Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 035 261
  • Obserwuję487
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań639 655

Lerum May Grethe - Córy Życia - 17 Nocna Wędrówka

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :543.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Lerum May Grethe - Córy Życia - 17 Nocna Wędrówka.pdf

Beatrycze99 EBooki L
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 23 osób, 24 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 147 stron)

MAY GRETHE LERUM NOCNA WĘDRÓWKA

ROZDZIAŁ I Parafia Lyster, pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia 1742 Na cmentarzu ludzie kręcili się przy nagich nagrobkach, gęsiego albo grupkami podchodzili do mogił najbliższych i oddawali cześć zmarłym, zapalając świece albo czyniąc święte znaki. Z ust wydobywały się obłoczki pary, osiadając na brodach i wąsach w postaci lodowych kryształków. Kobiety nosiły czarne peleryny albo grube kożuchy. Niektóre miały na sobie okrycie z brunatnych skór niedźwiedzich albo też wilczych czy lisich. Pomimo uśmiechów na twarzach trzęsły się z zimna, przytupywały nogami w ciężkich zimowych butach. Wtulone w matki i babki dzieci szukały kieszeni albo silnej dłoni, która ogrzałaby zmarznięte rączki. Ludzie spędzili w wielkim kamiennym kościele trzy godziny. W uszach niczym odległy szum wciąż rozbrzmiewał im monotonny głos pastora. Pochylali się nad grobami, ten i ów odmawiał długą modlitwę, inni spieszyli dalej, gdy tylko w powietrzu zawisł znak krzyża, a oczy przymknęły się na tyle, ile trwa zaczerpnięcie oddechu. W domu czekały zastawione stoły i zapalone światła. Był wieczór pierwszego dnia świąt, a któż by chciał się ociągać w taką noc i później iść samotnie przez wieś pogrążoną w mroku? Zmierzch czaił się już w górach. Trzeszczące drewno ostrzegało, że wraz z ciemnością nadciągnie mróz, a słońce wciąż było bardzo daleko. Wąziutki ciemny pasek pośrodku białej płaszczyzny zapowiadał, że chłód, który jeszcze przed Nowym Rokiem nagle zamknął ludzi w skrzypiących objęciach, całkiem poskromi zielony fiord. Kobietą, która oderwała się od życzliwej gromadki i pozwoliła powozowi odjechać, była Johanna Bendiksdatter Karlsgard. Jej matka Amelia poklepała tylko córkę po policzku, gdy Johanna oświadczyła, że chce sama wybrać się piechotą na blisko godzinny powrotny spacer do domu, żeby pomyśleć i poczuć świeże powietrze oczyszczające umysł. Była już mimo wszystko prawie dorosła. Od wielu lat pracowała u boku Marji i podobnie jak ona miała dobrą rękę do chorych. W dodatku odziedziczyła po babce jej śmiałość, choć było też w niej coś z ostrożności matki. Właśnie owa ostrożność często sprawiała, że Hanna zamykała się w sobie i uciekała od twardych spojrzeń ludzi. Ale duchów się nie bała. Obejrzała się przez ramię, kiedy już wyszła poza drogę. Śniegu prawie nie było, jedynie ciężkie grudy szarego lodowego błota zamarzły w twardą niczym kamień skorupę, pokrywającą zeszłoroczne kępy trawy, której nikt nie skosił i nie zebrał do stodoły.

Pod nogami jej trzeszczało, zmarznięte źdźbła w lodowej szacie nie mogły się miękko uginać. Hanna najbardziej się bała, że ludzie, którzy dostrzegą ją zmierzającą ku urwisku poniżej cmentarza, odgadną, dlaczego tam idzie. Dlatego zboczyła i poszła trochę wyżej. Przystanęła na zboczu, zapatrzona w fiord, jakby chciała podziwiać widok, dopóki światło dzienne całkiem nie zniknie. Słyszała cichnące głosy ludzi wracających z kościoła, turkot odjeżdżających wozów, kroki skrzypiące po zmrożonej drodze. Wkrótce wierni zniknęli za zakrętem, pozostawiając kościół w samotności. Dźwięk dzwonów wśród gór zdawał się kruchy, a zarazem mroczny. Wreszcie i on ucichł. Zmierzch był teraz jasnobłękitny. Hanna czekała, czuła, jak mróz szczypie palce, a ramiona skrzyżowane na piersi pobudza do drżenia. Czapka naciągnięta na brązowe włosy wywoływała swędzenie, lecz ani to, ani mróz nie potrafiły sprowadzić myśli na inne tory. Obiecała babce, że przyjdzie tu dziś wieczorem. Przyrzekła, że w niewielkim zagłębieniu na zboczu położy garść suszonych owoców dzikiej róży. W każdy pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia od wyjazdu Marji mała Hanna dotrzymywała obietnicy. Nikt inny nie postawił nogi przy tym grobie, nie oznaczonym i przeklętym. Kiedyś, za dawnych czasów, było to najświętsze miejsce wikińskiego wielmoży. Kiedyś w tej ziemi chowano potężnych wodzów i ich żony. Spoczywali tu owinięci w piękne materie, z całym dobytkiem, narzędziami i łodziami, które mieli zabrać w ostatnią podróż. Może i Rein się do nich przyłączył. Może dawny bóg, którego imienia nikt już nie śmiał wymówić, ulitował się nad wyklętymi. Hanna z czułością zacisnęła palce na pomarszczonych owockach w kieszeni. Kłaczki na końcu kłuły, ale dzika róża wydawała z siebie zapach, który budził sympatię i czynił wyschnięte kulki pięknymi. Mar ja nauczyła małą Hannę, jak się z nimi obchodzić, by zachowały aromat, a nasionka życiodajną siłę. Do tej pory jednak żadne nie wykiełkowało. Grób leżał równie pusty latem, jak i zimą. Hanna leciutko zadrżała. W lecie na kamienistej łączce nad urwiskiem widać było plamę gołej ziemi. Grób Reina odstraszał nawet trawę. Ale nie ją.

Za dużo wiedziała o bólu, jaki łączył się ze śmiercią tego przeklętego. Jedenaście lat, nieskończenie długi czas... Tego lata, strasznego lata pełnego koszmarów, była jeszcze dzieckiem, niedużą, lekkonogą dziewuszką. Trzy kobiety znaleziono uduszone, czwarta niemal cudem zdołała ujść z życiem. Tą czwartą była jej babka, Marja Oppdal, pani na Vildegard, dawna władczyni Wdowiej Zagrody. Teraz dworem, który nosił nazwę Karlsgard, rządziła jej córka Amelia. Ona i jej mąż Bendik otrzymali go w darze zaraz po ślubie, chociaż Marja wciąż była silna i młoda. Hanna niewiele wiedziała o losach babki, rozumiała jednak, że życie tej szorstkiej kobiety o włosach ciemniejszych niż jej własne musiało być niezwykle interesujące. A teraz, kiedy Marja przekroczyła już pięćdziesiątkę, nie zasiadła przy ogniu, żeby odpocząć, jak robiła większość ludzi w jej wieku. Opuściła wieś. Ale nie popłynęła jedną ze swoich szkut do Bergen, by tam kupić srebro, kryształ i dobrą wódkę, jak czyniły inne panie z wielkich dworów. O, nie, Marja miała do załatwienia sprawę w wielkim świecie, w miejscach, które Hanna mogła odwiedzać, jedynie wodząc palcem po pożółkłych kartach mapy. Daleko na Wschodzie za wielkimi miastami i królestwem Danii leżał kraj, gdzie ludzie żyli w bogactwie, o jakim tutaj się nie śniło. Wielkie zamki, ulice brukowane złotem, potężny Ojciec, który tu na ziemi odgrywał niemal rolę Boga. Hanna dość się naczytała o tym baśniowym królestwie, by zazdrościć babce jej przygody. Nie należało jednak zapominać, po co Mar ja tam pojechała. Gdzieś na tamtej ziemi był jej syn, a przynajmniej jego grób. Niemal całe życie przeżyła, tęskniąc za tym chłopcem, bliźniaczym bratem Amelii, nieznajomym wujem Hanny. Może w tym roku powrócą do domu. A może nie. Marja wyjechała przed dwoma laty. Dwa lata temu zabrała Hannę do siebie i wyznała jej prawdę o dzikiej róży. Niestety, Hannie nigdy nie powiodła się sztuka, którą Marja opanowała. Jej kwiaty nigdy nie zdołały przeżyć w glinianym naczyniu, a nasionka ginęły wraz z liśćmi na drzewach. Z nadejściem Bożego Narodzenia zostawały tylko suche wyschnięte owocki, a na brunatnych odnóżkach, które każdej jesieni tak troskliwie sadziła, nie chciał zakwitnąć żaden kwiat. Ale przed jedenastoma laty widok róż wywołał wzburzenie wśród ludzi, gdy po świątecznej mszy popatrzyli daleko przez pola. Delikatne, barwne płatki były niczym krew pomieszana ze śniegiem. Zachowały świeżość, jak kolor na ustach Marji. Róże wśród śniegu na grobie mordercy.

Jedynie Hanna wiedziała, że Rein nie spoczywa w tej mogile samotnie. W dalekiej podróży towarzyszył mu także nie narodzony syn. Nigdy nie mówiła nikomu o dziecku, które tak niespodziewanie zamieszkało w jej ciele. Sądziła, że kobieca moc dawno ją opuściła, tak była zmęczona i spięta, a lato, kiedy Rein zjawił się w wiosce, zmieniło się w koszmar. Nie wierzyła, że to on jest mordercą, lecz jednocześnie zbyt wiele śladów dowodziło jego winy. Mimo to dała się wciągnąć w jego grę, wykorzystywała go, odkrywała nowy żar we wszystkich swoich czynach i pragnieniach. A potem go zabili. Niedużo później zbrodniarz zacisnął łańcuszek wokół szyi Marji. I fakt, że życie ocalił jej syn skazanego na śmierć, czarnooki Ravi, niezwykły chłopiec, przy którym ludzie czuli się jak owce na wąskiej skalnej półce nad przepaścią, było czymś w rodzaju łaski. Marja opowiedziała wnuczce o wszystkim. Mówiła o Sophii, która nie zdołała wywiązać się ze swojej części umowy małżeńskiej, przez co groziło jej niebezpieczeństwo, że zostanie wyrzucona za drzwi, równie uboga i bezbronna jak wówczas, gdy przybyła do wioski. Młoda kobieta, ostatnia żona karczmarza, igrała z mocami, których nie znała, lecz wreszcie dosięgła ją sprawiedliwość. Miała na sumieniu trzy ludzkie istnienia, a może cztery. Marja z trudem przełknęła ślinę i ostatnią część historii opowiedziała zachrypniętym szeptem: - Musiałam to komuś wyznać. Jesteś już dość dorosła, Hanno. Być może zrozumiesz... Wydaje mi się, że już wtedy wszystko zrozumiałaś. - Tak strasznie się bałam, babciu. Ravi... szedł za mną. Przestraszył mnie... i Erlenda. Myślałam... Zmusił mnie, żebym wyjęła lekarstwo z twojej szafki, babciu. Powiedział, że to sprawa życia i śmierci. Twojego życia! Byłam pewna, że użyje leku, by zabić. Że jest takim samym potworem jak jego ojciec... Przygryzła wargę, wystraszona zerknęła na Marję, wszak babka kochała tego obcego, którego inni posądzali o to, że jest mordercą. Hanna poczuła, jak płoną jej policzki. Babka nie dostrzegła rumieńca, nawet nie drgnęła, słysząc nie przemyślane słowa wnuczki. - Tak, ci obdarzeni zdolnością widzenia budzą grozę. Ale Rein był inny. On... Nie znalazła odpowiedniego słowa. Hanna mrugała tylko przejęta, gładząc babkę po ręce. - Nie chciałam tego dziecka. Byłam w szoku. Ja... prawie się cieszyłam, kiedy umarło. Tak spokojnie i cicho, że nie poczułam nawet nic poza kilkoma skurczami w brzuchu. - To chyba jeszcze nie było dziecko - powiedziała dziewczyna z oczami pełnymi łez

współczucia. Z gardła Marji wydobyły się jakieś dziwne dźwięki, ale oczy miała suche, gdy ze spokojem wytrzymywała spojrzenie wnuczki. - To było dziecko. Nawet jeśli nie miało ciała i duszy jak my. Owinęłam je w jedwab i znalazłam dla niego miejsce. U jego ojca. Hannie zaparło dech w piersiach. Ale po chwili zastanowienia czyn babki nie wywoływał już takiego wzburzenia. Marja zawsze chadzała własnymi drogami, na ogół postępowała słusznie, chociaż rzadko wybierała wytyczoną przez innych ścieżkę. - Na pewno spoczywają teraz w pokoju. I nikt nie wie, dokąd wyjechał Ravi. On nie z tych, którzy by zostali tylko po to, żeby zadbać o grób, nawet jeśli to mogiła ojca... Marja popatrzyła na nią tak dziwnie. - Nie bój się Raviego, Hanno. On tylko jest po prostu inny. Hanna skuliła się na krześle. - Wygadywał tyle okropnych rzeczy, boję się go bez względu na to, co mówisz. Babka znów pokiwała głową. Zapatrzyła się w ogień płonący w wielkim murowanym piecu w kącie izby na Vildegard. - Może i lepiej, moja kochana. Tacy ludzie nie przynoszą szczęścia ani sobie samym, ani tym, których kochają. Ja to wiem... wiem. - Twój Rein już teraz odpoczywa. W pokoju - powtórzyła na pociechę. Babka odwróciła się, jak gdyby nagle przebudzona ze snu. - Tak, i ja tak myślę. Mimo wszystko to nie pastor daje nam pokój. Raczej przeciwnie... Uśmiechnęły się lekko do siebie, nieraz czuły na karku nieprzyjemny oddech pastora. Był on słabym, łatwo ulegającym wpływom człowiekiem, dlatego nie obawiały się jego wizyt na Vildegard. Odmawiały modlitwy za chorych, prosiły o święconą wodę do obmycia zmarłych, a pastor zapominał o tym, co niekiedy szeptano mu do ucha, i ze spokojnym sumieniem opuszczał kobiety z Vildegard. Nikt tu nie odprawiał czarów ani też nie czcił diabła. Trzema kobietami powodowała najczystsza miłość bliźniego, to dzięki niej utrzymywały miejsce, którego drzwi zawsze były otwarte dla wszystkich chorych i potrzebujących. Nie odgradzały się od ducha Bożego i to właśnie On leczył chorych bardziej niż wszystkie te maści, napary i suszone zioła, dosypywane do wody i do wódki. - Pójdziesz w następne święta na ten grób, Hanno. Właśnie po to opowiadam ci to wszystko. Widzisz, ja wyjeżdżam...

Hanna przypadła do kolan babki, nie potrafiła wyobrazić sobie życia bez tej kobiety o mocnych rękach i czarnych włosach z siwymi pasmami, przy której czuła się taka bezpieczna. Niebieskie oczy spokojnie płonęły w półmroku. Ich siła napełniła Hannę otuchą. - Sprowadzę do domu Karla Martina. Odnajdę go, nawet gdybym miała go szukać do końca swoich dni. Jego albo jego grób. Muszę wiedzieć, muszę... Hanna pokiwała głową wtuloną w kolana babki. Czuła bijący od nich zapach trawy, ziemi i perfumowanego tłuszczu z gotowanych maści. - Dobrze, babciu, zatroszczę się o róże. Odpowiedziała tak zwyczajnie. Wciąż jednak nie udawało jej się dotrzymać obietnicy. Delikatne gałązki umierały, jeszcze zanim jesień zmieniała się w zimę. Zostawały tylko owoce. Hanna przez moment stała, czując, jak mróz szczypie policzki. Ogrzała w dłoni kilka okrągłych owocków z pomarszczoną skórką. Potem pochyliła się prędko, spróbowała rozgrzebać lodową pokrywę na zamarzniętej kałuży, która zebrała się w zagłębieniu w ziemi. Lodu nie dało się usunąć. Ułożyła owoce dzikiej róży bezpośrednio na zimnej przejrzystej jak szkło powłoce. Lód błysnął niebiesko, czerwone owoce odbiły się w nim, widać było, że pochodzą zupełnie z innego czasu. Hanna przykucnęła na chwilę, a potem przysypała je garścią suchego śniegu i lodowych kryształków. Miała świadomość, że żadne nasienie nie wykiełkuje zasiane w śniegu i lodzie. Ścisnęło ją w żołądku. Cierpienie babki wciąż tkwiło w jej własnym ciele, lecz i post tego dnia czynił myśl o uginającym się od jadła świątecznym stole niemal obsesją. Posiedzi tu jeszcze przez chwilę. Jeszcze przez kilka minut wytrzyma ukąszenia mrozu, a potem ruszy w powrotną drogę. Wokół niej zapadła już prawie ciemność. Widziała swój własny oddech niczym chmurę białej mgły otaczającą twarz. Na górze przy cmentarzu trzasnęły jakieś drzwi. To zapewne ostatni z kościelnych sług skończył wreszcie pracę na dzisiaj i mógł wracać do domu. Hanna została sama. Poczuła, że cała drży. Mocniej objęła się rękami pod peleryną. Przed jej oczami pojawiła się nagle młoda wyrazista twarz. Spod czarnej sztywnej

grzywki błysnęły czarne jak węgle oczy. Płonął w nich ogień. Wąskie wargi rozciągały się w leciutkim, niemal drwiącym uśmiechu. Hanna odegnała ten obraz, wolała widzieć wysokiego jasnowłosego chłopaka o miękkich ustach, które zawsze mówiły jej tyle pięknych słów. Palce pod peleryną zacisnęły się na maleńkiej broszce. Krzyżyk, serduszko i kotwica. Nosiła ją od szesnastych urodzin, lecz miała o wiele dłużej. Broszka od Erlenda. Pierwszy znak tego, że przed nimi była otwarta prosta droga. Złożyła ręce na podarku i podziękowała Bogu za Erlenda. Ale wspomnienie czarnowłosego chłopaka pozostawiło cierń w sercu. Próbował i to jej odebrać. Twierdził, że powinna się odwrócić od Erlenda, że jest niebezpieczny. Hanna była wtedy jeszcze dzieckiem i zazdrość tego chłopca strasznie ją przeraziła. Od Erlenda spotkało ją samo dobro. Odetchnęła głęboko. Zimne powietrze zakłuło w płucach. Staranniej otuliła się chustą, ciężko tupiąc odeszła kilka kroków od grobu. - Zrobiłam to, o co mnie prosiłaś, babciu, ale musisz już niedługo wrócić do domu. W przyszłe Boże Narodzenie... będę już być może mężatką. Wtedy na pewno wrócisz tutaj, babciu, i zadbasz o róże, których mnie nie udaje się ocalić. Jej ślady były jedynie lekkimi wgnieceniami na ściśniętej mrozem ziemi. Lekki śnieg całkiem by je zakrył, ale granatowe niebo trwało bezchmurne, pokryte tysiącami migoczących świateł z okienek aniołów. Porządnie już zmarzła i chciała odejść, pobiec przed siebie, żeby rozgrzać krew w żyłach. Z jakiegoś powodu jednak nie ruszała się z miejsca. Jak gdyby na coś czekała.

ROZDZIAŁ II Wędrował cały dzień po pokrytych lodem moczarach, na których jedynie cienkie słupy marznących oparów, wydobywające się z cieplejszych oczek bagniska, tańczyły wokół niego niczym zaklęty oddech. Niekiedy w rozbawionych białych obłokach dopatrywał się ludzkich postaci, zwykle jednak szedł samotnie wśród tego tchnienia ziemi. Ravi syn Reina zawsze był w podróży. Już jako maleńki chłopiec towarzyszył ojcu w nieustannej tułaczce, nie było wioski ani miasta, które zatrzymałyby ich na dłużej niż parę tygodni. Pewnego lata, dawno temu, pozostali w jednym miejscu przez tak długi czas, że zaczęli zapuszczać tam korzenie. To przesądziło o ich losie. Ojciec leżał teraz głęboko w ziemi, w tej przeklętej ziemi, na której Ravi nigdy nie mógł zaznać spokoju. Wałęsali się wśród gór wzdłuż fiordów, żyli dzięki własnej bezczelności i strachowi, jaki ludzie żywili wobec obcych włóczęgów. Ojciec niekiedy zatrudniał się na parę dni, był silnym, żylastym mężczyzną i umiał pracować, kiedy tylko mu się chciało. Raz dostał za pracę kawałek chleba, to znów trochę kapusty, z której mogli ugotować zupę. Ale potem przychodziły dni, noce i całe tygodnie, kiedy to żywili się wyłącznie korą drzew i gorzałką z dzbana, który zdawał się nie mieć dna. Wódka, otrzymywana za usługi, zawsze była marna, gorzka i paląca. Chłopiec wcześnie nauczył się trzymać z daleka, gdy głos ojca stawał się głęboki i szorstki, a oczy błyszczały mu od nienawiści. Ale teraz nie pamiętał już razów. Podczas gdy stopy coraz wolniej niosły Raviego przez moczary, ogarnęła go melancholia, jaka zwykle nachodziła go jedynie nocą. Zwolnił kroku, wreszcie stanął na skraju bagniska, oddzielonego od lasu niskimi gęstymi zaroślami. Panował w nich mrok, choć grudniowy dzień wciąż był jasny i przejrzysty. Lekkie szczypanie w twarz mówiło Raviemu, że nadchodząca noc będzie jeszcze zimniejsza niż poprzednia. Powinien szukać schronienia. Zeszłą noc spędził w kamiennej jaskini. Dzień wcześniej ułożył się na posłaniu ze świerkowych gałęzi, owinięty baranicą. Dawno już nie spał pod dachem. Tęsknił za ludzką siedzibą, lecz jednocześnie strach kazał mu wybierać raczej chłód i ból samotności, aniżeli żebrać u jakiegoś wieśniaka o miejsce wśród zwierząt. Najczęściej wpuszczano go do środka, gdy o to prosił. Nauczył się utrzymywać cienką jak włos granicę oddzielającą groźby od uniżonych błagań. Wiedział też, że może dotknąć ludzkich ciał, nie podnosząc nawet palca. Potrafił sprawić, że zaczynali drżeć, oblewali się gorącem, serce waliło im jak młotem, ogarniał ich strach.

Miał nad nimi władzę. Miał moc. Ale był taki zmęczony, tak strasznie zmęczony. Już nie wiedział, o co toczy się ta walka. Wkrótce Boże Narodzenie. Popatrzył na srebrzystoszare niebo, dostrzegł jakiś ruch na skraju lasu. Nastawił uszu jak zwierzę. Wysyłał takie same bezgłośne sygnały, jak jeleń na moment przed rzuceniem się do ucieczki. To był jeleń, ale bez rogów. Łania z tegorocznym cielęciem kręciła się wśród drzew, najwyraźniej kierując się ku bagnisku, żeby zbadać, czy w gęstych zaroślach nie znajdzie jakichś liści, którymi dałoby się napełnić brzuch. Mogła też ogryźć korę z małych brzózek, a spod lodowej pokrywy wydobyć zeschniętą trawę. Pogrzebała, poskrobała ją, mrucząc coś cicho, jakby chciała zachęcić jelonka, by poszedł w jej ślady. Ravi obserwował zwierzęta, czuł, że serce uderza mu równiej. Spokojnie zaczął iść w ich stronę. Jak myśliwy przekradał się wśród zesztywniałych gałęzi, lód pod nogami trzeszczał tak, że jelenie powinny wyczuć niebezpieczeństwo. One jednak stały całkiem nieruchomo, niemal ze zdziwieniem patrzyły, jak się zbliża. Ravi przy pasie ściągającym kożuch przypięty miał nóż. Ale jego ręce się do niego nie zbliżyły, nawet gdy łagodnie się zatrzymał i jego oddech zmieszał się z parą unoszącą się z pysków zwierząt. - Tak, tak... tak, moja kochana, ty na pewno to rozumiesz. Nie jestem groźny, jestem przyjacielem. Zgłodniałem, to prawda, ale nie zabiję twojego dziecka ani ciebie, mała. Ale może użyczysz mi na noc trochę swojego ciepła? Robił tak już wcześniej. Zachował mgliste wspomnienie z wczesnego, bardzo wczesnego dzieciństwa. Matka odeszła, a ojciec był taki... daleki. Ale on wtulał się w miękkie gęste futro, napełniał ręce ciepłem płynącym z wielkiego pulsującego serca. Pamiętał słodki zapach dzikiego zwierzęcia, brunatnoszare oczy, które tak dziwnie mu się przypatrywały. Pamiętał jego oddech, który w końcu ukołysał go i sprawił, że śniły mu się dobre sny. Pamiętał krzyki i wstrętny chichot, gdy mężczyźni rzucili się na łoszę, ręce, które oderwały go od niej, silne i twarde jak żelazne młoty. Zarżnęli ją na jego oczach, dziękując szczęściu za to, że im sprzyja. Leżała wszak tak spokojnie i pozwoliła myśliwym wziąć to, co chcieli. A chłopiec, co z nim? Oczywiście

myśleli, że nie żyje, zabity przez wielkie zwierzę, które nigdy nie pozwalało ludziom się do siebie zbliżyć. Kręcili głowami, gdy z płaczem wykrzykiwał przekleństwa. Ojciec wieczorem spuścił mu porządne lanie, lecz ojcowskie razy pamiętał jedynie jako krótkie czerwone przebłyski wśród wielkiej ciemnej rozpaczy i żalu nad bezbronnym zwierzęciem. Przecież i tak nie umarliby z głodu. Ravi zacisnął zęby, wyciągnął rękę do czujnej łani. Cielę było niewiele mniejsze od matki, wyrośnie z niego śliczny jelonek. Jeśli przeżyje, jeśli zdoła znaleźć dość pożywienia i ciepła w tę pierwszą w swoim życiu zimę. - Spokojnie, mała, tylko spokojnie. Spójrz, będę teraz szedł za tobą, a ty chyba potrafisz wskazać drogę do jakiegoś miejsca, gdzie bezpiecznie przetrwamy noc. Łania patrzyła na niego oczyma okolonymi białymi różyczkami śniegu. Potem skierowała się z powrotem do lasu. Cielę maszerowało za nią, porykując cicho ze skargą, jak gdyby użalało się nad tym, że matce odjęło rozum. Ale Ravi posuwał się za nimi w odległości dziesięciu kroków, przez las, w górę zbocza, po śliskiej oblodzonej skale. Poniżej na równinie stał stary bróg. Ravi już wcześniej widział setki takich zszarzałych, rozpadających się szop. Łania z małym pobiegła w innym kierunku. Ravi uśmiechnął się do siebie. Ułożył lepiej niewygodny ciężki worek na ramionach i ślizgając się, zaczął schodzić w dół w stronę szopy. Przypominał sobie inne zimno, inną wyprawę, inny mroźny dzień przed wieloma laty. Wtedy dźwigał jeszcze większy ciężar i po raz pierwszy czuł upojenie świadomością, że oto władza ojca została złamana. Własnymi rękami zmusił półprzytomnego Reina do podniesienia się ze śniegu. Szarpał go i krzyczał z rozpaczy, popychał naprzód, chociaż rozgniewana zamieć targała nimi, igrając z ich życiem. Wtedy było ich dwóch. Teraz został sam. Wtedy wędrowali przez góry, do wioski ukrytej w głębi długiego fiordu, do Lyster. Nie przypuszczali wówczas, że będzie to ostatni przystanek ojca. Ravi z wielkim wysiłkiem pokonał końcowe metry dzielące go od brogu, który jakby wyrastał z szarego mchu i uśmiechał się do niego przez drzwi. Dopiero kiedy stanął wewnątrz, czując lekki zapach gnijącej wełny i zmarzniętych

owczych bobków, zrozumiał, że również teraz zmierza do Lyster. Wcześniej nie śmiał tego przyznać, nie chciał pozwolić, by jakakolwiek świadoma myśl kierowała jego krokami. Nawet wtedy, gdy szczęście mu sprzyjało i frachtowiec z miasta na wybrzeżu zabrał go na krótki sezon, kiedy to nauczył się ciężko pracować w zamian za strawę i łóżko. Ale potem wróciło przekleństwo, a poczucie bezpieczeństwa rozsypało się po raz kolejny. Ludzie, wśród których znalazł własne miejsce, odsunęli się od niego, wykrzykując groźby. Pewnego dnia być może nauczy się panować nad swoimi przerażającymi umiejętnościami. Był już na dobrej drodze, coraz częściej mógł kierować nawiedzającymi go wizjami. Widział zaginionych ludzi, pieniądze, kosztowności i dokumenty, których nie potrafiono odnaleźć. Niekiedy dobrze mu płacono za informacje, kiedy indziej odwdzięczano się jedynie obelgami i drwinami. Ravi rzucił ciężki worek na klepisko. Ramiona go bolały, a ciało marzyło jedynie o odpoczynku. Ale już teraz, choć dzień jeszcze był jasny, czuł mrowienie pod czaszką, które zawsze zwiastowało ciężką, bezsenną noc. - Do diabła - szepnął i zdrętwiałymi z zimna palcami otworzył worek. Wyjął stare krzesiwo, najcenniejszą rzecz, jaką posiadał. Równie ważna jednak była cynowa flaszka z korkiem, szara, powyginana, nie najlepszej roboty, ale mieściła się w niej dobra miarka gorzałki i w rękach wydawała się niemal miękka. Wypił spory łyk. Potem starał się rozpalić drzazgi oderwane od ścian, ale bez powodzenia. Rozejrzał się, zmiótł trochę śmieci z ziemi, zapach starego siana zakręcił w nosie, gdy wreszcie znad ogniska wzniósł się dym. Ravi lubił ogień, płomienie dotrzymywały mu towarzystwa. Przywykł do zimna, ale tej nocy potrzebował czegoś więcej niż maleńkiego ogniska, by się ogrzać. Ale światła bijącego od ognia będzie strzegł przez te mroczne godziny, jakie go teraz czekały. Światło będzie jego kotwicą, gdy pochwycą go sztormy i rzucą na zielone morze, przelewające się niekiedy przez wszystkie tamy. Wypił jeszcze łyk i z gniewem usiadł w oczekiwaniu. Nie chciał poruszać powiekami, oczy go bolały. Wąskie wargi uśmiechały się nie wiadomo do czego, a na zewnątrz odchodził dzień, jakieś zwierzęta dawały znać o swojej obecności dźwiękami, które echem niosły się wśród wzgórz. Flaszka z wódką była już niemal całkiem pusta. Wreszcie musiał mocno zamrugać.

I zaraz dopadły go demony. Tym razem nie dały spokoju jego własnym wspomnieniom. Ujrzał twarz ojca równie twardą i zawziętą jak tamtego dnia, kiedy przeszli przez góry z Lom i nie wiedzieli, co ich czeka w wiosce nad najzieleńszym z fiordów. Zobaczył dłonie ojca, trzymały kamienie. Widział też twarz czarnowłosej, tej, która umiała być miękka i ciepła jak przymilny kot, lecz jednocześnie surowa i dumna jak ryś. Stała tuż przy mężczyźnie, który był jego ojcem, widział, jak wyciąga ręce i obejmuje jego szerokie barki. W oczach mężczyzny widniała żądza, szczęki drgały mu, jakby prowadził niemą rozmowę, za to śmiech kobiety wypełniał ciszę, jej oczy również rozbłysły pożądaniem. Pocałowali się. Ravi ujrzał, jak kobieta ciągnie za kurtkę ojca. Zerwała z niego ubranie, każdą szmatkę, każdy pas, każdy strzęp starych onucy. Nie poprzestała na tym. Zmieniła się. W ciemnoniebieskich oczach pojawiło się coś nowego. Miękkie ręce w jednej chwili przekształciły się w szpony, uśmiech odsłonił białe ostre zęby. Zaczęła zrywać z niego skórę, strzęp po strzępie, aż wreszcie pozostała jedynie krew, kości i ból. Nagle gwałtownie, niczym fala na spokojnym bezwietrznym morzu, obrazy się zmieniły. Ujrzał ją w tańcu. Twarz była taka sama, burza włosów równie czarna, naznaczona siwizną na skroniach. Ubrana w... w śnieg? Tysiące płatków śniegu lśniło wokół jej ciała, a mężczyźni, którzy ją trzymali, dyszeli ciężko, parując potem. Ravi westchnął, ta wizja go nie dotyczyła ani też nie przywołała grozy. Niemal z ciekawością spojrzał w oczy tej kobiety, już się nie uśmiechała. W palcach trzymała kwiat dzikiej róży i jeden po drugim odrywała z niego płatki. Kupka kości, która była jego ojcem, zniknęła. Nad grobem wyrastały góry, coraz większe i większe, aż wreszcie przesłoniły niebo i wszystko spowiły ciemnością. Ravi poczuł ulgę. W głowie z wolna mu się rozjaśniało, ale niespodziewanie napłynął kolejny ciąg obrazów. Siedział więc dalej na podłodze z ubitej ziemi, a ciepło dogasającego ogniska ledwie łaskotało poparzone koniuszki palców. Był w tej szopie na dwa sposoby. Akurat teraz, tej nocy, trzy dni przed Bożym Narodzeniem 1742 roku. Wokół panowała cisza, było pusto i zimno, lecz nagle zszarzałe ściany zaczęły szeptem do niego przemawiać. W kącie szopy leżała kobieta, pojękując, a jej kochanek zapomniał o niej i o całym świecie, głośno wykrzykując swe przeżycia.

Tuż przy nim leżała ciężko dysząca owca, którą powoli zżerała gangrena, oczy zaszły jej bielmem, sinoczarne plamy, w które wdało się zakażenie, tworząc żółtoczerwone zaropiałe naroślą, cuchnęły. Zwierzę zdechło bez jęku. Ravi zziębniętymi dłońmi potarł twarz. W jego mózg wdarły się krzyki, unosił się nad wzgórzami, widział czarne postacie biegnące po polach, posyłające zatrute strzały do ptaków kręcących się po niebie. Potem zapadła cisza. Nie śmiał w to uwierzyć, wreszcie jednak udało mu się ukroić kilka plastrów solonego mięsa z suchego udźca, który oszczędzał od listopada. Sól zapiekła w ustach, może to jakieś skaleczenia, o których nie wiedział. Żuł powoli, zagryzł garścią brudnego śniegu. Nie miał kociołka, odkąd gliniana miska, którą dostał od jednego z marynarzy, wpadła w przepaść i rozprysła się na tysiąc okruchów. - Dobrze, wrócę tam, ojcze. Dla ciebie. Wrócę tam i postaram się, żebyś odzyskał spokój. Ale czy wtedy i ty zostawisz mnie w spokoju? Czy pozwolisz mi oderwać się od twego przeklętego życia? Powiem jej, że kochałeś. Tak, tak, pójdę do tej twojej czarnowłosej wiedźmy i powiem, że w niczym nie zawiniła. Będę ją błagał, zaniosę jej twoje serce jako dar ofiarny, lecz i ty musisz trzymać się z dala od moich myśli, ja też pragnę odpocząć po całym tym piekle, jakie mi stworzyłeś. Ravi tak mocno zacisnął powieki, że po głowie rozlał mu się biały ogień. Smak wódki zmieszał się ze słonością mięsa, żołądek zaprotestował przeciwko takiej torturze, on jednak starał się go zagłuszyć i przełknął kolejny łyk ostrego brunatnego płynu. - Do diabła, minęło już ponad dziesięć lat! Ona może już nie żyć, ty głupcze! Wszyscy już o tobie zapomnieli, ojcze. Powinieneś się z tego cieszyć, ty diable o kamiennym sercu! Usłyszał cichy śmiech ojca, szorował po skórze jak tarka. Ręce uderzyły w cień tego, co już nie istniało. Ravi osunął się na ziemię, czując, jak pierś mało mu nie pęknie z szalonej tęsknoty za mężczyzną, który go bił. To było najgorsze ze wszystkiego. Nigdy nie miał nikogo innego, kogo mógł kochać. Nawet gdy stał nocą pod cmentarnym murem i patrzył, jak zapijaczony parobek spycha ciało ojca do głębokiego dołu, nie mógł poczuć się wolny. Odszedł stamtąd ze zdumiewająco pustym sercem, nie było w nim żalu ani też żadnej radości. Tylko niezwykłe delikatne pulsowanie w głowie, lekkie drganie mięśni, gdy wrzucał

piękne ubrania do morza i znów wyruszył na potajemne ścieżki. Wiedział, że wioski, którą zostawił za sobą, nigdy nie zapomni. Tu na krótką chwilę zyskał coś, co przypominało dom. Ale ludzi nie mógł znieść. Zanadto się do niego zbliżali. Tylko jednej osobie ośmielił się popatrzeć w oczy. Tylko jedna jedyna dusza okazała się dostatecznie wrażliwa, by mógł zebrać się na odwagę i do niej przemówić. Ostrzegł ją, włożył w słowa całą swą wolę, bo nigdy dotąd wizje nie wydały mu się równie ważne. Ona nazywała się Johanna. Miała okrągłe, gładkie policzki dziecka i grzywę włosów taką, jak jej babka. Nazywano ją małą Hanną, bo wtedy była jeszcze dzieckiem. Widział, jak spotyka się z chłopcem o wielkich dłoniach, widział, co błyszczy w jego oczach, ów niebezpieczny blask czegoś, czego dziewczynka jeszcze nie znała. Pragnął jej. Nad jej głową wisiał miecz. Ravi natychmiast pożałował, że się do niej zwrócił, widział, jak jej cieple oczy wypełniają się strachem, jak zamykają się przed nim. Uciekła wtedy od niego, a tamten chłopak i jego przyjaciele spuścili mu porządne lanie. A ostatnia noc... Jej twarz zawsze będzie płonąć przy nim we śnie. Nigdy nie widział, by jakiś człowiek tak strasznie się bał. To on tak ją wystraszył. Przymusił, wdarł się do jej domu. Dała mu truciznę, nie oszukała go, a trucizna ulitowała się nad nieszczęsną Sophią, której wydawało się, że zdoła skraść płodność innym kobietom. Mała Hanno... Nie zniosę już więcej widoku twoich przerażonych oczu. Nie zniosę policzków bielejących ze strachu, gdy spotkam cię na drodze. Nie wytrzymam tego, nawet gdybym co dzień miał widywać tylko zmrużone, patrzące podejrzliwie oczy i zaciśnięte pięści. Chyba nie jestem człowiekiem. Nie pasuję do ludzi, nie rozumiem ich, oni mnie nie znają. Ale twojego obrzydzenia nie mogę znieść. Dlatego wałęsam się wzdłuż fiordów bez celu i sensu, dlatego chcę się skryć przed tobą, skoro już przez wzgląd na ojca muszę jeszcze raz przejść przez twoje okolice. Z małego okrągłego kamienia, na którym siedział, użytego do zbudowania tu czegoś w rodzaju paleniska, służącego zapewne jednak przede wszystkim jako legowisko dla owiec,

osunął się na podłogę. Skulił się, krzyżując ręce na kolanach podciągniętych do piersi. Dłońmi zakrył uszy, ścięgna go bolały, lecz nie chciał rozluźnić tej przesłony odgradzającej go od dźwięków z zewnątrz. Kiedy ognisko bezlitośnie zgasło, pozostało jedynie migotanie żaru. Mógł tak tylko tu leżeć. Wychudzona postać odszukiwała drogę wśród gładkich stromych skał. W dole lekko szumiała rzeka, która nigdy nie zamarzała, rzucała się w przepaść z urwisk, wpadała w szczeliny nieco wyżej, nawet w najmroczniejsze zimy dzika tak, że nikt nie mógł nad nią zapanować. Szedł dalej w górę do wodospadu, już słyszał jego szum i czuł wilgoć w powietrzu, kłującą skórę wokół ust tysiącem ostrych igiełek. Buty miał oblepione błotem i lodem, musiał zatrzymywać się i oskrobywać je nożem. Worek był ciężki, lecz on prawie tego nie czuł, bo ciężar stał się niemal jego częścią. Nie znał właściwie innego sposobu, w jaki mógłby się poruszać. Idąc w górę przez wąską przełęcz oddychał urywanie, musiał wspinać się stromo, ścieżka była pokryta marznącą powłoką. A poniżej roztaczało się jedynie piekło lodowej śmierci. Pięknie, pomyślał Ravi. Zatrzymał się na szczycie, droga wiła się wśród niższych wzgórz w stronę Hafslovatnet. Oddalone od siebie leżały tu wielkie dwory, odgrodzone nieprzebytymi lasami. Widział też boczne ścieżki, dostrzegał ślady ludzi na porębie przy starym młynie. Poszedł dalej. Wiedział, że kieruje się w dobrą stronę i że już za kilka godzin zobaczy wioskę, która rozłożyła się na równinie. Wędrował wzdłuż zamarzniętego jeziora, przekradł się na drugą stronę jak złodziej nocą, nie chciał, by ktokolwiek go zobaczył. Dostrzegał blask kopcących lamp, kobiety idące przez dziedziniec, żeby zajrzeć do zwierząt, porozmawiać z nimi pieszczotliwie, pogłaskać sprężyste ciała, które miały w sobie jeszcze soczystość górskiej trawy. Stryszki pełne były paszy, wiązek liści, bieda jeszcze nie zaglądała przez okno. A za dwa dni dzwony obwieszczą nadejście Bożego Narodzenia. Ravi nie zatrzymał się, gdy zapadł zmrok, ta noc bowiem zapowiadała się tak samo pogodna jak poprzednia, a dzisiaj księżyc świecił nawet jeszcze pełniejszy. Widział równie dobrze jak w dzień, dostatecznie dużo, by móc stawiać kolejne kroki, a o zmęczeniu zapomniał. Jakieś bolesne pulsowanie zmuszało go, poganiało do dalszej wędrówki, pozwalał

więc, by stopy się poruszały, godził się na to, lecz wciąż nie chciał, by do głosu doszły myśli, które tej nocy nie dały mu odpocząć. Kiedy wstał świt, nie mógł dłużej zmuszać się do marszu. Całe ciało protestowało przeciw temu, lecz w głowie zapanowała przyjemna pustka. Słyszał swój własny, z trudem chwytany oddech, utkwił wzrok w niewielkiej zagrodzie przed sobą. Za plecami miał kolejną przełęcz. Wąska kamienista ścieżka zbudowana była tak, by pomieścił się na niej koń, lecz nie wóz. Ravi całą noc wędrował wzdłuż bulgoczącej zimowej rzeki i dopiero teraz zrozumiał, jak bardzo to było niebezpieczne. Przed nim znów roztoczył się widok na fiord, ten sam fiord, wzdłuż którego posuwał się, odkąd wcześniej tej zimy opuścił ową niewielką stację, gdzie zmieniano konie, o dzień podróży z Bergen. Mógł wtedy wsiąść do łodzi i dotrzeć tu w ciągu czterech, może pięciu dni. Pieszo wędrówka zajęła mu ponad trzy miesiące. Lubił taki sposób podróżowania, pragnął, by dusza uczestniczyła w każdym kroku, jaki stawiał na drodze, i czuł się wprost zagubiony, gdy ojciec załatwił im miejsce na żaglówce i w ciągu kilku krótkich dni zostawili za sobą kawał wybrzeża i znaleźli się wśród zupełnie nowych krajobrazów. Ale teraz... Teraz coś go gnało. Musiał pędzić naprzód, dotrzeć na miejsce, zanim będzie za późno. Nie wiedział, co tam zastanie, lecz szarpała nim ukryta gdzieś głęboko tęsknota. Na przystani w niedużej wiosce cumowało kilka łodzi. Widać było, że to ośrodek handlowy. Duże szopy do składowania wełny, mąki albo skór. Dobrze utrzymane zagrody, a na dole przy pomoście niewielki budynek z wyglądu przypominający zajazd. Już z daleka usłyszał dziki, wulgarny śmiech. Przemknął na przystań, obejrzał dwie duże lodzie z wysokimi masztami, na których było miejsce dla sześciu ludzi przy wiosłach, załadowano już na nie wiele beczek ziarna i soli. Jedna łódź była smukła, choć zarazem miała wydatny brzuch. Jak niewysoka brzemienna kobieta. Pokrywała ją smoła, lecz brzegi wymalowane miała w zeszłym roku białą farbą z rybiego kleju. Odczytał nazwę wyrytą w burcie nożem, a potem zasmołowaną: Maria z Lyster. Poczuł skurcz w żołądku. Ale przecież zapewne co druga kobieta z tych wiosek nosiła imię Maria. No i przecież

zbliżał się do Lyster, wiedział to od dawna, szedł tędy już wcześniej. Spostrzegł grupkę szaro odzianych mężczyzn, którzy w świetle poranka żuli suszone paski z mięsa halibuta. Tłusta morska ryba, która pojawiała się około Bożego Narodzenia, nie docierała tutaj w głąb fiordu, a w każdym razie nie w takich ilościach, by komuś chciało się przygotowywać z niej smaczne paski na sprzedaż. Świąteczny halibut pojawiał się natomiast jako rarytas w drugi dzień świąt na stołach zamożnych gospodarzy. Mężczyźni zerknęli na niego z ukosa, w jednej chwili czujni. Szmer swobodnych rozmów zamarł. Ravi przystanął, popatrzył na nich, spodziewał się, że któryś zaraz chwyci za kamień. Strach piekł w żołądku. Może zobaczą, kim on jest, może go poznają, jakby na czole mu wypisano, że jest synem mordercy. Schylił głowę, żałował, że wyszedł na otwarty plac oddzielający gromadkę zabudowań od przystani. Było już jednak za późno. - Hej! Coś ty za jeden? Jeśli przyszedłeś na handel, to się spóźniłeś! Ravi nabrał powietrza w płuca, zadzwoniło mu w uszach. Te słowa nie mogły pozostać bez odpowiedzi. W głosach na razie nie słychać było zła ani wrogości, ale już zaraz, niedługo, gdy tylko pokaże im oczy... Zapatrzył się we własne buty, sunące po udeptanej ziemi. Nie podnosząc głowy, wymamrotał dostatecznie głośno, by mężczyźni go usłyszeli: - Zmierzam do... do Lyster. - Do domu na święta, he? Cóż, zostały ci jeszcze dwa dni. Żołnierz, co? Ravi chciał już pokręcić głową, lecz przyszło mu na myśl, że toczy wszak coś w rodzaju wojny. - Synowie chałupników, chłopów bez ziemi, wszyscy ci bezdomni włóczędzy... wszyscy jak jeden mąż chcą być żołnierzami. No, a wojna się skończyła! Mężczyźni wybuchnęli śmiechem. Ravi niemal słyszał, jak skrzypią korzenie, które zapuścili w tej ziemi. Żaden z nich zapewne nie widział sensu w ciągłej wędrówce i oglądaniu nowych grzbietów zboczy. To szaleństwo, nienaturalna rzecz dla porządnego człowieka. Każdy wszak ma swoje wyznaczone miejsce na ziemi, powinien więc w nim tkwić i dbać o nie jak najlepiej na chwałę Boga, dla dobra własnego i dla powszedniego chleba. - Podejdź tu, człowieku! Może ktoś cię podwiezie. Stary Ormalseng zmierza chyba w tę samą stronę. Mężczyzna z siwą brodą kiwnął głową i splunął. - Wkrótce wyruszamy, zrobiliśmy sobie tylko krótką przerwę. Tam w składzie zostało

jeszcze osiem beczek. - Wskazał ruchem głowy i wbił wzrok w Raviego, który wciąż nie śmiał podnieść oczu. - Załaduj je, a potem siądziesz przy wiosłach. Dotrzemy jakoś do domu, i ty, i ja. Ravi poczuł trzepotanie skrzydeł w piersi, chciał podziękować, lecz jednocześnie nienawidził ich za to, czym byli. Schylił kark, czuł, jak mocno bije mu serce, gdy kierował się do miejsca, w którym stały beczki starego. Po jakimś czasie przeniósł je już wszystkie do pomostu. Mężczyźni nie spuszczali z niego oczu, ich spojrzenia paliły niczym smagnięcia batem. Wybuchnęli śmiechem, kiedy stęknął nad beczką pełną soli. Uderzali się po kolanach, gdy na próżno usiłował chwycić ją w ręce. - Trzeba je toczyć, chłopcze. Nigdy nie miałeś do czynienia z beczką? Ravi zapłonił się. Chyba rzeczywiście tak właśnie było. Wkrótce jednak wszystkie beczki stały na miejscu na dnie łodzi, a siwobrody wskoczył na pokład, aż zatrzeszczały wiązania. - Do wioseł, chłopcze! Ravi nasunął kapelusz jeszcze głębiej na czoło i wsiadł do łodzi. Dopiero teraz się zorientował, że przez cały czas, kiedy mocował się z beczkami, nie zdjął z ramion worka. Za plecami wciąż rozbrzmiewały śmiechy i chichoty. Rozpaczliwie zatęsknił za starą szopą na skraju moczarów. Za łanią, jelonkiem, flaszką z gorzałką i spokojem. Nigdy nie oglądał wioski od tej strony. Płynęli teraz z prądem, lecz brodacz był już stary i zaczęło ogarniać go zmęczenie. Coraz częściej robił sobie przerwy i z surową miną nakazywał Raviemu, by i on przestawał wiosłować. Chłopak odkładał więc wiosła i odwracał się. Zbliżali się już do skraju pasma nie zamarzniętej wody. Część fiordu najbardziej w głębi pokrył stalowoszary lód, połyskujący leciutko, jakby odbijały się w nim promienie słońca. Woda była czarna, wyglądała na bardzo zimną. - Przybijemy do Hoyheimsyik, mam tam konie. A ty pewnie sam znajdziesz drogę, młody człowieku? Ravi tylko kiwnął głową. - Wyładujesz chyba też i beczki, skoro robota wprost pali ci się w rękach. Krzywy uśmiech starego wręcz dało się słyszeć. Ravi nie odpowiedział.

Ale stary zamruczał z zadowoleniem i zaczął grzebać w rzeczach w poszukiwaniu dobrego tytoniu. - Diabła tam! Dam ci coś na ząb, wszak, do stu piorunów, zaraz święta! Ravi wiedział, że musi się zdecydować. Można ze spuszczoną głową i wzrokiem wbitym w ziemię przyjmować razy, kopniaki, złośliwości i drwiny, ale za podarunek należy podziękować i spojrzeć ofiarodawcy prosto w oczy. Podniósł głowę, kosztowało go to wiele wysiłku. Wyciągnął dłoń, przyjął niedużą brunatną grudkę. - Dziękuję i niech cię Bóg błogosławi... Stary burknął coś i chwycił za wiosła. Ravi siedział jak skamieniały. Chwila, w której spojrzał w rozmyte oczy staruszka, trwała bardzo krótko, nie dość krótko jednak, by nie zdążył zauważyć, jak tamtemu ściągają się brwi. Wiosła pluskały w lodowej brei. Łódź zawróciła, rufą kierując się ku niedużej zatoczce. Widać już było Lyster, pagórki i szczyty gór, lecz kościół i rozłożona wokół niego wieś pozostawały jeszcze ukryte. Nie było widać ani Vildegard, ani Karlsgard. - Ostatni kawałek zawsze możesz przejść po lodzie, chłopcze. To równiej i krócej niż iść drogą. Ravi nie odpowiedział. Staruszek zaczął coś pomrukiwać, zrobiło się chłodniej. Ravi na moment przymknął oczy, całą siłę mięśni wkładając w poruszenia wioseł. A więc jednak pojawiła się w głosie tego człowieka. Niechęć, zawsze ta sama. Nie powinienem był pokazywać mu swoich oczu, pomyślał Ravi.

ROZDZIAŁ III Długo stał na skraju lasu ponad kościołem i sam nie bardzo wiedział, dlaczego nie śmie się zbliżyć. Trwało nabożeństwo. Widział, jak nadchodzą z bliska i z daleka. Przybywali ze wszystkich zakątków parafii, niektórzy aż z Jostedal, Nes albo Fortun. Mieli własne świątynie, lecz dzisiaj modły odprawiano w wielkim starym kościele tu, w głównej wiosce. Chyba całkiem go zapełnią, strumień ludzi zdawał się nie mieć końca. Ravi widział ich, wychwytywał niemal ich zapach, zapach ciepła, życia, stęchlizny bijącej z ubrań długo leżących w lichym kufrze. A oto i bogacz w powozie, wysiadł z dostojeństwem, które sprawiało, że stojący wokół niego natychmiast ściągnęli czapki z głów. Poślizgnął się, wielkie, okrągłe ciało otulone było w jasnożółte futro, przez co przypominał toczącą się kulę siana, ale wszedł jakoś na schody kościoła, a przywitał go sam dzwonnik. Ravi widział, jak kobiety drepczą od płotu plebanii do bramy w murze. Wyglądały, jakby nie miały stóp, spódnicami zamiatały śnieg i piach, przypominały okręty, zostawiając za sobą ślad w postaci wąskich ścieżek. Na piersiach niektórych błyszczało srebro. Grube wełniane peleryny i kurty poprzewiązywały barwnymi chustkami. Ravi nie poznawał żadnej z nich. Lecz nagle... Znajoma postać. Szła pod rękę z mężczyzną z długą brązową brodą, w której błyszczały sople lodu. To jedna z dziewczyn służących u Sophii! Jedna z tych, które dawały mu jedzenie i rozmawiały z nim owego lata dawno temu. Jakże wyrosło to maleńkie wychudzone kurczątko. Jakże się zmieniło! Ravi wstrząśnięty uświadomił sobie nagle inną prawdę. On sam się zmienił. On sam był już inny. Ledwie zwrócił na to uwagę. Jedenaście lat przeleciało niczym jedna noc. Stał tu teraz i nie był już wcale młodzieniaszkiem. Wykręcił złożone ręce. Czuł, że palce ma silne, choć chude. Mięśnie napięły mu się w ramionach, wciąż obolałe po wysiłku sprzed trzech dni, po dźwiganiu beczek i wiosłowaniu, do jakiego nie przywykł.

Zdążył wypocząć, bardziej niż dość. Wymościł sobie legowisko w oborze, gdzie nikt nie odkrył obecności nieproszonego gościa. Rankiem wymykał się stamtąd, zanim dziewczyna służąca przychodziła oporządzić bydlęta. Wieczorem zakradał się z powrotem, chował w kącie, w którym stała najstarsza krowa i wzdychając przeżuwała przez całą noc. Tu było ciepło, przytulnie i bezpiecznie, chociaż dach miał tuż nad głową i nawet zwierzęta nie mogły się wyprostować. Wciąż czuł lekki zapach krowich odchodów, jakim przesiąkły mu włosy. Wiedział, że kurtka i płaszcz są tak brudne, że mogłyby stanąć same. Kobieta, która wysiadła z jakiegoś powozu pod kościołem, nosiła niebieską pelerynę z błyszczącymi guzikami i czarnymi wstążkami. Miała też kapelusz, niepodobny do wszystkich innych nakryć głowy. Wysiąść pomógł jej mężczyzna w czapce ze skóry gronostaja. On także był wystrojony, w czerwone spodnie do kolan i pięknie haftowane skarpety do niepraktycznych krótkich trzewików. Na ramiona narzucił czarny płaszcz z czerwonymi krzyżującymi się wstążkami, które przypominały oficerski uniform. Amelia i Bendik. Ravi wstrzymał oddech. Powóz przesunął się odrobinę w tył, konie dreptały niespokojne, a jakiś młody mężczyzna gorączkowo wyciągał ręce, chcąc pochwycić wodze i zmusić zwierzęta, by stały w miejscu. Mężczyzna w czarnym płaszczu pomógł wysiąść jeszcze jednej kobiecie. Równie wysokiej jak ta w błękitach, lecz bez kapelusza. Ciemnobrązowych włosów Ravi nie mógł dostrzec, bo pod chustą nosiła jasny wełniany czepek, zawiązany na krzyż na piersiach. Ubrana była jak służąca, prostokątny kawałek grubego materiału złożyła i umocowała do paska spódnicy jak wszystkie, których nie stać na płaszcze czy peleryny. Lecz wielka chusta tej kobiety utkana była z barwnej wełny, aż iskrzyło się na niej od żółci, czerwieni, pomarańczu i lodowatego błękitu. - Uśmiechnęła się do mężczyzny, pocałowała go w policzek. Potem wsunęła ręce pod chustę. Ravi poczuł, jak serce mu wali, jak gdyby to jego piersi dotknęła przy tym ruchu. Patrzył na nią zdrętwiały. Widział, lak kroczy w stronę kościoła, jak wita się na prawo i lewo. Dostrzegał uśmiech na jej wargach, lecz nie słyszał perlistego śmiechu. Zatrzymała się tuż przy wysokich wrotach, przez moment popatrzyła w górę, jak gdyby bała się wejść do środka. Zaraz jednak znów się uśmiechnęła, otoczyła ją gromadka młodych rumianych dziewcząt.

Johanna wsunęła ręce do kieszeni pod świątecznym fartuchem i rozdzieliła coś między szczebioczące dziewczyny. Ze śmiechem rozglądały się dokoła, aż surowe matrony w czerni, które przed wejściem do kościoła przybrały już godne miny, skarciły je wzrokiem. Dziewczyny zniknęły w środku. Ravi nie ruszał się z miejsca. Gdy bicie dzwonów było już jedynie słabym echem niosącym się po fiordzie, odwrócił się i przemknął przez las tą samą drogą, którą przyszedł. Postanowił, że poczeka. Poczeka, aż zacznie zmierzchać. Coś nakazywało mu iść. Siedział w szałasie, w którym kiedyś z ojcem wspólnie szukali schronienia, maleńka chatynka rozpadała się jeszcze bardziej niż wtedy. Ścisnęło go w piersi na widok strzępków derki, w które tak dawno temu się owijali. Położył się na pryczy, sypiał wtedy na niej ojciec. Grube nie heblowane deski zatrzeszczały groźnie. Pod ścianę wdarła się woda i śnieg, część bali przegniła. Wyczuwał ów szczególny zapach próchniejącego drewna, lecz nie był mu on niemiły. Okrył się płaszczem i zrobił materac z kory, siana i starych szmat. Na podłodze żarzyły się resztki ognia, naprawił palenisko tak jak umiał, lecz gęsty dym i tak wypełniał cale pomieszczenie. Choć przez szpary w ścianach przeświecało światło dnia, dymna zasłona ledwie pozwalała mu oddychać. Przymknął oczy. Poczuł delikatne mrowienie, jak lekki ból głowy. Znów naszły go wizje. Tym razem jednak nie tak niebezpieczne, nie tak dobrze znane. Widział ludzi bez twarzy, ludzi, którzy przesuwali się obok niego jakby w tańcu, ukazując króciutkie fragmenty swego życia. Nie mieli z nim żadnego związku. Nawet ten, który przewrócił się w żółtozłotym jesiennym lesie i przytrzymując się pnia drzewa, opadł na ziemię, a twarz siniała mu i sztywniała. Ravi drzemał. W szałasie nie czuł chłodu. Już wkrótce powędruje przez gęsty las, odwiedzić to miejsce, do którego tu przybył. Ślady były niczym małe czarne kałuże w trzeszczącej bieli. Patrzył na diamenty stworzone przez mróz, wiedział, że i ona je zauważyła, lecz mimo to gniotła je obcasami. To były maleńkie ślady, lekkie, lecz nie dość. Ravi na próbę przyłożył obutą stopę do wilgotnego wklęśnięcia, poczuł, że ślad się powiększa. Poszedł nim przez zmrożone pole, nie podnosił głowy, bo i tak nie było na co patrzeć. Wróci tak samo, przynajmniej kawałek. Zatrzymał się w miejscu, gdzie ślady zgęstniały, wydeptały w ziemi ciemniejszą

polanę. Krew w żyłach wydawała się. taka gęsta, lepka. Poczuł, że mu słabo. Żadnego nagrobka, rzecz jasna. Ani krzyża, wszak leżał tu wśród wyklętych. Tylko zagłębienie w ziemi. I trzy brunatne chropowate kamyki. Ravi popatrzył na nie zdziwiony, układały się w trójkąt, na pewno nie znalazły się tu same z siebie. Musiał się pochylić w słabym nocnym świetle, musiał się dowiedzieć. Z wahaniem wyciągnął rękę, zmarzniętymi palcami ujął jeden z dziwnych kamyków. Wydawał się ciepły w dotyku. Ravi poczuł dreszcz na plecach. Z kamienia, który nie był wcale kamieniem, lecz owocem dzikiej róży, wyłoniła się jej twarz. Dlaczego położyła tutaj różę? Widział teraz Johannę w oddali, miała te same miękkie usta, tak samo ufnie patrzące oczy. Lęku, który obawiał się ujrzeć w jej twarzy, nie dostrzegł. Połyskiwała lekko, niczym mgła nad fiordem w zimową noc. Przyszła do niego przez przezroczyste powietrze, przez owoc dzikiej róży, który wciąż ściskał w dłoni. Aż do samego serca. Szepcząc coś, czego nie mógł zrozumieć. Podniósł głowę. Chciał uchwycić tę wizję, gdy zaczęła się rozwiewać. Zatrzymać ją. Głowę wypełnił mu niesamowity ból. Teraz pragnął, by wizja go nie opuszczała. Zwykle toczył inną walkę, to było coś zupełnie nowego. Fiord trwał zamarznięty, w powietrzu tańczyły jedynie pojedyncze, leciutkie płatki śniegu. Odłożył maleńką grudkę zasuszonego życia na miejsce. Gdzieś daleko słyszał ludzkie głosy i szczekanie psa. To była święta noc. Kolejna w szeregu świętych nocy. Podniósł się z grymasem bólu. Wpatrywał się w zagłębienie w ziemi, aż oczy zaszły mu łzami. Wyczuwał wściekłość ojca. Teraz, po tak długim czasie, mieszała się z jego własnym gniewem. Ojciec nie zasłużył na to. Być może zasługiwał na osądzenie, a nawet skazanie na wieczne potępienie, lecz wyrok, jaki wydali na niego ludzie, był niesprawiedliwy. Ravi nie znał Boga, lecz gdzieś głęboko w jego duszy zapłonęła nienawiść wywołana tym, że przeklęte kości jego ojca miały gnić tutaj, na dalekim cyplu, na który nikt nie mógł przyjść i zapalić

świecy. On przecież nie zabił tych kobiet. Być może miał duszę mordercy, ale w tej sprawie nie był winny. Ravi poczuł, że łzy wysychają. Musi pomówić z Marją, pójdzie do niej, być może zdoła z nią porozmawiać. Ona była tam owego wieczoru, wiedziała, słyszała słowa Sophii, czuła złocisty łańcuszek na szyi. Może mogła coś zrobić, teraz gdy karczmarz nie żył i niczego nie trzeba już było ukrywać. Potem go wykopią. Potem być może pastor odmówi modlitwę. Potem być może Ravi syn mordercy odnajdzie spokój.