeze mnie posłać skóry, wełnę i masło. Potrzebują

ziarna... Ale jeśli nie zobaczę cię jutro o świcie, wyruszam dalej bez pożegnania. Johanna wolno skinęła głową. - Dziękuję. Spytam Knuta. A tak w ogóle to dziękuję za wszystko i życzę dobrej podróży. Wiem, że pewnie jeszcze się spotkamy... Lekki pocałunek w policzek, uśmiech prosto w oczy. Mimo wszystko spędzili razem te niezapomniane, jakże dramatyczne dla niej dni. Handlarz, burcząc pod nosem, splunął brunatną śliną. Johanna zauważyła coś nowego w jego spojrzeniu, czyżby uznanie? Tutejsza plebania nie przypominała tej w Lyster. Niski dom był dostatecznie duży, by się wyróżniać, zbudowany z najgrubszych chyba bali, jakie kiedykolwiek widziała. Na zewnątrz ściany obłożono pionowymi deskami, a deski pod kalenicą przyozdobiono rzeźbieniami. Niezwykła budowla na samym środku dziedzińca, niemal jaśniejąca jasną czerwienią. Imponujące rzeźbienia ganku i drzwi obite pięknym żelazem, ciężka sztaba miała metalowy zamek nad niedużą ciemną dziurką. Na podwórzu stały sanie. Ze swego tronu pod ścianą obory szczekał pies. Stał na stercie ułożonego opału i zdzierał gardło tak, jak gdyby zapłacili mu za to aniołowie zwiastujący dzień sądu ostatecznego. Johanna ubrana była w niebieską suknię, którą podczas podróży nosiła na spodzie. Suknia na pewno nie była wolna od potu i zagnieceń, lecz przynajmniej nie poplamiona. Na szyi Johanna zawiązała zieloną chusteczkę, a na włosach tę samą szarą chustkę, tym razem bez fałszywych włosów z końskiej sierści. Czoło smagał chłodny wiatr gnający przez dolinę. Dziedziniec plebanii był taki wielki. Z oczami utkwionymi w drzwi zacisnęła dłonie i zmusiła się, by pewnie stąpać po ubitym żwirze. Pies dostrzegł to i przestał szczekać. Nagle usłyszała kroki, odwróciła się i zobaczyła staruszka wychodzącego z drzwi obory. Zmrużył oczy od jasnego światła i zakaszlał chrapliwie. Trzymał się za biodro, gdy zgięty wpół próbował przecisnąć naręcze starej słomy przez wąskie drzwi. - Niech będzie pochwalony... Wyprostował się tylko w połowie, jeszcze mocniej zmrużył oczy. Johanna zauważyła, że zmarszczki na obwisłej skórze twarzy są zdumiewająco czyste i delikatne. Najstarszy z parobków? - Czyżby obcy tu zawitali? - mruknął, z wielką troskliwością odkładając słomę.

- Tak to jest, przychodzę pomówić z... pastorem. Obrzucił ją spojrzeniem od stóp do głów. - No... pewnie znajdzie się jakaś rada. Niech panienka idzie i zapuka. Pastor jest w środku, tak, tak. Uśmiechnęła się, skinęła głową. Dostrzegła grymas bólu na twarzy staruszka, gdy znów się schylił i wbił powykręcane niczym szpony palce w wiązkę słomy. Stawy miał grube, napuchnięte. Przydałaby ci się któraś z moich maści, pomyślała. Gdy krótko się pożegnał i z mozołem zaczął przesuwać wzdłuż ściany obory, poczuła się jeszcze mniejsza. Tak dziwnie się jej przyglądał. Jej słowa miały zupełnie inną melodię niż jego, on był jak... zgięte drzewo, jak górska brzoza, która wciąż stała, przytrzymując się resztek gleby, nawet teraz, gdy odsłoniły się wyschnięte korzenie. Johanna wolnym krokiem podeszła do drzwi plebanii. W wysokich drzewach otaczających górną część podwórza rozlegał się cichy szum. Dom sprawiał wrażenie pogrążonego we śnie. Pies pod ścianą obory popiskiwał żałośnie, zeskoczył już ze stosu drewna na ziemię. Zastukała. Wyszła jakaś kobieta ubrana w suknię z prawie identycznego materiału jak jej. Mogła mieć pięćdziesiąt lat, może nieco więcej. Coś w niej przypomniało Johannie historie, jakie matka opowiadała o Gjertrud. Kobieta była nieduża, lecz jednocześnie wyglądała na niezwykle silną. Szeroki fartuch skrywał krzepkie, na pewno bardzo mocne ciało. - Słucham? - Ja... przychodzę pomówić z pastorem. - A o co chodzi? Johanna podniosła głowę, żeby stawić czoło ostremu tonowi. - Chodzi o... To osobista sprawa. Kobieta lekko skinęła głową, najwyraźniej wcale nie obrażona, że nie dopuszcza się jej do tajemnicy. - Bylebyś tylko nie była jedną z tych, co to się włóczą i szukają tu służby! Johanna, przygnębiona, zgięła kark, ale drzwi zostały już otwarte i kobieta gestem zapraszała ją do środka.

- Zaraz sprowadzę pana. Jest u pani, oby Bóg miał ją w swej opiece... Nie zaproponowała Johannie krzesła, Johanna stała więc, żałując, że nie ma przynajmniej czegoś w rękach. Przez głowę przepływały jej myśli i obrazy ludzi, szarych ludzi, których tyle razy widywała, jak stali niczym cienie w drzwiach Karlsgard. I ona także nie proponowała, by usiedli. Teraz tego żałowała. Pastor nadszedł cicho jak młoda dziewczyna, miękkie kroki po podłodze ledwie było słychać. Głos brzmiał równie miękko. - Niech cię Bóg błogosławi, nieznajoma kobieto, która przychodzisz do mego domu. Johanna szeroko otworzyła oczy. Takiego pastora dziwaka nigdy nie widziała. Był nieduży, chudy i niemal całkiem niknął w długiej do ziemi, przypominającej pelerynę kurcie, w którą był ubrany. - Pokój temu domowi - odparła, pamiętając o tym, by ugiąć kolana ze wzrokiem wbitym w ziemię. - Niewiele mam czasu, kobieto, lecz poczytuję sobie za honor wysłuchiwać wszelkich spraw, z jakimi przychodzą moje owieczki, jeśli tylko nie jest to zbyt wielki kłopot. Siadaj więc, zdaje mi się, że cię nie znam. Hanna poczuła, jak serce jej wali, a policzki oblewa fala gorąca. Zapomniała powiedzieć, kim jest, może usiłowała to od siebie odepchnąć. Ogromnie ją bolało, że musi kłamać w żywe oczy samemu pastorowi. Gdyby jeszcze był wielki i głośno grzmiał z surową miną jak ci, których znała z domu... - Jestem Anna... Anna Plassen. - A twoja sprawa, panienko Anno? Hanna poczuła, że kolana się pod nią uginają. Tak rozpaczliwie pragnęła, by pastor usiadł, ale on stał tak samo wyprostowany jak ona, równy jej wzrostem. - Moja sprawa... Ja... Niełatwo ją przedstawić, łaskawy panie. - Przyszłaś tu może żebrać? - Nie, nie to. Ale mam kłopoty. Pastor kiwnął głową, Hanna usłyszała cmoknięcie języka o podniebienie. - Przyjdźcie do mnie wy, którzy dźwigacie wielki ciężar... powtarzam za Panem. Usiądź, kobieto, musimy porozmawiać. Odpowiedziała mu uśmiechem, wdzięczna, że chciał jej wysłuchać. Malutki ksiądz już pokazał swoją ludzką twarz. Usiadł przy prostym stole w pomieszczeniu, które, jak zrozumiała, musiało być przedłużeniem kuchni. Pokoje pastora znajdowały się zapewne w głębi domu, może za

tamtymi pomalowanymi na niebiesko drzwiami, które dostrzegała nad jego ramieniem. - Prawie nie znajduję słów, łaskawy panie. Nie wiem, jak mam przedstawić sprawę, z którą przychodzę. - Jest może coś, co chciałabyś wyznać, kobieto. - Na pewno, ale... - zdecydowała się. - Przyszłam prosić, żebyście przyjęli mnie na służbę tu, w zagrodzie. Nie jestem z twojej parafii, przybywam z daleka, z... z mężem. Mamy dość pieniędzy, by przeżyć zimę, lecz nie przywykłam do tego, by nic nie robić, do niczego się nie przydawać. Jego spojrzenie miało w sobie zaskakującą intensywność jak gdyby fizycznego dotyku. Hanna czuła się nieswojo, słowa jakby zbladły. Ten nieduży człowieczek potrafił ją przejrzeć, obnażyć, wyczytać kłamstwa z powietrza, w którym zawisły. - Wydajesz mi się dość szczególną kobietą, odważną. Rzadko mi się zdarza spotkać niewiastę, która by tak prosto siedziała na krześle. Większość w ogóle nie chce siadać w mojej obecności, trzęsą się i jąkają, obracając słowa w ustach, gdy skarżą się na biedę. - Ja też jestem w biedzie - oświadczyła Johanna z mocą. Pastor złożył dłonie, przymknął oczy. - A kto nie jest - padła cicha odpowiedź. Johanna z trudem zdołała usiedzieć w miejscu, podczas gdy pastor chyba się modlił. Wreszcie otworzył oczy, lecz palce pozostały splecione. - Co potrafisz? Jakie usługi możesz mi zaproponować? Poczuła, że słowa utkwiły jej w gardle, lecz jakoś udało jej się je wypluć: - Umiem czytać i pisać. I wiele innych rzeczy. Widziałam wiele ksiąg i przyjmowałam na świat dzieci. Pastor drgnął. Przez moment wystraszyła się, że jej sława wyprzedziła ją w przemarszu przez góry, że ten kruchy człowiek w czerni już wie o uczonej Johannie, która uciekła, zabiwszy swego męża. Że wie już wszystko, że zaraz wezwie swoich ludzi i dopilnuje, by ją zatrzymano. - Jesteś akuszerką? Położną? Nie składałaś chyba jednak żadnego egzaminu? Johanna z wahaniem skinęła głową. W jego oczach nie widać było pogardy, wzburzenia ani potępienia. Jedynie łagodne zaskoczenie i przebłysk czegoś, co mogło być radością. - Nie... Ale sporo się nauczyłam. Tam, skąd pochodzę... Urwała, znów chyba za wiele zdradziła. Ach, co też będzie dalej? Pastor spyta teraz, skąd pochodzi. Kto był jej pasterzem tam, w domu? Czy ma jakieś świadectwo, skoro wybrała się na poszukiwanie nowej służby?

On jednak milczał, siedział tylko z podniesionymi brwiami i czekał, aż Johanna dokończy zdanie. - Tam, skąd pochodzę, ludzie w potrzebie stale do mnie się zwracali, niemal jak do was, łaskawy pastorze. Tyle że szukali pomocy na dolegliwości ciała, nie duszy. - Dusza jest na stałe związana z ciałem, twoja praca więc na pewno nie miała mniejszej wartości niż moja - cicho rzekł pastor. Znów ją zaskoczył, cóż to za człowiek? Żaden ksiądz wszak tak nie mówi. Cóż bowiem jest ważniejsze od zbawienia i wiecznego królestwa? - Jest pan niezwykłym człowiekiem, pastorze Lund, nie tylko poświęca pan czas... lecz jest także życzliwy dla mnie, pomimo mej bezczelności. Pastor uśmiechnął się z zaciśniętymi ustami. Pochylił się, oparł o kolana, huśtając leciutko na brzeżku krzesła. - Doprawdy, Bóg znów dał mi znać o sobie i jeszcze raz pokazał, jak bardzo się o mnie troszczy w swej potędze. Jesteśmy nędznymi ludźmi z naszymi słabościami i małymi umiejętnościami, On jednak czuwa nad nami i wysłuchuje każdej najcichszej nawet prośby... Johannie wydawało się, że mówi bardziej do siebie niż do niej, dlatego bała się odpowiedzieć. Ale pastor zaraz popatrzył jej prosto w twarz. - Dostaniesz służbę u mnie, wydaje mi się, że zesłał cię tu Pan. Wiem, że nie uczyniłaś ani jednego kroku na swej drodze bez wskazówki Jego świętej ręki. Chodź! Wstał. Wydawał się teraz większy, bardziej zapraszający. Szerokie rękawy kubraka były nieco zbyt długie, lecz teraz przydały jego ręce ciężaru. Johanna pospieszyła za nim drobnym, sztywnym krokiem. Przeszli przez dwie pary drzwi, potem przez izbę pełną kufrów, pudeł i... jakże cudowny to widok, książek! Było to ciemne, dość surowe pomieszczenie, niczym nie ozdobione, nie przypominało też alkowy pomimo wąskiej ławy przymocowanej do ściany. W pokoju panował chłód, nie było tu paleniska ani pieca. Pastor poszedł dalej przez jeszcze jedne wąskie drzwi. Odwrócił się do Johanny, jego twarz stała się nagle otwarta, wrażliwa. - Poznasz moją żonę. Johanna weszła do pokoju i pierwszą rzeczą, na jaką zwróciła uwagę, był ciężki zapach kamfory, kwaśnego potu i dymu z płonących ziół, a poza tym jakiś zapach, który sprawił, że zadrżała z tęsknoty. Tak niekiedy pachniało na Vildegard, czasami, gdy zbyt wielu

ludzi przebywało za długo wśród szczelnych ścian. Choroba. Śmierć? Pastor poruszał się bezszelestnie, wręcz unosił się nad podłogą, Johanna spostrzegła teraz, że ma na stopach kapcie ze sfilcowanej wełny. W półmroku pod ścianą zobaczyła łóżko. Pastor pochylił się nad nim, potem podszedł do paleniska i na drewnianej drzazdze przyniósł płomień. Zapłonęła świeca. Na ścianach wisiały gobeliny, być może za którymś z nich kryło się okno, w każdym razie jednak światło dzienne nie docierało do łóżka w kącie. - Moja najdroższa Karen, śpisz? Szepczące głosy, jakaś kobieta. - Jest tu ktoś, kogo chciałbym, byś poznała, Karen, kto być może będzie umiał ci pomóc. Johanna wahała się, lecz wreszcie podeszła krok bliżej. - Ona ma na imię Anna. Anna... Plassen? Przybywa z daleka, wydaje mi się, że zesłana przez Boga. Jest akuszerką, młodą, co prawda... Może ona właśnie jest tym narzędziem, o które prosiliśmy Boga? Kobieta w łóżku zdołała usiąść przy pomocy męża. Dopiero teraz Johanna dostrzegła wielki biały krzyż, błyszczący w mroku nad posłaniem. Wyglądało to tak dziwnie, niczym ołtarz albo może grób? Kobieta była równie biała, od drobnych dłoni na okryciu po twarz. Tak biała jak koszula, widoczna spod czarnej chusty. - Sądzę, że tylko Bóg jest w stanie nam pomóc - rzekła kobieta. Słowa przypominały raczej oddech, Johanna jednak wyczuła w nich łagodną odmowę. - Oczywiście, masz rację, moja droga żono. Modliłem się jednak i sądzę, że ta niewiasta jest odpowiedzią na moje modlitwy. Blada pastorowa nie poruszyła nawet palcem, siedziała nieruchomo, oparta chudymi plecami o ustawione przez męża poduszki, ledwie tworząc przy tym zagłębienie w miękkim podłożu. - Ona umie czytać, Karen. W oczach chorej pojawiło się coś na kształt zainteresowania. - Umie czytać? Pastor kiwnął głową, wymienił spojrzenie z Johanna. - Będzie mogła cię pielęgnować, moja droga. Wiem, jakie to dla ciebie przykre, gdy zajmują się tobą te służące o twardych rękach, wiem, że potrzeba ci kogoś... Zachowanie i

mowa tej kobiety wzbudzają we mnie zaufanie. Czy ty nie widzisz, Karen, że ona jest innego rodzaju? Będziesz mogła z nią wytrzymać. Karen kiwnęła głową niemal z namysłem. Johanna stała sztywna, czując lekkie skurcze niepokoju w żołądku. Co to znaczy? Czego chce pastor? I ta jego żona w łóżku, co jest w niej takiego, że dłonie Johanny po przywitaniu zrobiły się zimne i lepkie? - Moja małżonka jest... brzemienna. Znów... Nie mija dzień, bym nie błagał i nie modlił się o życie jej i dziecka. Ona... ona... wszystkie straciliśmy. Johanna popatrzyła pastorowi w oczy. Jego szczerość była w tej chwili wręcz przykra. Pojęła tragedię, którą opisał w tak krótkich słowach. Zrozumiała wstyd, choć takie słowo nie padło. Grzech. Kara? Bezdzietność? Inaczej patrzyła teraz na zapadnięte policzki kobiety, zmęczone oczy, napięte ścięgna szyi. W pokoju unosił się zapach śmierci. Ale w pastorowej kiełkowało życie. - Jej czas nadejdzie dopiero w maju, ale każdego dnia... widzimy znaki i modlimy się... Johanna zebrała się na odwagę. - A więc taką służbę chcesz powierzyć nieznajomej kobiecie, pastorze? Chcesz, by była pociechą dla twej żony, by przyszła jej z pomocą, jeśli Bóg tym razem da jej dość sił? Pastor z powagą kiwnął głową. - Tak. Niejedna już próbowała, przychodzą tu z rozmaitymi rozwiązaniami i modlitwami, które i ja sam znam. Przynoszą wieści o sposobach leczenia, o cudotwórcach, a nawet o chirurgach, którzy umieją zaradzić takim dolegliwościom, ale nikogo nie chcę już słuchać. Moja żona... Ona tego nie zniesie, jest zbyt krucha. Johanna zrozumiała, o co mu chodzi. Pastorowa zaliczała się do typu niezmiernie delikatnych kobiet, stworzonych jakby według wzorca dziewicy, nie posiadających dość siły, o biodrach węższych niż u młodego chłopaka. Nie przyszła na świat po to, by zostać matką, by rodzić silne, zdrowe, tłuste dzieci. Kobieta, która lekko zadarła delikatny, ostro zakończony nos, przypominała teraz ptaka. - Weź tę książkę i poczytaj mi, zobaczymy, czy się nadajesz.