Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 035 261
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań639 655

Lerum May Grethe - Córy Życia - 23 Obcy Księżyc

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :582.4 KB
Rozszerzenie:pdf

Lerum May Grethe - Córy Życia - 23 Obcy Księżyc.pdf

Beatrycze99 EBooki L
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 36 osób, 29 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 153 stron)

MAY GRETHE LERUM OBCY KSIĘŻYC

ROZDZIAŁ I Jak lekko byłoby po prostu opadać. Zsuwać się w tej zielonej wodzie, takiej jasnej i łagodnej, i zimnej na tyle, by natychmiast zagłuszyć wszelki ból. W dole nie ma grobu, tylko po prostu wielka, wielka głębia dla wszystkich. Ale nie chciał tam być pierwszym, tym, którego kości ogryzą głębinowe ryby i wstrętne robactwo. Chociaż wody fiordu znajdowały się daleko od otwartego morza, zimowy sztorm potrafił je spienić, przemienić we wściekły, szalejący żywioł. I niemal każdego roku o tej porze zdarzało się, że jakaś łódź trafiała na skały i pogrążała się w głębinach. Ravi mrugał z wysiłkiem. Słona woda raz po raz spadała na jego twarz niczym zimny prysznic, łódź, która go zabrała, była ciężka, wiatr szarpał płócienny żagiel. Za każdym razem gdy fale uderzały gwałtownie o burtę, łódź trzeszczała, jakby się skarżyła. Jak łatwo byłoby po prostu rozluźnić mięśnie. Pozwolić, by łódź straciła równowagę, położyła się na boku, bezgłośnie, bez najlżejszego plusku. Wzburzone fale stłumiłyby z pewnością wszelkie dźwięki. Woda ukoiłaby ból. Dlaczego nie mogę tego zrobić? zastanawiał się Ravi, podczas gdy mgła przesłaniała mu oczy, a ręce zaciśnięte na burcie bielały coraz bardziej. Lyster, wieczór sylwestrowy 1745 - Nikt jej nie widział, kiedy tak siedziała na rozstaju dróg i bardzo dobrze, bo za coś takiego zostałaby ukarana chłostą, a jeszcze musiałaby zapłacić grzywnę. Nie odważyła się tutaj przyjść, dopóki mrok nie spadł na góry, a biała chmura nie przesłoniła młodego księżyca. Miała zamiar czekać, aż rozlegnie się pieśń kościelnych dzwonów, dopiero wtedy pójdzie do domu. A wtedy z pewnością będzie o wiele mądrzejsza. Miała tu do załatwienia bardzo niebezpieczną sprawę, ale ciało pokrywało się gęsią skórką, a krew gwałtownie pulsowała w żyłach w równej mierze ze strachu, co i z podniecającego oczekiwania. Dzisiejszej bowiem nocy miała posiąść ważną wiedzę. Wiedzę, która pozwoli jej doprowadzać mężczyzn do szaleństwa, dzięki której zdoła odpłacić za wszystkie krzywdy, jakie jej wyrządzono... Marja zrobiła krótką przerwę, by napić się gorącego piwa zmieszanego z cukrem, sokiem z jarzębin i jabłek. - Opowiadaj dalej! To nowa pokojówka, Inga, nie potrafiła się opanować. Opowieści Marji o dawnych

zwyczajach związanych z nocą sylwestrową sprawiły, że usta dziewczyny pobladły, a oczy lśniły w pełnym światła pokoju niczym srebrne talary. Marja roześmiała się cicho. - Będę opowiadać, poczekaj tylko, niech no nabiję fajkę... Dziewczyna spoglądała przestraszona na starszą kobietę, która szczupłymi, białymi dłońmi ujęła zdobioną srebrem fajkę i wsunęła ustnik między wargi. Zapaliła tytoń od płomienia jednej z żółtych woskowych świec. Słodkawy, ciężki dym unosił się do sufitu, dzielił się na niebieskie smużki i rozpływał z wolna po drodze w górę. „W końcu Marja westchnęła, umościła się wygodniej i opowiadała dalej o dziewczynie, która w noworoczną noc siedziała na rozstaju dróg. Nie było to, oczywiście, byle jakie skrzyżowanie, lecz takie, z którego obie drogi wiodą do kościoła... - Trzeba ci wiedzieć, że i tak została osądzona - dodała Johanna, kiedy Marja skończyła opowieść. Inga otuliła się mocniej chustką. - Jeśli dobrze pamiętam, została zamknięta w więzieniu. Miała mniej więcej tyle lat co ty, Marjo, prawda? Słyszałam tę historię już chyba z tysiąc razy. Marja stukała fajką o kant stołu, rzucając wnuczce pełne irytacji spojrzenia. Miała ochotę krzyknąć, żeby Johanna trzymała język za zębami i nie wyskakiwała ze swoimi złośliwymi komentarzami. Tym gadaniem zabiła przecież taką znakomitą historię! Chyba jednak lepiej oszczędzić młodą kobietę. Wszyscy wiedzieli, że Johanna ma za sobą trudny rok. Ba, wiele trudnych lat, jeśli już chodzi o ścisłość. W końcu bowiem Ravi ściągnął na nią nieszczęście. Marja bardzo bolała z tego powodu, ponieważ zawsze świetnie się dogadywała z owym dziwnym mężczyzną. Czy raczej chłopcem, tak wolała o nim myśleć. Ojciec Raviego był przecież jej kochankiem, a nie tak znowu łatwo uznać, że jego syn jest już taki dorosły, co więcej, już następne pokolenie przyszło na świat. Marja się zestarzała. Dawno przestała eksperymentować z popiołem i drzewną smołą, atramentem i farbami. Nic nie było w stanie ukryć białych pasem w jej dawniej kruczoczarnych włosach. Upinała je teraz wysoko lub wplatała w nie barwne wstążki. Zbliżała się do sześćdziesiątych urodzin, ale w łagodnym świetle, zwłaszcza gdy miała dobry dzień, mogła uchodzić za osobę przed pięćdziesiątką; odrobinę przybrała na wadze, co bardzo ją cieszyło, bo okrągłe kształty ładnie wypełniały suknię i ujmowały jej lat. W każdym razie kiedy porównywała siebie z wychudłymi, kościstymi babami w tym samym wieku. Nie buntowała się przeciw starości. Szczerze mówiąc, myślała, że będzie gorzej. Jakoś

nie zauważała, że życie tak szybko przepływa jej między palcami, zawsze miała mnóstwo do robienia i tyle do przemyślenia. Johanna, biedaczka, jest młoda. Ale już z dzieckiem na ręku i co najmniej jednym nieudanym małżeństwem za sobą. Erlenda właściwie nie warto wspominać. Ale Ravi, ten czarnowłosy drań, no cóż, jego Johanna będzie nosić w sercu przez resztę swego życia. Jeśli dopisze jej szczęście, wkrótce zdoła opanować gniew. Nie ma bowiem sensu złościć się i martwić kolejny raz. On przecież zawsze ją zawiedzie, nie został stworzony do życia wśród ludzi. W każdym razie nie wśród ludzi z Vildegârd ani z pałacu Marji. Nawet tutaj jest mu za ciasno, nawet tutaj więzy zbyt uwierają. Johanna jadła jakiś owoc, nieduży, czerwony. Ogień na kominku trzaskał cicho, ale wyraźnie teraz, kiedy ludzkie głosy umilkły. Marja pochyliła głowę i ukradkiem spoglądała na swoich bliskich. Nieco z boku siedziała Amelia w pięknej, jasnej sukni rozszerzającej się od piersi w dół. Ręce złożyła na brzuchu, jakby się modliła. Dobra, mała Amelia, która potrafiła wbić w swoją matkę badawcze spojrzenie tak, że tamta musiała odwracać wzrok, żeby jej serce nie pękło. Mała Amelia, która nigdy nie zaniedbała żadnego obowiązku. Zajmowała się ojcem, bratem, przyrodnim braciszkiem, dla wszystkich znajdowała miejsce pod swoimi skrzydłami. I za to wszystko matka zapłaciła jej kłamstwem i bólem. Zdarzało się często, że Marja zastanawiała się, co by to było, gdyby opowiedziała Karlowi Martinowi i Amelii o ich prawdziwym ojcu. W każdym razie oszczędziłaby córce tego strasznego czasu, kiedy była przekonana, że nosi dziecko swego brata. Nie musiałaby starać się odkupić winy przed Bogiem i znosić tych strasznych upokorzeń i lęku w Sogndal pośród nędznych mieszkańców wybrzeża. Może jednak stałoby się coś jeszcze gorszego, myślała Marja. Przeniosła wzrok dalej, na pełnego życzliwości męża Amelii, syna Karla, owoc jego jedynej młodzieńczej przygody. Potem znowu patrzyła na Johannę, mały Benjamin zaczynał zasypiać. Starsza dziewczyna kuchenna zachorowała tuż przed świętami i pojechała do domu siostry, żeby tam wrócić do zdrowia. Ale Lina została, rumianolica i energiczna jak zawsze, miała Ingę do pomocy przy przygotowywaniu jedzenia. W Vildegârd nie było zbyt wiele miejsca dla służby, ale w czeladnej izbie mieszkało czterech mężczyzn. Marja liczyła, że da sobie radę z jednym, najwyżej dwoma służącymi. Na razie nie miała nikogo, bo dom nie był jeszcze gotowy, palono tylko w obszernej kuchni. Ten dom miał być po prostu fantastyczny. Kiedy ludzie ze wsi gadali o jej budowie, słyszała w ich głosach wielkie zdziwienie. Nigdy przedtem nie widzieli domostwa, z kolumnami, tarasami i

wielkimi oknami w rzeźbionych futrynach. Ale Marja wiedziała, czego chce, pomieszała style z dwóch części świata i stworzyła coś bardzo osobistego. Zamek Marji? No, a dlaczegóż by nie? Skuliła się na swoim miejscu przed kominkiem i popiła znowu słodkiego napoju. Niedługo trzeba iść spać. Najpierw jednak posłuchają bicia dzwonów obwieszczających nadejście roku 1746. Bendik wyciągnął rękę i położył na ciemnym blacie stołu swój drogocenny kieszonkowy zegarek. Marja nie lubiła jego tykania. - To teraz opowiem wam o innym starym, bożonarodzeniowym zwyczaju. Słyszeliście o ofierze Thora? Tutaj w naszych okolicach od dawna się już tego nie praktykuje, wiem jednak, że wciąż żyją ludzie, którzy pamiętają, jak w noworoczny poranek mężczyźni zdzierali z siebie koszule i biegali boso po polach, mając na sobie jedynie krótkie spodenki... - Daj spokój, mamo... bądź teraz cicho - poprosiła Amelia zmęczonym głosem. Jej wciąż złożone ręce zaciskały się mocno. Marja opadła na fotel i przymknęła oczy. Skoro tak, to będzie milczeć. W powietrzu wyczuwało się coś dziwnego, coś, co wcale nie zapowiadało, że ten nowy rok będzie dobry. Jeśli prawdą jest, że w tę noc w walce dobrego ze złym rozstrzyga się wszystko, co się ma wydarzyć w ciągu całego roku... to w takim razie Marja nie ma się czego dobrego spodziewać. Helena drzemała i coś jej się śniło. Zdarzało się ostatnio coraz częściej, że pamiętała, co się działo wokół niej i w niej samej podczas snu. Niektóre sny były przerażające, oto spadała z jakiejś skały albo pływała w wodzie, która z przemożną siłą ciągnęła ją w dół, w dół do brunatnoczarnego dna. Woda była gęsta niczym syrop lub roztopiona smoła, a sen taki wyrazisty, że po obudzeniu dziewczyna długo jeszcze krztusiła się i kaszlała. Ale dzisiejszej nocy miała przyjemne sny. Zanurzona w świetle nagle, spadając, wyciągnęła ręce i uświadomiła sobie, że ma mewie skrzydła. Nastrój snu zmienił się gwałtownie, pamiętała tylko, że ogarnęła ją szalona radość, a także coś w rodzaju zakłopotania. Czuła wiejący od dołu ciepły wiatr, który ją unosił. Choć to wydaje się bardzo dziwne, mogła w tym śnie spoglądać na ziemię, gdzie widziała maleńkich, pełzających ludzi. Jak w mrowisku! Stwierdziła nieoczekiwanie, że widzi Vildegârd,

pośrodku dziedzińca płonie ognisko, nad którego płomieniami obracana jest z wolna tusza wielkiego wołu. Chciała śpiewać, przychodziła jej do głowy jakaś stara, pijacka piosenka, kiedy jednak otworzyła usta, stwierdziła, że zrobiły się ostre i twarde, że to nie usta, lecz po prostu mewi dziób, z którego wydobywa się ptasi krzyk - długie, przejmujące zawodzenie, przypominające głos lunatyka. Mimo to sen był bardzo piękny. Leżała, drzemiąc, i starała się go zatrzymać, chciała rozdzielić różne wydarzenia ze snu tak, jak to kiedyś czyniła z pięknymi kwiatami. To dziwne, bo akurat uroda kwiatów nie da się rozdzielić, teraz też sen po chwili wydał jej się jakiś niejasny, mętny... Helena ponownie zamknęła oczy i czekała. Czekała, że czas będzie płynął, robiła tak od wielu miesięcy. Kiedy dzwony zaczęły bić, wciąż nie spała; nieoczekiwanie drzwi do jej pokoju zostały otwarte. - Szczęśliwego Nowego Roku, Heleno! Przychodzimy, żeby spełnić z tobą toast. Nie śpisz? Zdawało nam się, że krzyczysz... Głos Johanny brzmiał dziwnie niepewnie, jakby za każdym przyjaznym zdaniem czaił się płacz. Ma z pewnością czym się martwić teraz, kiedy nareszcie zrozumiała, że i ona, podobnie jak Helena, przegrała. Jej też nie udało się zatrzymać Raviego. Silne ręce ujęły chorą pod pachy, uniosły w górę, poduszki zostały przetrzepane i ułożone wysoko za jej plecami. Mrużyła oczy, patrząc na siedmioramienny świecznik, który ją oślepiał. Niemal pragnęła, żeby sobie poszli, chciała znaleźć się znowu w usypiającej ciemności. Ale alkohol, który jej podano, był słodki i mocny. Przełknęła go razem z życzeniami szczęścia, uśmiechając się blado. No tak, przecież nie ma się na co skarżyć. Rysuje się przed nią nie najgorsza przyszłość na progu tego nowego roku. Wiele się w nim zmieni dla nieszczęsnej służącej gospodarza z Royse. Nim rok dobiegnie końca, ona zamieszka we własnym domu, hojnie wyposażona przez tę kobietę i jej krewnych. Odzyska znowu swoje gibkie ciało, silne i prawie nowe. O dziecko nie musi się martwić. Johanna chce je wziąć i na dodatek chętnie dobrze za to zapłaci. Kiedy Ravi znowu zniknął, Helenę ogarnął lęk, że Johanna się rozmyśli. Ze nie będzie chciała mieć przy sobie potomstwa swojego narzeczonego z inną kobietą, które by jej wciąż przypominało, jaki to drań. Ale Johanna jest dziwna. Zresztą ma i tak swoje własne

dziecko, które przypomina jej o tym samym. Jedno mniej czy więcej nie ma w tej sytuacji znaczenia. - Dziękuję za poczęstunek. I wam też życzę szczęśliwego Nowego Roku. To niezwykłe, ale oczy Johanny były bardziej lśniące, niż mogła to spowodować odrobina alkoholu. Może to kościelne dzwony wprawiły ją w taki nastrój? - Heleno, ja... ja chciałam ci tylko powiedzieć, że... kiedy teraz wkraczamy w całkiem nowy rok... czy nie powinnyśmy wszystkiego złego zostawić za sobą? Wszystkich tych złych słów, wszystkich nieporozumień? - Mnie tam wszystko jedno - odparła Helena i wzruszyła ramionami z wyrazem bólu na twarzy. Rude włosy były teraz mocno ściągnięte i upięte w koronę, znowu były wystarczająco długie. Drgnęła niemal, kiedy Johanna gwałtownie pochyliła się nad łóżkiem i objęła ją mocno, bardzo mocno, jakby chciała przytrzymać tonące dziecko. Helena jęknęła cicho, nie mogła jednak zrobić nic innego, jak tylko odwzajemnić uścisk. Nie lubiła bliskości innego kobiecego ciała, ale nie mogła odepchnąć tamtej od siebie. - Jesteś dojrzałą kobietą - szeptała Johanna do ucha leżącej. Helena nie odpowiadała. Ta Johanna naprawdę jest jakaś dziwna. Zawsze taka była. A teraz biedaczka pewnie bardzo tęskni za Ravim. No cóż, musi się sama z tym uporać. Helena uświadomiła sobie jednak w tym momencie, że może inni w tym domu również cierpią, nie tylko ona. Zresztą ona przynajmniej wkrótce odzyska wolność. Ogromny brzuch poruszył się lekko, jakby na potwierdzenie tych myśli, kiedy Johanna znowu się wyprostowała. - Jeśli chcesz... to powiem Indze, żeby spała dziś u ciebie? Johanna mówiła niepewnie, wiedziała jednak, że większość ludzi nie chciałaby spać samotnie tej nocy. Zbyt wiele sil wychodziło z ukrycia. Noc noworoczna jest pod tym względem chyba jeszcze gorsza niż noc sobótkowa. Zasłoniła szczelnie okno w pokoju chorej, ktoś zostawił rozsunięte zasłony. W taką noc nikt nie powinien wyglądać na zewnątrz. Trzeba się też wystrzegać, żeby nie zaglądać przez okno do izby. Bo jeśli ktoś ma umrzeć, to można go zobaczyć bez głowy. Johanna zadrżała. Za nic na świecie nie chciałaby nikogo przestraszyć takim widokiem. Dziecko spało od wielu godzin, ale Johanna czuwała jeszcze bardzo długo po zamilknięciu dzwonów. Wkrótce noc się skończy. Wkrótce nadejdzie ranek z różową

poświatą na niebie i będzie można wyjść na podwórze pokryte miękkim śniegiem. Być może wtedy poczuje się trochę lepiej. To dziwne, ale tym razem ból zdawał się być łatwiejszy do zniesienia. Nie chciała w to wierzyć, bo za każdym razem musiała składać kawałki swego rozerwanego serca. Zszywać je razem, kleić wiarą i nadzieją. Za każdym razem jednak było trochę więcej wiary i trochę mniej nadziei. Rzucała się na łóżku, pościel była miękka i ciepła, ale ciasny pokój zdawał się ją dławić. Dzisiaj napalono solidnie we wszystkich piecach, takie gorąco to coś nowego w środku mroźnej zimy. Johanna wyciągnęła ostrożnie rękę w ciemności, ujęła kubek z wodą, który zawsze stał przy łóżku. Chłopczyk mruczał coś przez sen, a jego małe rączki zaciskały się na kołdrze. Było mu widocznie gorąco. Biedna sierota bez ojca... Johanna całą siłą woli zamykała oczy. Starała się oddychać wolno i spokojnie, wabiła do siebie anioły snu. Za wiele jednak spraw burzyło jej spokój, zbyt wiele myśli tłukło się po głowie niczym puste beczki od piwa. I ten lodowaty ucisk pod sercem. Ta nie dająca się usunąć ciężka bryła nieznośnej tęsknoty. Nie mogła pozwolić, żeby się roztopiła, nie miała odwagi tchnąć w nią odrobiny życia. Tęsknota za Ravim o mało jej nie zabiła już dwa razy przedtem. Może teraz nie miała więcej nadziei, mimo wszystko było w niej coś, co utrzymywało ją na powierzchni, pozwalało odzyskać trochę spokoju i czegoś w rodzaju ukojenia. Nadziei nie miała już od dawna. Wypędziła go od siebie, nie w gniewie czy irytacji na jego nieznośne zwyczaje i brak jakiejkolwiek odpowiedzialności. Żył tu wśród nich tylko połowicznie zwrócony do nich, drugą częścią osoby pogrążony we własnym świecie. Mogłaby to wytrzymać. Co tam, coraz bardziej i bardziej pojmowała, że ta jego połowiczna obecność w życiu to jest to, co w nim kocha najbardziej. Alkohol też nie wydawał się takim niemożliwym do pokonania przeciwnikiem. Mogła była podjąć walkę. Ale to, co się stało... Rozgrzane ciało Johanny nagle ostygło. Drżała, zimne dreszcze sprawiły, że dziecko zaczęło wyczuwać złe myśli matki. Rzucało się niespokojnie, Johanna zagryzała palce i modliła się, żeby ona i dziecko nie zostali zarażeni złem. Ostrzegali ją wszyscy bez wyjątku. Mówili, że to posłaniec diabła. Więcej, że to demon. Ze przybywa z przeklętych piekielnych otchłani. On, który posiada władzę, by

wypędzić chorobę Z ciała, mógł mieć również władzę zsyłania jej na ludzi. On, który potrafił widzieć to, co ukryte, ludzi i rzeczy, wydarzenia, które jeszcze się nie stały. Nie był aniołem, o, nie, nikt by go nie zaciągnął do kościoła. To przerażało nie tylko Johannę. Potem wydawało jej się, że go zrozumiała: on po prostu nie lubi tłumu. To nie świętość miejsca wprawiała go w przerażenie, to ludzkie oczy. Teraz jednak musiała przyznać, że i ona zaczęła się zastanawiać. Ravi zabił. Pod tym względem stali się sobie równi. O ile jednak jej grzech zabójstwa miał na celu powstrzymanie Erlenda, to grzech Raviego był tysiąc razy gorszy. Wykorzystał swoje zdolności, zwrócił je w stronę zła, zaprzedał własną duszę i ryzykował duszę swego nie narodzonego jeszcze dziecka. Przeklął Helenę, do której niegdyś zwracał się z taką czułością. Ona go przecież uratowała, ze swoim niepokornym zachowaniem i złośliwym językiem mimo wszystko nauczyła go wiele na temat uczuć. W końcu nie był w stanie między nimi wybierać. Nie był w stanie albo nie miał odwagi. Johanna z trudem przełknęła ślinę, język lepił się do podniebienia mimo wody, której się dopiero co napiła. Tchórz, tchórz, tchórz. Tchórzostwo, gorsze niż większość innych przywar. Tchórzostwo pociąga za sobą inne wady, zdradę, zazdrość, gwałt, nieszczerość... Biały krzyż... to było tak, jakby ktoś cisnął jej prawdę w twarz. I kiedy znalazła go spitego do nieprzytomności, przyznał, że rzucił przekleństwo. Cóż było więcej do powiedzenia? Kiedy jąkał się i błagał, starał się ją przekonać, że zrobił to dla niej... wtedy mogłaby go zabić. Może powinna była to zrobić? Ravi bowiem jest chodzącym przekleństwem, najbardziej dla samego siebie. Teraz Johanna to wszystko zrozumiała. Ale w takie samotne świąteczne noce serce biło jej głośno, a ciało płonęło... Modliła się i zaklinała Boga, ale też wstydziła tak, że łzy płynęły jej z oczu, kiedy w tego rodzaju chwilach uświadamiała sobie, że oddałaby wszystko, co posiada, by móc poczuć tutaj przy sobie jego obecność, by znowu być z nim i choćby na krótką chwilę uwierzyć, że oni oboje są sobie pisani. Ale on odszedł. Daleko. Czuła, jak się od niej oddala, każdego dnia odległość robi się większa. Miała uczucie, jakby cząstka jej samej odeszła z nim, taki maleńki ptaszek, krążący wysoko ponad jego

głową wszędzie, dokądkolwiek szedł, i przynoszący jej wiadomości o wszystkim, co Ravi robi. Bardzo trudno będzie zapomnieć. Gdyby nawet teraz martwiła się i płakała, to i tak ból będzie z czasem narastał. Nie powiedziała o tym ani słowa nikomu, nawet babce Marji. Helena będzie musiała umrzeć. Białego krzyża nie można tłumaczyć inaczej. A Johanna będzie musiała odgrywać tak samo zaszokowaną jak wszyscy inni. Bowiem rudowłosa obca dziewczyna wydawała się teraz tak pełna życia. Przeżyła nieszczęście. Może jednak wszystko się ułoży? Może tym razem będzie inaczej, niż kiedy Johanna ostatnio widziała krzyż? Biedna Karen, żona pastora, była taka słabowita, a dzieci urodziły się o wiele za wcześnie. Helena jest silniejsza i nosi tylko jeden płód. Boże kochany, pozwól, żeby dziecko przeżyło. Dziecko Raviego, pozwól mu, czy też jej, żyć. Będę kochać to dziecko, uratuję je, nawet gdyby miało w swoich żyłach złą krew ojca. O, pozwól mi spróbować, będę kochać malca, jakby był moim własnym dzieckiem... Mały Benjamin zaczął cicho płakać. Przytuliła go mocno do siebie, okryła swoją kołdrą. Uspokoił się szybko. Wtedy pozwoliła, żeby z jej oczu popłynęły gorące, ciche łzy.

ROZDZIAŁ II Amelia już chyba z tuzin razy przeglądała zawartość skrzyni, nigdy jednak nie męczyło jej to siedzenie na zimnym strychu i oglądanie malutkich ubranek, powijaków, powłoczek. Niektóre przygotowano całkiem nowe, innych ona sama używała dla swojego biednego przyrodniego braciszka. Jeszcze inne były zupełnie stare, pochodziły z czasów, kiedy jej własna matka urodziła ją i brata bliźniaka; wtedy powijaki zrobiono ze starych, pożółkłych koszul Kari. Teraz Marja przyniosła cieniutką, piękną bawełnę i koronki takie ładne, że można ich było właściwie tylko używać do najpiękniejszych ubrań. - Weź to - powiedziała matka, rzucając stos płótna i koronek na coraz mniejszy podołek Amelii. Bendik się tylko uśmiechał. Najwyraźniej uważał, że nic nie jest za dobre dla oczekiwanego dziecka. Amelia wiedziała, że pragnął syna. Jednak czułość w jego oczach mówiła jej, że córeczkę też będzie kochał. Małą istotę o dziwnych, dwubarwnych oczach Johanny? Czy też obdarzoną jego oczami, jasnymi, otwartymi? A może będzie bardziej podobna do swojej matki, mieć będzie jasne włosy i kruchą figurę? Siedząc na niewygodnym stołku, Amelia pogrążyła się w marzeniach. Dłońmi ogrzewała zimne płótno, len pod jej dotykiem zdawał się nabierać życia. Niemal nie była już w stanie dłużej czekać. Lęk, który zawsze czai się gdzieś na dnie duszy brzemiennej kobiety, ją również czasami ogarniał, ale tysiąc razy silniejsza była radość i poczucie wdzięczności. Tej wiosny będzie mnóstwo życia w starym Vildegârd. Amelia ostrożnie odłożyła wszystko na miejsce, na drżących nogach zeszła po stromej drabinie. Dopiero teraz uświadomiła sobie, jak zimno jest na górze. Z dużego salonu docierał głos Ingi, która podawała Bendikowi i Marji coś gorącego do picia. Przed domem parskały konie. Tamci dwoje jeździli do wójta, by przekazać roczny podatek, i być może przywieźli jakieś nowiny. Kiedy lód był taki gruby jak w tym roku, rzadko słyszało się coś innego niż tylko wiadomości z najbliższej osady. Zdarzało się jednak, że nauczyciel lub kupcy odwiedzali okolicę, niekiedy major, lensman lub nowy proboszcz przyjmowali gości w świątecznym okresie. Minęły dopiero trzy dni nowego roku, nadal trwał czas zimowego świętowania. - Mamo, chodź, musisz zobaczyć! To niewiarygodne, chyba nigdy nikt nie słyszał czegoś podobnego! Głos Johanny był wysoki i przenikliwy, jednak tym, co sprawiło, że Amelia przyśpieszyła kroku, była niekłamana radość w słowach córki. Bogu niech będą dzięki, to się

już dawno nie zdarzało. - Patrz, patrz! Ojciec nas zaskoczył, nakupił tyle prezentów! Bendik stał bez słowa i tylko pochrząkiwał, opatulony w liczne futra, wyglądał niczym ogromny niedźwiedź, na wąsach srebrzyły się sopelki lodu. Sanie były wypakowane do połowy, nad całym bagażem rozciągnięto nasączoną olejem płachtę. - Wszystko to czekało w Dosen! Przyjechało z Marifjora! Amelia uśmiechała się, obejmowała córkę. W oczach Johanny pojawiło się życie, była teraz znowu niczym mała dziewczynka. Matka z bólem patrzyła, jak uśmiech zmienia twarz młodej kobiety. Wprost trudno ją poznać. Boże drogi, jak daleko to wszystko zaszło. Jak bardzo przywykli do tego, by widzieć ją zbolałą i smutną. Teraz tańczyła po ganku ze zbyt lekko ubranym Benjaminem w objęciach. Amelia chwyciła dziecko, opatuliła je swoją wełnianą chustką i z czułością robiła wymówki córce. - Wracam z małym do domu, przecież zamarznie tu na sopel. A ty pomóż służącym wypakować to wszystko! Bendik poszedł za nią, rzucił futro na ręce czekającej Ingi. Powiesi je do suszenia wysoko pod sufitem sypialni, gdzie nie jest za gorąco. - Coś ty znowu wymyślił? - zapytała Amelia, ocierając mężowi z policzka topiący się lód. - Ech, to miało być na Gwiazdkę. Ale tak to jest, jeśli nie zamówisz wszystkiego na sianokosy, to musisz czekać do Wielkanocy... - Nic nie szkodzi. Widziałeś, jaka Johanna radosna? Myślę, że bardzo dobrze się stało, wigilia i święta to były dla niej trudne dni. - Hm. Tak, ona dźwiga ciężkie brzemię. Dałbym wszystko za to, żeby jej trochę ulżyć... - Już ci się to udało - rzekła Amelia cicho i ostrożnie pocałowała swego męża w usta. Były zimne, poczuła smak tłuszczu, którym trzeba było się smarować, wyjeżdżając saniami w taki mróz. Benjamin starał się uwolnić od krępującej go chustki. Posadziła więc dziecko na podłodze, a ono ruszyło natychmiast w stronę tacy z jabłkami, która w okresie świątecznym stała na stole. Na ganku rozległy się hałasy, kiedy trzech mężczyzn taszczyło do środka potężną skrzynię. - Ostrożnie! Bendik paroma skokami znalazł się przy drzwiach i upominając

parobków, pomagał im dźwigać. Z wnętrza skrzyni dobywały się jakieś dziwne dźwięki. Czy to szkło? Brzmiało tak, jak uderzenia nożem o srebrną karafkę. Amelia potrząsała głową, po chwili opadła na krzesło. Johanna przecisnęła się obok skrzyni i rzuciła ojcu na szyję. - Ja wiem, co to jest, och, tatusiu, myślę, że wiem... - Ciii, moja Hanno, nie zepsuj wszystkiego... - Rzucił pospieszne spojrzenie w stronę Amelii. W tym momencie ona też zrozumiała. - Czy to... czy to jest dla mnie? Ale, mój drogi, to przecież... Spoglądała to na jedno, to na drugie. Oczy Johanny wcale nie wyrażały rozczarowania. Dziecinna radość nie zniknęła, nawet kiedy się okazało, że prezent nie jest dla niej. - Pośpiesz się, mamo, zobacz, co to! Och, już nie mogę się doczekać. Amelia musiała się uśmiechnąć. Moje dobre, kochane dziecko, powinnam była się domyślić. Johanna zawsze uwielbiała dawać innym prezenty. Ten musieli oboje zaplanować. Bendik uśmiechał się tajemniczo i nożem oderwał pierwszą deskę z zamknięcia skrzyni. Za nimi stała Inga w towarzystwie parobków, a nawet kilkoro dzieci, które towarzyszyły saniom przez wieś w drodze do domu. Teraz wytrzeszczały rozpalone z ciekawości oczy. Ubrane w wełniane czapki, postrzępione szale i za duże samodziałowe kurtki, przestępowały z nogi na nogę. Amelia wolno podniosła się z miejsca. Bendik oderwał jeszcze jedną deskę. Wewnątrz znajdowało się coś dużego, ale bardzo starannie opakowanego w mocno ubitą wełnę! Cała podłoga została zarzucona tą wełną, zanim zawartość skrzyni nareszcie ukazała się patrzącym. - Och, nie... Amelia przecierała oczy. Dzieciaki przy drzwiach spoglądały na siebie, niczego nie rozumiejąc. Co to, na Boga, za dziwaczne krzesło? Nowy przedmiot był czarny i lśniący. Dwa świeczniki przymocowane do krzesła? I co za niezwykłe siedzenie, lśniące czarno - białe szczapy z dziwnego obcego drewna. Nie sprawiało wrażenia specjalnie wygodnego, chociaż było szerokie tak, że nawet gruba Jenny mogłaby na nim usiąść. Parobcy podeszli bliżej, a gdy Bendik dał im znak głową, podnieśli ów przedmiot i wystawili ze skrzyni na podłogę. Amelia zwilżała wargi, splatała dłonie, na policzkach pojawiły się czerwone plamy. Zakręciło jej się w głowie, ponieważ teraz nareszcie rozpoznała dar.

- To... to... och, Bendik... z plebanii... - Twój własny instrument. Twój szpinet, Amelio. Zasłużyłaś na niego. Musisz wiedzieć, że to nie tylko ode mnie. Ukryła twarz na jego piersi. Johanna stała bez słowa z ręką na pięknym szpinecie. Widziała go parę razy przedtem, od wielu, wielu lat stał na plebanii. Ale po wyjeździe starego proboszcza nikt na nim nie grał. No i teraz Bendik kupił go do Vildegârd. - Mamo... czy mogę sprowadzić innych? - Tak, zrób to - skinął głową Bendik. Wciąż stał obok żony, obejmując ją czule. Johanna pobiegła w stronę nie dokończonego budynku, w którym mieszkała babka, przesiadując w podobnej do salonu kuchni. Och, co za radość dla mamy! Będzie się naprawdę cieszyć, bardziej niż z czegokolwiek innego. Myślała pewnie, że nikt tego nie pamięta, ale to ona sama kiedyś opowiedziała tę historię. O ojcu, Karlu Oppdalu, który za młodu nie posiadał zbyt wiele. O tamtych trudnych latach, kiedy mieszkali w maleńkiej chatce i ledwie starczało jedzenia dla dzieci. O owym dniu, kiedy zawieźli drzewo na plebanię i Amelia usłyszała z pokojów bardzo piękną muzykę. To był szpinet. Ktoś ze świątecznych gości pastora na nim grał. Z instrumentu płynęły kryształowe dźwięki. Chciało jej się płakać z zimna i tęsknoty, nigdy ich jednak nie wpuszczano dalej niż do kuchni. Dźwięków pastor nie mógł zamknąć we wnętrzu, zamknął natomiast ciepło i światło, które są związane z bogactwem. Ojciec wziął ją wtedy za ręce i uniósł wysoko, przez niewielkie okno Amelia mogła zajrzeć do środka, do jasno oświetlonego pokoju, z którego dochodziła ta muzyka. - Pewnego razu dostaniesz taki instrument. Wtedy zagrasz dla mnie, moja mała, dobra dziewczynko. Twoje śliczne paluszki wyczarują jeszcze ładniejszą melodię niż ta - powiedział. Potem wydarzyło się tak wiele. Amelia przestała tęsknić za szpinetem, żyła w pośpiechu, z tyloma sprawami musiała się zmagać. No i teraz on, Bendik, kupił instrument. Dwadzieścia lat po tym, jak mu opowiedziała tę krótką historię. Najpiękniejsza rzecz z plebanii należy do niej. - Spróbuj zagrać - powiedział Bendik cicho, kiedy Marja zajęła miejsce w fotelu przy kominku. Amelia z uroczystą miną podeszła do instrumentu, podsunięto jej pośpiesznie obity

pluszem stołek. Palce zawisły w powietrzu ponad wypolerowanym drewnem. - Kazałem go wyczyścić i nastroić. Zabrało to trochę czasu... miałaś dostać instrument na Gwiazdkę. Amelia w rozmarzeniu potrząsnęła głową. Opuściła ręce, ale w momencie gdy palce już miały dotknąć klawiszy, cofnęła je pośpiesznie i uniosła do oczu. - Nie, ja przecież nie umiem... po prostu wszystko zniszczę! - Nie, nie, spróbuj, sprawdź, czy jest w nim głos! Uderzaj ostrożnie... Wysunęła palec wskazujący. Dotknęła czarnego klawisza. Wydał czysty, jasny ton. Amelia podniosła oczy oszołomiona i przejęta. Palec jakby sam z siebie posuwał się dalej. Tony wydobywały się przy każdym najmniejszym dotknięciu, toczyły się niczym groszki z rozdartego worka. Po czym ucichły. Amelia niemal z lękiem patrzyła na instrument. Johanna pierwsza odgadła, o czym myśli. - Masz to w sobie, mamo. Zawsze kochałaś śpiew i muzykę. Możesz ją odczytywać. Spójrz... z tego możesz odczytać wszystko, co zechcesz. Dwie grube księgi oprawione w brązową skórę. Johanna z zapałem przewracała kartki, przelatywały między jej palcami. - To nuty, mamo! To takie litery, tylko łatwiej się ich nauczyć! Każda oznacza jakiś ton, każda oznacza takt. Spójrz, tutaj jest wszystko. Naucz się tego, mamo! Amelia oszołomiona potrząsała głową, mimo to wzięła jednak książki i mrugała, żeby rozproszyć mgłę przesłaniającą jej oczy. Marja chrząknęła zadowolona w swoim kącie. Po chwili wstała, zdjęła szkarłatną pelerynę, którą narzuciła na suknię, i pochyliła się obok córki nad klawiaturą. Ręce miała stare, ale w czarnych, obcisłych rękawiczkach wydawały się nadal gibkie i lekkie, kiedy położyła je na klawiszach. Wszyscy zebrani ze zdumieniem wysłuchali krótkiej, wesołej melodii, która nagle rozległa się w pokoju, jakby jakieś barwne ptaki zerwały się z pokrytego śniegiem krzewu. Helena słyszała rozproszone dźwięki, były takie nierzeczywiste i dziwne, jakby duchy krążyły pod sufitem i zrzucały dzwoniące kawałki lodu, które tworzyły się tam, gdy ciepła wilgoć z jej pokoju osadzała się na wysokim suficie. Najpierw myślała, że jej się to wszystko wydaje, że w półśnie te dziwne dźwięki powstają tylko w jej głowie. Powoli jednak otrząsała się z tego niemal trwałego stanu półprzytomnego oczekiwania i stwierdziła, że hałasy dochodzą do niej w rzeczywistości.

Nastawiła uszu, ale tymczasem dźwięki umilkły. Słyszała tylko głosy w drugim salonie, tam się widocznie wszyscy zebrali. Co się dzieje? Teraz ciężkie drewniane podeszwy stukały na ganku, męskie głosy wykrzykiwały coś, a dzieciaki nawoływały się na podwórzu. No tak, tak, to jej nie dotyczy. Skrzywiła wargi, ona do nich nie należy. Przy łóżku leżała książka i robótka na drutach. Amelia siadywała tu niekiedy wieczorami z robótką w ręce, prawdopodobnie starała się o dobre uczynki, które mogłaby dołożyć do swojego rachunku sumienia. Czuwała nad nieszczęsną Heleną. Rudowłosa kobieta zaklęła w duchu. Już niedługo będzie z tym wszystkim koniec. Zdecydowała się, teraz wszyscy się dowiedzą, że tak naprawdę ma inny charakter niż ta bezwładna leżąca figura, którą była w ostatnich czasach. Przekonają się wtedy, że jest to twardy orzech do zgryzienia. Potrafi zadbać o swoje sprawy. Drogo zapłacą jej za to, że tak długo nią rządzili. Dziecko będzie ich wiele kosztowało. Więcej niż proponują. Nie jest byle jaką przybłędą, której można ofiarować zapłatę albo w ogóle nie dać nic. Powinna tu ubić wielki interes. Bo to nie jej wina, ta cała upokarzająca sytuacja. Oni to robią nie dla niej, ale dla swojego Boga. Miłość bliźniego, ha! Mają zbyt wiele grzechów, za które muszą zapłacić, a ona i tak jest bardzo uprzejma, że pozwala im to zrobić. Coś się poruszyło w jej brzuchu. Nie czuła się dobrze po tym świątecznym tłustym jedzeniu. Święta Bożego Narodzenia aż ociekały od tłuszczu, jedzono szynkę i podpłomyki, gęste sosy, sery i słodkie ciasta. Na dodatek również wódka najlepszego gatunku. Helena poczuła, że musi za swoją potrzebą... nienawidziła tego, nienawidziła smrodu i upokorzenia, że służąca musi jej pomagać, a ona nie może wstać z łóżka. Ale najwidoczniej nie ma wyjścia. Skurcze w brzuchu rozrastały się do granicy wytrzymałości. Potrząsnęła małym dzwoneczkiem, rozległ się wysoki, ostry dźwięk, potem czekała, cierpiąc, aż za drzwiami rozległy się pospieszne kroki służącej. - Pomóżcie mi, dziecko jest w drodze! Proszę pani, proszę pani, niech pani przyjdzie jak najprędzej. Inga wpadła do salonu, nie zapukawszy jak wypadało, była tak wzburzona, że zapomniała nawet dygnąć przy drzwiach. Ale panie najwyraźniej też tego nie zauważyły. Dwie twarze tuż obok siebie, cztery ręce zatrzymały się nagle, piękny instrument umilkł tak gwałtownie, jakby ktoś wylał wiadro wody na niewielkie ognisko. - Co też Inga mówi? Ale słyszały dobrze. Jak na dany znak wszystkie trzy kobiety stanęły obok siebie. Johanna była biała jak ściana. Marja nawet nie uniosła brwi. Ale wargi

Amelii drżały. Bała się. Johanna mocno oparła dłoń na ramieniu matki. - Zostań tutaj. Nie, lepiej zabierz ją do siebie, Marjo. Marja otworzyła usta rozgniewana, że najmłodsza obejmuje dowodzenie. Przecież obie, i ona, i Amelia, mają dużo większe doświadczenie z położnicami. Ale kiedy spojrzała wnuczce w oczy, zobaczyła stanowcze, niemal ostrzegawcze spojrzenie. A przecież dopiero co Johanna tańczyła niczym młoda dziewczyna, teraz w jej gładkiej twarzy była jedynie powaga. Marja niechętnie ustąpiła. - Tak, tak chyba będzie najlepiej... a poza tym to pewnie potrwa. Chodź, poczęstuję wszystkich czymś smakowitym, bo będziemy musieli czekać. Bendik, ty możesz zostać. My nie chcemy mężczyzn w naszym domu - powiedziała Marja ironicznie. Amelia zdobyła się na blady uśmiech. Wiedziała, że kiedyś, kiedy Marja miała się urodzić, to jej ojciec Randar odbierał poród. Johanna słyszała nawoływania z kuchni, grzano wodę i noszono ją do pokoju rodzącej. Prześcieradła czekały gotowe, stare i zniszczone. Nóż, nożyczki, dratwa, okrągły kawałek twardego drewna, na wypadek gdyby Helena musiała zacisnąć zęby... Księga Psalmów i pastor, błyskawicznie przeleciało Johannie przez głowę, kiedy biegła po swój obszerny fartuch i drewnianą rurkę, przez którą będzie nasłuchiwać bicia serca dziecka. Oliwa, tłusta maść zawierająca wyciąg z babki. Dziurawiec, krwawnik, mała buteleczka kropli z apteki w Christianii. I jeszcze narzędzie, które pastorzy nazywali nożycami diabła. Teraz jest gotowa. Wciągnęła głęboki haust powietrza w płuca i uspokoiła się, pewnym krokiem weszła do izby rodzącej. Unosiło się tam w powietrzu coś strasznego. Och, ratunku, nie wytrzymam! Johanna oparła się o futrynę drzwi i jeszcze kilkakrotnie głęboko odetchnęła, zanim odważyła się przejść przez pokój i rozchylić zasłonę, za którą znajdowało się posłanie Heleny. Przywitało ją spojrzenie zielonych oczu, przenikliwych jak u kota. - A więc zaczęło się! Helena uśmiechnęła się, między wargami mignęły wilgotne zęby. Johanna też zmusiła się do bladego uśmiechu. - No tak, słyszę... jak się czujesz? - Jak anioł! - zachichotała Helena, krzywiąc wargi, a Johanna poczuła ukłucie w sercu. Ale kobieta na łóżku miała rumianą twarz, włosy błyszczały w mdłym niebieskawym świetle styczniowego dnia.

- Pomogę ci, nie bój się. Wiem, że możesz się obawiać, pierwszy raz jest zawsze najgorszy, ale ja zrobię... my postaramy się... Uspokajające, gorączkowe słowa Johanny zamarły. Uśmiech Heleny rozszerzył się teraz na całą twarz. - Ja się nie boję! Ja się po prostu cieszę. Nareszcie uwolnię się od tego brzemienia. Zapewniam cię, Johanno, że wkrótce opuszczę ten dom. Nie będziesz się musiała już więcej mną zajmować. Johanna z całych sił powstrzymywała łzy. - Heleno, nie powinnaś... my... my nie mamy nic przeciwko temu... - Och, zamilcz! Daj mi trochę spokoju, bo teraz znowu zaczynają się te cholerne bóle... Johanna przestraszona odskoczyła do tyłu, kiedy skurcz wstrząsnął ciałem Heleny. Widziała, jak tamta kobieta walczy z bólem, jak pragnie odzyskać spokój. Wargi jej zsiniały, zaciskała powieki i chyba nie widziała, co się dzieje w pokoju. Ręka pod kołdrą zamknęła się w pięść. Potem Helena jęknęła przeciągle, kiedy ostatni oddech zabrał ze sobą fale bólu. - Przeszło! To jest jak zwyczajny ból brzucha, nie? Powiedz mi, Johanno, co będzie teraz? Johanna uświadomiła sobie, że w odróżnieniu od większości młodych kobiet Helena nie miała żadnego doświadczenia, jeśli idzie o porody. Nigdy nie była w domu rodzącej, nie mówiąc już o tym, żeby komuś musiała pomagać. Nie miała matki, ciotki, sióstr ani szwagierek, które wprowadziłyby ją w te sprawy i trochę przygotowały. Na wszystko jest za późno. Przysunęła sobie stołek do łóżka Heleny. - To trochę potrwa - powiedziała spokojnie. - Minie kilka godzin, podczas których skurcze będą się powtarzać coraz częstsze i coraz silniejsze. Jakby jakaś wielka ręka chwytała twój brzuch i skręcała wnętrzności... wszystko to będziesz odczuwała. Będziesz mieć wrażenie, jakby ten ból wyciskał z ciebie powietrze, być może będzie ci trudno oddychać. Będziesz jednak musiała. Musisz oddychać głęboko tak jak po długim biegu z wielkim obciążeniem. - Dobrze! - zawołała Helena z zapałem. - Potem to się zmieni... będziesz odczuwać innego rodzaju skurcze. Tępy ból, tak uważają niektóre kobiety, może nawet uczucie, że wszystko w tobie się rozrywa. Gorący i ciężki nacisk w dół... to dziecko zbliża się do wyjścia. - Czy to nie następuje już teraz?

- W jakimś sensie tak, ale twoje wnętrze musi się na to przygotować. Właśnie teraz pękają wiązania worka, w którym dziecko spoczywa. Poczujesz serię dość płytkich skurczów i worek się otworzy. A wtedy wypłynie woda. Na razie jesteś jeszcze sucha, prawda? Helena rzuciła się na posłaniu, patrzyła na Johannę uparcie, choć skrępowana. - Inga wszystko uporządkuje. Ja... zadzwoniłam po nią! Johanna podniosła się. Odległości między skurczami były długie, zrozumiała, że poród potrwa jakiś czas. A Helena nie była taka przestraszona, jak Johanna się spodziewała. - Inga tu posprząta, zmieni ci pościel. Ja przyjdę później. Bądź tylko spokojna, wszystko będzie dobrze... Krótkie prychnięcie z posłania. - Wyglądasz na bardziej przestraszoną niż ja, Johanno. Ja nie dam się, do cholery, przestraszyć czemuś, z czym radzi sobie każda najsłabsza nawet kobiecina. Johanna nie miała odpowiedzi, czuła się tak, jakby ją złapano na gorącym uczynku. W pokoju palił się siedmioramienny świecznik i Amelia rozłożyła na małym stoliku pod oknem Biblię. Marja wróciła również, bo poród się przeciągał. Helena wciąż siedziała na posłaniu i pomiędzy skurczami zawodziła, a to żeby jej dać coś do picia, a to do jedzenia. Dawali jej tylko zwinięty gałganek zanurzony w wodzie z miodem. Chwilami stawała się niecierpliwa, zwłaszcza po zapadnięciu nocy, kiedy skurcze nie dawały jej spać. Bóle nie przybierały na sile, pojawiały się w nierównych odstępach i męczyły ją. O świcie Bendik zaprzągł do sań i pojechał. Chciał zabrać ze sobą Amelię, widział bowiem, że to wszystko wywołuje w niej dreszcze, że biedaczka słania się na nogach. Ona też się bała, bała się tego, co może się stać z Heleną, ale przede wszystkim bała się o siebie i o maleństwo, które nosiła. Wolała jednak zostać w salonie, przy szpinecie. Ręce po prostu spoczywały na klawiszach, kazała jednak wstawić do świeczników dwie zapalone świece. Z pokoju chorej nie docierały prawie żadne dźwięki. To było najgorsze ze wszystkiego. Helena wypiła gorzki wywar, wchłonęła go w siebie dwoma haustami i otrząsnęła się z obrzydzeniem. - Tfu, ale gorzkie! Czy wy chcecie mnie otruć? Wiedzieli jednak, że nic takiego nie myśli. Znosiła wysiłek nadspodziewanie dobrze. Minęła już prawie doba, odkąd się to wszystko zaczęło, nad ranem wydawało się nawet, że poród całkiem ustanie. Helena przespała dwa lekkie skurcze i Johanna położyła rękę na jej brzuchu, spoglądając wylękniona na babkę. Marja potrząsnęła głową. Obie akuszerki wyszły

z izby, przykrywszy ledwie do połowy drzemiącą Helenę. - Nie wygląda to dobrze - powiedziała Johanna cieniutkim głosem. Marja spojrzała na nią surowo. - Głupstwa gadasz! Musiałaś już przedtem doświadczyć czegoś takiego, że poród na jakiś czas ustaje, żeby potem ruszyć ze zdwojoną siłą. To zupełnie normalne, nie widzę żadnego zagrożenia. I dziecko leży tak jak trzeba, Helena wcale nie jest zmęczona! - Nie, ale... - Johanno, ty się boisz! Marja objęła nagle wnuczkę i mocno przytuliła do siebie. - No tak, to oczywiste, że się boisz, moje dziecko. Całkiem zapomniałam... ona przecież właściwie rodzi twoje dziecko. Twoje... tęsknisz za Ravim strasznie, prawda? A teraz możesz dostać go z powrotem... Małą jego cząstkę w każdym razie. Och, Johanno, nie pomyślałam, jakie to dla ciebie musi być trudne. Johanna poczuła, że łzy tryskają spod delikatnych błonek rozsądku, które z całych sił utrzymywała na oczach. Teraz łzy kapały wolno na nazbyt piękny w tej sytuacji brokatowy stanik Marji. Włosy babki pachniały uspokajająco lawendą i tytoniem. Johanna uczepiła się starej kobiety niczym malutkie, przestraszone dziecko. - No, no... pozwól, że ja się tym zajmę. Możesz polegać na mnie. A jeśli będą jakieś problemy, to natychmiast cię zawołam. Idź teraz do matki! Ona boi się co najmniej tak samo jak ty. Zajmijcie się sobą nawzajem, a ja przeciwstawię się tej nie takiej znowu strasznej burzy. Johanna wahała się, ale z izby za ich plecami rozległ się cichy jęk Heleny. Nie chciała, żeby rodząca zobaczyła jej łzy, jej zaczerwienione oczy. Powinna zrobić, jak babka mówi, przynajmniej na jakiś czas. Marja zanurzyła głęboko ręce w swoim podróżnym kufrze, którzy parobcy przynieśli na górę. - Idź teraz i odpocznij. Nie spałaś całą noc, wiem o tym, ja postaram się nadać sprawom nowe tempo... Nasypała szarobrunatnego proszku do pięknej srebrnej czareczki i zalała to gotującą wodą z garnka. Uśmiechała się. - Cudowne lekarstwo - powiedziała. - Szkoda, że nie możemy tego dostać więcej. To działa wspaniale, zapewniam cię. Johanna nie miała nawet odwagi zapytać, co to jest. - O, do wszystkich diabłów...! Helena krzyczała i pluła. - Co to za cholerstwo... Marja roześmiała się krótko.

- Oczywiście! Żebyś tylko wiedziała, co się znajduje w tym wywarze! Ale nigdy nikomu tego nie powiem, bo obiecałam to samej potężnej szamance. - Komu? Helena odstawiła kubek na nocny stolik i oszołomiona wpatrywała się w Marję. Jej oczy miały jakiś dziwny blask. - Ech, takiej jednej, którą znam. Nigdy jej nie spotkasz... Marja popchnęła lekko wielkie ciało Heleny i dzięki temu mogła usiąść na krawędzi łóżka. - Pozwól, że cię teraz zbadam. Nie możemy dopuścić, żebyś się dłużej męczyła. Czas najwyższy, żeby zobaczyć dziecko, no nie? - Dziękuję, nie chcę - mruknęła Helena z coraz bardziej błogim uśmiechem. Ręce Marji były stanowcze. Poszturchiwała i szczypała, ugniatała brzuch Heleny i masowała go leciutko po obu bokach. Powoli zaczynała wyczuwać, że brzuch twardnieje. Uśmiechała się zadowolona. - Teraz wszystko pójdzie szybko - powiedziała cicho. - Przyj, Heleno! Helena dała się zaskoczyć pierwszemu gwałtownemu skurczowi, krzyknęła głośno, natychmiast jednak z irytacją we wzroku zdławiła krzyk. - Świetnie - szepnęła Marja spokojnie. - Teraz zatańczymy inaczej, moja droga Heleno! Rodząca nie miała czasu odpowiedzieć, bo ledwo tylko pierwszy ból trochę zelżał, poczuła, że nadchodzi kolejna fala. Na dworze zaczynało zmierzchać. Daleko, gdzieś bardzo daleko słychać było leciutkie tony, jakby chrzęst lodu, szum wody i dźwięk srebrnych dzwoneczków. Obie kobiety siedziały koło instrumentu przytulone do siebie. Żadna nie mówiła zbyt wiele. Johanna pierwsza uderzyła pięścią w klawiaturę i odkryła głębokie, groźne tony całkiem na końcu, po lewej stronie. Matka popatrzyła na nią zdumiona, prawie przerażona. Potem wolniutko zbliżyła drżący mały palec do kości słoniowej. Przesuwała go leciutko z jednego klawisza na drugi... Tony płynęły jeden za drugim coraz to wyższe, jakby według wzrostu. Amelia powtórzyła to samo, ale w niższych rejestrach. Uśmiechały się do siebie. W tym dziwnym meblu tkwi magia. I tak rozmawiały ze sobą prawie bez słów. - Oooch! Znowu nadchodzi... Och... do diabła!

Marja z coraz większym szacunkiem patrzyła na tę walczącą kobietę. Widziała wiele rodzących. Usposobione histerycznie, które wytracały wszelkie siły, nie przestając krzyczeć. Twarde, które przeciwstawiały się, napinały mięśnie i zamykały wszelkie drogi dla siebie i dla dziecka. I widziała słabe, którym trzeba było dodawać otuchy, poszturchiwać, zaklinać, niemal bić, by zaczęły współpracować. I doświadczone, które wbijały stopę w brzuch akuszerki i odpychały ją gwałtownie od łóżka. Helena zagryzała mocno kawałek drewna, który trzymała w zębach, oczy były wytrzeszczone jak u śniętej ryby. Mięśnie jednak pozostały ciepłe i silne, tak silne, że Marję to niemal przerażało. Czy ona chce rozjątrzyć wciąż jeszcze świeże rany? To wprost straszne, ile siły tkwi w ciele Heleny, powinna być teraz całkiem wyczerpana, zwiędła niczym kwiat po pierwszych przymrozkach. Tymczasem ona walczyła. Teraz walczyła z własnym ciałem w interesie dziecka, a robiła to z taką mocą, że Marja mogła się temu tylko przyglądać. Szacunek dla tamtej wciąż narastał i ze szczerym podziwem szeptała rodzącej do ucha: - Jesteś niezwykłą kobietą, Heleno. Można by sądzić, że urodziłaś już gromadę dzieci! Wszystko idzie znakomicie, dziewczyno, wszystko idzie znakomicie! Helena lekko uniosła powieki, Marja wyjęła drewno z jej ust i położyła na języku rodzącej łyżeczkę miodu. Kolejny skurcz pochłonął je obie, zapomniały o upływie czasu. Bez najmniejszego jęku Helena poradziła sobie także z tą falą bólu. Teraz Marja zerwała z niej kołdrę. Najwyższy czas wezwać Ingę, ale coś we wzroku Heleny sprawiło, że się powstrzymała. Na dworze zrobiło się całkiem ciemno. Słyszały jakieś dalekie porykiwania krów w oborze. Delikatne tony przedzierały się przez ściany z salonu na dole. Ręce Marji były czerwone od krwi. Dwie kobiety na stołku siedziały przytulone do siebie. Dłonie Amelii odkryły, że jeśli wcisnąć równocześnie kilka białych klawiszy, to powstaje bardzo piękny dźwięk. Johanna wynajdywała coraz więcej krótkich melodyjek, rozbiegane palce bawiły się na nieznanym terenie i wydobywały dźwięczne melodie. Czary, czary. Nasłuchiwały odgłosów z izby rodzącej, ale tam jakby nic się nie działo. Zanurzone w nieznanych dotychczas dźwiękach, nie dostrzegały nic innego prócz tonów instrumentu, własnych rąk i własnych oddechów.

Kiedy drzwi zostały otwarte szeroko, obie podskoczyły tak gwałtownie, że ich palce wydobyły przejmującą kakofonię. Obie podniosły się z miejsca, napotkały dziwny wzrok Marji. Jej twarz spływała potem. Na pięknej sukni znajdowały się rozległe, brązowoczerwone plamy. Amelia przesłoniła ręką usta i wytrzeszczyła oczy. Przewróciła stołek. Marja odwróciła się lekko w drzwiach, spojrzeniem zapraszała je do środka. Johanna była pewna, że nogi jej nie utrzymają, że nie zrobi tych paru kroków. Dlaczego Marja po prostu nie powie, jak się rzeczy mają? Dlaczego tak stoi z tą uroczystą powagą w twarzy? Dlaczego się nie umyła? Nie... Johanna myślała: Moja babka nie okazuje szacunku śmierci. Amelia przeszła przez pokój, prześlizgnęła się obok matki, która wciąż stała w progu. Johanna czekała długo, w końcu Marja ujęła ją za rękę i poprowadziła przez pokój, do izby chorej. Wciąż milcząc rozsunęła zasłonę przy łóżku. Johanna zauważyła jedynie, że płomienie świec się chwieją. Ze kartki starej Biblii poruszyły się pod wpływem strumienia powietrza. Chciała płakać, chciała opaść na kolana, chciała przeklinać i modlić się równocześnie. Wtedy usłyszała słowa Amelii: - Co za śliczne, śliczne dziecko... Johanna otworzyła mocno zaciśnięte powieki. Bała się spojrzeć, bała się prawdy. Teraz ruszyła chwiejnym krokiem, Marja puściła jej rękę. Babka pochyliła się łagodnie i jakby z dumą nad łóżkiem. Uniosła w górę zawiniątko. Oczy dziecka były wielkie i takie czyste jak wypolerowane szkło. - To dziewczynka - powiedziała Marja i wyniosła zawiniątko do światła. Cichutki krzyk dziecka sprawił, że nie tylko Johanna się ocknęła, lecz także Helena. Amelia złożyła ręce, szeptała jakąś dziękczynną modlitwę. Helena uśmiechała się zmęczona, ale spokojna. Johanna bezwolnie kręciła głową to w jedną, to w drugą stronę. - Nie, nie... to nieprawda, to nie może być... - Ja wiem - szepnęła Marja do Johanny. - Ja wiem, że ten poród był dla ciebie cięższy niż dla Heleny. I złożyła dziecko w roztrzęsione ramiona Johanny. Wtedy znowu popłynęły łzy. Przytuliła zawiniątko do siebie i szukała w maleńkim człowieczku znajomych śladów. Znalazła je, były bardzo wyraźne, ten mały nosek, brwi, te długie, szczupłe paluszki. Córka Raviego. Helena pociągnęła nosem i zapytała:

- A co z kielichem dla położnicy? A może w waszych stronach nie ma takiego zwyczaju? Marja roześmiała się, ale zanim zdążyła się odwrócić, już Amelia przyniosła najpiękniejsze kieliszki i karafkę ze słodkim, cudzoziemskim alkoholem z winogron. Jak na dany znak na zewnątrz dały się słyszeć zajeżdżające sanie, w dalszym ciągu z dzwoneczkami, które zawieszono przy nich w wieczór wigilijny, żeby odegnać wszelkie paskudztwo, które w takie święte noce wychodzi z ukrycia i włóczy się po drogach. Inga ledwie odważyła się wsunąć czubek nosa do izby. - To dziewczynka! Wszystko dobrze! Sprowadź teraz wszystko, co pełza i chodzi w naszym dworze, powiedz, że czas wypić zdrowie położnicy. - Mężczyzn też? - zapytała Inga zakłopotana i odrobinkę zła, że nie pozwolono jej pobyć przy łóżku rodzącej. - Mężczyzn także! - zawołała Helena ochrypłym głosem. Usiadła znowu oparta o poduszki i starała się uporządkować swoje rozczochrane włosy. Okryto jej ramiona czystym szalem i zmieniono pościel. - Byłaś silna, Heleno! Nie słyszeliśmy najmniejszego jęku... - Ona naprawdę jest twardsza niż kamień, ta dziewczyna. Jeszcze nie widziałam takiej położnicy! Marja oparła ręce na biodrach i mrugnęła do rudowłosej, która odpowiedziała jej bladym uśmiechem. Wszystkie kobiety widziały jednak, że usta jej drżą, kiedy piła alkohol, i że twarz jej bardzo pobladła. Była wyczerpana. Nic dziwnego. - Chcesz, żeby córeczka poleżała przy tobie? - zapytała Marja łagodnie szeptem, podczas gdy zebrani opróżniali swoje kieliszki i głośno zachwycali się zdrowym maleństwem. Helena odwróciła głowę do ściany. - Nie. Jestem zmęczona, chcę spać. Marja ostrożnie pogładziła ją po policzku. - Nic dziwnego, moje dziecko, a zatem śpij. Johanna stała z noworodkiem w ramionach i wiedziała, że nigdy nikomu go nie odda. - To głupie i nie ma sensu, Johanno. Dziecko potrzebuje piersi matki, wiesz o tym dobrze! I Helena mówi, że wszystko jest w porządku. On a wie, o co chodzi, Johanno! Nie chce tego dziecka, zrozumiałaś to już chyba? Ale Johanna tylko potrząsała głową, uparta i milcząca. Ostrożnie zdjęła z ognia garnek z gotującą wodą, do którego włożyła małe puste szklane butelki. Przygotowała też kawałek świńskiego pęcherza, gotowane mleko zmieszane

z wodą i miodem czekało na stole. - Dziecko może umrzeć! Dobrze wiesz o tym ty, która na pewno widziałaś wiele położnic o pustych piersiach! Takie maleństwa nie znoszą krowiego mleka, umierają... - Wiem, co robię. Czytałam też o tym. Johanna była niezłomna. Wyniosła noworodka do swojego pokoju i najwyraźniej zamierzała tam go zatrzymać. Marja westchnęła zdenerwowana. - Cała odpowiedzialność spadnie na ciebie, ty uparta dziewczyno. Powinnaś jednak wiedzieć, że jesteś Helenie wiele winna. A najbardziej ze wszystkiego jesteś jej winna troskę o dobro tego biedactwa. - Tak - potwierdziła Johanna. - Ale nie zajmuj się tym więcej, babciu. Helena nie zobaczy już dziecka, najlepiej by było, żeby też nie słyszała małej. Myślę, że bardziej zajmuję się jej zdrowiem niż ty! - A jeśli ona zapyta? Johanna energicznie mieszała mleko. - Wtedy jej odpowiemy. Ale nie teraz - warknęła odwrócona plecami do Marji. - Miłość nie zawsze, niestety, jest piękna - mruknęła Marja zirytowana i wychodząc rzuciła: - A poza tym przez pierwszą dobę powinnaś jej dawać tylko wodę osłodzoną miodem. Do świata Heleny wkraczało coraz więcej jasności. Zasłona była krótka, przy oknie pojawiały się coraz intensywniejsze strumienie niebieskawego światła. Wyglądało na to, że na dworze jest mróz i pogoda. Mówiono, że ten dzień, dzień Trzech Króli, zwany dniem trzynastym, zapowiada pogodę na cały rok. Jeśli jest ładnie, to rok będzie dobry i urodzajny. No cóż, w takim razie wróżba jest niezła. Trzech Króli to także dzień pożegnań, goście z dworów i domów urzędników zbierają się do odjazdu, nawet jeśli nie zdążyli jeszcze podziękować za gościnę. To koniec świąt, teraz ludzie mają przed sobą wyłącznie długą i mroźną zimę. Helena słyszała też, że spełnia się to, co się tej nocy śniło. Próbowała się zastanawiać, szukała w swoim zamroczonym umyśle, czy nie zostały tam ślady jakiegoś snu, ale niczego nie odkryła. No cóż, dobrze i tak. Wyciągnęła się na łóżku. Dotykała dłońmi brzucha, czuła ogarniającą całe ciało radość. Nie ma już tej twardej, ciężkiej bryły. Tylko rozciągnięta, miękka skóra. Marja powiedziała, że dzisiaj ją zabandażuje. Wkrótce znowu Helena będzie sobą.