Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 035 261
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań639 655

Lerum May Grethe - Córy Życia - 20 Ruda Kotka

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :927.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Lerum May Grethe - Córy Życia - 20 Ruda Kotka.pdf

Beatrycze99 EBooki L
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 44 osób, 33 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 165 stron)

MAY GRETHE LERUM RUDA KOTKA

ROZDZIAŁ I Dwaj mężczyźni w łódce mrużyli oczy, odbijający się w wodzie blask słońca ich ośle- piał. W niebieskozielonym fiordzie błyski migotały niczym maleńkie ostre noże, promienie padały na opalone twarze. Ludzie marszczyli czoła, przecierali oczy ociekającymi słoną wodą rękami. To, co zobaczyli, sprawiło, że obaj klęli cicho. - Co to jest, do cholery... czyżby tam leżał trup? Jeden z mężczyzn podniósł się z miej- sca, stał teraz, balansując, opierał nogi na burtach łodzi i nie był w stanie uwierzyć własnym oczom. Z trudem przełykał ślinę. Ciało leżące tuż pod powierzchnią wody było wielkie niczym nadmuchany balon, ubrane w ciemną kurtkę z błyszczącymi guzikami. Promienie słoneczne padały na trupa, przez co nie można było rozróżnić rysów jego twarzy. - O, do diabła... Mężczyzna splunął, jakby poczuł w ustach smak żółci. - Nie wygląda on ładnie, ten tam. Mimo to musimy go wyciągnąć. Chudy mężczyzna pośrodku łodzi spojrzał na towarzysza siedzącego przy wiosłach. Sam też z drżeniem opadł na ławeczkę, łódź zakołysała się jak w momencie, kiedy próbuje do niej wsiąść kobieta lub dziecko. - Czy nie powinniśmy sprowadzić pomocy? Tamten parę razy poruszył wiosłami, jak- by chciał sprawdzić, czy wędka w dalszym ciągu wczepia się mocno w topielca. Ale nic się nie zmieniło. Wielki haczyk przeznaczony był do łowienia największych fląder, można było za jego pomocą łapać też duże ryby głębinowe. Teraz, w środku lata, ludzie dziwiliby się chy- ba, że ktoś wyprawia się na takie ryby. Nils i Vemund Urplassen potrzebowali jednak czasu i spokoju, by porozmawiać. A na wodach otwartego Laerdalsijorden nikt im nie przeszkodzi w taki piękny letni wieczór. - Wiedziałem, że tak będzie! - jęczał chudy. - Wiedziałem, że zostaniemy ukarani, Nils... Zobaczysz, jakie się zaraz zrobi zamieszanie. - Milcz i trzymaj linę, zawiąż na niej supeł, to będzie łatwiej wyciągnąć go na brzeg. Nils zadrżał, kiedy wielki żelazny hak wbił się w miękkie ciało. W wodzie nie ukazała się ani kropla krwi. Odwrócił głowę, potem szturchnął przyrodniego brata. - Wiosłuj, do cholery!

Wolno zbliżali się do brzegu. W głębi zatoki przy kamiennym nabrzeżu stały duże ło- dzie wiosłowe i większe jednostki. Wcisnęli się między dwie z nich, niedaleko miejsca, gdzie dostrzegli parobka lensmana, przekomarzającego się z dwiema roześmianymi młodymi kobie- tami. Nils popatrzył na Vemunda, zauważył, że ten jego starszy przyrodni brat też nerwowo oblizuje wargi. Znalezienie trupa nigdy nie jest specjalnie zabawne. W każdym razie dla lu- dzi, którzy sami mają pod dostatkiem własnych zmartwień. - Hej, ty tam, służący lensmana! Chodź no tu, będziesz miał zajęcie na dzisiejszy wie- czór! Głos Vemunda był nienaturalnie wysoki. Nils patrzył, jak parobek lensmana się od- wraca. Zwłoki chlupnęły w wodzie, kiedy łódź uderzyła o nabrzeże. Nils miał ochotę puścić sznur, ale nie zdobył się na tyle odwagi. To kobiety pierwsze zauważyły, jaki połów zdarzył się dzisiaj rybakom. Zasłaniały usta rękami, dławiąc krzyk. Służący lensmana stał i gapił się, jego twarz z wolna się zmieniała, męska zuchwałość znikała, ustępując miejsca bladości i przerażeniu. - O, do diabła... kto to jest? Nils znowu ciężko przełknął ślinę, tym razem wypuścił sznur z ręki. Zwłoki pogrążyły się w wodzie. Na powierzchni widać było tylko kosmyk włosów. Szarobiała, opuchnięta ręka sterczała spod wody i kiwała do nich. - My... my... nie wiemy. - Odwróćcie go! - rozkazał parobek lensmana. Vemund wyskoczył na brzeg, kiwnął na Nilsa. - Wypełniliśmy nasz obowiązek w momencie, kiedy haczyk zaczepił o... to. Teraz nie chcemy mieć już z tym więcej do czynienia - oznajmił stanowczo i splunął pod nogi. - Teraz ty wykonaj swój obowiązek. My mamy inne sprawy na głowie, Nils i ja. Pospiesznie odeszli z nabrzeża, czuli na plecach spojrzenia obu kobiet, słyszeli przy- spieszony oddech parobka. Nils poczuł, że nogi mu drżą, najchętniej puściłby się biegiem, ale musiał podążać za zdecydowanym, stawiającym spokojne kroki Vemundem. Zanim doszli do magazynów kupca tuż obok placu przeładunkowego, usłyszeli tupot stóp o dno swojej łodzi. - Bóg mi świadkiem, że nie znam tego człowieka - pisnął Nils cieniutko. - Nie uda nam się jeszcze raz, Vemund!

Vemund mruknął coś niezrozumiale, ale wbił spojrzenie w przyrodniego brata i spra- wił, że tamten zamilkł. Tłum, który gromadził się na skraju kamiennego nabrzeża, nie odepchnął na bok ko- biet. Parobek lensmana wołał o pomoc do dwóch komorników, którzy przejeżdżali drogą dra- biniastym wozem pełnym siana. Rzucili, co mieli w rękach, i przybiegli natychmiast. - Musimy to... musimy wydostać go na ląd. Wielu usłyszało krzyki kobiet, teraz ludzie biegli albo zatrzymywali się przy narożni- kach domów lub na progach. Nawet sam kupiec, Kristoffer, wyglądał zza uchylonych drzwi i zaciekawiony wsłuchiwał się w głośne wołania. Popychali i ciągnęli topielca, ku swemu przerażeniu odkryli, że zwłoki zaczęły się już rozkładać. Parobek lensmana, któremu pot spływał po twarzy, zawołał do gapiów: - Worek! Przynieście od Kristoffera worek do ziarna, z tych największych! Jacyś chłopcy pobiegli i wkrótce parobek miał to, czego potrzebował. Brodząc w wo- dzie po pachy, próbował naciągnąć worek na topielca, starał się przy tym nie oddychać i nie patrzeć. Dwaj mężczyźni, którzy przeprawili niebezpieczny ładunek przez góry, zawrócili do domu natychmiast, gdy tylko kręgi na wodzie się rozpłynęły. Każdy miał swego konia, a na dodatek prowadzili klacz z zeszłorocznym źrebięciem. Mogli wyglądać na handlarzy koni lub tragarzy przewożących towary ze wschodu na zachód. W drodze przez góry jeden z koni męczył się pod ciężkim ładunkiem okrytym brązową, naoli- wioną skórą. Nie zatrzymywali się przy pasterskich szałasach, nie porozmawiali nawet z in- nymi wędrowcami, którzy odpoczywali w cieniu wielkiego kamienia, dzieląc się jedzeniem oraz wódką. Ludzie Torkjella umieją milczeć, kiedy to konieczne. Wkrótce zadanie zostanie speł- nione i będą mogli wrócić do Hallingdal, by zainkasować zapłatę. Trzeci miał coś jeszcze do załatwienia, musiał pojechać do położonej w głębi fiordu osady z wiadomością dla pewnego pana. Dwaj wracający do domu zatrzymali się dopiero koło kościoła w Borgund. Tutaj rzeka znowu płynęła spokojnie, zdjęli więc z siebie koszule i spodnie, by zmyć z ciał trupią woń. Nie rozmawiali ze sobą zbyt wiele, zaciskali wargi i pragnęli jak najszybciej znaleźć się w domu. Towarzysza, który musiał jechać dalej, nie oczekiwali wcześniej niż za jakiś tydzień. Sami nigdy nie byli aż w Lyster, słyszeli jednak, że to daleka droga, nawet jeśli człowiek ka- wałek popłynie łodzią. Poza tym tamten musiał czekać, aż zwłoki zostaną odnalezione.

ROZDZIAŁ II Po świętym Janie dni płynęły szybko, zlewały się w jeden potok mozołu i wysiłku. Amelia nie pamiętała czasu, w którym tak trudno byłoby przeżyć od rana do wieczora. Ben- dik żartował z niej dobrotliwie, mówiąc, że to z pewnością wiek. - Zbliżasz się do pięćdziesiątki, moja kochana. Nie można oczekiwać, że będziesz bie- gać po obejściu, jakbyś dopiero co skończyła osiemnaście! Amelia cisnęła w niego czystą koszulą, którą właśnie zaczęła na siebie wkładać, po- pchnęła go z całej siły w kierunku dużej balii, w której się dopiero co wykąpała. Bendik za- chował jednak równowagę bez problemu, pochylił się natomiast i nabrał zimnej już wody w dłonie. Amelia krzyknęła, gdy ją opryskał, czysta koszula pokryła się mokrymi plamami. - Ty zuchwalcze... Niczym kot wymknęła mu się z mokrych rąk, odskoczyła w bok, a on roześmiał się ci- cho. - Nie mam jeszcze nawet czterdziestu - szepnęła. Nieoczekiwana powaga była dla niej bardzo typowa, nikt tak jak Amelia nie potrafił przechodzić w jednym momencie od śmiechu do łez. Bendik położył się na łóżku obok niej, ujął jej czerwoną dłoń. Żona pachniała dobrym mydłem i oliwką, którą natarła swoje długie włosy. - Mimo to zasługujesz na spokojniejsze życie - odpowiedział także szeptem. - Tak nam się już wszystko układało... tęsknię za spokojem w Meisterplassen, tęsknię co najmniej tak samo jak ty, Amelio. Ale nadejdzie dzień, kiedy się tam znowu znajdziemy. Pewnego dnia Johanna musi wrócić do domu, a wtedy my będziemy mogli osiedlić się w Meisterplassen, tak jak planowaliśmy. Amelia uśmiechała się. Tych parę miesięcy spędzonych w starym domu nosiła w sercu jako piękne wspomnie- nie. Nagle jednak dostali wiadomość. Straszną wiadomość, z której wynikało, że ich jedyna córka przepadła, opuściła ślubnego męża i dziedzictwo ojców, a wszystko to z powodu syna mordercy, Raviego Reinssonna. Po prostu uciekła z kochankiem, ich córka, ich ukochana, do- bra Johanna. Z początku Amelia nie mogła w to uwierzyć. Potem jednak zaczęło do niej do- cierać więcej informacji. Ludzie wciąż gadali. Nawet matka Erlenda patrzyła w blat stołu, kiedy z nią rozmawiała. W małżeństwie młodych od początku działo się bardzo źle. Erlend upokarzał i bił Johannę, robił to nawet publicznie. Na weselu swego brata dosłownie się

wściekł, wobec przyjaciół i sąsiadów ściągnął wstyd zarówno na siebie, jak i na Johannę. Amelii trudno było przyjąć to do wiadomości, gorzko żałowała, że nie wrócili w porę do Ly- ster. Może mogłaby zapobiec najgorszemu. Może mogłaby porozmawiać z córką, uświadomić jej, że jeśli małżeństwo jest nieudane, to przecież ktoś, kto ma zamożnych i wpływowych ro- dziców, może liczyć na rozwód. Ale Johanna wyjechała, wyjechała bez słowa. Nikt nie potrafił powiedzieć, dokąd się udała. Amelia przez wiele nocy zadręczała się jedną jedyną myślą: jak potrafi dalej żyć, sko- ro własna córka okazała jej taki brak zaufania? Co takiego zrobiła, że córka nawet w najwięk- szej potrzebie do niej nie przyszła? Rozmawiali o tym wciąż od nowa i od nowa, aż w końcu Bendik z ciężkim westchnie- niem poprosił, żeby przestała już roztrząsać nieszczęście. Niezależnie od tego, co myślała Jo- hanna, było jasne, że uciekając, chciała ich oszczędzić. Z pewnością niedługo wróci do domu. W każdym razie nawiąże jakiś kontakt. A wtedy oni przekonają córkę, że można przeprowa- dzić rozwód, jeśli tylko tego pragnie. - Nie osądzaj Erlenda zbyt surowo - powiedział Bendik. - Pamiętaj, że nasza Johanna też potrafiła być małym diabełkiem mimo swej anielskiej miny! Pamiętasz, jak się uparła, że nie pójdzie do kuźni, a miała przecież tylko dwa lata? Najchętniej więc teraz rozmawiali o tamtych czasach, o okresie kiedy Johanna była mała, mieszkała w domu i znaczyła dla nich więcej nawet niż ich wzajemny stosunek. - Może wkrótce coś o niej usłyszymy - wyszeptała Amelia, czując, że orzeźwiająca kąpiel wzburzyła jej krew. Dygotała z chłodu. Włożyła koszulę, czuła pomocne ręce Bendika na plecach. Potem znowu ułożyła się na zaścielonym łóżku. - Może wkrótce - rzekł mąż tak samo, jak to czynił setki razy od tego jesiennego dnia, kiedy córka zniknęła. Niedługo minie rok. Oni jednak wciąż żyli nadzieją, zwłaszcza po tym, jak Erlend wspomniał, że ma jakieś nowiny. Że być może wie, gdzie Johanna się podziewa. I że być może sprowadzi ją do domu... - Gdzie ona jest, jak myślisz...? Nie odpowiedział, przecież on też nie miał pojęcia. - O, mój Boże, gdybym tylko wiedziała, gdzie ona się podziewa... czy w ogóle żyje? Amelia zasłoniła szorstkimi dłońmi twarz, ale Bendik odsunął je na bok. Piękne oczy żony błyszczały, usta drżały, jakby marzła.

- Wróci już niedługo. Ona wie, że się lękamy. Są powody, dla których nie przysłała nam żadnej wiadomości ani dotychczas nie wróciła. - Bendik... ja wciąż myślę o tym, co się stało, wiem, że ciągle o tym rozmawiamy. Ale uważam, jestem nawet pewna, że wyjeżdżała w panice. Dźgnęła przecież Erlenda nożem... ja myślę... ona chciała go zabić. I może teraz jest przekonana, że Erlend nie żyje, może sądzi, że policja szuka jej jako morderczyni. Bendik, może ona uciekła za granicę? Może już dawno jest dla nas stracona, może zginęła gdzieś na wielkim morzu, a może przebywa w zupełnie obcym kraju? Bendik oddychał głęboko, wypuszczał powietrze z bolesnym świstem. Spojrzał w zmartwioną twarz żony, gładził jej wargi palcem. - Moja mała Amelia... ty zawsze musisz wszystko widzieć w najczarniejszych bar- wach. - Nie! Mogło się zdarzyć coś jeszcze gorszego! Teraz to Bendik potrząsnął z uporem głową. - Nasza córka nie umarła. W takim razie ktoś by ją znalazł. Rozeszłyby się pogłoski. Ja nie myślę, że ona popłynęła gdzieś za morza. Jestem pewien, że bym to czuł. Amelia skinęła głową z niepewnym uśmiechem. - Tak? I ty tak myślisz? To dla mnie jedyna pociecha, bo ja też uważam, że gdyby Jo- hanna była gdzieś bardzo daleko od nas, to ja bym to czuła. Czułabym, że została ode mnie oderwana... Jestem pewna, że znajduje się gdzieś blisko nas, Bendiku. Ani jedna godzina nie mija, żebym o niej nie myślała. I w szpitaliku, i przy stole, nawet na zabawie w ubiegłą sobo- tę... Wciąż widzę przed sobą jej twarz, wciąż czuję się tak, jakbym czekała, że ona w każdej chwili może stanąć w progu... Gdzieś na dole trzasnęły drzwi, głośna rozmowa świadczyła, że w obejściu znaleźli się obcy. Bendik podniósł się, oparł na łokciu i z czułością ucałował żonę. - Odpocznij trochę, Amelio, zobaczę, kto to jest. Pewno znowu do ciebie, powiem im, że nie jesteś niezastąpiona. - Ale to może być któreś z dzieci, któremuś się pogorszyło... może ktoś jest ranny, Bóg wie... - Przez cały tydzień harowałaś jak koń. Choroba czy nie, nie masz prawa tak się mę- czyć. - Ale dzieci, Bendik, one mnie potrzebują... Popatrzył na nią z nieoczekiwanym upo- rem.

- Wiem. Jesteś aniołem. Ale ja nie mogę pozwolić, żebyś się tak zapracowywała. Zo- staw trochę obowiązków swoim pomocnikom. Można by sądzić, że tylko ty jedna potrafisz coś zrobić w Vildegard! Amelia niechętnie opadła znowu na poduszki. Mimo wszystko rozkosznie było tak le- żeć. Słońce jeszcze nie zaszło, na polach kobiety i mężczyźni w pocie czoła starali się zwieźć paszę pod dach, po drogach toczyły się drabiniaste wozy wyładowane sianem. Nawet starcy na dożywociu wyszli na łąki, bo chociaż słońce paliło ziemię, to wciąż pojawiało się coraz więcej znaków zapowiadających niepogodę. Powietrze w pokoju było nieruchome, chociaż Amelia otworzyła jedno z nowych okien z pięknymi, czystymi szybami. Przymknęła oczy, zmuszała się, by myśleć o czymś dobrym, o mężu, o radościach, ja- kie życie mimo wszystko z sobą niesie. Na nic się to nie zdało, bo zawsze nieoczekiwanie po- jawiały się przed nią piękne, niezwykłe oczy w twarzy o kształcie serca. Jedno niebieskie ni- czym morze, drugie mieniące się zielonymi refleksami. Jej mała Johanna zawsze była wyjąt- kową istotą. To dziecko zrodzone z Bożej laski, Amelia nie miała wątpliwości. Wciąż jeszcze pamiętała owe bolesne skurcze w brzuchu, powracały za każdym ra- zem, kiedy wspominała czas przed urodzeniem Johanny. Jakie straszne były te miesiące, kie- dy myślała, że nosi w sobie dziecko przyrodniego brata. I jaką szaloną decyzję podjęła wtedy, kiedy postanowiła odpokutować za grzech, poświęcając się służbie biednym i bezdomnym znad fiordu Sogndal. Była wtedy taka młoda, taka niemądra. To cud, że wyszła bez szkody z tych miesięcy straszliwej rozpaczy. Cud, że mogła w końcu się otworzyć i dać Bendikowi całą tę miłość, która zawsze do niego należała. Nauczyła się bardzo wiele o ludziach z tam- tych okolic, wciąż jeszcze uśmiechała się lekko na wspomnienie hardego Arntora i jego sio- stry. Zostali jej przyjaciółmi. Dobrymi przyjaciółmi. Teraz nikt nie wie, gdzie się podziewają. Amelia przeciągnęła się, poczuła ból w mięśniach. Cierpki zapach ziołowej maści, którą smarowała piersi dzieci, żeby uchronić je przed zarazą, ciągle unosił się nad jej palcami. Zresztą nigdy nie mogła się pozbyć woni czosnku, kapusty, dzikiego bzu i innych ziół. Spiry- tus, który mieszała z ziołowymi wywarami, nabierał intensywnie żółtej barwy i mocno pach- niał lekarstwami. To było jej życie. Myślała, że będzie to też życie Johanny, ale kiedy Erlend wyjechał, Bendik i Amelia wrócili do Karlsgard. Johanna musiała kochać tego obcego, syna mordercy, musiała żywić do niego to uczu- cie od chwili, kiedy wrócił. Musiała pragnąć rozwodu z Erlendem, który okazał się nie taki, jak myślała. Był od- mieniony, zdumiewające, jak bardzo różnił się od tamtego przystojnego, udanego pod każ-

dym względem najstarszego syna w Storlendet, który od wczesnego dzieciństwa nie odstępo- wał Johanny ani na krok i wciąż o nią dbał. Dopiero w ciągu ostatnich miesięcy zrozumieli, za jakiego to człowieka wyszła za mąż ich jedyna córka, i nie przestawali wyrzucać sobie, że nie domyślili się niczego wcześniej. Żeby on tylko sprowadził ją do domu, jak wspomniał... to natychmiast podejmą walkę przeciwko rodzinie ze Storlendet, pokonają wszelkie trudności. To zresztą niezbyt wysoka cena i chętnie ją zapłacą za wolność Johanny. Amelia westchnęła. Z dołu docierały do niej głosy to bliższe, to znowu oddalające się. Widocznie Bendik zaprosił przybyszów do głównej izby, czyli najpiękniejszego pokoju w wielkim domu w Karlsgard. Tam przyjmował swoich gości, a wspaniały żyrandol z niebieskiego szkła i barwne gobeliny na ścianach podkreślały jego pozycję. Słyszała z dołu szmer rozmowy, ale grube sufity nie pozwalały rozróżniać słów. Amelia leżała, po chwili zapadła w drzemkę. Powoli, powoli odprężała się, wargi wyginały się w delikatnym uśmiechu. Czuła, że ciało staje się coraz cięższe, rozkoszowała się niosącymi pociechę słowami, które tylekroć w ostatnim czasie mąż szeptał jej do ucha. - Ona wkrótce wróci. Erlend mówił, że otrzymał wiadomość. On wie więcej, niż po- wiedział, Amelio, wkrótce wróci z Johanna... a wtedy my pomożemy jej się od niego uwolnić. Nie pozwolimy nikomu krzywdzić naszej małej Hanny, Melio... Drzwi otworzyły się z trzaskiem, nie słyszała kroków na schodach. Musiała chyba za- snąć na chwilę, a teraz Bendik potrząsał jej ramieniem z twarzą zaczerwienioną z przejęcia ni- czym dziecko komornika przy chlebowym piecu. - Melia! Melia, mam wielką nowinę! Johanna... nasze dziecko... znaleźliśmy ją! Amelia zerwała się i usiadła na łóżku, pośpiesznie spuściła nogi na podłogę, zapo- mniała, że ma na sobie tylko cienką koszulę, i chciała lecieć na dół. - Nie, nie, tam jej nie ma. To znaczy tutaj jej nie ma. Jeszcze nie... ale jest posłaniec, on osobiście z nią rozmawiał! Przed kilkoma dniami... w Hallingdal! To prawda, Melio, za- pewniam cię na Boga, że to prawda! Chwycił ją i obrócił radośnie w kółko, złapał koszulę i obciągnął w dół, zakrywając uda, Amelia miała tysiące pytań, ale on tańczył z nią po prostu i wykrzykiwał radośnie: - Nareszcie! Niech Bogu będą dzięki, nasze modlitwy zostały wysłuchane. Ona żyje, Melio, i... Postawił żonę na podłodze i nieoczekiwanie spoważniał. - Jest jeszcze jedna nowina, moja kochana. Może nie ucieszysz się zbytnio...

Nie chciał się z nią drażnić, nie w takiej chwili, nie mógł się jednak powstrzymać, by nie zrobić żałosnej miny, kiedy powiedział: - Mimo wszystko zestarzałaś się, Amelio Karlsgard. Masz za męża... dziadka. Amelia otworzyła usta, puściła rękę męża, jakby się oparzyła, i wykrzyknęła: - Co ty mówisz? Czy ty... co... chcesz powiedzieć, że Johanna... Bendik kiwał wymownie głową. - To chłopczyk. Maleńki, czerwony i pomarszczony noworodek. Nasz wnuk. Amelia znowu opadła na łóżko. Koszula odsłaniała gołe nogi. Spoglądała na Bendika. W końcu nie wytrzymał i wybuchnął śmiechem. - Odzyskaliśmy nasze dziecko, Amelio, odzyskaliśmy podwójnie! - Ale... ale... czy Erlend wie? Bendik chodził przez chwilę szybkim krokiem po pokoju, potem usiadł na podłodze przy nogach Amelii. - Ubierz się teraz, moja droga. Włóż co masz najlepszego. Na dole czeka posłaniec. On odpowie nam na wiele pytań. Zaraz potem pojedziemy do niej. Wyruszymy jeszcze teraz, wieczorem! Już kazałem Jenny i Gejroddowi wszystko przygotować. - Ale... ale... Villegard... - Zaufaj swoim pomocnicom. Już nie raz dowiodły, że potrafią sobie dać radę, praw- da? Twarz Amelii rozjaśnił szeroki uśmiech. - Oczywiście! Nic mnie teraz nie powstrzyma! Nic! Pochyliła się, wyciągnęła ramiona i mocno przytuliła męża do siebie. - Och, Bendik, jakie to szczęście... Broda męża uwierała ją w piersi, Bendik zdecydowanie kiwał głową. Potem odchylił się lekko, by móc znowu spojrzeć jej w oczy. - Jest tylko jedna sprawa, Amelio... otóż Erlend nie żyje. Szok wydał jej się jedynie łagodną falą po tym sztormie, jaki w jej sercu wzbudziła pierwsza wiadomość. - Biedny człowiek - szepnęła. - Ale może lepiej, że tak się stało. On by chyba nie prze- żył, gdybyśmy go stąd wyrzucili. - Czasami bywasz zdumiewająco rozsądna - rzekł Bendik. Amelia uśmiechnęła się mimo wiadomości o śmierci. Rozumiał ją znakomicie. Posłaniec przekazał, że Johanna jest zdrowa i w ogóle ma się dobrze. Tylko zmęczona, rzecz jasna, jak każda położnica. Zajmują się nią dobre kobiety, ale bardzo się niecierpliwi,

usilnie prosiła, by jak najszybciej zawiózł wiadomość na drugą stronę gór... Prosiła go, żeby powiedzieć, by wyruszali w drogę najszybciej jak to możliwe. Ponieważ każda minuta rozłąki jest dla niej udręką, odzyska spokój dopiero, kiedy rodzice znajdą się przy niej. Posłaniec trochę się jąkał i z trudem znajdował słowa, ale Bendikowi zdawało się, że słyszy głos Johanny. Z tym samym uczuciem czytał jej rozpaczliwy list, który wysłała przez posłańca. Teraz wyjął zwój papieru z kieszeni kamizelki i podał go Amelii. - Przeczytaj, kochanie, a my zaczekamy na ciebie na dole. Muszę dojrzeć wszystkiego, żeby nic nas nie zatrzymywało. Wysłałem już po szypra, musi wiedzieć, z jaką łodzią ma na nas czekać przy Marifjora. Amelia rozwinęła arkusz, zanim jeszcze mąż wyszedł z pokoju, i poczuła, że łzy płyną nieprzerwanie z jej oczu, gdy tylko zobaczyła piękne pismo córki. Litery rozmazywały się. Ukochani, wytęsknieni, najdrożsi Rodzice... Amelia opuściła ręce, papier upadł na posłanie, brzegiem kołdry ocierała łzy. - Już jedziemy, córeczko... już do ciebie jedziemy... Włożyła dwuczęściową suknię, stopy wsunęła w skórzane pantofelki, które zamówiła na wesele Johanny, na szyi zawiesiła ciężki srebrny naszyjnik z zielonymi kamieniami. Włosy spięła pięcioma grubymi szpilkami z kryształowymi główkami. Wiedziała, że mienią się pięk- nie w świetle żyrandola. Latem rzadko zapalali woskowe świece, ale dzisiejszego wieczoru będą się palić wszystkie dwadzieścia cztery. Zaproszą do salonu wszystkich pracowników, zjedzą razem z nimi kolację i wzniosą toast za szczęśliwą podróż i za tak wytęskniony powrót Johanny do domu. Amelia uśmiechnęła się, zakręciła lekko wokół, zapinając haftki przy staniku sukni. Nie czuła się ani odrobinę zmęczona. Nic w ogóle jej nie dokuczało, żadnej ociężało- ści ciała. Ból głowy, który dręczył ją nieustannie, zniknął jak ręką odjął. Nawet ostry blask słońca nie raził teraz jej oczu, czuła się silna i wypoczęta, gotowa do najdłuższej nawet podró- ży przez morza i góry. - Spokojnie, spokojnie, babciu - szepnęła sama do siebie. Dotychczas wiadomość o wnuku wywoływała jedynie lekki skurcz serca, tę nierzeczy- wistą nową prawdę Amelia po prostu przyjęła do wiadomości, ale wciąż do końca w nią nie wierzyła. Musiała się uśmiechnąć, wyobraziwszy sobie swego tryskającego zdrowiem Bendi- ka jako dziadka o siwej brodzie. Wciąż był jeszcze przystojnym, wysokim mężczyzną, jego ciało wciąż przepełniała młodzieńcza siła, chociaż lata zaczynały pozostawiać ślady w jego otwartej twarzy. A brody po prostu w ogóle nie miał! Eleganckie przybory do golenia po sta-

rym Antonie znowu znalazły użytkownika, stały w pokoju, w którym małżonkowie spędzali chwile odpoczynku. Amelia zbiegła lekko po schodach, nie zdziwiłaby się, gdyby ktoś głośno zwrócił jej uwagę jak wtedy, kiedy była młodą dziewczyną, i zachowywała się trochę zbyt głośno razem z bratem bliźniakiem, Karlem Martinem. Teraz jednak jest panią na Karlsgard, daje pracę dwom tuzinom ludzi, ma wystarczają- cą władzę, by stąpać tak głośno, jak się jej podoba, i to nie tylko po własnej podłodze, lecz także w domach innych. Ojciec Karl zmarł dawno temu, pozostał dla niej ojcem nawet wówczas, kiedy dowie- działa się, że w jej żyłach płynie krew zupełnie innego mężczyzny. Mama, Marja, wyjechała przed wieloma laty, żeby szukać swego syna, który opuścił ją po tamtym tragicznym lecie chłopskiego buntu. Karl Martin, niezwykły brat bliźniak Amelii... ledwie mogła przypomnieć sobie rysy jego młodej twarzy, w każdym razie te, które czyniły go podobnym do niej. W ko- ściele zaś stała kolumna ku czci Karla Oppdala Karlsgard i pani Marji. Nikt już chyba nie spodziewał się zobaczyć ani matki, ani syna. Amelia wiedziała, że smutek po utracie córki zniosłaby dużo łatwiej, gdyby miała ojca i matkę albo przynajmniej rodzeństwo. Kiedy w najczarniejszych chwilach ona i Bendik do- puszczali do siebie możliwość, że Johanna jest dla nich stracona na zawsze, Amelia czuła się tak bezradna, jak samotna łódka pośród wielkiego, wzburzonego żywiołu. No i teraz świat się otworzył, czuła, że jakieś zło wypuszcza ją z objęć. Nie są z Ben- dikiem sami na tym świecie. Ród nie wymrze razem z nimi. Odzyskali swoje dziecko. A razem z córką do domu wejdzie jeszcze mała istotka z ko- lejnego pokolenia.

ROZDZIAŁ III Pomachali na do widzenia bratu Erlenda. Stał koło gospody, gasząc pragnienie piwem. Upał leżał nad jego polami niczym delikatna, migotliwa zasłona, komornicy i parobcy w po- cie czoła machali kosami, które tępiły się szybko na pokrytej kurzem trawie. Brat Erlenda zwoził pośpiesznie siano, bo od zachodu zbierały się ciemnogranatowe chmury. - Biedni ludzie - szepnęła Amelia. - Czuję skurcz w żołądku, pracują, jakby nic się nie stało... a przecież wkrótce dostaną wiadomość o śmierci... mój Boże, serdecznie mi ich żal. - Nic nie możemy zrobić - odparł Bendik również szeptem. Amelia milczała długo. W końcu powiedziała: - Nie wiem, czy powinnam to wszystko wiedzieć, mimo to nie mogę się doczekać, kiedy ją zapytam... jak do tego doszło. Posłaniec spoglądał w bok, kiedy zadawali mu nieśmiałe pytania, i mamrotał coś nie- zrozumiale. Wszystko, co wiedział, to to, że Erlend nie żyje i że został zabity ciosem od tyłu. Jego żona zaś ma dobrego opiekuna, który zadba też, by nie została niewinnie oskarżona o za- mordowanie małżonka. Skoro jednak sprawy wyglądają tak, jak wyglądają, to chyba ludzie by zrozumieli, że nie miała innego wyjścia. Bendik położył rękę na obciągniętej rękawiczką dłoni Amelii. - Teraz sprowadzimy ją do domu, moja kochana. I nikt nawet nie pomyśli, że mamy coś wspólnego ze zwłokami topielca. Słyszałaś przecież, co on powiedział. Że Erlend już zo- stał znaleziony. Najpóźniej dziś wieczorem dowiedzą się o tym mieszkańcy Storlendet. Nikt jednak nie będzie mógł nas obciążać, my byliśmy tutaj, a nasza Hanna była w Al, na dodatek rodziła dziecko. Amelia z pobladłymi policzkami siedziała w małym pomieszczeniu na pokładzie ło- dzi. Drżała, jakby jej było zimno, ale upal sprawiał, że pot perlił się na czole pod kapeluszem. Mąż głaskał jej dłonie, chcąc ją pocieszyć. Oczy obojga wpatrywały się w przestrzeń przed nimi, w wody fiordu, którego lśniące lustro rozbijały teraz trzy pary wioseł. - Jeszcze tylko jedna noc, jeśli szczęście nam dopisze. On zapewnił ją skinieniem gło- wy, że tak właśnie będzie. - Tak. Noc, może dwie. I znajdziemy się przy niej. Amelia odwróciła się ku niemu, wargi Bendika bezgłośnie wypowiadały imię córki. W oczach miał łzy. Są jednak oboje bardzo do siebie podobni, Bendik i Johanna, mimo że córka ma o wiele ciemniejsze włosy.

- Będziemy o nią dbać jak najlepiej - szepnął z uśmiechem. Amelia także uśmiechnęła się w odpowiedzi. - Siedzimy tu i rozmawiamy, jakby ona miała nie więcej niż dwanaście lat, Bendik. Czy możesz sobie wyobrazić, jakie zmartwienia musieli przeżywać nasi rodzice? Na jego twarzy pojawił się cień, Amelia chciała go odpędzić. Ten jej ukochany Ben- dik nie ma zbyt wielu dobrych wspomnień. Czasy, zanim spotkał swego ojca, były surowe i nieludzkie. Matka Bendika zmarła jako biedna komornica, a on sam nigdy nie słyszał innego imienia niż bękart. Dopiero kiedy bogaty Karl Oppdal odnalazł własną przeszłość w parze przenikliwych, inteligentnych chłopięcych oczu... Żywe wspomnienie o handlowej wyprawie do Ardal, kiedy miał siedemnaście czy osiemnaście lat. - Dziwnie toczy się nasze życie - szepnął Bendik. - Czy kiedyś zastanawiałaś się nad tym, Melio, że to los uparcie wszystkim kieruje, niezależnie od tego, jak bardzo staramy się go przechytrzyć? Odpowiedziała skinieniem, tak, tak przecież jest. Wiele małych cudów ukształtowało ich życie. I Amelia nie miała najmniejszych wątpliwości, który z tych cudów jest największy. To Johanna. Mała Hanna... Ostatni kawałek drogi wydawał się najdłuższy. Przed nimi u podnóża wzniesień roz- ciągała się szeroka dolina, góry były tutaj jakby bardziej przyjazne, o łagodniejszych liniach niczym kobiece kształty. Za sobą mieli żleby i rozpadliny oraz niedostępną Laerdalsdalen, gdzie konie i ludzie musieli wczepiać się w skalne zbocza na wąskich, śliskich ścieżkach. Często jechali na skróty, pod groźnie wyglądającymi nawisami i poprzez kamienne osypiska. Ale już pierwszej nocy cali i zdrowi dotarli do stacji pocztowej w Breistolen. Podróż przez pustkowia minęła szybko, konie były w świetnej formie, tylko Amelia zaciskała zęby z bólu. Była silna i zwinna, ale nie miała żadnego doświadczenia w siodle. Ostatni odcinek wiódł wzdłuż rzeki, która ospale toczyła ku dolinie resztki wód. Słoń- ce na zachodzie zabarwiało niebo na fioletowo. Za nimi zbierały się chmury, towarzyszyły im przez całą górską część podróży. W rodzinnych okolicach z pewnością już dawno pada. Przewodnik nie był specjalnie rozmowny, jechał na przedzie w kapeluszu naciągnię- tym mocno na oczy, otwierał usta wyłącznie w razie absolutnej konieczności. Teraz zsunął nakrycie głowy na kark, kapelusz przywiązany rzemieniem dyndał na jego szerokich plecach. Mężczyzna poruszał się w rytm końskich kroków i stapiał w jedno ze zwierzęciem. Musiał być przyzwyczajony do długich podróży wierzchem, wskazywała na to jego postawa, siedział w siodle rozluźniony, jakby drzemał. I chyba nigdy nie bywał zmęczony.

- Tam jest chałupa - powiedział, wskazując ręką nowy dom o dwu oknach i pomalo- wanych na niebiesko futrynach. - Tutaj się więc pożegnamy, dziękuję za towarzystwo. - To my dziękujemy - rzekł Bendik i po raz pierwszy w czasie tej drogi spojrzał w oczy przewodnika, które miały kolor piasku. - Proszę! To takie małe podziękowanie. Tamten skinął głową, na moment ukazał krótkie, białe zęby w sztucznym uśmiechu. - Szczęśliwej podróży do domu. Gdybyście potrzebowali pomocy... to przecież... wie- cie, gdzie jest dom Torkjella Villanda. Bendik skłonił uprzejmie głowę, ale pojęcia nie miał, o czym tamten gada. Amelia z trudem uniosła rękę w pożegnalnym geście, czuła, że nawet taki ruch to dla niej za wiele. Wpatrywała się jak urzeczona w okna drewnianego domu. Chata na zboczu emanowa- ła spokojem i była bardzo ładna, położona w przestronnej okolicy, na granicy pól uprawnych. Ze świerkowego zagajnika przy drodze docierały do podróżnych głośne śpiewy ptaków. - Właściwie to tutaj jest dosyć ładnie - powiedziała Amelia drżącym głosem. - Spójrz, kogucik na kościelnej wieży! Widzieli go wyraźnie na tle coraz bardziej czerwonego nieba. Bendik lekko spiął konia i ruszył, pozwolił, by zwierzę szło teraz wolno. Jedną ręką ujął lejce konia Amelii, widział, jak pobladła na twarzy. - Tak się boję... że jej tu mimo wszystko nie ma. - Jest na pewno - odparł mąż stanowczo. Po czym zacisnął oczy, w małym okienku na górze mignęła jakaś postać. - Szybciej! Zobaczyli nas! Oba konie ruszyły jak na komendę, podkowy stukały po rozpalonych w słońcu kamie- niach drogi, Amelia słyszała powitalne okrzyki swojej córki, zagłuszane łoskotem własnego serca. - Moja maleńka Hanno! Och, Johanna... nareszcie... Omal nie spadła z konia, zgubiła kapelusz, śmiała się i płakała na przemian, chciała przycisnąć córkę jeszcze mocniej do sie- bie. Nie widziała mężczyzny o czarnych włosach, stał spokojnie przy drzwiach i patrzył na obie kobiety z leciutkim uśmiechem na wargach. Bendik podszedł do niego, chociaż wszystko w nim płonęło z pragnienia przytulenia do siebie córki. - Niech będzie pochwalony - przywitał się. - Na wieki wieków, panie Bendik. - Bardzo wyrosłeś, chłopcze! Ravi musiał się roześmiać. Ten człowiek mówi jak wszyscy ojcowie...

- Owszem, dziękuję, jakoś dawaliśmy sobie radę. Chciałem powiedzieć, że mamy z czego żyć. Zaległa między nimi przytłaczająca cisza. Obie kobiety wybuchały to płaczem, to śmiechem i nie przestawały się nawzajem obejmować. Bendik niemal fizycznie wyczuwał za- kłopotanie Raviego. Odchrząknął i rzekł: - Widzę, że opiekowałeś się nią. Wygląda bardzo dobrze. Ravi spojrzał spod oka na odwróconą w bok twarz tego obcego mężczyzny. Czy naprawdę słyszał w jego głosie życzliwość? To niemożliwe. Który ojciec czułby coś innego niż złość wobec kogoś, kto ukradł jego córkę od prawowitego męża? - On ją bił - wyszeptał nagle Ravi i poczuł, że rumieniec pali mu policzki. Stoi oto jak mały chłopiec i tłumaczy się ze swojego postępowania. Bendik patrzył gdzieś w dal, ponad głowami kobiet, które nareszcie ruszyły ku drzwiom. Ale te ciche słowa trafiły go niczym zaciśnięte pięści, uświadomił sobie w tym mo- mencie, że ów młody człowiek o czarnych włosach nie powie już więcej ani słowa na swoją obronę. Erlend bił Johannę. Ravi zabrał ją od niego, ponieważ jej rodzice nie potrafili wywią- zać się ze swoich obowiązków. - Postąpiłeś słusznie - oświadczył Bendik ochryple. - Możliwe - usłyszał za sobą szept tamtego. I nareszcie mógł wziąć córkę w ramiona. Wyczuwał, że jest drobna i krucha niczym mały ptaszek, choć ciało wydawało się bardziej dorosłe i pewne siebie niż kiedykolwiek przedtem. Pod sukienką, której nie znał, ukrywały się pełne, okrągłe piersi, talię miała znowu szczupłą niczym młoda dziewczyna, ale na twarzy pojawiły się obce linie, które Bendik chciałby scałować. - Moja mała Hanno... córeczko, jak ślicznie wyglądasz... - Tatusiu... tak strasznie za tobą tęskniłam. Czułam się taka mała... tak mi wstyd, tatu- siu, ściągnęłam wam na głowę tyle zmartwień... - Nie teraz, teraz tak nie mów. Wszystko będzie dobrze - zapewnił Bendik wzruszony. - Tak! - Potrząsnęła głową, Bendik rozpoznał ten ruch, w jednym momencie przypo- mniał sobie jej spojrzenie, kiedy siedziała na końskim grzbiecie lub kiedy się bawiła albo gdy uparcie o czymś dyskutowała. To wciąż ta sama Hanna. - Johanno, obiecaj mi, że już nigdy...

- Cicho, Bendik, nie teraz! Ona jest za dorosła na to, żeby jej prawić kazania, czy ty tego nie widzisz? Wciąż trzymał ją mocno, ale odsunął leciutko od siebie. Przyglądał się uważnie. Po- tem pocałował ją w czoło. - Masz rację, Melio. Ale nawet jeśli będę żył tak długo, by zobaczyć twoje siwe wło- sy, Johanno, zawsze będziesz dla mnie moją małą córeczką... Przytuliła się do niego i odpowiedziała z wielką powagą: - Wiem o tym, tatusiu. Naglę rozpromieniła się, chwyciła Raviego za rękę. - Chodźcie! W domu ktoś jeszcze na was czeka! Musieli pochylać głowy w niskich drzwiach. - On jest... on jest prawdziwym cudem, Johanno... Amelia stała pośrodku izby z dziec- kiem w ramionach. Na jej twarzy malowało się wzruszenie i wielka duma. Ale wargi drżały. Noworodek spał, szczelnie otulony cienką kołderką. W izbie było chłodno, upał z zewnątrz tu nie docie- rał. - Jaki podobny do swojego taty - uśmiechnął się Bendik i przyjaźnie szturchnął Ravie- go w bok. Ravi odwrócił spojrzenie, uśmiechnął się znowu niepewnie do tego mężczyzny, który został jego teściem. No, może nie wobec prawa, ale... Bendik oparł dłonie na biodrach i patrzył z dumą na dziecko. - Dzielny chłopaczek, nie ma co mówić. I mówisz, że ma dopiero tydzień? Johanna przytaknęła. Na moment zamknęła oczy. Widzieli, że wspomnienia porodu sprawiają jej ból. Amelia powiedziała: - Usiądź teraz, Johanno, ja przygotuję coś do jedzenia. Musisz być bardzo zmęczona... proszę, weź go teraz. A ja zaraz... - Nie, nie, mamo, wszystko jest gotowe. Mamy zimne mięso, duszoną cebulę... jest też zupa mleczna z serem, którą tutaj bardzo lubią. Z cynamonem! Wyjęła garnek z cenną zawartością i podsunęła matce pod nos. - Mmm! Patrzcie, patrzcie, naprawdę niczego tu nie brakuje. A myśmy się tak martwi- li z ojcem, że nie macie co do ust włożyć! - Były lepsze czasy i mniej dobre - rzekł Ravi cicho ze swojego stołka koło pieca. Bendik poklepał go po ramieniu. Rosłe, silne ciało młodego ojca skuliło się. Bendik dostrzegł, że kochanek Johanny cierpi. Widocznie nie był specjalnie dumny z tego, co zrobił. Większość ojców z pewnością dokonałaby stanowczego rozrachunku. Ale spojrzenia, które

Johanna mu posyłała, były tak pełne wdzięczności i miłości, że ani Bendik, ani Amelia nie mogli zdobyć się na nic innego, jak tylko zaakceptować tego młodego, dziwnego człowieka. Usiedli do stołu. Johanna z przymkniętymi powiekami słuchała modlitwy ojca przed jedzeniem. Amelia jadła ze łzami w oczach. Chciała dowiedzieć się wszystkiego, jak im się tutaj żyło, co się stało od chwili, kiedy córka wyjechała, i jakim sposobem trafili właśnie tutaj, jak przebiegała ciąża i w ogóle wszystko. - Mamo - powiedziała Johanna zmęczona. - Tyle mam ci do powiedzenia. O tak wie- le... chciałabym zapytać. Uśmiech na twarzy matki zgasł. Widocznie radość z ponownego spotkania mimo wszystko musi zostać zakłócona. - Wszystko załatwimy, zobaczysz. Erlend... został znaleziony. Kiedy wrócimy do domu, będzie pewnie już po pogrzebie. Chyba potrafimy patrzeć ludziom w oczy niezależnie od tego, coście zrobili. - Ja go zabiłam - wyznała Johanna cicho, patrząc ojcu prosto w oczy. Łyżka zazgrzyta- ła o talerz. - Zabiłam go, tatusiu. I nie żałuję tego ani przez chwilę. Tak długo żyłam w poczu- ciu winy, myślałam, że zostałam morderczynią, zanim uciekłam z Lyster. W końcu uznałam, że mi wybaczono. A wtedy on znowu się pojawił. Groził nam. Chciał zamordować nas wszystkich, zrobiłby to, gdyby Ravi nie... Bendik bez słowa kiwał głową. Nie był w stanie uwierzyć w słowa córki. Jego mała, śliczna Johanna wbiła nóż w człowieka tak, że umarł... był to jej własny mąż... to nieprawdo- podobne. Spoglądał na jej małe dłonie o różowych paznokciach, takie podobne do rąk matki, tylko jeszcze drobniejsze. Sprawiały takie niewinne wrażenie. - Ona mnie uratowała. I dziecko. I siebie samą. Ravi mówił urywanymi zdaniami, led- wo go było słychać. Bendik znowu skinął głową. - Nie miałaś wyboru. Nikt by cię za to nie osądził, Johanno. - Moim zdaniem powinniśmy się cieszyć, że nie będziemy musieli tego sprawdzać - stwierdziła Amelia stanowczo. Spojrzenie, jakie posłała Raviemu, było pełne lęku i miłości. - A ci, którzy wam pomogli, czy to dobrzy ludzie? Czy można na nich polegać? Johanna niepewnie potakiwała. - To ludzie Torkjella Villanda. On ma swoje powody, żeby nam pomagać, nie robi tego bezinteresownie. Ale polegać na nich można. On będzie kiedyś ważną osobą w tej wsi, może nawet w całej dolinie. Ale to... lis.

Umilkła i bawiła się łyżką. - Mamo... tatusiu... tak się cieszę, że wkrótce będę mogła stąd wyjechać. - Ale to bardzo piękna okolica. Ludzie nie sprawiają wrażenia nieżyczliwych. Johanna wzruszyła ramionami. - Nie są nieżyczliwi... w każdym razie nie bardziej niż gdzie indziej. Ale oni ze mną nie rozmawiają, mamo. Oni nas unikają... jakbyśmy byli zadżumieni. A Ravi... oni sądzą, że Ravi jest czarownikiem. Oni... oni podłożyli ogień pod nasz stary dom. Amelia podskoczyła. - Co ty mówisz, dziecko? - Oni malowali krzyże i inne znaki na naszych drzwiach, podłożyli ogień... chcieli nas żywcem spalić. Oni myślą, że wizje Raviego... pochodzą od diabła. - Wizje? Ach, tak, domyślałam się... on przeraził nie tylko tutejszych ludzi, słyszałam, że... Amelia wpatrywała się w Johannę. Córka dzielnie odwzajemniała spojrzenie. - Ravi jest jasnowidzem. Niełatwo to zrozumieć. I ludzie bardzo się boją... Umilkła, patrzyła teraz na Raviego. Musiał w końcu coś powiedzieć. - To prawda, co ona mówi. Ciąży na mnie przekleństwo. Niekiedy... ja wiem, że nie powinienem nikogo w to wciągać, ale... Amelia pośpiesznie potrząsnęła głową, zmusiła się do łagodnego uśmiechu. - W porządku, Ravi. W naszej rodzinie nie przywykliśmy do tego, by wszystko było normalnie. Moja babka Maria została w swoim czasie wypędzona z parafii, ponieważ ludzie uznali, że zajmuje się czarami... Spostrzegła, że twarz Raviego zrobiła się biała, i pojęła, że może akurat tutaj i w tej chwili nie jest to najwłaściwsza pociecha. Zakłopotana pochyliła się w jego stronę, chciała poklepać go po dłoni, tak jak to robiła Bendikowi, kiedy coś go niepokoiło. - Nie chciałam, żebyś tak to zrozumiał... chodziło mi o to, że nam łatwiej niż innym pojąć i zaakceptować takie sprawy. Nie bój się, Ravi. My wiemy, że jesteś kimś wyjątkowym. Gdyby było inaczej, to przecież nasza Johanna nie kochałaby cię tak bardzo. Johanna poczuła się jakoś nieswojo, słysząc te bezpośrednie słowa matki. Ona sama uważała je wprawdzie za serdeczne i pełne życzliwości, ale Ravi skulił się jeszcze bardziej, a jego twarz mieniła się niebezpiecznie. - Wszystko ułoży się dobrze, zobaczysz. Czeka was całkiem nowe życie. Niewielu jest takich, którzy chcieliby rzucać oskarżenia na ciebie, kiedy będziesz panem w Karlsgard - po- wiedziała Johanna z naciskiem.

- To prawda - potwierdził Bendik. - Możesz mi wierzyć, ja wiem to najlepiej. Przyby- łem do Karlsgard jako biedne dziecko komornicy, Ravi, jako bękart pozbawiony wszelkich praw. I przyznaję, że mnie samemu niełatwo się było dostosować do tego dobrobytu. Ale te- raz... teraz nie chciałbym tego życia zamienić na nic innego. To akurat nie była całkiem prawda, ponieważ Bendik nigdy nie wyzbył się marzenia o skromniejszych warunkach życia w Meisterplassen. Te marzenia zresztą ożyły teraz znowu. Karlsgard należy do Johanny. Ale Ravi sprawiał wrażenie przestraszonego i bezradnego. Jak- by zamożność gości go przerażała. Jakby nie podzielał zapału swojej żony na myśl o tym, że wkrótce opuszczą tę nieżyczliwą okolicę. Od strony łóżka w rogu izby doszło cichutkie popiskiwanie. Można było odnieść wra- żenie, że obudziło się pisklę. Johanna w jednej sekundzie znalazła się przy posłaniu i wzięła dziecko na ręce. Rozwinęła je trochę, uwolniła maleńkie rączki. Nie były już teraz takie opuchnięte, ale ciemnogranatowe żyłki wciąż sprawiały okropne wrażenie. Nie chciała patrzeć w twarz matki, kiedy ta będzie oglądała dziecko. Bała się też, jak rodzice zareagują, widząc wciąż przekrwione oczy malca. Odwrócona plecami do jedzących, rzekła urywanym głosem: - Mamo... tato... ja nie wszystko wam powiedziałam. O dziecku. On... on chyba nie jest całkiem zdrowy. Zanim matka zdążyła podnieść się z miejsca, Johanna podeszła i położyła dziecko na stole. Światło wpadające przez okno wyznaczało jasny kwadrat na grubym drewnianym bla- cie. Położyła chłopca właśnie tam, zacisnął mocno powieki, bo światło raziło go w oczka, i zaczął głośno krzyczeć. Amelia długo przyglądała się wymachującym rączkom. Nikt nic nie mówił. Johanna nie spuszczała wzroku z twarzy matki. - Czy on umrze? Matka spojrzała na nią niespokojnie. Przełknęła ślinę, oblizała suche wargi. Potem po- twierdziła cichym głosem: - Oczywiście. Tak jak my wszyscy. Ale mogę ci obiecać, Johanno, że nie spocznę w walce o uratowanie tego maleństwa. - Jest choroba, prawda... choroba w rodzinie...? Amelia ciężko skinęła głową. - Może nie powinnam była ci o tym opowiadać... - Oczywiście, że powinnaś. A teraz chcę wiedzieć więcej. Wszystko.

Amelia zgodziła się. Johanna znowu otuliła dziecko i przystawiła je do piersi. Nikt z dorosłych już nie jadł, chociaż zostało jeszcze dużo mięsa i duszonej cebuli. Tylko Ravi z chrzęstem gryzł suchy, twardy podpłomyk. Amelia westchnęła ciężko, oparła łokcie o blat stołu, pobladłą twarz ujęła w dłonie. - Ja wiem, że mój prawdziwy ojciec był człowiekiem słabym, że umarł wcześnie na ja- kaś okropną chorobę. Często zastanawiałam się, czy wszystkie moje nieszczęścia nie pocho- dzą od niego... to, że nie mogłam mieć więcej dzieci. - Masowała mocno policzki, potem roz- cierała skronie, jakby ją bolała głowa. - Ale... to się pojawiało już przedtem. Na długo przedtem. Twoja babka, Marja, też to przeżyła... wiem, że straciła dziecko, we wczesnym okresie ciąży, już po śmierci Karla... Johanna siedziała bez ruchu, czując, że lodowata dłoń zaciska się na jej sercu. Nigdy nie wypełniła obietnicy danej babce, nikt nigdy nie zasadził róż na nieoznaczonym grobie nie- daleko plebanii w Lyster. Został tam pochowany kochanek babci. Ojciec Raviego, morderca. I prawdopodobnie ojciec tego nie narodzonego dziecka, o którym teraz mama opowiada. - Ja wiem, że Maria, twoja prababka, również urodziła chłopca, który zaraz potem zmarł. Jej brat też był bardzo chory. Dożył wprawdzie dorosłości, nie wiem, ile dokładnie lat, miał na imię Joril był synem Joranda Meisterplass. - A nasi krewni w Sogndal? Amelia westchnęła z poczuciem winy. Rzeczywiście, w Sogndal żyje druga gałąź ich rodziny, ale właściwie jakby została odcięta. Nie utrzymywali ze sobą żadnych kontaktów, a w miarę jak lata płynęły i dorastały nowe pokolenia, wiedzieli o sobie coraz mniej. Amelia zdawała sobie jednak sprawę z tego, że mieszka tam jej ciotka. - Mama była córką Randara Meisterplass, i miała przyrodnią siostrę, której ojcem był Mogens Skanke, pastor. To właśnie jej brat bliźniak umarł zaraz po urodzeniu... właściwie to nie wiem nic więcej oprócz tego, że został pochowany we własnej trumience pod podłogą ko- ścioła u nas w Lyster. W krypcie. Johanna zadrżała. Mocniej przytuliła dziecko. - Czy nie ma na to żadnego lekarstwa, mamo? Ramiona Amelii opadły, oddychała po- woli. Bardzo spokojnie powiedziała: - O ile wiem, to nie ma, moje dziecko. Ale... nie ma przecież pewności, że to ta sama choroba! Johanna potrząsnęła głową ze wzrokiem utkwionym gdzieś w dal. Wszyscy dobrze wiedzieli, jak się sprawy naprawdę mają. Wiedzieli, że dzieci urodzone z tą chorobą w ich ro- dzinie nigdy nie doczekały prawdziwej dorosłości.

Ravi podniósł się nagle ze stłumionym przekleństwem. Ruszył ku drzwiom. Bendik patrzył zdumiony, potem przeniósł pytające spojrzenie na Johannę. - Przeżyliśmy bardzo ciężkie chwile - szepnęła córka, nie patrząc na swoich rodziców. - On...on się boi. Jest niczym zaszczuty zając, widocznie nie potrafiłam dać mu spokoju. Amelia widziała rozpacz w delikatnych zmarszczkach wokół ust córki. Zatęskniła za tym, by otulić ją jedwabną kołdrą u siebie w domu, karmić słodkimi owocami i smakołykami, widzieć, jak zmarszczki znikają... ale może jest już na to za późno? - Życie obeszło się z tobą surowo, moje dziecko. Kto by przypuszczał... byłaś taka ra- dosna i młoda, w dzień ślubu po prostu promieniałaś... myślę, że nigdy sobie nie daruję tego, co się stało. - Nie mów głupstw, tatusiu. Nie mogłeś wiedzieć, jak się sprawy ułożą... - Nie powinniśmy byli od ciebie odjeżdżać - wtrąciła matka, ocierając łzy. - Przecież nie mogliście siedzieć niczym niańki u dorosłej, zamężnej córki. A tak szczerze mówiąc... to ja już nie jestem małą Hanną! Amelia wyprostowała się, uśmiechnęła się niepewnie do Johanny. - Nie. Nie, już nie jesteś. Teraz jesteś Johanną. - Na zawsze - powiedziała córka, przytulając swój policzek do buzi dziecka. Nie mógł pozwolić, by oni to zobaczyli. Już wystarczy, że wypadł z domu w ten spo- sób zaraz po tym, gdy jej rodzice przyjechali, wystarczy wiedzieć, że teraz ona siedzi i musi tłumaczyć jego dziwaczne zachowanie. Byłoby jeszcze gorzej, gdyby zobaczyli, jak on się miota, wstrząsany drgawkami, gdy- by uświadomili sobie, że nad jego rodem także ciąży przekleństwo. Przekleństwo, które w ostatnich latach daje o sobie znać coraz częściej, za każdym ra- zem silniejsze i trudniejsze do opanowania. Co to może być za choroba? Jaki diabeł cisnął na niego taką klątwę? Ravi czuł, że atak się zbliża, i biegł co sił ku zagajnikowi. Pole widzenia stawało się powoli coraz węższe, czerwono - czarna ciemność zalewała go z obu stron, gałęzie cięły bole- śnie po twarzy, kiedy przedzierał się między drzewami. Kamień, kamień... wstrzymywał oddech i biegł, pośrodku tunelu widział kamień, rzu- cił się ku niemu, jakby pod nim znajdowało się schronienie, ucieczka od tej dudniącej, mor- derczej rzeki. Ranił sobie ręce o wrzosy i paprocie, kamień był ostatnią rzeczą, którą dostrzegł, po- tem wszystko się na niego zawaliło, tym razem ogarnęło go straszliwe gorąco, w momencie

kiedy nic już nie widział i pogrążał się w ciemnościach, miał wrażenie, że z jego ciała unosi się dym. Ocknął się po jakimś czasie. Kompletnie oszołomiony. W ustach czuł smak żelaza, jakby lizał świeżo naostrzony nóż. Pochylił się nad ziemią i zwymiotował. Targały nim coraz silniejsze mdłości, nie pamiętał takich gwałtownych skur- czów żołądka od dnia, kiedy jako dziecko po raz pierwszy przeżył atak. Oszołomienie tym ra- zem też było większe. Tyle tylko że kiedy tym razem nareszcie wrócił do świata, nikt nad nim nie stał z zaci- śniętymi pięściami i zaciętą twarzą. Długonogi mężczyzna objął kamień ramionami, próbując się podnieść. Dygotał, cho- ciaż słońce wciąż grzało tak, że czuło się to poprzez ubranie. Obrzmiały język spoczywał w ustach jak martwy. Ravi próbował przełknąć ślinę, ale gardło miał obolałe i suche. Dręczyło go nieznośne pragnienie, całe ciało domagało się picia. W oszołomieniu powlókł się tą samą drogą, którą przyszedł. Spieszyło mu się, musi jak najprędzej dostać lekarstwo. Bo szum rzeki zaczynał go znowu ogłuszać. Do diabła, żołą- dek znowu podchodził do gardła. Usłyszał śmiech z otwartego okna w tylnej ścianie domu, słyszał dźwięczny, czysty głos Amelii. Drzwi do komórki zamknęły się za nim z lekkim skrzypnięciem. Wewnątrz było trochę chłodniej niż na dworze, ale zapach wełny i zwierzęcego łoju był bardzo silny. Ravi walczył z kolejną falą mdłości, która o mało nie zwaliła go z nóg, po- chylił się i zaczął pośpiesznie rozrzucać wiązki nie przędzionej wełny, słomy i chrustu. Wkrótce ręka natrafiła na chłodny metal bańki, poczuł, że serce bije mu radośniej. Był już najwyższy czas, w uszach bowiem huczało mu tak, że nie wytrzymałby ani chwili dłużej. Ravi po prostu otworzył na całą szerokość wysuszone usta, nie czuł smaku ordynarne- go bimbru, nie czuł, jak mu pali i piecze wnętrzności, jak zapiera dech. Żar dotarł do żołądka, nagle i obezwładniająco, Ravi rozejrzał się w mrocznym po- mieszczeniu, z radością uczuł, że coś jakby wełna otula jego mózg. - Niech cię Bóg błogosławi, malarzu - wymamrotał. Bo to Truge przynosił mu bimber, który nigdy nie zawodził. Płacił za niego Torkjell, ale on otrzymywał za to od Raviego sowitą zapłatę. Nie tak znowu mało różnych spraw roz- wiązał dzięki radom wizjonera, niejedna rzecz wyszła na światło dzienne. Torkjell Villand

pytał nawet Raviego o przyszłość swojej narzeczonej, bał się bowiem, że nie urodzi mu ona dzieci. Ravi uśmiechnął się złośliwie na wspomnienie tamtej rozmowy. Oczywiście, dał Tor- kjellowi odpowiedź. Tamten długo ją rozważał, a potem postąpił zgodnie z tym, co Ravi mu radził. Wkrótce będzie wesele. Wódka przyniosła Raviemu spokój, ale teraz poczuł wielkie zmęczenie w całym ciele. Ostatnie doby przeżył jak na rozżarzonych węglach, niespokojny i czujny chodził wokół Jo- hanny i dziecka, próbując ukoić ich cierpienia. Ale tak niewiele mógł zrobić. Johanna despe- racko tęskniła za rodzicami. Płakała po nocach, tuląc do siebie synka. Omal nie wpadła w hi- sterię, kiedy przy przewijaniu odkryła na pupie maleństwa czerwoną plamę. Ravi kładł dłonie na ciele chłopczyka, zamykał oczy i szukał w sobie tego dziwnego ciepła. Ale bardzo trudno było je teraz wywołać, jeszcze gorzej poszło mu, kiedy próbował ogrzać tym ciepłem Johannę. Dziwiło go to bardzo, bo przecież siłę płynącą z dłoni wykorzy- stywał wielokrotnie. To prawda, że przeważnie leczył okaleczone psy i chore młode wiewiór- ki. Ale to pomagało, ludziom także, był tego pewien. Mógłby wymienić wielu takich, którzy wyzdrowieli, albo takich, których rany zagoiły się potem bardzo szybko. Widocznie padaczka odebrała mu wszelką wspomagającą siłę. Jakby nieustannie szu- miąca w jego głowie rzeka spłukała wszystko, co w nim dobre. Zostało tylko samo cierpienie, owe niepojęte wizje, dalekie krzyki ludzi, których nie znał. Wódka... Opróżnił bańkę, nie zauważywszy nawet, ile tego płynu w siebie wlał. Nie czuł smaku alkoholu na języku, ze zdziwieniem spoglądał na jedną rękę, skóra była mocno otarta. Widocznie upadł na kamień. Mdłości minęły, podobnie jak pulsujący ból z tyłu za oczyma. Nic mu już nie dokuczało. Nic nie bolało. Ciało przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. Jeszcze raz uniósł bańkę i wyssał ostatnie krople. To go przeprowadzi przez główną furtkę, tak by nie zauważył udręki duszy, która za- wsze w takich razach nadchodziła niczym grzmot po gwałtownych błyskawicach.