Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 035 261
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań639 655

Lerum May Grethe - Córy Życia - 24 Spełnione Marzenie

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :729.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Lerum May Grethe - Córy Życia - 24 Spełnione Marzenie.pdf

Beatrycze99 EBooki L
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 54 osób, 38 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 140 stron)

MAY GRETHE LERUM SPEŁNIONE MARZENIE Z norweskiego przełożyła: ANNA MARCINIAKÓWNA

ROZDZIAŁ PIERWSZY Lyster, 8 lipca 1746 roku, dzień męczenników z Selje Jasny głos Emmi wypełniał kościół, otaczał pozłacane kolumny ołtarza, rozjaśniał niczym ostre promienie słońca główną nawę, muskał ciężką trumnę z dębowego drewna, stojącą w cieniu przed ołtarzem. Pieśń, której nigdy przedtem nie słyszeli, była szwedzka, nie na tyle jednak obca, by nie pojmowali sensu słów i nie czerpali z nich pociechy. Marja stała na samym przedzie, razem z Bendikiem. Miała suknię z granatowej wełny tak ciemnej, że niemal czarnej. Gdyby włosów nie schowała pod kapeluszem, to ich nie pokryte jeszcze siwizną pasma, których wciąż miała dużo, mieniłyby się tym samym niebieskoczarnym odcieniem. Ale stała z pochyloną głową, chciała, żeby tiulowa woalka opadała jej na oczy. Nie zamierzała pokazywać ludziom twarzy, odsuwała się od zebranych, co ich niezmiernie dziwiło. To naturalne zachowanie dla matki, która właśnie utraciła jedyną córkę, ale po tej Marji, jaką dotychczas znali, spodziewaliby się raczej śmiechu i tańca. Bendik stał obok, na wyciągnięcie ręki, a przy nim córka, Johanna. Oboje ze wzrokiem utkwionym gdzieś poza trumnę, żadne prawie nie mrugało. Twarze mieli jak odlane z wosku, pojedyncze Izy wypływały jakby spod skóry i toczyły się wolno po policzkach. Zebrani wzdychali, poruszeni śpiewem, lecz także grozą śmierci. - Niech Pan was chroni i błogosławi, niech spoczywa na was spojrzenie Pana... Jens Jensen Borchsenius natężał głos niemal do granic możliwości, mimo to nie docierał do wszystkich zakamarków surowej kamiennej świątyni. Wymalowani na ścianach apostołowie nie widzącymi oczyma spoglądali w dół na żałobników. W końcu uniesiono trumnę z katafalku, ośmiu pobożnych mężczyzn z parafii miało przenieść Amelię Karlsdatter na miejsce ostatniego spoczynku pod wielkimi dębami. Dźwięk dzwonu ranił uszy Marji. Bardzo nieprzyjemny dźwięk, uważała. Jakby powiększony do niewyobrażalnych rozmiarów gong wzywający robotników na posiłek, albo jakby sam Diabeł uderzał w pełen siarki kocioł dla ostrzeżenia, że niedługo, bardzo niedługo będzie za późno... Bendik już nie płakał. Ale szedł za trumną, potykając się jak mały chłopiec, i stanął tak blisko grobowego otworu, że Marja chciała podbiec i go powstrzymać.

Uprzedziła ją Johanna, córka, uczepiona ojcowskiego ramienia. Tak powinno być, lepiej, żeby nikt nie wiedział, że to ona podtrzymuje ojca. Z pewnością chciał dobrze, ale słowa pastora sprawiły Marji przykrość, czuła, że zapadają się w nią głęboko, aż do żołądka. - Pani Marjo, to czas wielkiej próby dla całej waszej rodziny. Ale proszę się nie bać, że pani wnuk nie dostąpi zbawienia. Wiem, że tak się uważa, osobiście jednak ufam dobroci Pana, który okazuje łaskę takim małym... nie chrzczonym biedactwom jak on. Marja nie odpowiedziała. Pastor siedział obok niej przy stole, nie żałował sobie jedzenia ani piwa. W sąsiednim pokoju zaczynało już być wesoło. Zmagała się z pragnieniem, żeby po prostu wstać i wyjść. Z uniesioną wysoko głową zwróciła się do kapłana i patrząc mu prosto w oczy, powiedziała: - Nie martwię się tym, panie Borchsenius, wcale się nie martwię. Niech mi pański Bóg wybaczy, ale ja w swojej duszy nie znajduję cienia wątpliwości, że tak właśnie będzie. Wargi pastora leciutko zadrżały, odwrócił wzrok, Marja dostrzegła głębokie zmarszczki na jego czole. Po chwili uśmiechnął się blado: - Proszę pani... zachowam panią w myślach. Będę się modlił za panią i za pani córkę. I za dziecko także. Nie jestem zatwardziałym człowiekiem. Odczytuję Pismo tak, jak uważam za właściwe... I proszę Pana, by Duch był przy mnie, kiedy to czynię. - Bardzo dobrze - rzekła Marja, wstając od stołu. Wygłosiwszy krótkie podziękowanie za współczucie i odwiedziny, opuściła gości. Czuła na plecach spojrzenia wszystkich i odetchnęła z ulgą, kiedy mogła nareszcie zamknąć za sobą drzwi. Na dworze trwała cicha letnia noc, łatwiej było oddychać. Uniosła lekko dół sukni i poszła pod drzewa. Musi tam być jakieś spokojne miejsce. Ledwie mignęła jej niewyraźna sylwetka podążająca w tę samą stronę. Odwróciła się, by przegonić intruza. Nie chciała już więcej gładkich słów ani ciekawskich spojrzeń. Bardzo dobrze wiedziała, że ludzie ze wsi pilnie obserwują, czy tragiczne wydarzenie przypadkiem nie naruszy jej pychy, czy Marja nie spokornieje wobec Boga i bliźnich. Ale to Johanna wyszła za nią. Twarz Marji złagodniała w smutnym uśmiechu. - Hanno moja, dziecko... ty też nie jesteś już w stanie tego znosić... - Po prostu chciałam wyjść... noc jest taka piękna, Marjo. Spójrz, jasno jak w dzień... - Tak, i nie zrobi się już ciemniej. Zastanówmy się, gdzie by tu pójść. - Znam jedno takie miejsce. W dole, nad rzeką. Wierzbowe zarośla. Mama... to było tam... tam chciałabym teraz pójść...

Marja głośno przełknęła ślinę, chłodną dłonią pogłaskała ramię Johanny. - No to chodźmy. Obie. - Tata już tam chyba jest. Zniknął mi jakiś czas temu. Jestem pewna, że poszedł właśnie tam. Bo to w tym miejscu oni się spotkali, dawno temu... pierwszy raz. On nie wie, że ja wiem, ale chodził tam każdej nocy, odkąd... ona odeszła. Marja otuliła się szczelniej krótkim żakietem, skrzyżowała ręce na piersi. - Myślisz, że możemy mu przeszkodzić? Może on potrzebuje... - Teraz potrzebuje nas, jestem o tym przekonana. - W takim razie idziemy. Prowadź. - Patrzcie, idą! Obie! Co to za przewrotne baby, jakie niepokorne, ale mówię wam, będą musiały ugiąć karku! O, tak, Pan nie pozwoli im się tak wywyższać. W końcu padną na kolana, możecie mi wierzyć! Pastorowa przestraszona spojrzała na kobietę wyrzucającą z siebie złe słowa. Tamte dwie zniknęły między drzewami za drewnianym płotem. Pastorowa uniosła brwi i przyglądała się Agot Thoriniussen. Dlaczego tyle oskarżeń? Czyżby między Vildegard a Kapteinsmoen panowała niezgoda? Kobieta o obcym nazwisku zacisnęła dłonie na piersiach i mocno ściągnęła brwi. - Ona w końcu pozna miecz Pana, nieprawda, pani pastorowo? Anna Munch, skupiona, przygryzała wargi i milczała. Już do niej dotarło gadanie, zaraz po tym, jak rozeszła się wieść o śmierci w Vildegard, kobiety we wsi zaczęły gadać. To ostrzeżenie, mówiły. Wyraźny znak od Boga. Te w Vildegard zawsze zajmowały się dziwnymi sprawami. Przyjmowały pod swój dach rodzące, chodziły po domach i usługiwały położnicom. Przeważnie wszystko szło dobrze, ale, oczywiście, nie zawsze. Teraz to już większość kobiet po nie posyła, najchętniej po Johannę, najmłodszą, zwłaszcza od czasu, kiedy sama urodziła. Ale Amelia też wielu dzieciom pomogła przyjść na świat, o tym zaś, co Marja robiła w czasie swego długiego życia, bogobojny człowiek nie powinien nawet myśleć. Nieduża, pulchna kobieta nie zwróciła uwagi na milczenie pastorowej. Rozprawiała z przejęciem, potrząsała głową. - Może się teraz nauczą. Ech, mimo wszystko pewnie i tak są stracone z tymi niepokornymi charakterami. Ale my powinniśmy się uczyć. Nie uważa pani pastorowa? Ze to znak Pana dla nas wszystkich, kobiet wychowanych w chrześcijańskiej wierze? Pani Anna nie wiedziała, co powiedzieć. Czuła tylko, że w jej piersi wzbiera fala niechęci, zapragnęła przypomnieć tamtej słowa świętego Pawła. Ale nie mogła. Jeszcze nie teraz. Są nowi w tej parafii i Anna bardzo dobrze znała przedsięwzięcia, w które zamieszany

jest jej mąż. Gospodarz z Kapteinsmoen wiele wieczorów spędził w gabinecie pastora, gdzie rozmawiali właśnie o tym. - Chyba pójdę poszukać męża. Pora zbierać się do domu... Pożegnała plotkarskie zgromadzenie krótkim skinieniem głowy i sztywnym uśmiechem. Agot łaskawie odpowiedziała tym samym, ale w jej oczach płonęło zadowolenie, że na chwilę przyciągnęła do siebie uwagę pastorowej. Zaraz się znowu rzucą na Marję jak głodne suki. Mogę je zrozumieć, ona nie jest taka jak wszyscy. I bardzo wyraźnie to okazuje. Oszczędziłaby sobie ataków, gdyby nie zachowywała się tak demonstracyjnie... Anna Munch była żoną swego Jensa już blisko dziesięć lat. Obdarowała go w tym czasie czworgiem dzieci, z których troje przeżyło i chowa się zdrowo. Niewiele osób jeszcze wie, że w drodze jest piąte. Stawiając ostrożne kroki, poszła z powrotem do dużego, oświetlonego domu, który nazywano zamkiem Marji, i nasłuchiwała, czy pośród coraz donośniejszych głosów nie usłyszy łagodnego, jakby trochę nieśmiałego tenoru męża. Tam jest - wśród ubranych na czarno mężczyzn przy schodach. Stali z rękami głęboko w kieszeniach na znak, że czują się równi z proboszczem. Lensman, stary oficer, zastępca pisarza i trzech czy czterech dzierżawców dóbr koronnych. Jens był niższy od większości z nich, ale stanowił naturalne centrum grupy. Miał na głowie kapelusz. Zbliżyła się ostrożnie, nie mogła przecież przerywać rozmowy. Słyszała, że chodzi o to co zawsze: Kupno akcji tej jakiejś kompanii, można na tym zarobić sporo pieniędzy, tyle zdołała już zrozumieć. Jens był podniecony, pełen zapału, polecał sprawę Bogu. Nie podejmował kupna dla własnego zysku, ale po to, by móc spłacić wierzycieli. Czy mogą istnieć szlachetniejsze motywy? Jej Jens nie zabiegał o bogactwa, był bogobojnym, powściągliwym człowiekiem. Ale do interesów nie miał daru, to też już zrozumiała. Zobaczył małżonkę. W jego spojrzeniu pojawił się błysk, pozdrowił ją gestem ponad dyskutującymi mężczyznami. Anna zatrzymała się, potem ukradkiem okrążyła mężczyzn i weszła ponownie do domu, by czekać, aż mąż będzie gotowy do drogi. Agot zebrała wokół siebie starsze kobiety w jasnym salonie niedaleko wejścia. Anna głęboko wciągnęła powietrze. Wiedziała, że oczekują, iż przyłączy się do najpierwszych kobiet w parafii, żon tych, którzy mają największe wpływy. Zdumiało ją, że siedzi tam też służąca, podeszła bliżej i usłyszała, o czym opowiada

wierna sługa. Roztaczała przed wdzięcznymi słuchaczkami barwną opowieść o przebiegu tamtej tragicznej nocy, ze wszystkimi szczegółami, opisywała każdy krzyk, każdą rozpaczliwą reakcję rodziny. Chyba nie bardzo zdawała sobie sprawę z tego, co robi, rozgorączkowana, zarumieniona, opróżniała podawane jej kieliszki i gadała. Anna poczuła, że i ją zaczynają palić policzki ze wstydu, że ta nieszczęsna kobieta w sposób jawny jest prowokowana do zdrady własnych chlebodawców. Łamała podstawową zasadę, mówiła o ich prywatnym życiu, ujawniała najintymniejsze szczegóły tego życia przed żądnymi sensacji babami. Pastorowej podano puchar chłodnego jabłkowego soku, mętna ciecz przypominała piwo, ale była przygotowana z myślą o paniach. Popijała wolno i czuła się coraz bardziej nieswojo. Nie znała pani Marji, kobiety, która wzniosła ten dziwny dom. O młodej Johannie także niewiele wiedziała. A nieboszczkę, dobrą panią Amelię, spotkała ledwie parę razy. Wierzyła w to, co słyszała, a przynajmniej w część tego, i uznała, że służebnicy Pana nie wypada prosić Marji o radę. Zresztą ta przy różnych okazjach była zapraszana na organizowane przez pastorową w sobotnie popołudnia modlitewne spotkania, ale pokazała się tylko raz, a i tak wyszła przed wszystkimi. Pozostałe kobiety nie wydawały się tym zaskoczone. Anna myślała, że mają rację, mówiąc, iż to zimny, wyzbyty bojaźni bożej człowiek, za młodych lat była kusicielką, a później nie stroniła od czarów. Po tym jednak jak zobaczyła szczery ból w jej spojrzeniu... rozpacz ciążącą na barkach niczym młyńskie koło, musiała przyznać, że Marja, wciąż jeszcze nosząca nazwisko Karlsgard, jest osobą, której pastorowa chętnie dałaby szansę. Ostrożnie odstawiła sok. Jakiś mężczyzna dokładał do pieca. Chociaż po słonecznym dniu jeszcze było ciepło, to rosół w wielkim saganku nie powinien wystygnąć. Dwie kobiety dźwigały kosz pełen jedzenia, które zostało z przyjęcia, pewnie wyśle się je do domu dla psychicznie chorych, a może do zagrody lensmana do podziału między biedaków, którzy nieczęsto próbują takich smakołyków. - Nie widzisz, że pastorowa się modli, ty głupia... Nie przeszkadzaj! Anna drgnęła, spojrzała na swoje złożone dłonie, a potem przeniosła wzrok w górę na białowłosą gospodynię, która ją lekko szturchnęła. - Ja... co gospodyni powiedziała? Przykro mi, zamyśliłam się... - O, tak... rozumiem. Wspominałyśmy tylko, że to wielka szkoda, to że pan Borchsenius nie dostał w tym roku więcej pieniędzy na szkołę. No właśnie, siedziałyśmy tak i

gadałyśmy. To niedobrze, że bogatsi ludzie z naszej parafii skąpią tych paru szylingów na taki zbożny cel. Dorastająca młodzież, to przecież nasz siew, nasza przyszłość, dar od Boga. Pastorowa Anna pochyliła się lekko do przodu, przybrała łagodny, ufny wyraz twarzy. - No właśnie, to bardzo piękna sprawa, którą można by podjąć dzisiejszego wieczoru. Ku czci pogrążonej w żałobie matki, może mogłybyśmy zainicjować własną zbiórkę? Bo to przecież Marja wiele lat temu okazała wielką mądrość i rozpoczęła nauczanie dzieci w tej okolicy? Patrzyły na nią zakłopotane. Ta, która rozpoczęła rozmowę, siedziała przez chwilę z otwartymi ustami, szybko się jednak opanowała. - Kochana pani pastorowo, pani jest u nas nowa, to i nie dziwota, że nie wie dokładnie. Marja Karlsgard, ona... nie, nawet nie wypada o tym mówić, ale... Krąg kobiecych ciał wyraźnie się zmniejszył. Służąca, która karmiła je ciastem i intymnymi szczegółami, została odepchnięta na bok. - Pani rozumie, ta szkoła, o której pani słyszała, to całkiem co innego. To okropne, bezbożne... ona uczyła młodzież rzeczy, których lepiej nie wymieniać. Opowiadała im o poganach w dalekich krajach, o sprawach cielesnych i... - Rozumiem - ucięła Anna krótko. - Ale zbudowała szkołę w Karlsgard? - To Anton wybudował, ojczym Marji. To znaczy ten, który się ożenił z jej przybraną matką... Jezu, ale to był skandal! Anna dostrzegła w oczach kobiet blask, ogień, który przenosi się szybciej z języka na język niż płomienie w suchej trawie. W ciągu paru krótkich chwil dowiedziała się więcej niż dość. A kiedy pastor, jej mąż, przyszedł, żeby pożegnać się z towarzystwem, bardzo zdecydowanie poszła za nim. On ją wysłucha, on potwierdzi, że Anna ma rację. I chyba czuje się już na tyle bezpieczny w tej okolicy, że zrobi, co żona będzie chciała. Rzeka była teraz taka płytka, że można ją było przebyć suchą nogą, skacząc z kamienia na kamień. Brzeg rzeki, zwykle wilgotna, porośnięta bujną trawą równina, teraz był wysuszony, ziemia spękana. Nawet drzewa zdawały się zwieszać ciężkie gałęzie, jakby je wyciągały ku tej odrobinie wody, jaka jeszcze została. Bendik zlewał się w jedno z otoczeniem, jego twarz była poorana bruzdami niczym ziemia podczas suszy. - Ona już nie cierpi - wyszeptała Johanna, choć sama wiedziała, jaka to żałosna pociecha.

- I dziecko też nie - dodała Marja bezradnie. Johanna ostrożnie zbliżyła się do ojca. Nie drgnął nawet pod delikatnym dotknięciem ręki córki. - Ojcze... tato... zrobiłeś dla niej wszystko. Ona... była szczęśliwa! Wtedy z wolna odwrócił głowę. Stwierdziła, że oczy mu się zapadły głęboko i że teraz nie ma już w nich łez. - Próbowałem... ale nie była szczęśliwa... dopiero teraz... z powodu dziecka... - To nieprawda! Było jej bardzo dobrze, dopóki miała ciebie, nic nie mogło jej złamać. Nawet moje szaleństwa, ojcze! Jego wargi skrzywiły się w grymasie, który nigdy nie przekształcił się w uśmiech. - Bardzo się o ciebie bała, mała Hanno! Nigdy jednak nie ściągnęłaś na nią żadnego nieszczęścia. Po prostu taka była, wciąż martwiła się o swoich bliskich. Nieustannie czuła się winna wszystkiemu, co układało się nie tak, jak powinno. - Tak. Wiem. Ona... Tak wielu rzeczy teraz żałuję, ojcze. Tak wielu... Napotkała spojrzenie ojca, widziała smutek w zmarszczkach okalających jego oczy. Nie miał jeszcze typowego dla jego wieku, zmęczonego wyrazu twarzy, ale ostatnio bardzo się ona zmieniła. Pojawiły się na niej jakieś pęknięcia, niczym na ziemi po letniej suszy. - Mówisz, że nie powinienem tak myśleć, Johanno. A sama tak właśnie robisz. Skrzyżowała ręce na piersiach. - Nie ma chyba na ziemi człowieka, który by w takich przypadkach czegoś nie żałował. A ja wiem, jak bardzo ją dręczyła moja sprawa z Ravim... Po raz pierwszy odkąd wyjechał, odważyła się wymówić głośno jego imię. Bendik uniósł głowę i uważnie przyglądał się córce. Mrużył oczy, widziała, że on zdaje sobie sprawę z tego, ile ją kosztuje podjęcie tego tematu. - Ravi... Ja go lubiłem, to nie był zły człowiek, Johanno, niezależnie od tego, co ci zrobił. Nie była w stanie dłużej nad sobą panować, przytuliła się do ojca. Jego ramiona zawsze tworzyły dla niej takie bezpieczne gniazdo. Pozwoliła łzom spływać na pierś ojca i poczuła, jak jemu dodaje to sił. Ojciec bronił Raviego, choć ona tego nie oczekiwała. - Tato... jesteś nadzwyczajny. Zawsze wiedziałam, że mam bardzo dobrego i miłego tatę, ale że i to potrafisz zrozumieć... Gładził ją czule po włosach. - Moja mała Hanno, jestem już starym człowiekiem i właśnie straciłem ukochaną żonę. Moje dziecko, nie wiem, jak będę teraz żył. To bolesne, że tak mówię... mam przecież ciebie. Ale jednego życie mnie nauczyło: Jeśli już człowiek należy do gatunku tych, którzy rodzą się z połową duszy, i ma tyle szczęścia, że odnajdzie tę drugą połowę w innym

człowieku... to inny wybór jest niemożliwy. Czuła, że jego słowa przenikają ją do szpiku kości niczym lodowaty dreszcz. Skuliła się w jego ramionach. To takie bolesne, co powiedział ojciec. Ale jakież prawdziwe! - Ravi... dlaczego kazałaś mu odejść? Spojrzała na ojca, otarł wierzchem dłoni łzy z twarzy. Krtań miała zaciśniętą, nie była w stanie odpowiedzieć. - Ja... coś się wydarzyło. Coś okropnego, tato. Nie mogę nawet o tym myśleć... dopuściłam się wobec niego niesprawiedliwości, ale zrozumiałam to dopiero teraz. Bendik spoglądał na nią z wielką cierpliwością, wiedział, że w ten sposób wywoła jej słowa. Johanna odsunęła się lekko od niego, siedziała z odwróconą twarzą. Ale ręki ojca nie puściła, jak nieobecna głaskała nabrzmiałe żyły. - Ravi miał tyle różnych dziwnych myśli... i było w nim więcej dobroci niż w wielu innych ludziach. Potrafił leczyć chorych, potrafił widzieć... i jeszcze dużo więcej, tato. Trudne do nazwania rzeczy. Rzeczy, z którymi nie potrafię żyć... Ojciec kiwał wolno głową, co raczej wyczuwała, niż widziała. Ogarnęły ją mdłości, kiedy przymknęła oczy i raz jeszcze przeżywała tamten moment, kiedy widziała lśniący biały krzyż nad łóżkiem Heleny. - Mama też tam wtedy siedziała... nie pomyślałam o tym, nie wiedziałam, że mama oczekuje dziecka... ten krzyż był dla niej, tato. To pewne. Nic nie mogliśmy zrobić. Krzyż był znakiem dla mnie, żebym miała czas na zadośćuczynienie wszystkiego, czego teraz tak żałuję. Ale ja byłam głupia. Zajęta jedynie podejrzeniami wobec Raviego. Pochyliła się gwałtownie, zakryła twarz dłońmi i położyła ją na kolanach. - Taka byłam nieprzejednana, tato, dręczyły mnie najrozmaitsze podejrzenia, pogrążałam się w tym jak w cuchnącym bagnie... Roześmiała się głucho, potrząsnęła głową. Bendik nie przeszkadzał, pozwalał jej mówić. - Myślałam, że on rzucił przekleństwo na Helenę... że wykorzystał swoje zdolności, żeby zesłać na nią śmierć... bo stwarzała nam problemy. Nie był w stanie jej od siebie odegnać... nawet dla mnie. Na twarzy Bendika pojawił się wyraz zdumienia i wątpliwości. Krótki, histeryczny chichot Johanny przeraził go. - Ty o tym nie wiedziałeś, ojcze... Nikt nie wiedział, ale... Helena i Ravi, oni się spotykali jeszcze długo, kiedy ona już tutaj była. Oni... ona... ona nie chciała go od siebie uwolnić. A on najwyraźniej nie potrafił się jej oprzeć. - Zdradzał cię? W głosie ojca słyszała zdumienie, a pod nim gniew. Zamachała

rękami, uciszyła go. Nie chciała znosić rozgoryczenia ojca na Raviego, dość miała kłopotu z własnym. - Nie bardziej niż ja jego. Nie ufałam mu, nie byłam wobec niego szczera, byłam z nim tylko w połowie, przez cały czas bałam się kolejnego rozstania, które musiało nadejść... no i tak się właśnie skończyło. Bendik przełknął ślinę. Miął w palcach źdźbła trawy. Zmiażdżył je, niedojrzałe nasiona sypały się na jego kolana i leżały tam jak zielone larwy. Johanna objęła swoje plecy skrzyżowanymi rękami, masowała łopatki, uniosła w górę ramiona i wtuliła w nie głowę. - To bardzo smutna historia, moje dziecko. Ale ona się chyba jeszcze nie skończyła. Możesz go przecież jeszcze spotkać, prawda? Czy nie sądzisz, że wrócił do Al? Potrząsnęła przecząco głową, spuściła wzrok. - Nie... on jest tam... poszukiwany. Uciekli oboje z Heleną z aresztu u lensmana, chcieli ostrzec o tym osunięciu się ziemi... ale nikt im nie uwierzył. On ma tam wielu wrogów, a bardzo niewielu przyjaciół... Wspomniała malarza, właściciela gospody i bogatego Villanda. Do którego z nich Ravi mógł się zwrócić? Przedtem nie miała odwagi nawet o tym pomyśleć, wiedziała, że jeśli już coś przyjdzie człowiekowi do głowy, to później bardzo trudno się od tego uwolnić. Johanna wyprostowała plecy i spojrzała na ojca. Uśmiechnęła się, mimo że i na jej czole pojawiły się głębokie bruzdy jakby odzwierciedlające jego zmartwienie. - Ja naprawdę nie wiem, gdzie on się podziewa, tato. Wiesz, że nie mogę wyruszyć za nim. Ale może jeszcze kiedyś o nim usłyszymy. Może nadejdzie taki dzień... Może Ravi się domyśli, że ja w końcu zrozumiałam. Więc niech będzie, jak ma być. Bendik wolno kiwał głową. - Bardzo wydoroślałaś, Johanno. Mówię to ze smutkiem. Nie jesteś już taka porywcza, taka... uparta. Uśmiechnęła się. Ponownie ujęła jego rękę, która w jakiś sposób jej się wymknęła podczas rozmowy. - Dziękuję ci, tato. Możesz na mnie polegać. Teraz zrobię dla ciebie wszystko, co będę mogła, bo wiem, że sam nie będziesz mnie o nic prosił. Delikatnie odgarnął jej włosy z twarzy. - Moje dziecko... tobie też będzie tak samo ciężko. Zostałaś sierotą bez matki. Na szczęście masz Marję... - Tak - szepnęła Johanna. - Bogu niech będą dzięki za Marję. Bendik przechylił głowę i zmrużył oczy w ledwie dostrzegalnym uśmiechu.

- Będzie ona dla ciebie prawdziwym wsparciem, wiem o tym. Nie może całkowicie wypełnić pustki po matce, ale to mądra kobieta i bardzo dobrze zna to pragnienie nauki, które ciebie wciąż trawi. Johanna znowu musiała się zdziwić, jak wiele jej myśli, których nigdy głośno nie wypowiedziała, ojciec zna. Pocałowała go w policzek i przytuliła delikatnie. Żal sprawił, że oboje stali się tacy wrażliwi. - Johanno, czy pozwolisz mi opowiedzieć jedną historię, którą sobie teraz przypomniałem? - Oczywiście. - Twoja mama... Amelia siedziała, trzymając cię na rękach. Ona... Właśnie niedawno zamieszkaliśmy razem. Przyglądała ci się. Przed chwilą płakałaś, ale twoja uparta buzia już się uspokajała, i byłaś taka rozkoszna z resztkami mleka w kącikach ust... Na chwilę pogrążył się we wspomnieniach, zaraz jednak westchnął ciężko i mówił dalej: - Wtedy ona powiedziała... powiedziała coś, czego oboje mieliśmy nigdy nie zapomnieć. Że kiedy dorośniesz, dostaniesz tego mężczyznę, którego pokochasz, nawet gdyby to był syn ubogiego komornika. Nawet gdyby był karłem podobnym do trolla... jeśli tylko ty będziesz go kochać. Johanna uśmiechnęła się. - I dotrzymaliście obietnicy. Okazaliście Raviemu tyle wyrozumiałości. Bendik jęknął boleśnie. - Często się oboje zastanawialiśmy, czy to przypadkiem nie był nasz błąd, Johanno. Może powinniśmy zrobić to, co większość rodziców uważałaby za swój obowiązek. Przepędzić go, a ciebie zamknąć na klucz. - Erlend mnie zamykał. Erlend zrobił wszystko, o czym mówisz, ojcze. Dla takich spraw nie ma odpowiednich zamków. Bendik kiwał się w zamyśleniu. Patrzył gdzieś w dal, ale niczego nie widział. Ileż to już razy odczuwał tę samą bezsilność. - Nie, to prawda. Nie ma na to dość mocnych zamków. Dla ciebie też nie, Johanno. - Podobnie jak dla ciebie, tato. Też nic by cię nie powstrzymało. Nic z wyjątkiem śmierci. I nawet teraz rozstanie nie jest na zawsze, wiem, że w to wierzysz. Oczy mu pociemniały. - Tak, wierzę. To niemożliwe, żebym miał jej już nigdy nie zobaczyć. Dlatego wierzę, teraz bardziej niż kiedykolwiek.

Johanna potarła swój policzek o jego szorstką twarz. - Ja też jestem pewna, tato, że ona na nas czeka po tamtej stronie. Potwierdził skinieniem, czuła jego pokryty zarostem podbródek na ramieniu. - Pozostaje nam tylko wiara, nic innego. - Ale ty nie możesz zapominać, że trzeba teraz żyć, tato. Boję się... trochę się o ciebie boję. Jesteś jeszcze młodym człowiekiem, przed tobą wiele do zrobienia. Nie odpowiedział. Johanna bała się oddychać, czekała na łzy, których brak przerażał ją przez cały ten miniony tydzień. Ale Bendik teraz też nie płakał. Objęła go jeszcze mocniej, jakby chciała wycisnąć smutek, który trwał pod nieruchomą maską na twarzy ojca. Wiedziała jednak, że żadne wstrząsy zewnętrzne na nic się nie zdadzą, tu potrzeba wewnętrznego trzęsienia ziemi. Nie potrafiła sobie jednak wyobrazić, co mogłoby nim wstrząsnąć tak, żeby znowu zaczął normalnie odczuwać.

ROZDZIAŁ DRUGI Tylu różnych ludzi włóczy się w tym okresie po wiejskich drogach. Bezrobotni ciągnęli ze wszystkich stron, bo nowe prawa okazały się niezbyt skuteczne i nie bardzo też ich przestrzegano w odległych okręgach, gdzie lensmanami byli zwyczajni chłopi. Wędrowcy szli z podniesionymi głowami, węzełki kołysały się na plecach, sprawiali wrażenie, jakby drogi były ich własnością. Żądali nieprzyzwoicie wysokiej zapłaty za siłę swoich mięśni, a chłopi spluwali za nimi, gdy z szyderczym śmiechem odrzucali propozycje zbyt niskich kwot i odchodzili. Zatrudniali się na dzień, albo do końca żniw, jeśli gospodarz gotów był zapłacić. Ale dla tych, którzy mieli jeszcze zbiory w polu i za mało rąk do pracy, żadna cena nie wydawała się zbyt wygórowana. - Co za przeklęte grzesznice! Bezbożnice! - wykrzykiwała Ägot Thoriniussen. Usiadła ciężko na taborecie przy ogniu w karczemnej izbie. Dominikus Lemvig spoglądał na nią spod oka i zaproponował tylko kufelek bardzo słabiutkiego napoju. Byli prawie rówieśnikami, on i Agot, i dawnymi czasy jego matka wielokrotnie napomykała, że Agot to bardzo dobra partia. Była drugą z kolei w gromadce rodzeństwa, wszyscy jednak wiedzieli, że babka wyposażyła ją sowicie, dziewczyna miała dostać w posagu kuferek pełen srebra. Ale Dominikus się wahał, chociaż wtedy miło było na nią popatrzeć, nie miała jeszcze tego rybiego pyszczka zamiast ust. Kobieta oblizała wąskie wargi, wykrzywione lekko nawet wtedy, gdy prezentowała jeden ze swoich powściągliwych uśmiechów. Wyraźny brak zainteresowania ze strony karczmarza nie powstrzymał jej wynurzeń. Najwyraźniej to życie w Vildegard tak ją rozpalało i sprawiało, że z jej ust buchały płomienie i opary piekielnej siarki. - Tak, tak, powiedziałam to nawet pastorowej i ona się ze mną zgodziła. Te baby z Vildegard to oszustki i kombinatorki. Bardzo dobrze, że Magnus Storlendet wbił im kij w szprychy. Dorobkiewicze! A te ich zabawy w doktorów! Toż to niebezpieczeństwo dla całej okolicy, zawsze to mówiłam! Wpychają ludziom do gardeł wszelkie paskudztwo, a chorzy biedacy nie mogą się bronić, nawet nie potrafią jasno myśleć. Tak, powiadam ci, Dominikus, ja to bym taką przepędziła na cztery wiatry, gdybym poczuła, że zbliża się moja godzina! Bo to nieprzyzwoite, co one dają chorym, to groźne, piekielne sztuczki, mówię ci! Wyciągnęła pusty kufel i mrugnęła porozumiewawczo do karczmarza. Dominikus nie powiedział ani słowa. Nalał do naczynia wody.

Prawie ze sobą nie rozmawiały w ostatnich tygodniach. Najpierw Marja zorganizowała to swoje ogromne przyjęcie, potem było mnóstwo chorych w szpitaliku, a w końcu nadszedł czas Amelii. Helena zdawała sobie sprawę, że instynktownie unika Johanny, ale chodziła z podniesioną głową i myślała: tak powinno być. Ona jest teraz gospodynią, a ja mieszkam na strychu. Co, mam jej deptać po piętach? Nie ma między nami żadnych niedomówień. Próbowała się w ten sposób uspokajać i starała się nie wchodzić Johannie w drogę. Ona się pewnie zastanawia, dlaczego Helena nie odchodzi. Chciałaby się jej pozbyć. Johanna ukrywa Ingalill, tyle Helena się domyślała. A może Johanna sądzi, że ona zapomniała o dziecku. Helena czuła, że niechybnie tak by się stało, gdyby nie to, że Amelia przynosiła jej małą nocami. Stała tam przy grobie Amelii razem z innymi, a mimo to sama, z tyłu, wśród służących i obcych. I wtedy odczuwała coś w rodzaju wdzięczności. Amelia zrobiła coś, za co ją pewnie powinna nienawidzić, ale nie potrafiła, chociaż dziecko odebrało jej spokój. Ucieknie od nich wszystkich pewnego dnia, nie miała wyboru. Ale czy to naprawdę takie pilne? Jej zdaniem nie. Nie miała przecież gdzie pójść, a strych nad lamusem w Vildegàrd był ciepły i bezpieczny. Nigdy przedtem nie było jej tak dobrze i bardzo lubiła tę sytuację. Czy błąkający się lis znowu powinien wyruszyć w drogę, skoro ma norę i pod dostatkiem jedzenia? Uważała, że nie. Nawet gdyby w ciepłej norze roiło się od pcheł, lis by został. I ona też została. Chociaż pchły gryzły i dokuczały nieznośnie, to było nic wobec bólu zgłodniałego żołądka albo kąsającego mrozu zimą. Helena trzymała się na uboczu, ale pomagała przy sianokosach, załatwiała jakieś sprawy dla Gerd albo pomagała Evie przy praniu i sprzątaniu. Krowy i owce poszły w góry, Ingebjorg miała spędzić z nimi lato. Podwórze pogrążyło się w ciszy, nie tylko dlatego, że zabrakło Amelii, lecz również dlatego, że życie w dużej mierze przeniosło się na górskie pastwiska. Nikt nie nasłuchiwał szybkich kroków Heleny po dziedzińcu, służące dawały jej jeść, a jeśli chodzi o towarzystwo, to wystarczało jej własne. Gdyby zaś było naprawdę źle, to zawsze może się przejść do izby czeladnej, gdzie mieszkają parobcy, albo do letniej szopy, gdzie sypiają żniwiarze. Myślała o tym wielokrotnie, tam mogło być wesoło. Ale nigdy poza rozmyślania nie wyszła, czuła się teraz jakaś inna, niczym wygarbowane i przenicowane okrycie ze skór, nowe z wierzchu i jakby cieplejsze od środka.

Gospodarz ze Storlendet nie oczekiwał gości tego piątkowego wieczoru. W ogóle ostatnio panował spory tłok przed jego drzwiami, bo ludzie sądzili, że wszyscy chodzą w żałobie po wielkiej stracie i trzeba okazać im współczucie. Storlendet stracił obu starszych synów, najpierw Erlenda, teraz Magnusa. Została wdowa Sigrid z dwojgiem dzieci, przeszła ze starymi na dożywocie, bo nie miała siły sama zarządzać dworami. Na szczęście gospodarz był jeszcze żwawy i zachował rozsądek. Pił może teraz więcej, niżby należało, ale zawsze znany był z tego, że za kołnierz nie wylewa. To, że krótko przed Bożym Narodzeniem zmarł też dziadek, wydawało się jakby bardziej naturalne, jego to już naprawdę mało kto żałował. W ostatnich latach był niewidzialny niczym podwórzowy krasnoludek, ludzie prawie go nie dostrzegali, jeśli się między nimi kręcił. To śmierć synów bolała ich najbardziej. Ragna Irmelin uważała, że pierwszą śmierć mąż przeżył bardzo ciężko, długo nie dawała mu spokoju myśl o zemście, zresztą nie zrezygnował z niej nawet teraz, mimo że nikogo żywego nie skazano za morderstwo. Ale i tak gospodarstwo tamtych wpadło w ręce rodziny zmarłego, Storlendet niemal całkowicie zmiażdżył rodzinę Johanny i gdyby nie powrót Marji, nigdy by się nie pozbierali. Nie był zadowolony, kiedy dotarło do niego, że otrzymali nieoczekiwaną pomoc od babki. Żeby okazać im pogardę wspaniałe żyrandole z Karslgard powiesił w ciasnym chlewiku, gdzie bardzo szybko upstrzyły je muchy, zostały pokryte kurzem i pajęczyną. A teraz odszedł również kochany Magnus... Ojciec krążył z zaciśniętymi pięściami, wypatrywał, kogo by tu oskarżyć o tę śmierć, ale nie znajdował nikogo. Nikogo prócz Boga, myślała Irmelin. I sam Pan z pewnością potrząśnie nawet Magnusem ze Storlendet, sprawi, by stał się uległy, by spokorniał. Czuła żal tlący się w piersi, nie taki przejmujący ból jak po śmierci Erlenda, który rozpalił się gwałtownie i prędzej się też uciszył. Teraz oczekiwała tego samego, widocznie jednak drugi syn był jej bliższy. Ból tkwił w niej niczym ogromny wrzód, mimo upływu miesięcy nie ustępował. Wcale jej też nie pocieszyło, że delikatny Edvard wrócił do domu. W najcięższych chwilach musiała wyznać Bogu, że gdyby zechciał zapytać ją o radę, zanim zabrał jej synów, to prosiłaby go, żeby najpierw powołał do siebie Edvarda. Najmłodszy zawsze był jakby trochę zamroczony. Unikający ludzi, niepewny, ale nie w taki sposób, żeby w matce budziło to czułość. Nie był wcale bezradny ten jej Edvard, po prostu słaby, przesadnie wrażliwy, nerwowy. Ożenił się z Edvardą, kiedy stwierdził, że nie tylko imiona mają takie same. Łączyło ich znacznie więcej podobieństw, ta sama szarawa cera, te same bezbarwne włosy. Kiedy po

raz pierwszy przyprowadził narzeczoną do rodzicielskiego domu, ojciec upił się do nieprzytomności i nazwał ją szarą gęsią. A co gorsza, zanosząc się śmiechem powiedział, że młodzi wyglądają, jakby byli bratem i siostrą, dosłownie tacy sami. Po weselu rzadko widywali Edvarda i nikt specjalnie za nim nie tęsknił, to matka musiała przyznać. I oto teraz wrócił, z podniesioną głową jak nigdy przedtem. Chyba nie przypuszczał, że kiedykolwiek opuści komorniczą chałupę u teściów. Nie urodził się na dziedzica i życie też go do tego nie przygotowało. Ale teraz stał się dziedzicem, przynajmniej dopóki najstarszy chłopiec Magnusa nie dorośnie. Stara gospodyni ze Storlendet przeżywała niespokojne noce. I jak to często bywa w takich sytuacjach, inne gospodynie unikały jej towarzystwa. Dlatego raczej ze zdziwieniem niż podejrzliwością witała tego wieczoru na swoim progu Agot Thoriniussen i wyciągnęła rękę, zanim tamta zdążyła cokolwiek powiedzieć. - Och, dobry wieczór, droga sąsiadko. Chyba nie przychodzę nie w porę? Biedni wy moi, ciężkie czasy na was przyszły, co? Tak rzadko cię gdzieś widać, Irmelin. Tak, tak, nawet wczoraj powiedziałam do pastorowej, że ktoś powinien cię odwiedzić w żałobie. Bo widzisz, my bardzo szczerze ze sobą rozmawiamy, pastorowa i ja. To duża rzecz móc się spotykać z kimś takim zaufanym i wykształconym jak ona, jak ty myślisz, droga Irmelin...? Stare deski w podłodze skrzypiały pod stopami, kiedy Irmelin, przerywając potok wymowy, zapraszała ją matowym głosem do izby. Zwyczajna grzeczność wymagała choćby takiego gestu. Ale przesadne współczucie tamtej wcale nie poprawiało gospodyni samopoczucia. - Siadaj, Agot. Masz rację, dawno już nie rozmawiałyśmy. Jak tam u was, wszyscy zdrowi? I znowu, jakby otworzyły się śluzy młyna, popłynął nieprzerwany strumień słów, Irmelin Storlendet świadomie zadała to pytanie, wiedziała, że tak będzie. Sama tymczasem przygotowała małą przekąskę i trochę słodkiego piwa, które zostało od obiadu. Nie był to żaden wyjątkowy poczęstunek, ale też nie miała się czego wstydzić. Tamta powinna się jednak domyślić, że nie jest tu wysoko cenionym gościem. Ale żeby nikt nie miał powodu złego słowa powiedzieć o gospodyni Storlendet, żeby nie zaczęły się plotki... - Święta prawda, Ragno Irmelin Storlendet, że Pan zesłał ci cięższy krzyż do dźwigania niż większości z nas - westchnęła Agot ponuro potrząsając głową. - Człowiek się zastanawia, jakie to złe oczy na ciebie spojrzały. Najpierw biedny Erlend, teraz Magnus. Co to za strata, jaki straszny matczyny los! Tak, tak, a tu jeszcze i Edvard wygląda jakoś blado...

Ci twoi wspaniali synowie... jaki to ma sens, że ich tracisz, jednego po drugim? Głos Agot brzmiał szorstko, słowa niczym kamienie obciążały serce nieszczęsnej matki. Ragna Irmelin głośno przełknęła ślinę, czuła pieczenie pod powiekami, ale się nie rozpłacze, nie, nie przed tą kobietą. Agot popiła piwa. Wbiła oczy w gospodynię i znowu ciężko westchnęła. - Nie jesteś sama, Ragno Irmelin, kiedy w najtrudniejszych chwilach przeklinasz te kobiety. Powinnaś wiedzieć, że my, w Kapteinsmoen, zawsze uważaliśmy was, ludzi ze Storlendet, za sprawiedliwych i dobrych chrześcijan. Może tam niektórzy gadają, że dorobiliście się majątku w niegodny sposób, ale wtedy ja mówię im dokładnie to, co myślę. Drogo za to zapłaciliście tej hołocie. Syn zawsze jest więcej wart niż gospodarstwo, takie jest moje zdanie. Ragna Irmelin wolno kiwała głową. Tamta pochyliła się ponad stołem, chwyciła chudą rękę spoczywającą na blacie. - Ja bym chciała je stąd przegonić. Chciałabym przepędzić Marję i w ogóle te przeklęte baby. Co za bezbożność! Wiedziałam to już wtedy, kiedy wyszło na jaw, kim ona jest! Nałożnica kata! Bękart urodzony przez bękarta! No bo chyba wiesz, kim była jej babka? To wstrętna historia, ale nie została zapomniana przez nas, porządnych mieszkańców tej wsi. Ragna Irmelin zaskoczona uniosła twarz, wciąż jeszcze suchą i zaciętą, ale dolna warga zaczynała z wolna drżeć, kiedy tamta mówiła o jej zmarłych synach. Agot wytłumaczyła sobie błysk w jej oczach jako zainteresowanie i ruszyła do przodu. - Bo chyba słyszałaś o Upadku? To już będzie ze sto lat temu, ale moja teściowa wszystko dobrze pamiętała i opowiadała mi, że jej własny ojciec tam wtedy chodził. Trzeba było zabrać zwłoki z Bergaheim i znieść je na dół. Bo tamten stary z Bergaheim unikał ludzi, od kiedy mu cala rodzina zginęła, wszyscy spadli z urwiska. A później się okazało, że dziecko żyje. Dziewczynka. I on z nią grzeszył, wabiła go do grzechu, dokładnie tak samo jak jej matka rzuciła urok na syna starego. O, tak, one są piekielnie niebezpieczne! Muszę ci powiedzieć, że się boję. Ale teraz dowiedz się, moja droga, jest z nami ktoś, na kim można polegać! Tak, sama rozmawiałam z pastorową. Nasz nowy pastor jest ulepiony z zupełnie innej gliny niż dawny. On też dojrzał zło w tych ludziach. On pomoże nam uwolnić się od nich raz na zawsze. W końcu umilkła, ale jedynie po to, by zaczerpnąć tchu. Potem wyszeptała jeszcze, jakby ogłaszała zwycięstwo: - Twój Magnus, jestem o tym przekonana, on odetchnie z ulgą, kiedy ich się stąd

pozbędziemy. Gospodyni Storlendet zapadła się w siebie. Wykrztusiła jednak niewyraźne „tak", nie mogła postąpić inaczej, mogła tylko przytakiwać. Może on naprawdę by odzyskał spokój? Może mógłby się nareszcie bardziej niż dotychczas cieszyć majątkiem Karlsgard i wszystkim, co dostał jako zadośćuczynienie? Bo do dzisiejszego dnia nic takiego się nie stało, Ragna Irmelin nie mogłaby powiedzieć, że powiększający się majątek uczynił życie łatwiejszym gospodarzowi, jego żonie i pozostałym członkom rodziny. Podniosła się z miejsca, wymówiła się, że musi pomóc Sigrid przy dzieciach. Pochorowały się, ale to pewnie taka letnia choroba żołądka, tylko mają gorączkę i zrobiły się marudne. Agot pospiesznie poprawiła chustkę na ramionach i zapięła pas, który zdjęła, kiedy tu przyszła. Potem uprzejmie kiwnęła głową gospodyni. - Teraz przynajmniej wiesz jedno: nie jesteście sami. Jest nas więcej zdecydowanych zrobić nareszcie porządek z tym gównem, które przez pokolenia zanieczyszczało życie w naszej parafii. A mając pastora do pomocy, możemy liczyć na powodzenie. Te nierządnice Babilonu już po raz ostatni urządziły swoją diabelską mszę w nowym domu Marji Oppdal! Poprawiła pas, obciągnęła bluzkę na piersiach i ruszyła ku drzwiom. Pośrodku izby zatrzymała się jeszcze. - A przy okazji, czy nie mogłabyś poprosić męża, żeby porozmawiał o tych sprawach z pastorem? Wam też jest to i owo winien, prawda? Chodzi po prostu o to, żebyśmy byli pewni. Wiesz równie dobrze jak ja, że ta wiedźma, Marja, będzie wykorzystywać wszelkie środki. Jest w stanie wciągnąć do swojej piekielnej gry nawet samego sługę Pana, jej matka w swoim czasie robiła... Ragna Irmelin bez słowa skinęła głową i cicho zamknęła za gościem drzwi. W Vildegard wciąż panował smutek, niczym czarna narzuta ciążył nad wszystkim, niekiedy wydawało się, że ta narzuta spadnie na głowy domowników tak, że będą się szukać po omacku. Marja rozmawiała ze swymi gośćmi, a nawet wysłała jedną z pań, żeby zajęła się na jakiś czas gospodarstwem. Była to jedna z tych znajomych, które jeszcze na trochę u niej zostały po wielkim przyjęciu. Jakaś przyjaciółka Emmi najwyraźniej już kiedyś prowadziła duży dom, a na dodatek znała się na pielęgnacji chorych. Starsze służące miały zajęcie w górach, musiały tam wrócić natychmiast po pogrzebie. Opuściły więc dwór już drugiego wieczoru po złożeniu Amelii do grobu, towarzyszyli im dwaj parobcy, dla ochrony przed niedźwiedziem i wszelkimi niebezpieczeństwami, jakie o tej porze mogły czyhać na nie w lesie.

Johanna wspomniała przy okazji, że może i Helena wybrałaby się na pastwiska, tam potrzebne są wszystkie wolne ręce. Johanna nie chciała tego przyznać nawet sama przed sobą, ale obecność Heleny odczuwała jak zaciśniętą na krtani obcą dłoń. Helena prychnęła i wsunęła ręce do kieszeni obszernego fartucha. - Ha! Skoro tak, to chyba gospodyni powinna nareszcie usłyszeć prawdę! Czy myślisz, że twoje służące chciałyby mieć taką konkurencję jak ja, kiedy odwiedzają je kawalerowie? Zrobi się awantura, zobaczysz, jeśli mnie tam poślesz, i zepsujesz im całą radość! Johanna zagryzła dolną wargę, minęła dłuższa chwila, zanim się opanowała na tyle, by móc spokojnie spojrzeć Helenie w oczy. - Może masz rację. Akurat parobków to ty znasz najlepiej. A, jak to mówią, żaden byczek nie będzie się wspinał na górskie łąki, dopóki nie zje wszystkiego, co ma w ogrodzie. Helena roześmiała się ordynarnie, ale nie wytrzymała spojrzenia mrocznych oczu Johanny. Odwróciła głowę. Marja spoglądała na nią niechętnie. - Uparta jest ta, tam. Chętnie bym nią trochę potrząsnęła. Ale nie martw się, moja mała. Ona tu już długo nie zabawi. - Tak - przyznała Johanna cierpko. - Już dawno powinno jej tu nie być. Czego ona jeszcze od nas chce, przecież dostała wszystko, co jej się należało, prawda? Marja westchnęła. Domyślała się, że Johanna też wie. To łaskawość Amelii dawała Helenie prawo pobytu tutaj. Amelia była gospodynią w tym domu i nawet kiedy jej zabrakło, to jej wola wciąż obowiązywała. Helena zdawała sobie z tego sprawę. - Trzeba przynajmniej dzieci trzymać od niej z daleka. Johanna nie odpowiedziała, skinęła tylko w zamyśleniu głową i odwróciła się na pięcie, nie czekając, aż Helena trzaśnie drzwiami. Marja odetchnęła spokojniej. Gdzieś w kuchni popłakiwało dziecko. Benjamin? Nie, to Ingalill. Johanna z pewnością usłyszała to pierwsza, jest przecież młoda. Będzie teraz miała naprawdę urwanie głowy, kiedy zostanie sama z dziećmi, z chorymi i z załamanym ojcem. Marja poczuła dawną energię, chciałaby wszystko wziąć na siebie, kierować gospodarstwem, zdjąć brzemię z barków swoich bliskich. Ze względu na zmarłą córkę i ze względu na wnuczkę, która przecież jest już dorosłą kobietą... To nie miałoby sensu. Na szczęście świat jest tak urządzony, że starzy mogą zamknąć za sobą drzwi i zajmować się własnymi sprawami, zwłaszcza jeśli mają dość srebra, by zagłuszyć jakiekolwiek wyrzuty sumienia. Marja szła w miękkich butach przez nagle opustoszałe izby. Potem skierowała się na ścieżkę, słońce paliło jej okrytą głowę, minęła zarośla pachnących dzikich róż, obok

żywopłotu, aż w końcu mogła zamknąć za sobą własne drzwi. W domu Marji było chłodno, cicho, czysto. Miała wrażenie, że znalazła się w innym świecie. To wspaniale mieć własne pokoje, myślała zadowolona. Jeśli się je już ma, to można do nich wpuszczać innych. Kiedy się chce, rzecz jasna. Rękawem sukni przetarła jakąś plamę na metalowym świeczniku i nie zatrzymując się w hallu, weszła na schody. Gdzieś w głębi domu rozległ się śmiech. Przyjaciółki miały pokoje na górze, obok siebie. Dobrze się tu czuły te dziwne kwiaty pochodzące z tak różnych miejsc. Jedynie do Emmi Marja żywiła prawdziwe zaufanie, ale też ją znała najdłużej. Przyjaciółki Emmi stały się jej przyjaciółkami, ale nie aż tak bliskimi. Wciąż czuła mroczny ból po śmierci córki. Amelia już nie cierpi. Mimo wszystko ona miała dobre życie. I będzie wspominana przez długi czas za to, co zrobiła, i za to, kim była. Dzięki Bendikowi jej dusza wciąż będzie żyć, po nim zadba o to Johanna, a jeszcze później jej dzieci. Zadowolona, że jednak pojawia się spokój mimo tak dobrze znanych ukłuć dotkliwego bólu, Marja wyjęła fajkę i usiadła przy oknie, by patrzeć, jak kończy się letni dzień i nastaje niebieski zmierzch. - Czy ty wiesz, jaki to był dzień? Bendik siedział od wielu godzin, Johanna ledwo go dostrzegała, bo zlewał się w jedno z błękitnym mrokiem, który powoli zastępował światło dnia. Na zewnątrz wciąż jeszcze było prawie jasno, ale z jakiegoś powodu latem nocne cienie pojawiają się najpierw w kątach ludzkich siedzib. Niebieska koszula Bendika, czarne spodnie, kamizelka z rzadka przetykana złotą nicią, wszystko tonęło coraz bardziej w mroku i Johanna z trudem dostrzegała ojca. Podniosła wzrok znad książki, nad którą siedziała, choć zaczerwienione oczy od dawna ją bolały. - Dzień? Kiedy? Nie... Zwrócił twarz w stronę okna. Światło, które padło na suche policzki, wcale nie było łagodne, złe przeczucie ogarnęło Johannę. Ojciec też zaczyna być starym człowiekiem. Jest o wiele starszy, niż był wiosną. I wiele starszy niżby lata na to wskazywały. - Święta Sunniva - szepnął jakby sam do siebie, mrużąc oczy i pochylając się jeszcze bardziej ku oknu. - O czym ty mówisz, tato? - zapytała Johanna niepewnie. Niepokój o ojca rozrastał się w piersiach. Jego słowa wydawały się całkiem bez sensu.

- Święta Sunniva, przecież wiesz. Nocne czuwanie... Teraz Johannie zaczęło coś świtać. Pogrzeb Amelii odbył się ósmego lipca, czyli w dniu męczenników z Selje, który również poprzedza nocne czuwanie. Ojciec przypominał jej teraz fragmenty dawnych opowieści. Tego wszystkiego, co się od dzieciństwa wiedziało na temat poszczególnych dni i pór roku, choć nie potrafiłoby się powiedzieć, skąd ta wiedza. Może od starych krewnych? Dzisiejsza młodzież dowiaduje się pewnie tego i owego na naukach u dzwonnika. Matki też opowiadają swoim dzieciom wszystko, co powinny wiedzieć, żeby się nie wstydzić. Księża jednak starają się o tym zapominać. Teraz przyszły nowe przykazania, nowy Kościół uwolnił się od kobiet takich jak Sunniva, a właściwie to od kobiet w ogóle . - Sunniva, późniejsza święta, uciekła z domu, z Irlandii, porzuciła wszystko, ponieważ nie chciała poślubić poganina. Oddała się woli Boga, ona i towarzyszący jej mnisi wyruszyli statkiem bez żagla i bez wioseł. Wiatr i prądy morskie zawiodły ich do wybrzeży Norwegii, do wyspy Selje. Sunniva zamieszkała tam w górskiej grocie. Ale, niestety, ona tam umarła, Johanno. Nigdy nie wyszła ze swojej kryjówki i nie wróciła do świata. Mnisi starali się nawracać mieszkających w pobliżu pogan i w końcu wszyscy zginęli śmiercią męczeńską. Chrześcijański pochówek nieszczęsnej odbył się dopiero w sto lat później, a dokonał go sam król Olav Tryggvasson. - Tak, wiem, mama mi opowiadała, aż dziw, że mogłam o tym zapomnieć. Serce Johanny tłukło się głośno w piersi, zaciskała palce na brunatnej okładce książki. - Ojcze - powiedziała cicho. - Myślę, że powinniśmy iść spać. Jesteś bardzo zmęczony, nic dziwnego przecież... Bendik spojrzał na nią. Światło padało teraz z boku i Johanna dostrzegała jego refleks na pooranym zmarszczkami policzku ojca. Poczuła skurcz serca, przejmujący niczym cięcie świeżo naostrzonego noża. Bendik wyprostował się i uśmiechnął blado. Miała nadzieję, że nie wie, o czym ona myśli, ale wyraz jego twarzy świadczył, że jest odwrotnie. W końcu otworzył usta. - Nie powinnaś się o mnie martwić, moje dziecko. Ja nie zwariuję. Rzeczywiście parę razy bałem się, że stracę rozsądek w tej udręce, rano jednak budziłem się, wiedząc, że mimo wszystko dam sobie radę. Odpowiedziała mu uśmiechem. Ojciec na powrót odwrócił się do okna. Mowa o Reformacji i zmianach, jakie w jej wyniku wprowadzono w Kościele. Między innymi odrzucono kult świętych oraz kult Matki Bożej. W wyniku Reformacji Norwegia, podobnie jak inne kraje skandynawskie, przyjęta wyznanie luterańskie (przyp. tłum.).

- Bardzo bym chciał, żebyś mnie teraz wysłuchała, Johanno, i pozwoliła mi powiedzieć to... Odłożyła książkę na stół. Bendik długo milczał. - Ja mam stary dług, Johanno. Dług, o którym nikt nie powinien wiedzieć. Sam prawie o nim zapomniałem, kiedy żyłem tu taki szczęśliwy. Johanna musiała bardzo nad sobą panować, żeby mu nie przerwać. Słowa ojca padały wolno, jakby wypowiadał je z trudem. Nawet głos był jakiś daleki. - Czy mama mówiła ci kiedyś o Synnevie? Nie, sądzę, że nie. Ale to właśnie o nią chodzi. W jednej chwili to zrozumiałem... Biedna Synneva, ona w jakimś sensie wciąż spoczywa w swojej grocie... Johanna słuchała, a ojciec w krótkich zdaniach opowiedział jej o innej miłości. O innym życiu. O Synnevie, która go właściwie uratowała. Bowiem on tak wiele dla niej znaczył. To dzięki niej odzyskał wiarę, że może istnieć radość nawet bez Amelii. O mało się nie rozpłakała, kiedy skończył opowiadaniem o śmierci tamtej, o dziecku, które ocalało, o nieludzkiej decyzji pastora. Patrzył niewidzącymi oczyma w niebieskawy mrok. - Ona wciąż tam leży. Za płotem cmentarza, w nie - poświęconej ziemi. Mogłem zrobić dla niej więcej. O wiele więcej. Ale przepełniała mnie taka radość, Johanno, że nie było w moim życiu miejsca na nic innego. Twoja matka... od kiedy się okazało, że nie łączą nas więzy krwi, nie widziałem niczego poza nią. Johanna skinęła głową, choć zdawała sobie sprawę, że on tego nie zauważa. W końcu odważyła się mu przerwać. - Więc dlaczego teraz, ojcze? Po tylu latach? Wstał i podszedł do niej, nieskończenie wolno, jak we śnie. - Twoja matka została pochowana w dniu męczenników z Selje. I właśnie to przypomniało mi, że mam do spłacenia dług. Synneva nigdy nie miała chrześcijańskiego pogrzebu. Odpowiedzialność za to spada na mnie. Muszę to zrobić, muszę pojechać do Sogndal i porozmawiać z pastorem. Może dałoby się to jakoś załatwić. Może moje świadectwo... Johanna również podniosła się z miejsca i podeszła do ojca, padła w jego tak dobrze znane objęcia. - Och, tato... kochany tato... nie mów nic więcej, nie... Wyrwał się jej, trzymał ją mocno za ramiona, uporczywie patrzył jej w oczy, które teraz zaszły mgłą. - Nie pozwól, moja Hanno, żeby to cię zraniło, to nie ma nic wspólnego z twoją

matką. Chociaż może ma, to jest dług, którego nie mogłem spłacić, dopóki ona była z nami. Moje życie, kiedy jej ze mną nie było, trzeba oddzielać od naszego wspólnego życia, to chyba rozumiesz? - Nie! - syknęła Johanna. - Owszem! Zaufaj mi! Tak było najlepiej. Ale teraz muszę. Gdybyś tylko chciała spróbować mnie zrozumieć... Synneva też była kimś wyjątkowym. I chociaż to trwało jedynie parę miesięcy, tliło się tylko jak lampka zasilana baranim łojem, to mimo wszystko dzieliliśmy ze sobą coś ważnego. A na koniec ja ją zdradziłem. Jeszcze nie jest za późno, jeszcze mógłbym to zrobić, jeśli ty mi pozwolisz. Johanna szukała w jego wzroku, była pewna, że znajdzie w nim coś przerażającego. Ojciec jednak patrzył na nią przytomnie, mimo głębokiego żalu i łez, które nie zostały wypłakane, spojrzenie Bendika kierowało się ku rzeczywistości. Pogłaskała go delikatnie po plecach i uwolniła z jego ramion. - Tato... nie całkiem rozumiem, dlaczego chcesz rozdrapywać dawne rany. I to właśnie teraz... kiedy mama... Nie, nie rozumiem tego. Widzę jednak, że to dla ciebie bardzo ważne. W takim razie rób, co uważasz za stosowne, tylko nie ściągaj hańby na pamięć matki, nie wyjeżdżaj teraz, kiedy ona jeszcze nie ostygła w grobie, by ratować pamięć innej kobiety. Bendik wpatrywał się w podłogę. - Obawiam się, że będę musiał. Czuję to wyraźnie, jestem przekonany, że to ma sens, nie potrafię inaczej. Święta Sunniva... znasz jej dzieje. Znasz też zakończenie, o którym dzisiaj nie wspominałem. Johanna skrzywiła się, zacisnęła powieki, chwyciła jego ramię, ale jakoś bezsilnie, i nie znalazła dłoni ojca, której szukała. - Nie powinnaś mnie zatrzymywać. Ja muszę to zrobić. Teraz. Johanna czuła się zakłopotana i bezwolna. Opadła na krzesło przy okrytym instrumencie. Siedziała tam długo i wpatrywała się w ojca, ale on nie powiedział już więcej ani słowa. Odetchnęła głęboko i nagle znalazła rozwiązanie. - Kiedy następny miesiąc dobiegnie końca... ojcze. Tyle możesz chyba zaczekać. Ja myślę, że musisz tak długo zaczekać. Szczątki świętej Sunnivy zostały przeniesione do kościoła w dniu, który czcimy na jej pamiątkę, a który wypada na przełomie sierpnia i września. Jeśli jest tak, jak mówisz, że to wszystko przypomniało ci się w taki niezwykły sposób, to powinieneś czekać na dzień świętej Sunnivy. Patrzył na nią z powagą, wciąż stał pośrodku pokoju z bezwładnie opuszczonymi

rękami. Światło z okna otaczało go jakimś dziwnym blaskiem. Johannie trudno było rozróżnić rysy jego twarzy, ale łzy, spływające po policzkach ojca, sprawiły jej ogromną ulgę.

ROZDZIAŁ TRZECI Na probostwie w Lyster nie zapalono ani jednej lampy, ale przy tym świetle nie było to wcale potrzebne. Chodzi tylko o to, że od czasów Mogensa Skanke ludzie przywykli do nieustannie palącej się latarenki nad drzwiami plebanii, w jakiś sposób symbolizującej to, co pastor może im dać. Pan Borchsenius jednak uważał, że to czysta rozrzutność, że należy raczej dawać olej czy inne paliwo biednym, którzy nawet w długie zimowe wieczory nie mają sobie czym poświecić. Teraz jest lato! Teraz, w sierpniu, wieczorami robiło się chłodno, ale w ogóle lato nie było złe, przyniosło kilka tygodni pięknej pogody, wystarczająco dużo, by drzewa owocowe w sadzie pastora uginały się pod ciężarem jabłek, na pół dojrzałych śliwek i wiśni. Goście wchodzący na podwórze mieli rozległy widok na ogród, który z każdym rokiem wydawał się bujniejszy i bardziej urodzajny. Pastor Borchsenius otrzymał dobre probostwo, co prawda, to prawda. W tej parafii było wielu takich, którzy mają dość srebra w skrzyniach, by nie trzeba się było wstydzić dziurawego dachu na kościele czy innych tego rodzaju niedostatków. Dwaj panowie, którzy dzisiejszego wieczoru mieli złożyć wizytę pastorowi, nosili cienkie, lekkie, obszerne surduty, uszyte z najdelikatniejszej wełnianej tkaniny, na jedwabnej podszewce. Na głowach mieli kapelusze, a na wydatnych brzuchach okazale prezentowały się ciężkie, złote dewizki zegarków. Kapteismoen raczej nie należało do najbogatszych, gospodarstwo nie było duże i ziemie też nie najlepsze, ale sprawnie zarządzane przez gospodarza, który umiał dużo więcej, niż tylko roztrząsać gnój. Jego żona też nie dawała sobie w kaszę dmuchać, zacna Agot nie należała do tych, którzy ofiarowują swoje usługi za dobre słowo, kiedy ktoś potrzebował specjalnej rady w sprawie handlu lub w interesach. A znała się na tym jak nikt, ceny, jakie płaciła, kiedy Dominikus posyłał ją do Bergen na zakupy, były niemal bezbożnie niskie. Drugi z mężczyzn posiadał więcej złota i innych dóbr, mimo to jego spodnie były bardziej wytarte na kolanach, a surdut wisiał na jego chudym ciele jak na haku. Magnus Storlendet zbliżał się do drzwi pastora krokiem człowieka, który wie, że posiada dość srebra, by nie musiał się przed nikim płaszczyć. Drzwi zostały otwarte, zanim dwaj przybysze zdążyli zastukać kołatką. Sama pani Anna powitała ich życzliwym słowem i uprzejmym uśmiechem. Poprosiła