Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 130 281
  • Obserwuję517
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań691 508

Lerum May Grethe - Córy Życia - 21 Rozstajne Drogi

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :903.9 KB
Rozszerzenie:pdf

Lerum May Grethe - Córy Życia - 21 Rozstajne Drogi.pdf

Beatrycze99 EBooki L
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 159 stron)

MAY GRETHE LERUM ROZSTAJNE DROGI

ROZDZIAŁ I Votndalen w Âl, maj 1745 Biegła, tak jak gdyby stary gospodarz z Royse, lensman i wszystkie demony Raviego deptały jej po piętach. Gnała przez zagajnik, a gałęzie w tę majową noc wyciągały się do niej, próbując ją powstrzymać. Przedzierała się przez gęstwinę, lecz nie to wymagało największego wysiłku. Gorzej było z tymi gałęziami, które zaciskały się wokół jej serca, z każdym krokiem grożąc, że nie pozwolą iść dalej. A ona nie mogła zawrócić. Ravi musiał zrobić to sam. Gdy- by go nie usłuchała, gdyby nie uciekła, równałoby się to ze śmiercią. Ucieczka nie była dla Heleny niczym nowym. Pokonała kamienny mur i wreszcie znalazła się w dole przy rzece. Svarteberg wznosi- ła się nad nią wielka i potężna. Z kryjówki za niedużym wzniesieniem nie widziała już miej- sca, w którym Ravi odgonił ją od siebie. Co on zamyślał? Te piekielne kmiotki, przeklęci chłopi! Dlaczego mu nie uwierzyli? Dlaczego nie wy- ciągnęli swoich tłustych bab z łóżek i nie wybiegli z chałup, unosząc pod pachą po zasmarka- nym dzieciaku? Helena zazgrzytała zębami i mocno wczepiając się palcami w skalną półkę, zaczęła schodzić w dół ku wodzie. Rzeka płynęła rwącym nurtem, padało już od wielu dni, a nie były to zwykłe wiosenne krople, lecz prawdziwe lejące się z nieba strumienie. Czuła pod stopami rozmiękłą, gliniastą ziemię, lepką i śliską. Jakby ku przestrodze poślizgnęła się i ziemia usunęła jej się spod nóg. Zaniosła się krzykiem, lecz zaraz urwała, przygryzając wargę. Mocno przytrzymywała się rękami, a mimo to przed oczami pobielało jej ze strachu przez tę sekundę, kiedy wisiała nad rozszalałą rzeką i słyszała leniwy plusk ziemi wpadającej do wody. Podciągnęła się w górę, worek na ramio- nach zakołysał się, lecz ramiona okazały się dostatecznie silne i wytrzymałe, by wydźwignąć ją aż do punktu, w którym znalazła nowe oparcie dla stóp. Zwinnie i sprężyście przekręciła się w bok i wcisnęła na solidny występ w skale. Musi przejść przez rzekę, musi znaleźć się po drugiej stronie, choć przecież i tam nie będzie całkiem bezpieczna. Wielki księżyc zawisł nad szczytem, przydając sytuacji jeszcze większego dramaty- zmu. Oświetlona jego zimnym blaskiem olbrzymia góra zdawała się chylić ku ludziom, jakby za moment miała się zawalić.

Helena wiedziała, że nic takiego się nie stanie, Ravi o tym nie wspominał. Widział na- tomiast lawinę, masę ziemi i kamieni, połamany las i urwisko. To wszystko poruszy się tej nocy i pogrzebie bezmyślnych chłopów, którzy wznieśli swoje domostwa pod osłoną szczytu. Znalazła się już na dole. Szum rzeki działał teraz wręcz usypiająco. Zimna wilgoć bi- jąca od przełęczy ponad nią oblepiała twarz niczym lepka maź. Helena starym zwyczajem po- trząsnęła głową, żeby odrzucić włosy w tył, lecz włosy zostały u Raviego. Poczuła lód w brzuchu, wiedziała, że to płacz grozi jej zadławieniem. Ale Helena nie płakała od wielu lat. Tylko przy Ravim. Nie ustawała, przedzierała się dalej na drugą stronę rzeki. Przemoczona była teraz już do pasa, znalazła bród, ale zalany. Sama nie wiedziała, w jaki sposób udawało jej się przeska- kiwać z kamienia na kamień pośrodku rwącego nurtu, maleńkie wysepki wśród mas wody nie zapewniały stopom oparcia. Zdecydowała się jednak, wkładając w to, co robi, całą swoją siłę woli, i cudem udało jej się uniknąć porwania przez bystry prąd. Na środku rzeka sięgała jej kolan. Helena była przekonana, że woda zwali ją z nóg, gdy stąpała na wyślizganych okrą- głych kamieniach. Zanim jednak zdążyła się zastanowić, znalazła się już na drugim brzegu, gdzie teren był bardziej płaski i nie tak śliski jak tam, skąd przyszła. Wkrótce mogła ruszyć szybciej, a potem zgięta wpół pobiegła przez pole ku zagajnikowi. Wtedy usłyszała głosy. Z początku nie śmiała się obrócić, dźwięk tych głosów brzmiał w uszach niczym bicie dzwonów obwieszczających nadejście zarazy lub syk płomieni ognisk zwiastujących nadej- ście złych wieści. To teraz! Ach, dobry Jezu, teraz nadejdzie lawina! Helena skryła się za grubym pniem drzewa i zmęczona zsunęła worek z ramion. W ustach pojawił się smak krwi, otarła wargi rękawem kurtki, zrozumiała, że najwidoczniej sama tak mocno je zagryzła. Tu w dole panowała ciemność i cisza. Obróciła się wolno, przeszukała wzrokiem teren wznoszący się na drugim brzegu; był jej obcy, nie bardzo potrafiła się zorientować, gdzie się rozstała z Ravim. Ale zaraz potem znów rozległy się głosy, jakieś dziecko krzyczało ze stra- chu. Wsłuchiwała się aż do bólu w uszach, wpatrzona w czarną sylwetkę góry, czekając, aż dotrze do niej huk osuwającej się ziemi. To chyba on musiał tak wystraszyć ludzi? Nagle drgnęła. Z początku myślała, że to jedna z tych białoczerwonych plam, które wywołane wysiłkiem tańczyły jej pod powiekami, ale ta wśród wiosennej nocy migotała żół- to.

Ogień! Zmrużyła oczy, piekące od spływającego z czoła potu, ale nie, to nie przywidzenie. Krzyki dobiegały teraz jeszcze wyraźniej. Tam daleko, na drugim zboczu doliny, akurat tam, skąd przybiegła, tam, u stóp góry, płonęła chata. - Na wszystkie piekielne... Osunęła się na ziemię, przytrzymując drzewa. Co to może być? Nagle ujrzała, jak od płonącej chaty odrywa się niewielki płomyk. Na ten widok chciała się prawie przeżegnać, płomień biegł przez pole, jakby miał nogi, kierując się w tę stronę, gdzie niebieski mrok skrywał drugie gospodarstwo. Małe światełko odnalazło prostą drogę przez pola. Patrzyła na nie i wreszcie zrozu- miała. To jakiś człowiek niósł płomień, biegł ile sił w nogach, jak najdalej od płonącej chału- py. To Ravi podłożył ogień! Wąskie wargi Heleny rozciągnęły się w lekkim uśmiechu. Nawet w obliczu grożącej katastrofy nie mogła nie podziwiać jego pomysłowości. Zaraz jednak uśmiech zastygł jej na ustach, wiedziała przecież, co to oznacza. Ravi uciekł z aresztu, nad głową wisiał mu wyrok, a teraz oskarżą go jeszcze o podłożenie ognia! Chyba że lawina zejdzie naprawdę. I w tym momencie Helena po raz pierwszy dopuściła do siebie tę możliwość: Ravi mógł się mylić. Może nie będzie żadnej lawiny. Może to wszystko są tylko szaleńcze wizje, zrodzone w jego obłąkanym umyśle. Nie spuszczała wzroku z niedużego płomienia. Zmarzniętymi rękami sięgnęła po wo- rek, mocno przycisnęła go do siebie. Wieczór wkrótce przemieni się w noc i ciemność jeszcze bardziej zgęstnieje. To również był powód, by odpocząć w tym miejscu, zaczekać. Ognik zatrzymał się, zniknął. Helena nie śmiała nawet mrugnąć okiem. I znów się pojawił, przy węgle domu. Usłyszała nowe krzyki, dźwięk pękającego szkła. Trzasnęły drzwi, ludzie nawoływali się, teraz docierało to do niej już wyraźnie. - Pali się! Pali! Pożar! Helena wręcz z zadowoleniem skinęła głową, gdy ognik znów oderwał się od płomie- ni, jednak wśród okrzyków przestrachu zaraz dały się słyszeć również gniewne głosy. Krowy

zanosiły się przeraźliwym rykiem, dwa psy ujadały, każdy ze swego podwórza, a ze zboczy doliny nad jej głową odpowiadały im inne. Nikt najwyraźniej nie gonił mężczyzny z pochodnią, a on wolno pokonywał teraz stro- miznę góry, kierując się, jak sądziła Helena, ku szczytowi. Niczym robaczek świętojański pełzł przez błękitny mrok wzdłuż ścieżki, której ona nie widziała. Zapłonęła trzecia zagroda. Teraz Helena usłyszała bicie dzwonów, które rozległo się jakby na dany sygnał. To dzwoniono w trzech wielkich zagrodach, na których dzwony zwykle wzywały na posiłki lub informowały o narodzinach albo ślubie. Dziś jednak w ich tonie pobrzmiewała śmierć, w ci- szy majowej nocy bicie dzwonów zdało się odległym wołaniem, wezwaniem z miejsca, które- go wszyscy się obawiali. Co tam się teraz dzieje? Helena nie mogła już wyłapać słów, nie odróżniała krzyków ludzi od parskania zwie- rząt i trzasku płomieni. Wszystko to niosło się przez dolinę i odbijało od skał niewyraźnym, zniekształconym echem. Widziała, że pierwsza chałupa zaczyna dogasać, w każdym razie jęzory płomieni nie strzelały już wysoko w niebo. Ostatnia chata natomiast dopiero się rozpalała, w czerwonożół- tej poświacie widać było uciekających ludzi. Gdzie jest Ravi? Serce mocno waliło w piersi, usta Heleny wypełnił teraz smak dymu. Lekki wiatr niósł w jej stronę nie tylko ludzki krzyk, lecz także zapach płonącego, przesyconego smołą drewna. Och, gdybyż pomógł jeszcze zobaczyć coś więcej! Oczy przyciągała najwyżej położona zagroda. On na pewno gdzieś tam jest. Nie wi- działa już poruszającej się pochodni, tylko rozległą migoczącą poświatę. Ludzie zniknęli, pewnie odbiegli, może przynieść wody z położonych dalej studni. Ale tam! Tam coś się porusza! Krowa? Zwierzę, które nie rzuciło się wraz z innymi do ucieczki? Nie. Domyślała się raczej prawdy, niż widziała. Huk w głowie przyprawiał teraz o ból w skroniach. Chciała zawołać, czuła, że nogi jej drżą, pobudzone beznadziejnym pragnieniem, by tam wrócić. To on, tuż przy pożarze, tak blisko, że musiał opalić sobie skórę. Widziała, że zbliża się do ognia, jeszcze bardziej... Dlaczego nie ucieka?

Dlaczego nie odbiegnie? Ludzie lensmana mogli się tu pojawić w każdej chwili. I przecież wielu świadków wi- działo Raviego z pochodnią w ręku. Helena próbowała wołać, lecz ochrypły głos tylko się łamał. Huk w uszach wzmógł się, wymieszał z innym dźwiękiem. Z ciężkim, jakby odległym odgłosem, którego nigdy dotąd nie słyszała. Wśród cieni pod szczytem ziemia zaczęła się poruszać. Helena, siedząc pod osłoną lekkich brzóz, poczuła, że wiatr wokół uszu wieje mocniej, niż jej się wydawało. Lawina nadpełzła ukradkiem, niemal bezszelestnie, lecz gdy natrafiła na pierwszy nie- wielki las, rozległ się trzask łamanych drzew i szczęk kamienia uderzającego o kamień. Po- kruszona skała wymieszała się z wodą i gliną. Na zboczu pod szczytem zwały ziemi nabrały pędu i ludzie noszący wodę uderzyli w krzyk, widząc nadciągające nowe niebezpieczeństwo. Lawina sięgnęła pierwszej zagrody, w górę strzelił snop iskier, gdy wilgotna masa do- tknęła płomieni. W mgnieniu oka zdusiła ogień, jeszcze przez chwilę rozpalone cząstki tego, co kiedyś było domem, syczały, dymiąc w nocnym mroku. Potem i one zniknęły. Mężczyzna, który stał w tamtym miejscu, także zniknął. Helena tkwiła jak zaczarowana, przypatrując się temu, co rozgrywało się na jej oczach. Ale dym z dogasających chałup kładł się pod szczytem niby dywan. Powoli wznosił się w górę, aż w końcu przesłonił nawet księżyc. Krzyki ucichły. Zwały ziemi zatrzymały się na dole, na krańcu najdłuższego pola. Kamienie wciąż nie przestawały się toczyć, wydawały tylko urywany stukot, gdy tłu- kły się o siebie, i dalej gnały ku dnu doliny. Niektóre zapewne wpadły aż do rzeki. On nie żył. Nie spłonął, nie porwał go krąg płomieni, który, jak widziała, tworzył się wokół niego. Zginął pogrzebany pod gliną i połamanymi drzewami. Helena wstała, nachyliła się sztywnym ruchem i chwyciła worek. Uczucie rozsadzające piersi zaczynało głuchnąć. Bała się choćby mrugnąć, bała się, że pieczenie w oczach przemieni się w łzy. Mocno przełknęła ślinę, poczuła, że wiatr wciska chłód pod przemoczoną spódnicę. Dookoła panowała taka cisza...

Nawet dzwony umilkły, jak gdyby ludzi pociągających za sznury niespodziewanie do- padli zabójcy. Helena zorientowała się, że ból w piersiach pojawił się, ponieważ na długą chwilę wstrzymała oddech. Wciągnęła teraz w płuca powietrze, a potem gwałtownie odwróciła się na pięcie i zaczęła iść. Zagłębiła się między drzewa. Gałęzie przestały już się jej czepiać, mokry, klaskający leśny grunt przyjaźnie witał ciężkie buty. Nie oglądała się w tył, nie miała już czego wypatrywać, nawet przez moment nie czuła, by cokolwiek usiłowało ją powstrzymać, zmusić, by zawróciła. On nie żyje. On nie żyje. Zaszlochała cicho i ruszyła biegiem. Wiedziała, że zanim noc dobiegnie końca, ogar- nie ją odrętwienie, najlepiej więc zajść jak najdalej, zanim się to stanie. Ludzie widzieli ją razem z nim. Ravi nie żyje, lecz oni i tak zaczną szukać kogoś, ku komu będą mogli skierować swą nienawiść. Najgłębsze instynkty poganiały Helenę naprzód, nie pozwalały odpocząć, dopóki od- głosy rozszczekanych psów i krzyczących ludzi całkiem nie ucichły za jej plecami. Dotarła do Leveld, lecz wędrowała dalej. Przed nią rozciągało się ciemne od mokrego lodu jezioro. Na jego brzegu znalazła rozsypującą się starą szopę, dawno już opróżnioną z siana. Helena miała jednak swój worek i chustę, a nie przywykła do lepszego posłania niż szorstkie deski, z których ułożono podłogę. Nie myśląc, bojąc się cokolwiek sprawdzać, Helena zasnęła i nic jej się nie przyśniło. Przybył pastor, pokazano mu miejsce katastrofy. Nikt nie śmiał tam wejść, dopóki było ciemno, gdy jednak dzień się rozjaśnił, gromada mężczyzn już czekała. Niewysocy, mocni chłopscy synowie o kamiennych twarzach stali, dzierżąc w rękach długie tyczki. Nie- którzy trzymali ciężkie żelazne łomy. Szukali trojga zaginionych. Staruszkowie dożywający swoich lat na Nordgarden mieli słabe nogi i nie zdążyli uciec, ich maleńka chata stała tuż ponad głównym budynkiem, ale po- żar jej nie dosięgną!. Wiatr wiał w przeciwną stronę i nikt nie miał czasu, by wyprowadzić tych dwoje przykutych do łóżka starców, gdy pożar sprawiał wrażenie, że dogasa. Ale lawina zrównała chatę z ziemią, zniszczyła ją bardziej skutecznie, niż gdyby stra- wiły ją płomienie, dokonała tego jednym jedynym szerokim otwarciem gardzieli. Nie spo-

dziewano się odnaleźć ich żywych, należało jednak wydobyć zwłoki, by zapewnić tym lu- dziom chrześcijański pogrzeb. Być może i trzecie ciało zostanie należycie pochowane. Ludzie lensmana nie przybyli na czas, by na własne oczy ujrzeć, co się stało. Słyszeli jednak huk i widzieli dym. A na miejscu katastrofy dość było świadków, którzy opowiedzieli o szaleńcu, biegającym od zagrody do zagrody i podkładającym ogień. - On ocalił wasz nędzny żywot - mruknął pastor, a w jego głosie dało się niemal sły- szeć zdumienie. Wieśniacy burknęli coś na zgodę, a jeden splunął na ziemię, jak gdyby nagle nabrał pogardy dla świętej gleby, która, odkąd mogli sięgnąć pamięcią, karmiła jego i jego przod- ków. - Na Boga w niebiosach, to na pewno nie chrześcijańska moc podpowiedziała mu, co się stanie... - Nie należy snuć złych domysłów - rzucił pastor w powietrze. - Nawet najnędzniejszy z ludzi może stać się narzędziem w ręku Pana. Przypuszczam, że ten obcy otrzymał przesła- nie. Jako wyraz łaski i możliwość odpokutowania za swe grzechy. - Pastor go nie docenia - stwierdził lensman. - Znaliśmy go jako Knuta Plassen i jako Raviego, lecz tak naprawdę wcale go nie znaliśmy. Uważam, że dokonał dziś prawdziwie bo- haterskiego czynu. - Bohaterskiego czynu? Ten wysłannik piekieł sprowadził nieszczęście na nas wszyst- kich! - rzucił któryś z chłopów. - Nie widzisz, lensmanie, że wszystko zrównane jest z ziemią? Spójrz na pola, które wkrótce mieliśmy obsiać, na moją nową oborę... Rozwalona i przysypana ziemią, na rozkaz Szatana! Pastor uniósł rękę, nakazując zebranym milczenie. Lensman wolno, z zadowoleniem, pokiwał głową. - Teraz na mało co się to przyda. I tak nie usłyszy żadnego podziękowania. - Tfu! Wieśniacy z wolna odsuwali się na bok, nasadzali czapki na głowy, gdy znaleźli się już z dala od przedstawicieli władzy. Pomruk narastał i opadał, ale kobiety, z całych sił przy- ciskając dzieci do siebie, zgromadziły się wokół pastora, krótką modlitwą dziękując za to, że nikt więcej nie zginaj. Helenę obudził ostry śpiew ptaka, wpadający prosto w ucho. Wyrwał ją z głębokiego snu tak gwałtownie, że serce wyraźnie podskoczyło jej w piersi. Słabe promienie słońca do- cierały do niej, lecz nie rozgrzewały.

Mimo wszystko jednak Helena czuła, że dzień będzie ładny, wiosennie ciepły. Prze- czołgała się po podłodze, przeciągnęła. Stopy miała jak z lodu, buty i spódnica wciąż były wilgotne. Zatrzęsła się z zimna, ale stanęła na nogi. Nic nie mogła na to poradzić, musiała iść dalej. Na poranną toaletę brakło jej czasu, rozwiązała więc tylko chustę i otrzepała ją z dro- bin siana i kozich bobków. Zdumiona poczuła, jak włosy na karku się podnoszą. Obcięła wło- sy! Przeciągnęła palcami po głowie, nie napotykając oporu ciężkich splotów, serce jej się ści- snęło, napłynęło wspomnienie, nad którym nie potrafiła zapanować. A przecież nie mogła, nie powinna teraz o tym myśleć. Musi iść, tylko iść. Wytężyć wszelkie siły i wędrować dalej. Wykorzystać cały swój rozum, by żaden człowiek, na jakiego się natknie, niczego się nie do- myślił. Czuła się osłabiona i zmęczona, mięśnie drżały jej po ciężkiej wspinaczce, a później po blisko dwudziestokilometrowym marszu po stromiźnie. Z powrotem zawiązała chustę, otuliła nią starannie ramiona, szyję i głowę. Worek nie był już taki ciężki. Helena wystraszyła ptaszka, chwalącego wiosenny poranek, i zmrużyła oczy na widok światła dziennego, gdy pchnięte przez nią drzwi otworzyły się z przeraźliwym zardzewiałym zgrzytem. Trzeba iść dalej. W stronę gór. To jedno tylko miała w myślach. Ten jeden jedyny cel. Nie chciała zastanawiać się, co może ją tam spotkać, co Johanna powie i zrobi. Była to ostatnia rzecz, jakiej od niej zażądał. Kazał jej tam iść. Nie mogła zrozumieć dlaczego, wcale tego nie chciała, ale też on nie prosił jej, by padała na kolana przed tą Johan- ną, nie domagał się nawet obietnicy, że okaże jej szacunek czy da coś na kształt pociechy. He- lena wiedziała, że Ravi kochał żonę i często ją wspominał, być może właśnie jej poświęcił swe ostatnie myśli. Nawet z tym potrafiła się pogodzić. Ravi umarł, mając przy skórze jej włosy. To powinno mi wystarczyć, pomyślała Helena, nie docierając do głębi własnego bólu. Była silna i młoda, nawykła do chłodu i głodu. W worku niosła trochę jedzenia, zapasową ko- szulę i kilka ciepłych wełnianych ubrań. Kawałek drewna z tyczki znalezionej przy grobie matki, małą czerwoną dziecinną kamizelkę i kilka szylingów, które dostała od Torkjella. Zadarła głowę, buntowniczo popatrzyła na przejrzyste niebo. Ścieżka, którą szła, tro- chę się wyprostowała, wzdłuż wody zmieniła się wręcz w drogę, zdołałby przejechać tędy na-

wet wóz. Za kilka tygodni błocko wyschnie, a wielkie zaspy, które wciąż leżały nad brze- giem, stopnieją i spłyną. Już niedługo lód na jeziorze skruszeje i ludzie, zamiast wędrować krętą drogą, będą mogli pływać łodzią. Helena maszerowała szybkim krokiem, a tempo, jakie sobie narzuciła, wywołujące świszczący oddech i ból w całym ciele, odganiało wszelkie myśli. Około południa napotkała mężczyznę z saniami i koniem, najwyraźniej wyprawił się po jakieś nędzne resztki słomy i marne gałęzie. Zwiędłe liście zwisały bezwładnie z gałązek, na poły zgniłe, gdy wiosenne słońce stopiło oblepiający je lód. Ale teraz, na przednówku, owce będą zadowolone nawet z takiego pożywienia. Tu, na górze, trawa kiełkowała jedynie gdzieniegdzie w nasłonecznionych miejscach, a na zboczach opadających ku dolinie wciąż jeszcze połyskiwał świeży śnieg. Wieśniak spoglądał na nią wzrokiem, w którym nie było nic poza ciekawością. Helena skuliła się w sobie, zwolniła. Usiłowała wykrzywić twarz tak, by chłop nie potrafił opowie- dzieć, jak naprawdę wygląda. Na szczęście rude włosy już wcześniej ukryła pod chustką. Przeważnie właśnie one zapadały ludziom najgłębiej w pamięć, a gdyby jeszcze ujrzeli ją tak bezwstydnie krótko ostrzyżoną, zapamiętaliby ją jeszcze lepiej. Spuściła wzrok, gdy mężczyzna pozdrowił ją z wahaniem. - Obcy kręcą się tu tak wcześnie? A możeś ty nowa dziewczyna, co ma służyć u Sju- gurda z Nordabo? Albo włóczęga, co tak wcześnie wyruszyła na wędrówkę tego roku? - Nie... tak... Owszem, jestem służącą, ale nie z Nordabo. - Ach, tak? Zatrzymał konia, który parsknął z wdzięcznością i stanął nieruchomo ze spuszczonym łbem. Pod derką wyraźnie rysowały się sterczące kości. - Ja... idę na Arnegard. Nie miała pojęcia, w jaki sposób to właśnie słowo wydostało się z jej ust, teraz jednak zawisło w powietrzu, jakby lśniąc, nie pozostawiając nawet cienia wątpliwości, że oto zaszło jakieś nieporozumienie. - Na Arnegard? Ale przecież oni umówili się z najmłodszą dziewczyną chałupników z Vesleli? Nie słyszałem, żeby Per szukał obcej dziewczyny. Nie odpowiedziała, nogi same prosiły, by odwróciła się do chłopa plecami i uciekła czym prędzej. Ale człowiek z koniem najwyraźniej się namyślił. - No... i tak się spóźniłaś. Dzień rozpoczęcia pracy minął czternastego kwietnia, dziewczyno. Masz papiery?

Obrzuciła go spojrzeniem od stóp do głów. W surowym głosie mężczyzny pojawił się ton lekkiej niepewności. Był pewnie chałupnikiem albo może ubogim wieśniakiem z gór, któ- ry w stajni trzymał kozy, a krowę pod gołym niebem. Na pewno nie umiał czytać, choć pytać o papiery się ośmielił. Helena ściągnęła worek z pleców, kiwnęła mu głową. Mężczyzna wsunął obie ręce za pasek i nie przestawał się gapić, kiedy Helena wyjmowała z worka koszulę i jedzenie, nóż i wełnianą kamizelkę. Na samym dnie spoczywała skrzyneczka, zrobiona z kory i wierzbowych witek, ozdobiona dziecinnym wzorem. Otworzyła ją, nie patrząc nawet na zwinięty lok wło- sów. Przy nim leżał zrolowany papier. Wieśniak wziął go do ręki, mrużąc oczy, otarł ręką czoło i poprawił czapkę. - Widzisz, to pieczęć lensmana z Hol, a obok jeszcze pieczęć królewska, powinno chy- ba być w porządku? - Tak, tak... Nie mów do mnie takim tonem, dziewczyno, wiesz wszak, że porządni lu- dzie mają obowiązek sprawdzać, czy po drogach nie wałęsają się włóczędzy. Helena prędko przyciągnęła papier do siebie. Był to dokument, który dostała, gdy przybyła odbyć areszt u Torkjella Villanda. Gdyby wieśniak umiał czytać, zapewne leżałaby teraz w jego saniach związana. Ale mężczyzna cmoknął na konia, który drzemał otumaniony promieniami wiosenne- go słońca. Wychudzona szkapa bardzo niechętnie ruszyła naprzód. Helena pożegnała się i po- szła w górę ścieżką, chłop pokazał jej drogę do Arnegard. Sama właściwie nie mogła pojąć, dlaczego tak się zdradziła. Teraz zaczną krążyć plotki, ludzie dowiedzą się o kobiecie, która wypytywała o Arnegard. Jeśli się tam pokaże, natychmiast to zgłoszą władzom. Ravi mówił jej, że brat matki, wuj Per, wciąż prowadzi gospodarstwo, ten sam Per, który widział, jak mat- ka idzie wprost na zatracenie. Jakim mógł być człowiekiem? Czy wierzył, że Liv naprawdę zabiła własne dziecko? Helena zacisnęła zęby. Wszystko w niej było jednym wielkim chaosem. Ale stopy wi- dać usłyszały, co powiedziała wieśniakowi, i same skierowały się teraz w stronę zagrody. Krew w żyłach tętniła mocno, jak gdyby więzy od tak dawna zapomniane w jednej chwili sta- ły się rzeczywiste. Krewni. Helena nie miała nic poza maleńką czerwoną kamizelką z wełny. Wiedziała, że tam wysoko na zboczu ma wuja, ciotkę, liczne cioteczne rodzeństwo. Wiedziała też jednak, że oni wcale nie ucieszą się na jej widok. Wstyd, jaki ściągnęły na nich postępki Liv, zapewne wciąż palił, a córką morderczyni nie mieli ochoty się zająć już tamtego

dnia, gdy matka została zgładzona. Zostawili ją rodzinie ojca w Hol, a ta natychmiast się jej pozbyła. Pragnęli tylko, by dziewczynka jak najprędzej zniknęła im z oczu. Nie zabili jej, cze- go Helena żałowała, gdyż życie u chłopa z Royse w Roldal było gorsze niż śmierć. Zatrzymała się, słysząc szczekanie psa. Podwórze było rozległe, otoczone niskimi, - solidnie postawionymi budynkami. Zoba- czyła długą, wąską stodołę, dom mieszkalny, dom ognia i spichlerz. Do gospodarstwa należa- ły też dwie nieduże szopy, jedna na skraju zagrody przy grupce górskich brzóz. Przez dziedziniec przechodziła kobieta, a dwoje maleńkich dzieci czepiało się jej spódnicy. Helena słyszała popłakiwanie malców. Nogi się pod nią ugięły, lecz teraz nie chciały zawrócić. Podeszła do płotu, na którym rozwieszono do wietrzenia grube narzuty z wełny. - Szczęść Boże! Kobieta odwróciła się zmęczonym ruchem, twarz nosiła ślady udręki, a teraz odmalo- wała się na niej niechęć. Przydreptała do Heleny, najmłodsze dziecko wzięła na ręce. Wiadro, które dźwigała, zostało na podwórzu. - A cóż to za ludzie? Sama jesteś, dziewczyno? - Tak, wędruję sama. Wiedziała, że powinna podać teraz swoje imię, gdyż inaczej w twarzy kobiety pojawi się jeszcze więcej podejrzliwości. Przypomniała sobie, jak w takiej sytuacji zachowywali się Ravi i Johanna. - Jestem Anna Plassen. Czy to Arnegard? - Tak, masz tu jakąś sprawę? Jeśli szukasz pracy, to powiem ci, że wszystkie łóżka mamy zajęte i nie zdołamy wyżywić nikogo więcej przed latem. - Nie, ja tu nie zostanę. Przynoszę tylko pozdrowienia dla... Pera. - Dla mego męża? Cóż to za pozdrowienia, jeśli wolno spytać? Czyżby on znał cię le- piej niż ja? W pytaniu pojawił się cień złości. Kobieta najwyraźniej bała się nieproszonych gości w chałupie, zapadnięte policzki dobitnie świadczyły o tym, jak bardzo potrzeba tu ziarna. - Per jest w oborze dla owiec, kocą się, a wcale nie są silne. Straciliśmy już cztery. Helena wolno pokiwała głową. - Niosłam tam ciepłą wodę. - Pozwól mi zanieść wiadro do obory, mogę porozmawiać z nim właśnie tam. Nie chcę sprawiać kłopotu, zaraz ruszam dalej. - Dalej? To nie przyszłaś z gór?

Helena nie odpowiedziała. Zrozumiała, że niemądrze byłoby rozgłaszać, iż wybiera się w drogę przez góry w samym środku wiosennych roztopów. Złapała wiadro, okazało się wcale nie takie ciężkie, jak jej się wydawało, gdy widziała kobietę dźwigającą je przez po- dwórze. Mocnym krokiem, nie zdejmując worka z ramion, skierowała się do obory, w której znajdował się jej najbliższy krewny. Drzwi na skórzanych zawiasach uchyliły się, wewnątrz panował spokojny półmrok. Zapach wilgotnej wełny, zwierzęcych odchodów i skwaśniałej paszy uderzał w nozdrza. He- lena wychwyciła też ciężki odór wód płodowych, krwi i ludzkiego potu. - Szczęść Boże, Perze Engebretssonnie! Postać w głębi drgnęła, Helena usłyszała, że ktoś wstaje. - Do diabła, czego tu szuka obca kobieta? Nie widzisz, że ręce mamy pełne roboty? Owce się kocą! - Chętnie pomogę, jeśli potrzeba. Swego czasu przyjmowałam jagnięta. Podszedł tuż do Heleny i teraz sceptycznie jej się przyglądał. Podała mu wodę, prędko obmył ręce, pokryte aż po łokcie krwią. - Coś ty za jedna? - burknął, wycierając się w strzęp płóciennego worka, a potem ob- macując kieszenie w poszukiwaniu fajki. Aha, a więc nie na tyle źle im się wiedzie, żeby gospodarz nie mógł pozwolić sobie na tytoń, pomyślała Helena. - Jestem Anna Plassen, a przynoszę ci pozdrowienia od twojej siostrzenicy. - Co takiego? Przecież ja nie mam żadnej siostrze... Urwał gwałtownie, palce zagłę- bione w cybuch fajki nagle znieruchomiały. - Liv - szepnął. Patrzył jej teraz prosto w oczy. Helena nie miała pojęcia, czy jest podobna do matki, ale tutaj, w półmroku panującym w oborze, gdy płomiennie rude włosy były schowane pod chustą, mogło się zdarzyć, że... - Ta nieczysta córeczka Liv... Czy ona żyje? - W pewnym sensie - odparła Helena. - Prosiła, żebym przekazała pozdrowienia, gdy- bym kiedykolwiek znalazła się w tych stronach. My... służyłyśmy razem, u jednego gospoda- rza. W Roldal. - Aha... W Roldal, mówisz? - Nie wiedziałeś, że siostrzenicę tam wysłano? - No, owszem. W Nedremyr nie stać ich pewnie było na to, żeby zająć się dziecia- kiem. W dodatku dzieckiem morderczyni. Poza tym żona Levorda miała rodzić mniej więcej

w tym samym czasie, co nieszczęsna Liv. Nie ma się czemu dziwić, że kobieta nie chciała wi- dzieć bękarta pod swoim dachem. Ale... to znaczy, że ona jakoś sobie radzi? Potrafi trzymać się z dala od lensmana i więzienia? Helena lekko wypuściła powietrze przez nos i westchnęła. - Przesadą byłoby powiedzieć, że jest cnotliwą kobietą zacnego rodu. Żyje jednak i ja- koś daje sobie radę. Wieśniak zdołał wreszcie zapalić fajkę. Ciche odgłosy wydawane przez kotną owcę, dochodzące gdzieś z głębi ciemności, jakby przestały do niego docierać. Helena jednak usły- szała skargę cierpiącego zwierzęcia i przerwała chłopu. - Pomóc ci? Jagnię nie chce wyjść? Mam wąskie ręce. Wieśniak, zaskoczony, podziękował jej za propozycję. Wyraźnie było widać, że opo- wieść Heleny coś w nim obudziła. Ucieszyło ją to, nie był więc człowiekiem kompletnie po- zbawionym uczuć. Może uda jej się czegoś od niego dowiedzieć bez zadawania pytań? On nie powinien się domyślić, kim ona jest naprawdę, lecz może zdoła naprowadzić go na jakieś opowieści o siostrze, spróbuje wspomnieć, że przyjaciółka chętnie dowiedziałaby się czegoś więcej o matce. Ale najpierw ta owca. Helena zobaczyła wytrzeszczone oczy zwierzęcia. Lędźwiami owcy wstrząsnęły dreszcze, gdy położyła jej rękę na grzbiecie i zaczęła do niej przemawiać. Wieśniak smoktał fajkę, uderzył krzesiwem o obcas. Stał teraz z miną świadczącą o tym, że od tej chwili cała odpowiedzialność spoczywa na nieznajomej dziewczynie. Owca miała lekkie skurcze, twardy brzuch pod dotykiem rąk Heleny wydawał się go- rący. Przez moment przeleciała jej przez głowę myśl: Ravi, to ty powinieneś być teraz tutaj, tak lubiłeś zwierzęta i tak się o nie troszczyłeś... chyba bardziej niż o ludzi, tak mi się wydaje. Głowa owcy opadła na ziemię, zwierzę leżało na boku, co Helenie bardzo się nie po- dobało. - Musimy ją podnieść, inaczej to za długo potrwa. Dalej, pomóż mi! Postawili osłabioną owcę na nogi, ślizgała się i pobekiwała, wreszcie jednak stanęła spokojnie, a jej ciałem targnął kolejny skurcz. Wieśniak poczerwieniał na twarzy. Było coś nieprzyzwoitego w tej sytuacji, kiedy stał tu razem z obcą kobietą. Widział teraz pęcherz płodowy wydobywający się spod ogona owcy. - Trzymaj ją, nie może ustać o własnych siłach, a ja spróbuję... Helena przejęła dowodzenie, chłop pomruczał trochę, ale usłuchał.

Jagnię nie urodziło się podczas następnego skurczu ani tego, który nadszedł później. Owca zaś całkowicie bezwładnie spoczywała w ramionach wieśniaka, nie mogąc już utrzy- mać się na nogach. - Sama widzisz, to ją zabija, jagnię musi być martwe, a w każdym razie jakieś przero- śnięte! Helena bez namysłu zakasała rękawy kurtki i wsunęła ręce do wnętrza owcy. Wyczuła pyszczek jagnięcia, lecz nie mogła odnaleźć nóg. Płód nie był ułożony tak jak powinien. Przednie nogi nie otaczały głowy, lecz odgięły się w tył, co uniemożliwiło poród. Helena zaczęła naciskać i popychać, aż wreszcie przesunęła ręce przez najwęższe miejsce. Kości owcy mocno wżynały się w nadgarstki, wreszcie jednak udało jej się pochwy- cić jedną nogę jagnięcia i przemieścić ją w przód. Potem to samo zrobiła z drugą. - Teraz możemy jej pomóc! Wieśniak przytrzymywał owcę, a Helena delikatnie pociągnęła za dwie kruche nóżki zwisające poza ciałem matki. Z cichym westchnieniem jagniątko wysunęło się na zewnątrz. Owca w rękach gospodarza zrobiła się ciężka jak ołów. Buchnęła krew. Koniec. Helena westchnęła z rezygnacją. Sprawnie oczyściła palcami pyszczek jagnięcia i natarła je mocno szorstkim płótnem. Zwierzątko się ocknęło. - Tu jest jeszcze jedno - oznajmił cicho wieśniak i wyciągnął nóż. Z przyjemnością posilała się zupą na świeżym mięsie, twarda baranina właziła w zęby, ale Helenie wydawało się, że nigdy w życiu nie smakowała niczego lepszego. Jedli z apety- tem, dzieci również. Stół w Arnegard otaczali ludzie w najróżniejszym wieku. Helena drgnęła przestraszona, rozpoznając swe własne szczupłe palce w ruchliwych dłoniach malców. Nie- zwykłe było tak siedzieć tutaj, tak blisko swoich korzeni. Nawet miną jednak nie zdradziła, że w duchu płacze nad wszystkim tym, co utraciła jej matka. Nie wyjawiła, że jest kimś innym niż Anną Plassen, która obiecała przyjaciółce odwiedzić jej rodzinną zagrodę i wypytać o no- winy. - Kiedy znów się spotkasz z córką Liv? Nie spytali nawet o jej imię i wyraźnie zaniepokoiła ich wiadomość o nieznanej krew- niaczce.

- Nie wiem. Być może wtedy, kiedy rok służby się skończy, a może latem następnego roku, ale spotkam się z nią na pewno. Jeśli obie tego dożyjemy. - Hm. Ty... nie wychwalaj za bardzo tej zagrody. Owszem, całkiem dobrze sobie ra- dzimy, lepiej niż wielu innych, w Arnegard zawsze powodziło się nie najgorzej, ale... - Rozumiem - przerwała mu Helena, czując, jak pałają policzki. Nie chciała nawet słu- chać, jak mało uradowała tych ludzi myśl, że bękart siostry mógłby się tu zjawić. - Nie wydaje mi się, żeby do was przyszła. Wie przecież, że mogliście się nią zająć już wtedy. Przypuszczam, że jasno postawiliście sprawę - odpowiedziała ze źle skrywanym oskarżeniem w głosie. Wokół stołu zapadła cisza. Wywar z mięsa zachował swój smak, nikt jednak nie pod- nosił głowy znad krawędzi miski. Per z żoną wymienili spojrzenia. - No cóż, dziękujemy ci za pomoc. Udało się uratować jagnięta i mięso. Pewnie tak miało być. Liczymy na to, że podstawimy jagnięta starej owcy, która straciła swoje. Zostało jej jeszcze parę kropli w wymieniu, biedaczce. A zbocze przy kuźni z każdym dniem coraz bardziej się zielem... Helena pokiwała głową. Wiosenne słońce ich ocali, jeśli tylko dobra pogoda się utrzy- ma. A na to wyglądało, niebo było przejrzyste, lekki wiatr wiał od południa. - Zamierzam jak najszybciej przeprawić się przez góry, pora jeszcze wczesna i... - Nie możesz przecież iść całkiem sama! Bez nart czy rakiet, bez żadnej kompanii... Kobieta była naprawdę przerażona, lecz Helena tylko się uśmiechnęła. - Zawsze daję sobie radę. Mogę upleść jakieś rakiety, dość tu chyba wierzb. Tu pod chatą gałązki są miękkie i sprężyste, na pewno znajdzie się jakaś rada. Wieśniak mruknął coś zadowolony, zaproponował jej nawet trochę jedzenia na drogę, spory kawałek gotowanego mięsa z boku owcy i parę kęsów twardego, niezakwaszonego chleba. Helena machała im na pożegnanie, ale odnosiła wrażenie, że w żołądku ma kamień. Przed oczami znów pojawił jej się obraz Raviego, zmusiła się jednak, by go od siebie odegnać. Musiała iść dalej. Nie mogła dłużej zwlekać, bo wieści o tym, co się stało dalej w doli- nie, na pewno dotrą do Arnegard jeszcze przed wieczorem. Takie dramatyczne nowiny zwy- kle przemieszczały się tak prędko, jakby miały skrzydła, nawet w samym środku wiosennych roztopów. Nie poprosili, by przekazała pozdrowienia córce Liv Engebretsdatter. Helena poprzysięgła sobie, że tego nigdy im nie wybaczy.

ROZDZIAŁ II Lyster w Sogn, maj 1745 - Z wszystkich dzieci najśliczniejszy li - li - lo będzie spał mój najmilejszy li - li - lo... Amelia uśmiechnęła się przy tym prościutkim wierszyku, który pojawił się jej w gło- wie jednego z pierwszych wieczorów po powrocie Johanny i małego Benjamina Raviego do domu. Chłopczyk nie potrafił teraz zasnąć bez znajomych strofek, chętnie więc mu je śpiewa- ła, powtarzając raz i drugi, nawet kiedy już zasnął. Tęsknota za tym, żeby mieć więcej dzieci, nie przestawała żarzyć się w Amelii. Mo- dliła się o to i płakała, złościła i przeklinała swe zdradzieckie ciało. Nic jednak nie pomogło, ani sekretne mieszanki z ziół, ani modlitwy. Często wracała myślą do dziwnej historii Marji o złotym łańcuszku, naszyjniku czarownic, który podobno potrafił zaradzić bezpłodności. Marja jednak zdjęła go przed wyjazdem, a teraz, choć wszystko już przeszukali, nie mogli go odna- leźć. Dwa złote kawałki łańcuszka z podwójnym dzwoneczkiem pośrodku uczyniły kiedyś z pewnej kobiety morderczynię. Amelia zadrżała, przejęta popatrzyła na Benjamina. Cóż, teraz nie ma już o czym myśleć, skończyła czterdzieści lat i została babcią. Uśmiech wciąż trwał na jej ustach, kiedy wstała i uniosła spódnice znad podłogi, by ich szelest nie zbudził dziecka. Chłopczyk spał tak pięknie na białych prześcieradłach. An- gielskie koronki miały właściwie zdobić odświętną suknię, lecz Amelia upierała się, by przy- stroić nimi kołderki i poduszki. Sukien i tak miała dosyć. No cóż, w każdym razie wystarczyło ich, by ludzie z Lyster mieli czym sycić swoją ciekawość. Amelia z Karlsgârd nigdy nie pokazywała się w kościele w tej samej sukni dwa razy z rzędu. Kobiety bardziej cieszyły się na to, że znów będą mogły poszeptywać o cudzo- ziemskich kreacjach, niż na samo kazanie. Amelia lubiła obserwować, jak plotkują między sobą, jak zielone z zazdrości posyłają jej ukradkowe spojrzenia. Zadziwiające, jak próżną można stać się na starość, pomyślała z ironią. Może to dlate- go, że tak niewiele miała pracy, za dużo trosk, a za mało konkretnej roboty?

Gdy jednak wspomniała o tym Bendikowi, on roześmiał się tylko, leciutko pociągając żonę za pięknie kręcone włosy. - Pracujesz jak koń przy pługu, moja kochana. Nie znam nikogo innego, kto umiałby być tak potargany i brudny w jednej chwili, a zaraz potem prezentować się jak najpraw- dziwsza królowa. Amelia poczuła, że ten prosty komplement ogrzewa ją aż do głębi serca, niemal rów- nie mocno jak spojrzenie męża. Co ona by zrobiła bez niego? Jak wyglądałoby jej życie? Trudno było coś o tym powiedzieć, lecz Amelia nie przestawała dziękować Bogu za to, że jej losy potoczyły się właśnie tak, a nie inaczej. Wiele wycierpiała, wiele zaznała trosk, teraz jed- nak na horyzoncie zaczynało się przejaśniać. Wiosna zapowiadała się piękna, obiecująca. Nawet Johanna zaczęła powoli odzyskiwać rumieńce na policzkach, a zdarzało się na- wet, że słyszeli dochodzący z kuchni jej szczęśliwy śmiech. Lubiła przesiadywać tam razem ze służbą, chętnie wkładała starą spódnicę i zarumieniona stawała u boku zarządczyni zagnia- tać chleb. Upłynęło wiele miesięcy, zanim Johanna znów zaczęła się uśmiechać. Przez pierw- szy okres po powrocie do domu Amelią widziała, jak córka późnym wieczorem chodziła na górę wznoszącą się nad fiordem. Siadała tam i spoglądała na wodę jak gdyby na kogoś czeka- ła, myślała może, że Ravi przyjedzie za nią. Tęskniła za nim, płakała, lecz nigdy nie wspomi- nała o nim matce. Amelia nie chciała pytać. Córka cierpiała jak wdowa lub opuszczona żona. Potem, niemal z dnia na dzień, rodzice zauważyli zmianę, jaka w niej zaszła. Johanna ożywiła się, jak gdyby nagle wyzwoliła się spod wpływu choroby. Poznali to także po dziec- ku, chłopczyk zrobił się bardziej ruchliwy, uśmiechał się, a w poważnych ciemnych oczach pojawił się blask. Tak, tak, życie zaczynało wreszcie się układać. Amelia miała nadzieję na ciepłe dobre lato, na lato pełne błogosławieństw zarówno dla mieszkańców Karlsgârd, jak i dla całej wioski. Wszystko zapowiadało się naprawdę do- brze, już teraz, w maju, drzewa owocowe na plebanii obsypały się kwieciem, a maleńkie ro- ślinki, które Amelia zasadziła wokół domu, też wykazywały wielką chęć do życia. Pola leżące odłogiem zaorano, na świat przychodziły dzieci, młodzi łączyli się w pary, ogłaszano zapo- wiedzi i po raz pierwszy od wielu setek lat chałupnicy zaczęli przygotowywać pod uprawę kolejne kawałki ziemi. Coraz częściej we wsi pojawiał się handlarz, a chłopi malowali nowe chałupy na biało albo na czerwono, prawdziwe szklane szyby błyszczały w oknach nawet ma- leńkich chat.

Inne czasy, pomyślała Amelia. Czuje się to nawet w powietrzu. Usiadła w paradnej izbie na haftowanej miękkiej kanapie. Mebel bardzo jej odpowia- dał, mogła na nim odpoczywać, poczytać trochę albo po prostu przymknąć oczy i rozmyślać. Niedługo przyjdą Bendik i Johanna, słońce już zaczęło chylić się ku zachodowi, pora na po- siłek. Z kuchni dochodził Amelię zapach zielonego sosu, który po południu zostanie podany do solonego mięsa. Pokrzywy, siewki kminku, pączki arcydzięgla i dużo nie w pełni wyro- śniętego, delikatnego szczypiorku. Powinno smakować. Amelia zapadła w drzemkę. Nagle poderwała się, bo w uszach pojawiły się jakieś dziwne dźwięki. Co to może być? Piosenka? Zabawa? Tak, ktoś grał. Teraz usłyszała także dobiegający z daleka śmiech. Pospiesznie podbie- gła do okna, w miejscu, gdzie droga rozszerzała się na zboczu, dostrzegła rozkołysane głowy. Błyszczące w słońcu guziki na piersi, promienie odbijające się od żołnierskiej czapki. I muzykant! Zachwycona wygładziła taftowe spódnice, otworzyła drzwi i roześmiana stanęła na schodach, by powitać wesołą gromadę. Wśród nadchodzących znajdował się i Bendik, pod- niesioną do góry ręką zamachał do niej wesoło. - Witamy panią, mamy dzisiaj gości z daleka! Przynieś piwo i świeże solone mięso, zobaczysz, będzie zabawa! - Ależ, Bendiku, czy możemy? Nie minął nawet rok, ludzie powiedzą, że nie mamy za grosz wstydu... - Ci ze Storlendet już nigdy więcej nie będą naszymi przyjaciółmi, niech więc sobie myślą, co im się podoba. Nie jesteśmy już z nimi spowinowaceni, nie mamy obowiązku do- trzymywać ich roku żałoby. Amelia kiwnęła głową, bardzo chciała przyznać mu rację. Unikała patrzenia na sąsied- nią zagrodę. Przełknęła ślinę i postanowiła, że pozwoli rozweselonej gromadce na zabawę. Miło będzie trochę się rozerwać, zawirować w tańcu w taki piękny wieczór na chwałę wiosny i lata. Kokieteryjnie zakręciła się na schodach, muzykant mrugnął do niej porozumiewaw- czo, a żołnierze, którzy dołączyli do orszaku, zaintonowali piosenkę wychwalającą kobiecą urodę. Amelia poprosiła dziewczęta, by wystawiły wyjątkowo jedzenie na zewnątrz. Parobcy, wracający zmęczeni z pól, nabrali nowych sił, gdy Bendik kazał wynieść na wiosenny wie- czór długi stół i ławy.

- Gdzie się podziała Johanna? Nie może jej to ominąć. Monsa, poproś Einara, by wy- prowadził kariolkę i przywiózł ją do domu. Amelia czuła, że twarz jej płonie. Zapach pysznych dań, piwo, które już pieniło się w kubkach, weseli młodzieńcy w niebieskich spodniach i głośny śmiech męża... Tak, życie na Karlsgârd było piękne. Amelia coraz rzadziej wracała myślą do dawne- go marzenia o Meisterplassen, o spokoju i prostocie tego miejsca. Kiedyś na pewno znów tam wyruszą, ale najpierw muszą być całkiem pewni, że Johannie naprawdę wszystko dobrze się układa. Może kiedyś, za kilka lat, znów znajdzie sobie męża, nie takiego jak Erlend, który okazał się potworem w swej zazdrości, ani nie takiego jak Ravi, pomyślała Amelia, czując ukłucie w sercu. Nic nie mogła na to poradzić, ale myśl o tym, że Ravi prawdopodobnie już nie żyje, napawała ją spokojem. Miała z tego powodu wyrzuty sumienia, bo córka wciąż nie mogła otrząsnąć się z żalu. W każdym razie noce Johanny nadal były ciężkie od myśli, niekie- dy matka słyszała, że córka wymyka się nocą i przepada gdzieś na wiele godzin. Cóż, jeśli w czymkolwiek jej to pomagało, nie można jej za to winić, choć takie za- chowanie nie przysporzy zapewne Johannie szacunku we wsi. Amelia przeszła do swojego pokoju i rozsznurowała czarną suknię. Muzykanci popra- wili jej humor, wciąż jednak czaił się gdzieś irytujący lęk. Mieszkańcom Karlsgârd i Storlen- det nie wypada tańczyć. Zaraz jednak gniewnym ruchem naciągnęła czerwoną wełnianą spódnicę, wyjętą z sa- mego dna kufra, gdzie leżała razem z innymi sukniami: zieloną, niebieską i kraciastą. Erlend był potworem. Związku z nim Johanna omal nie przypłaciła życiem. Jakiego szacunku mógł więc żą- dać? Amelia wysunęła kilka loków spod surowego czarnego czepka, a na ramiona narzuciła piękną jedwabną chustkę z długimi frędzlami. Potem poszła po Bendika, żeby zaprosił muzy- kantów i cały towarzyszący im orszak do domu. Johanna usłyszała kroki matki na schodach. Amelia zwykle stąpała lekko, lecz przez całą tę zimę jej kroki były powolne i ciężkie. Johanna czuła się odpowiedzialna za ból matki. Własny żal potrafiła znieść, choć wspomnienie Raviego nie odstępowało jej w żadnej godzi- nie. Za każdym razem, gdy brała dziecko na ręce, gdy z troską głaskała jego spuchnięte stawy, pojawiała się pełna goryczy myśl: ten chłopiec ma przecież ojca, ojca, który zdradził i jego, i ją.

Jakież demony mieszkały w tym człowieku i do tego stopnia potrafiły zatruć mu umysł, że bał się przebywać w pobliżu tych, którzy go kochali? Rozumiała go, o, tak, zawsze się tym chwaliła, z trudem jednak przychodziło jej pogo- dzenie się z faktem, że gdy nastąpił wreszcie dzień, kiedy mogli wrócić do domu, on odszedł, zniknął. Może zostałby skazany za zamordowanie Erlenda. Nie było jednak dowodów na to, że Ravi był w Laerdal... Torkjell na pewno należycie wywiązał się ze swego zadania, jego ludzie przewieźli zwłoki Erlenda przez góry i zatroszczyli się o to, by znaleziono je w odległości dziesiątków mil od miejsca zabójstwa nad rzeką w Torpo. Mimo to jednak... Ludzie ze Storlendet przywykli do tego, że dostają wszystko, czego sobie zażyczą. I zarówno pastor, jak i wójt usłuchaliby być może starego gospodarza, gdyby Johanna wróciła do domu z kochankiem. Z synem mordercy. Rein nigdy nie doczekał się grobu w obrębie ciężkich cmentarnych murów, choć wieś z czasem dowiedziała się, że nie był wcale winien zabójstw, o które go podejrzewano. Ravi zaś... On był zbyt dziwny, zbyt przerażający dla ludzi, z którymi się stykał. Być może więc stało się najlepiej jak mogło. Amelia i Bendik twierdzili wprawdzie, że zdołają powstrzymać burzę, jaka zerwałaby się, gdyby Johanna zabrała Raviego z powro- tem do Lyster. Ona jednak wiedziała, że cieszą się, iż przyjechała sama. Pomimo całego wsty- du, pomimo posyłanych im długich spojrzeń. Johanna wróciła do domu, a ludzie z wioski nad fiordem gotowi byli jej wybaczyć, jeśli udowodni im, że na to zasłużyła. Przez całą zimę przyjmowała ich w Vildegârd i nigdy nie okazała nic innego niż pokorę i pełną gotowość, by im służyć. Takiego właśnie zachowania spodziewano się po zamożnej skruszonej grzesznicy. 'W dodatku zdaniem wielu gospodarz ze Storlendet był łajdakiem i krwiopijcą, a jego syn nie- raz pokazał twardą rękę. Nietrudno było o współczucie dla młodej dziewczyny, którą oddano Erlendowi. Kobiety rozumiały. Johanna nigdy niczego nie tłumaczyła, nie odpowiadała na żadne pytania. Bacznie się pilnowała, by ani słowem nie wspominać o życiu z Erlendem. One jednak dobrze pamiętały, nie musiała im przypominać o bójce na ślubie szwagra ani o wściekłych wybuchach Erlenda w ostatnim czasie. Nigdy też nie wspominała Raviego. Nie przeczyła domysłom, że być może on już nie żyje. Ludzie więc tak jak Amelia uważali go za zmarłego.

Lecz nie Johanna. Ona próbowała wyobrażać sobie, gdzie on teraz jest, z kim się związał. Prawdopodob- nie siedzi pijany w chacie Trugego albo oskarżony o coś stoi przed sądem w Âl Lensman za- pewne z wdzięcznością przyjąłby każdego, kto mógłby mu coś zarzucić, by przynajmniej przez pewien czas dało się trzymać tego dziwnego człowieka pod kluczem. A może udałoby się go skazać na spędzenie w więzieniu reszty życia? Nieczęsto słyszało się teraz o karach za uprawianie czarów, Johanna wiedziała, że w Hallingdal było to prawie nieznane zjawisko, ale przy zdolnościach Raviego. - Mało brako- wało, zwłaszcza wtedy gdy podpalono ich chatę. Otrząsnęła się ze wspomnień i tylko mocniej tuliła do siebie dziecko. Właśnie spał, biedny mały. Amelia uśpiła Benjamina kołysanką i branie go teraz na ręce było bardzo niemą- dre. Johanna jednak niekiedy po prostu nie mogła się powstrzymać, musiała przytulić synka do piersi, czując, jak strach tętni w żyłach. Nie wiedziała, jak długo będzie jej dane zatrzymać maleńkiego Benjamina Raviego. Amelia wiele łez wylała nad chorym chłopcem, Johanna wiedziała też, że matce nie podoba się jego imię. Tamten drugi Benjamin niewiele przeżył lat. Pewnej wigilijnej nocy zamarzł na lodzie. Temu maleńkiemu ciałku dokuczało raczej gorąco, często gorączkował, a zimą już myśleli, że umrze im na przeziębienie i jakąś zarazę, która rzuciła się na płuca. Nie przestawał kasłać pomimo podejmowanych przez Amelię prób zaradzenia chorobie najrozmaitszymi me- dykamentami i wywarami. Johanna najbardziej się bała, że paskudny kaszel poszarpie naczy- nia krwionośne w płucach chłopca, wiedziała bowiem, że gdy już zacznie krwawić, być może nie uda im się tego powstrzymać. Przekleństwo. Co też takiego nad nimi zawisło? Ta choroba zabijająca małych chłopców w rodzinie czy też odbierająca im siły do życia. Żadnej z kobiet w rodzinie, z tego co wiedziały, nigdy nie dotknęła ta słabość. Na szczęście uniknął jej także Karl Martin. On mógłby przenieść da- lej rodowe nazwisko, pomyślała Johanna ze smutkiem, lecz brata matki nikt nie widział od czasów, gdy przed tak wieloma laty wyjechał wraz z obcą w wiosce kobietą, Nadjaną. Teraz zaś nie było także i Marji, zapewne ona również znalazła swój grób gdzieś daleko od zielone- go fiordu. Źle się sprawujemy, pomyślała Johanna. Niechętnie położyła chłopca w puchowe kołdry. Żadne dziecko nie miało bardziej miękkiego posłania niż jej Benjamin Ravi. Nie krępowała go też powijakami, choć przypusz- czała, że kobiety krzywią się na takie zwyczaje. Chłopczyk leżał ubrany jedynie w coś, co przypominało becik: długą luźną koszulę zawiązaną na dole pod maleńkimi stopkami Kołyska

wymoszczona była grubymi kołderkami i poduszkami, nie było w niej ani jednej twardej kra- wędzi, nic, o co mógłby się uderzyć. Benjamin Ravi potrafił już siedzieć, ale słabe nóżki na pewno nie uniosą jego ciężaru przed dniem pierwszych urodzin, przypadającym w czerwcu. Rączki natomiast już miał sprawne, potrafił bawić się w klaskanie i składać zabawkę z kółek. Spał. Johanna uchyliła okno, żeby świeże powietrze mogło wypełnić pokój. Pod oknem ro- sły krzewy dzikiej róży, listki już rozwijały się w pełni, a w ogrodzie kwitły wiśnie i jabłonie, wielka duma Amelii. Johanna odetchnęła głęboko i przez moment stała w oknie. Usłyszała urywki śmiechu i muzyki, wreszcie w jej myśli wdarł się głos matki: - Johanno, Johanno, mamy gości! Poproś dziewczyny, żeby przyniosły piwo z piwni- cy, a do wieczornej kaszy dodały dużo solonego mięsa! - Dobrze, mamo, ale... Oczy Amelii roziskrzyły się niespotykanym gniewem. - Nie myśl o tym, że to nie wypada, moja droga. Zasługujesz na trochę rozrywki i, do- prawdy, ja także. Johanna uśmiechnęła się, matka miała rację. Zima była dostatecznie długa i ciężka, zresztą nikt ze Storlendet na pewno im nie podziękuje za to, że przedłużają okres żałoby. I tak nie rozmawiali ze sobą, nawet po tym, jak Bendik zgodził się na zapłacenie mieszkańcom Storlendet czegoś w rodzaju zadośćuczynienia, oddając im szkutę w zamian za marny spła- chetek ziemi na zboczu. Dostali swoje również dzięki temu, że Johanna zrzekła się wszelkich praw do Storlen- det. Dla wszystkich wyraźne było, że Benjamin nie jest z ich krwi. - Ja... nie bardzo wiem. Nie mam zbyt wielkiej ochoty na tańce i zabawę, mamo. Czu- ję się trochę., zmęczona. - Nic dziwnego, wciąż przecież dajesz dziecku pierś. To nie jest już konieczne, Johan- no. Zrobisz się od tego chuda i zapadną ci się policzki jak u starej kozy. On jest już dostatecz- nie duży, żeby pić krowie mleko. Wiesz przecież, że tyle krów ocieliło się zimą... Od świąt jest mnóstwo mleka, nie widzę więc powodu, żebyś... - Cicho, mamo, przecież ja sama tego chcę. 'W dodatku nie wydaje mi się, żeby akurat to tak mnie męczyło. Matka przycupnęła na stołku, podparła głowę rękami. Johanna stwierdziła, że Amelia z jasnymi włosami zwisającymi swobodnie spod niewieściego czepka wygląda jak młoda dziewczyna. To prawda, matce przyda się trochę śmiechu i zabawy. Amelia miała w sobie coś

kruchego i dziecinnego, jakąś jasność i delikatność zarazem, na której widok w Johannie za- wsze budziło się pragnienie, by oszczędzić matce wszelkiego bólu. Zmusiła się do uśmiechu, otoczyła starszą kobietę ramionami, dziecko rozkosznie cmoknęło przez sen. - Mamo, skoro już będziemy się bawić, przynieś trochę słodkiego wina. Amelia uśmiechnęła się. - To znaczy, że i ty się przyłączysz...? - Tak, zgadzam się z tobą, najwyższy czas, żeby również Karlsgârd przegnało mróz ze swojej ziemi! - Tak właśnie być powinno, moja kochana. Chodź, usiądziemy w słońcu, zabierzemy też parę motków przędzy, żeby wyglądało na to, że pracujemy. Śmiały się już teraz razem i wyszły objęte. Na zewnątrz powitał je przebudzony upał. - Ach, przecież to lato - westchnęła Amelia zadowolona. Johanna ze śmiechem wskazała plamy śniegu, wciąż bielejące na zboczach. Szczyt Molden pokrywało mnóstwo świeżego śniegu. - No to przynajmniej prawie... Zobacz, możemy zdjąć kaftany i siedzieć w samych bluzkach! Jak rozbawione dzieci zdjęły okrycia i po raz pierwszy od wielu miesięcy poczuły pro- mienie słońca pieszczące nagą skórę przedramion. Amelia zamknęła oczy i wystawiła twarz do nieba. - Boże, jakież to cudowne! Czy ty rozumiesz, w jaki sposób udaje nam się przetrwać te zimy, Johanno? Córka nie odpowiedziała. Po zimach spędzonych bardziej na wschodzie nie potrafiła pojąć skargi matki. Tu na ogół nie bywało na tyle zimno, by nie dawało się wytrzymać na dworze, oczywiście pod warunkiem, że człowiek odpowiednio się ubrał, w dodatku wiosna przychodziła wcześnie, a zima późno. Parobcy wytaszczyli ławy z kuchni, ułożono na nich jeszcze miękkie poduszki i go- spodyni z córką mogły usiąść. I zaraz służąca przyniosła wino w drewnianych kubkach. Amelia zachichotała rozweselona. - Mogą sobie myśleć, że pijemy herbatę albo wodę... Słodycz lekko wkradła się na język, Johanna rozkoszowała się ciepłem, teraz już i na zewnątrz, i wewnątrz. W drzewach rosnących wokół uwijały się przejęte jaskółcze pary, zno- siły gałązki i suche zeszłoroczne listki do gniazd pod kalenicą obory. Na wierzbie pojawiły się obsypane złocistym pyłem kotki, a szum wezbranej wiosennej rzeki docierał aż tutaj. Na fiordzie widać było, jak woda szarzeje w miejscach, gdzie spływają wodospady, i przy ujściu