ROZDZIAŁ I
Okolice Kopenhagi, wiosenna, noc 1747
Nic złego jej nie spotkało. Na głowę nie spadł cios, a serca nie rozorał nóż. Lekko
tylko piekło draśnięcie na szyi, ostrze ledwie zadrapało skórę. A mimo to była zdyszana i
roztrzęsiona, jak gdyby biegła przez całą noc, jakby uciekała od czegoś, co już zdążyło
ulecieć jej z pamięci.
Podniosła wzrok na jego twarz, poszukała oczu, odnalazła je jako lekko błyszczące
wilgocią czarne gwiazdy w górze. Tu, na polanie, nie było ciemno, poświata wiosennego
nieba powinna wystarczyć, by rozróżnić rysy twarzy i barwę oczu.
Nie wiedziała, dlaczego tak trudno jej cokolwiek zobaczyć.
Johanna przymknęła oczy, chciała o coś spytać, ale splątane myśli przeszkadzały
jedna drugiej, potykały się o siebie, nie potrafiły przejść przez usta.
- Hanno moja... Krztusząc się, wydusiła coś w rodzaju odpowiedzi:
- Ta-aak...
- Czy to prawda?
- Tak... W jednej chwili ogarnął ją spokój. Miała uczucie, jakby ktoś wcześniej
przywiązał cieniutkie rzemyki do każdego mięśnia i ścięgna jej ciała, do serca
również. I do każdego cala skóry. A potem, niewidzialny, pociągał za nie, śmiejąc się z jej
skurczów i mimowolnych drgnięć. Teraz wszystkie więzy pękły.
- Ravi, to naprawdę ty? Uśmiechnął się, choć w pytaniu zabrzmiał nieco cierpki ton.
- Tak, to ja. I jak, żono, jednak cieszysz się, że mnie widzisz? Delikatnie oparła głowę
o znajome twarde ramię.
- Tak, Ravi, bardziej niż przypuszczasz. Czuła przepływającą przez niego radość.
Ramiona nagle ożyły, ręce
napawały się jej bliskością, wreszcie delikatnie sięgnęły do czoła Johanny.
Widziała teraz każdą linię ciała, wszystkie rysy twarzy. On się nie zmienił. Obciął co
prawda włosy w sposób, jakiego przedtem nie widziała, a zapadnięte policzki odrobinę się
wyrównały. Dostrzegła parę nowych zmarszczek wokół ust i w kącikach oczu.
Ale czarne oczy były takie same. I usta, narysowane takimi samymi liniami jak w
twarzy małego Benjamina, tyle że usta synka były bardziej miękkie.
Tulił ją coraz mocniej. Johanna pozwoliła, by szum w uszach na moment ją zatopił, by
krew płynęła jak chciała, zdumiewająco bez oporu.
Wysunęła dłoń, dotknęła jego szczęki. Zaczęła pełznąć po jej zarysach, odnalazła owo
zawsze ciepłe miejsce u nasady włosów na karku, w którym jego ciemna czupryna dopiero się
rodziła w postaci miękkich jak puch loków.
To on.
Tak, nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Właściwie z obojętnością przyjęła
okrzyk, który dotarł do jej uszu:
- Pomocy! Ravi, pomóż mi, on się wyrywa! W głosie Marji nie było strachu, tylko
gniew i zniecierpliwienie. Ravi odwrócił głowę, zmrużył oczy, spoglądając w półmrok.
Bez szczególnego zainteresowania spostrzegł, że mężczyzna rzeczywiście nie stoi już jak
skamieniały wśród zwieszających się gałęzi leszczyny.
Błysnęło bielą, gdy na wargach Raviego pojawiło się coś na kształt uśmiechu.
- Zostaw go, Marjo! On nie jest nam potrzebny. Zatrzeszczały drobne gałązki, inny
trzask sprawił, że Johanna zadrżała. Oto pękła przepiękna cienka jedwabna suknia babki.
- Do stu tysięcy czarnych diabłów... nie możesz chyba pozwolić mu uciec? To
morderca!
Ravi, westchnąwszy, puścił Johannę i już skierował się w dół pagórka, żeby pomóc
Marji wyplątać się z zarośli, ale ona jeszcze raz szarpnęła zdecydowanie i zaraz uwolniła się
własnymi siłami. Gdy w końcu stanęła przed nimi, jedwab przypominał gałgan, którym zbyt
długo bawiły się koty.
Przekrzywiła głowę i przykuła ich oboje spojrzeniem.
- I jak, Johanno, czy to nie dziwne, jak prędko sprawy przyjmują nowy obrót?
Johanna czuła, jak wargi jej sztywnieją, i żałowała, że babka nie oszczędziła sobie
tego ostatniego triumfu. Z drugiej jednak strony... O wiele gorzej znosiła upokorzenia aniżeli
odrobinę dobrodusznej ironii i pewność siebie Marji.
- Wiem. Miałaś rację. Marcello to oszust, nigdy nie powinnam była...
- Szsz... zapomnij o tym, to już minęło. Wracamy do domu.
- Wracamy? Ale...
- Jedziemy do domu, Johanno. Twoje dokumenty są gotowe, wszystko załatwione.
Wypływamy jeszcze przed świtem.
- W jaki sposób... Ale... nie, to niemożliwe! Mar ja podeszła do niej, ucałowała jak
małe dziecko w policzek, a po chwili kokieteryjnego wahania pocałowała też Raviego.
- Wracacie do domu. Załatwiłam wam miejsca na „Fortunie", Johanno. Wypływacie
jutro w nocy. Czy nie tym statkiem właśnie przypłynęłaś do Kopenhagi pierwszy raz?
Johanna ledwie dostrzegalnie skinęła głową. Oczywista zdolność babki do wtrącania
się i kierowania cudzym życiem nigdy nie przestała jej zaskakiwać.
Wyjątkowo jednak tym razem potrafiła to zaakceptować.
Palce zgięły się same z siebie, odnalazły uścisk, zapomniany już tak dawno temu, a
potem już nie były w stanie oderwać się od jego gorącej, szczupłej dłoni.
Marja uśmiechnęła się szeroko, lecz zaraz twarz jej znów się ściągnęła.
- Nie powinniśmy byli puszczać Marcella wolno. Zasłużył na surową karę. I na pewno
by mu ją wymierzono.
Johanna skonsternowana kręciła głową.
- Czego on właściwie chciał? Dlaczego... chciał mnie zabić? Dlaczego? Obiecałam
mu przecież...
Urwała. Nie miała pojęcia, ile Ravi może wiedzieć, a przede wszystkim, ile zniesie.
Marja popatrzyła na porośniętą mchem ziemię.
- Najwyższy czas odejść stąd, zanim naprawdę zrobi się jasno. Porozmawiamy
później. Thilla na nas czeka.
- Thilla? Marja z uśmiechem pokiwała głową.
- Tak, nie mogli jej dłużej trzymać. Thilla ma potężnych przyjaciół. Johanna lekko
skinęła głową.
- Zrozumiałam to, po dzisiejszej nocy doprawdy nie mogę w to wątpić. Marjo, ciśnie
mi się na język tysiąc pytań. To było takie piękne, takie dobre... Ale co to było? Kim są
wszystkie te kobiety, które spotkały się w starym klasztorze, i w jaki sposób je poznałaś?
Marjo, czy to naprawdę krąg czarownic?
Marja otarła twarz i na wpół się odwróciła.
- Otrzymasz odpowiedź na każde swoje pytanie, Johanno, ale nie wszystko naraz.
Teraz nie ma na to czasu.
Musisz mi zaufać i zachować to, co widziałaś, dla siebie.
Johanna wolno skinęła głową. O dziwo, bez trudu mogła złożyć obietnicę milczenia,
ów niesamowity widok, który oglądała ze swej kryjówki, wydawał się bowiem teraz jakby
wyjęty ze snu, był niczym przepiękna lewa strona tego koszmaru, który utkał dla niej
Marcello.
Ręka Raviego delikatnie przyciągnęła ją do siebie. Ruszyli przez polanę, potem przez
zagajnik. Weszli między jeszcze gęściej rosnące drzewa, przebrnęli przez niewielką rzekę, w
końcu dotarli do drogi. Niczym za sprawą cudu zaledwie po przejściu kilkuset kroków ich
oczom ukazał się powóz.
Stangret powitał Marję i wpuścił ich do zamkniętej, nieco zniszczonej karety.
Babka nasunęła szal na twarz, oświadczając, że ma zamiar trochę się zdrzemnąć.
Uśmiechała się przy tym niemądrze i Johanna nie mogła się powstrzymać przed
powiedzeniem starszej kobiecie kilku ostrych słów. Ona i Ravi nie byli wszak młodą
zakochaną parą, która wybrała się na przejażdżkę.
Musiała jednak wszystko babce wybaczyć, bo oczy Marji lśniły od niepohamowanej
radości, jaką sprawiał jej ich widok, naprawdę się cieszyła.
Johanna uświadomiła sobie, że chyba zna już powód, dla którego tak długo znosiła
wszystkie impertynencje Marji: babka była osobą, która od pierwszej chwili, bez zadawania
pytań, broniła Raviego.
Już wtedy, gdy jako bardzo młody chłopak przybył do Lyster, właśnie Marja zdobyła
sobie zaufanie obcego dziwaka. Broniła go nawet wówczas, gdy Johanna z całego serca go
przeklęła i kazała mu się wynosić.
Johanna wtuliła się w Raviego, pragnąc ze wszech miar upewnić się, że nie jest to
kolejna fantazja, kolejny sen, który będzie musiała odpędzić, zanim sprawi jej zbyt wielki ból.
Znajome twarze wokół stołu, ruchliwe ręce, chude, nie zawsze całkiem czyste,
sięgające po kawałki chleba albo sos z mąki i marchwi. Oczy, w których pojawiał się tak
ciepły blask w świetle ognia z pieca i zachodzącego słońca. Długi stół, wytarty opierającymi
się o niego łokciami przy poczesnym miejscu i koło stołka, na którym zwykle siadywała
Thilla.
Johanna czuła, jak twarda kula, tkwiąca jej w brzuchu, odkąd sięgnęła pamięcią,
powoli się rozluźnia.
Ravi siedział przy niej. Była to jedyna rzecz, różniąca ów posiłek w późne popołudnie
u Thilli od tuzinów podobnych chwil, jakie tu spędziła.
Widziała uśmiechy na twarzach dziewcząt, patrzyła, jak niby to przypadkiem
podchodzą do Thilli, dotykają jej zniszczonych dłoni lub gładzą po sztywnych, przetykanych
siwizną włosach. Drobna postać kobiety wypełniła całą olbrzymią kuchnię. Bez niej
panowała tu straszliwa pustka, nawet niemowlęta nieustannie popłakiwały wystraszone, nie
działała też na nie uspokajająco obecność policji i żołnierzy, wchodzących i wychodzących
bez końca w nieprzerwanym poszukiwaniu czegoś, o czym tak naprawdę nie mieli pojęcia.
W ciągu jednego krótkiego przedpołudnia wszystko wróciło do poprzedniego stanu.
Thilla była z powrotem w domu.
I żołnierze więcej nie przyszli. Przysłano tylko nieliczną delegację, która zwróciła
wszystkie zarekwirowane rzeczy, żądając w zamian jedynie podpisu i oświadczenia Thilli.
- To niewiarygodne - szepnęła Johanna, wysłuchawszy opowieści Thilli.
- To, na Boga, nie mogło ułożyć się inaczej! Przecież tym dobrym mężczyznom z
komisji zwidywały się duchy, ba, widział je na własne oczy nawet sędzia! Na szczęście
również ci wypudrowani strojnisie mają w głowach resztki rozumu. A komendant policji jest
przynajmniej mężczyzną na tyle, by pozwolić kobiecie mówić. On mnie wysłuchał, tak, i
moich przyjaciół...
- Na zdrowie - rzekła Marja z uśmiechem, puszczając oko z chytrą miną. -Zdrowie
twoich przyjaciół, Thillo. Obyśmy wszyscy mieli takich wiernych i potężnych przyjaciół!
Dziewczęta nie przestawały się radować. Dały nawet swoim dzieciom ostatnie krople
wina, którym wzniosły toast, tak aby również malców dotyczyło owo niezwykłe życzenie.
Johanna przenosiła spojrzenie z twarzy na twarz, zdając sobie sprawę, że bardzo wiele
czasu upłynie, zanim znów będzie mogła się napawać tym niezwykłym ciepłem, jakie
panowało w kuchni Thilli. Czuła, że oczy jej wilgotnieją, a twarze rozmazują się, choć
przecież właśnie w tej chwili z największym skupieniem starała się je zapamiętać.
Miała wyjechać. Już tej nocy.
One pozostaną tu jeszcze przez pewien czas.
Aż do chwili, gdy znajdą dla siebie jakieś inne miejsce, jako tkaczki albo koszy karki,
szwaczki w małych szwalniach przy Algerstorv czy służące w którymś z pięknych domów w
lepszych dzielnicach miasta.
Może któraś otrzyma wiadomość od złagodniałego ojca albo żałującego chłopaka...
To miejsce było dla nich jedynie portem ratunkowym, tymczasowym przystankiem,
lecz nie prawdziwym domem, nawet jeśli miały takie wrażenie.
Czując, jak łzy z wolna wypełniają jej oczy, Johanna uzmysłowiła sobie, że kuchnia
Thilli była tym samym również i dla niej. Teraz, tej nocy, znów miała wypłynąć. Wiedziała,
że odczuje ulgę, radość i nadzieję.
Tęsknota to tylko lekki słaby szloch, dodatek, który i tak już dobrze poznała.
A gdy dotrze do domu i myślą powróci tutaj, to będzie wiedziała, że Thilla nigdy nie
próbowała zastąpić jej matki. Nie starała się uczynić tego miejsca jej domem, ona przecież już
miała dom.
Oczy starej kobiety ukazały jej się z pełną wyrazistością. Łzy spłynęły, łaskotały na
policzku. Johanna uśmiechnęła się.
Dziękuję, Thillo bezgłośnie wypowiedziały jej wargi.
Thilla na moment opuściła wzrok, zrozumiała.
Dziewczęta zanuciły piosenkę.
Ravi tuż obok niej oddychał spokojnie i głęboko.
Nawet Petrus mrugał swoim jednym okiem, śmiejąc się głośno z żartobliwych słów
starej tanecznej śpiewki.
Najwidoczniej nie był to czas odpowiedni na smutek, pożegnanie i tęsknotę.
Ale dziewczęta zaczęły do niej podchodzić, ofiarowując drobne upominki.
Kawałeczek wydzierganej koronki, ledwie wystarczający, by ozdobić nim mankiet
kaftanika dla noworodka. Pół lusterka w ramce z pracowicie wyszlifowanego brzozowego
drewna. Zabawka z drewnianych koralików na rzemyku, wstążka do włosów i stara
poplamiona saszetka na mydło, ozdobiona maleńkimi, równiutkimi krzyżykami wzdłuż
brzegów.
Szczerze dziękowała za wszystko, wiedziała, że one pragną ofiarować jej te rzeczy.
Wiedziała, że tego właśnie potrzeba, by nie mogła ot, tak, po prostu od nich odjechać i od
razu wymazać z pamięci.
Przecież mimo wszystko łączyło je tak wiele, nawet jeśli nie były siostrami duchem,
to jednak można je tak nazwać, ponieważ wszystkie trafiły kiedyś pod opiekuńcze skrzydła
Thilli.
Marja wstała, położyła dłoń na ramieniu Petrusa.
- Posłuchajcie, przyjaciele! Dziś w nocy wyruszy statek na północ, będziemy się
żegnać. Cóż, komu jak komu, ale wam nie trzeba tłumaczyć, że ktoś, kto ma dom, tęskni za
nim i cieszy się, że do niego wróci. Wiem jednak, że Johanna nie odjedzie, nie oglądając się
za siebie.
Moja mała Hanna... Tak wiele ją nauczyliście. To miasto tutaj... ono coś z nią zrobiło,
to samo co ze mną, gdy przybyłam tu po raz pierwszy. Johanno, posmakowałaś chyba
romantyczności, jaką niosą ze sobą tutejsze łagodne wiosny. Tańczyłaś w pięknych salonach,
ale też i dostałaś za swoje w ciemnych zaułkach stolicy. Ale jest jedna rzecz, jaką ja tu
zdobyłam, a której ty znaleźć nie mogłaś... miałaś ją bowiem już wcześniej.
Wychyliła się w przód, chwyciła w rękę kubek.
Podniosła go znów, prosząc Petrusa o pozwolenie na wzniesienie kolejnego toastu.
- Za miłość, do dna! Zrobili, jak Marja powiedziała, choć ze zdziwieniem. Odstawiła
kubek z
wielką starannością, jak gdyby był to puchar z najcenniejszego kryształu.
- Przyjaciele, Kopenhaga dała mi męża! Johanna drgnęła, cóż to za pomysły! Czyżby
babki znów trzymały się
jakieś żarty? Thilla szeroko uśmiechnęła się do przyjaciółki, głośno klaszcząc w
dłonie.
- Dziewczęta posunięte w latach dobrze wiedzą, jak należy to robić! Hej, ho, Petrusie,
czy to nie naprowadza cię na żaden pomysł?
Marja postanowiła teraz grać kokieteryjnie zażenowaną.
- No cóż, to wszystko jest w pewnym sensie dość nowe. On... pan Remmermann
oświadczył mi się dzisiaj, gdy odwiedziłam jego dom i wyjaśniłam pewne... nieporozumienia.
- A ty się zgodziłaś? Marja zasznurowała usta i odrobinę zmarszczyła brwi. -
Postawiłam swoje
warunki... Gruchnął śmiech.
- Warunki? O, tak, to do ciebie podobne - zachichotała Johanna, zanim wstała i
obeszła stół, by pogratulować babce.
- Jedno w tym wszystkim jest przykre, moja kochana... Nie mogę tej nocy jechać z
wami, teraz chyba już rozumiesz.
- Oczywiście - cicho odparła Johanna. - Ale musisz mi przyrzec, że wrócisz do domu
tak szybko, jak tylko będziesz mogła. Ojciec bardzo polubi Remmermanna. I pomyśl tylko,
jak wielkie będzie poruszenie, kiedy wszyscy się dowiedzą, że cieszący się takim uznaniem
uczony wszedł do naszej rodziny...
- Ależ, Johanno, skąd ta próżność? Stuknęły się łokciami, a potem zaraz znów się
objęły.
- Pozdrów go ode mnie i powiedz, że jestem bardzo szczęśliwa. W imieniu was
obojga... i swoim własnym.
- On wie, moja droga, nie bój się. Między nami nie ma żadnych tajemnic. Już teraz
nie...
Johanna z ulgą popatrzyła w ciemnoniebieskie oczy babki.
- Dziękuję, Marjo, mimo wszystko dziękuję za to, że... że wtykasz nos w swoje i
nieswoje sprawy!
Marja roześmiała się, z drugiego końca stołu zabrzmiały pierwsze takty weselnej
piosenki. I Johanna nie wahała się długo, zanim usiadła na kolana Raviemu, tak jak wymagała
tego pierwsza zwrotka.
Piwne oczy natychmiast ją poznały, gdy tylko wsiedli na pokład i spotkali się przy
stosie towarów, czekających na załadowanie do brzucha statku.
- A więc to on - stwierdził cicho kapitan, ruchem głowy wskazując na Raviego.
Johanna przytaknęła w milczeniu i leciutko się uśmiechnęła.
Kapitan „Fortuny" z założonymi rękami bacznie się im przyglądał.
Wreszcie podniósł dłoń do czapki i poprosił jednego ze swych ludzi, by odprowadził
ich do kajuty.
Gdy wydawał ostatnie instrukcje, twarz rozjaśnił mu wreszcie czuły uśmiech.
- Panienko Johanno, jest pani teraz akuszerką? Johanna odruchowo wyprostowała
plecy i odpowiedziała mu wyraźnie:
- Tak, kapitanie. Na wszystkich moich dokumentach widnieją pieczęcie króla i
komisji uniwersyteckiej.
Pokiwał głową.
- Miło słyszeć, naprawdę. To wielka radość... Johannie wydawało się, że znów
dostrzega na twarzy kapitana tamten cień smutku i przypomniała sobie jego tragiczną historię.
Ujęła tego obcego człowieka za rękę, w milczeniu podziękowała mu, sama nie bardzo
wiedząc za co. Wreszcie jednak zdała sobie z tego sprawę.
On był jednym z tych ludzi, dzięki którym udało jej się tego dokonać, dostrzec w tym
wszystkim jakiś sens. Tu nie chodziło jedynie o to, by powstrzymać chłopa ze Storlendet, by
uratować przyszłość Vildegard. Najważniejsze było nauczyć się dostatecznie dużo, by móc
zapobiec przynajmniej niektórym wielkim tragediom, takim, jakiej doświadczył ten człowiek.
Tragediom takim, jaka dotknęła pastorostwo z Al.
Jak ta, która spadła na jej rodzoną matkę.
I takim, przez które każdego roku najmniejsza nawet osada zbierała się wokół
przynajmniej jednego grobu.
W wielu miejscach na każdą staruszkę, jaką chowano w ziemi, przypadały co najmniej
dwie położnice.
A na każde dziesięcioro dzieci, które przychodziły na świat zdrowe i bez kłopotów,
czworo albo nawet pięcioro spotykał odmienny los.
Johanna zerknęła na pogrążone w nocnej ciszy miasto, dostrzegła budynki
uniwersytetu.
Dokumenty spoczywały bezpieczne w podróżnym kufrze, który dostała od Niemca.
Nagle ucieszyła się niezmiernie, że będzie mogła przedłożyć je pastorowi w rodzinnej
wiosce.
Morze przyciągało wzrok. Widziała, że Ravi zafascynowany wpatruje się w jego
ruchliwą powierzchnię. Nie była plaska i szara jak we wszystkie bezwietrzne dni zaraz potem,
gdy znikało lodowe błoto, ani też spieniona, biało-czarna, jak wówczas gdy sztormy około
Bożego Narodzenia ciskały fale na ląd, zagrażając nawet kopenhaskiemu portowi.
Tej nocy morze było wyraźnie niebieskozielone, nawet w lekkiej różowej poświacie
odchodzącego majowego dnia.
Wypłynęli o trzeciej w nocy, kiedy prąd odpływu pomógł statkowi odbić od brzegu.
Za dwie godziny znajdą się na pełnym morzu, a zanim dzień całkiem się przebudzi, ląd
zmieni się być może jedynie w wąską smugę na horyzoncie.
Ravi i Johanna skulili się razem na rufie. Kapitan przystał na to, przysłał im tylko
dodatkowe wełniane koce i niedużą butelkę francuskiego koniaku. Ravi wciąż siedział
zapatrzony w horyzont.
Johanna schowała butelkę pod chustą.
Odwrócił się powoli i popatrzył na nią. W kąciku ust drżał mu lekki uśmiech, lecz
oczy miał zamglone.
Johanna wyciągnęła rękę, chcąc go pogładzić po twarzy, lecz on ją ubiegł, ujął jej
dłonie w swoje. Zaczerwieniła się pod jego ciężkim spojrzeniem.
- Jesteś pełna słów, widzę to. Nie bój się, Johanno, tym razem wysłucham ich
wszystkich.
- Być może nie będziesz musiał. Ravi wolno pokiwał głową.
- Muszę. Westchnęła. On miał rację, znał ją. Tak wiele pragnęła mu powiedzieć,
tyle wyjaśnić, usprawiedliwić i uzasadnić. Przeprosić.
A jednocześnie tak wiele musi się dowiedzieć, zanim zdoła odnaleźć przy nim spokój.
Co się wydarzyło? Dlaczego on znalazł się w Kopenhadze? Jak to możliwe, by znał
przyjaciół Marji? Skąd mógł wiedzieć, że Johanna przyjedzie do tego miasta?
Czy to wszystko było jedynie rezultatem jego własnej przerażającej zdolności
jasnowidzenia?
- Możesz dziękować za to Marji - rzekł Ravi. - Oczywiście jeśli wciąż uważasz, że
jest za co dziękować...
Johanna nie spuszczała z niego oczu.
- Co chcesz przez to powiedzieć? Ravi spuścił wzrok na wypolerowane tłuste drewno,
z którego zbudowany
był dolny rufowy pokład „Fortuny".
- Miałaś chyba inne plany... Nie szukałaś mnie. Johanna czuła, że ściska jej się
gardło. On miał rację, lecz mimo wszystko się mylił. Teraz już o tym wiedziała, nigdy do
końca nie wygrała tej walki z samą sobą i ze swoimi snami.
Pomimo Marcella.
Włoch teraz już się rozpłynął niczym sen, o którym nigdy nie myśli się po
przebudzeniu. Taki sen rozmywa się i znika w plątaninie niewyraźnych urywków wspomnień.
- Ja... nigdy o tobie nie zapomniałam. Przez cały czas wiedziałam, że nikt inny nie
będzie dla mnie tym, kim ty byłeś. Kim jesteś...
Uwierzył. Poznała to po pewnym siebie spojrzeniu. Inny mężczyzna odwróciłby się od
niej i nietrudno byłoby go usprawiedliwić. Przecież ona pozwoliła się uwieść, a nawet nie,
sama igrała z miłością, z oczarowaniem, z cudownym poczuciem własnej wartości, jaką
zawsze podbudowują czyjeś zaloty.
Marcello uczynił z niej osobę pełną życia, nieodpowiedzialnie
rozkoszującą się jego urokami. A Ravi nie był ani trochę zazdrosny?
- Przyrzekłem ci kiedyś, że będę ci towarzyszył wszędzie, nie pamiętasz? Osunęła się
przy nim, poczuła dłoń delikatnie gładzącą kark, potem plecy.
Dłoń była gorąca.
Nie przestawał jej pieścić, szepcząc, a wiatr coraz mocniej wydymał żagle nad ich
głowami. Wszystkie już podniesiono, minęli wąską cieśninę przy Helsingor i woda wokół
nich rozpostarła się szerzej.
- Tamtego wieczoru, kiedy opuściłem Lyster... nie wiedziałem, dokąd mam iść. Ja...
sądziłem, że to już będzie ostatni przystanek. Ale Marja przyszła do mnie... przyniosła jakiś
list, nazwisko...
- Do Thilli?
- Nie, do jakiejś innej kobiety, z Fredriksborg. Ty jej nie znasz. Ona i jej mąż przyjęli
mnie jak przyjaciela, wystarczył tylko list Marji. On z początku przypominał mi Trugego,
ponieważ malował, później jednak przywodził mi na myśl przede wszystkim... ojca.
- To... dobrze. Johanna podniosła na niego wzrok.
- Tych dwoje, oni... bardzo wiele się od nich nauczyłem. I przez cały czas wiedziałem,
że Marja przyśle ciebie do mnie. Obiecała mi to. Wiedziała, że stanie się to za sprawą twojej
własnej tęsknoty za nauką.
Johanna szepnęła wolno:
- Podjęłam tę decyzję, choć nie chciałam opuszczać Benjamina. A potem gospodarz ze
Storlendet znów pokazał pazury. Ravi, to on mnie zmusił do wyjazdu!
Ravi odchylił głowę ku skrzyniom, o które się opierali, i wydusił z siebie urywany
suchy dźwięk, przypominający śmiech.
- Być może powinniśmy być mu za to wdzięczni. Johanna uśmiechnęła się gorzko.
- Ten łotr za wiele zła musi odpowiedzieć. I coś mi mówi, że on nie ustąpi, dopóki nie
znajdzie się w grobie. Straszna jest ta nienawiść, jaką do nas żywi. Boję się, że ona jeszcze
urośnie w siłę i stanie się bardziej zaraźliwa, teraz, kiedy my oboje...
Ravi przerwał jej ruchem dłoni.
- Spójrz, mewy siodłate!
Promienie porannego słońca oświetliły mu twarz. Johanna powiodła wzrokiem za jego
palcem, ku wysokiemu teraz, rozległemu niebu.
- Tak... One towarzyszą statkowi.
- A nie mówiłem - szepnął Ravi. Miała wrażenie, że są w podróży przez całe życie.
Kiedy fiord znów się
zwęził, Johanna odczuła pierwszą falę miłości do domu. Gdy przebywała daleko, myśl
o tym krajobrazie była jedynie niczym toczące się leniwe fale bólu gdzieś w głębi serca.
Teraz z rany pociekła krew, świeża i oczyszczająca.
- Ravi - szepnęła, szturchając go. - Obudź się, musisz to zobaczyć! I dzień jest taki
cudowny.
Ostatnie noce podróży spędzali na pokładzie rufowym. Nie było w tym nic dziwnego,
w tym miejscu bowiem szukali schronienia także w jej pierwsze dni. Do momentu, gdy statek
przybił do brzegu w Sandefjord, mieli do dyspozycji jedynie maleńką kajutę, niemal po sufit
załadowaną towarami. Kapitan nie spodziewał się, że przyjdzie mu zabierać pasażerów.
W drodze do Bergen mieli wygodniejsze miejsca do spania, a gdy w wielkim porcie
natrafili na ten statek, który zamierzał zapuścić się w głąb fiordu, wioząc pocztę dla asesora,
ich szczęście nie miało granic. Warto było czekać ponad tydzień w mieście Hanzeatów.
- Spójrz, coś tam ślicznie kwitnie w tej maleńkiej zagrodzie! Czy to mogą być wiśnie?
Ravi chrząknął zaspany i uśmiechnął się do niej.
- Wiśnie? Hanno, można by przypuszczać, że spędziłaś w Kopenhadze całe życie?
Sądzę, że to raczej czeremcha albo może leszczyna!
Johanna zmrużyła oczy, przyglądając się małej zagrodzie odciętej od świata przez
strome zbocza gór i szeroki fiord.
Nie zamierzali okrążać cypla, nie miała więc okazji, by bliżej przyjrzeć się temu
miejscu; aby to zrobić, musieliby wybrać łódź wpływającą w fiord Lyster.
A oni kierowali się na Meisterplassen, statek miał interesy w Sogndal, gdzie tego
roku, tak jak i poprzednio, odbywał się wiosenny ting.
Johanna nabrała w usta łyk słonego ciepłego powietrza. Wiatr niezbyt im sprzyjał, ale
już lekkie wybrzuszenie wielkiego żagla wystarczało, by statek spokojnie sunął po wodzie.
Johannie przestało się spieszyć.
Wiedziała, że dotrze na miejsce, zanim ojciec zasiądzie do obiadu.
Meisterplassen wprost jaśniało. Inne gospodarstwa po obu stronach fiordu leżały
niczym nagrzane słońcem szarobrunatne naroślą na stromych zboczach, lecz wokół
Meisterplassen wykarczowano jeszcze więcej lasu, zaorano dwa wielkie kawałki pola
zarówno powyżej, jak i poniżej nowego domu. Drewniana okładzina wciąż jaśniała
żółtobiałym blaskiem, zapewne w tym roku wysmołują ją albo nawet pomalują. Wśród
soczystej zieleni roślin ledwie dawało się dostrzec czarną glebę. Wiosna tego roku musiała
wcześnie tu zawitać, była wprawdzie dopiero połowa maja, lecz pod czeremchą ziemia
pobielała od spadłych płatków, a kiedy szkuta rzuciła kotwicę tuż przy pomoście, Johanna
dostrzegła, że stary ogród z arcydzięglem otoczony został płotem, a rośliny okopano.
Na podwórzu zebrała się już spora gromadka ludzi. Gdy spuszczano kotwicę,
dzieciaki z krzykiem rzuciły się ku przystani: przyjechali obcy! Jakież to ciekawe!
Ale cóż za liczna gromada dzieci! Jedno taszczyło drugie, Johanna zdążyła doliczyć
się ośmiorga malców, a dalej się zgubiła. Najstarsi mogli mieć jakieś dziesięć, może
dwanaście lat.
Johanna zamrugała i otarła oczy rękawem. Ravi delikatnie położył jej rękę na plecach.
Zobaczyła go.
Włosy jeszcze bardziej mu pociemniały, tak jej się przynajmniej wydawało. A ciało?
Taki był duży, tak lekko biegł! Serce niemal zamarło jej w piersi, kiedy dziecko ruszyło
pospiesznie w dół krótkiego zbocza. Małe nóżki, ciągle w brązowych skórzanych trzewikach,
miały tylko jedną dziewczęcą dłoń do oparcia.
W jakimś echu koszmarów, które ją wcześniej nawiedzały, zobaczyła, jak on upada,
jak się kaleczy.
A potem krwawi i umiera.
Ale nie, wymachiwał rękami i piszczał w chórze innych głosów. Johanna miała ochotę
rzucić się w pozornie ciepłą wodę, oddzielającą statek od pomostu, i przycisnąć go do siebie,
nie czekając nawet na kolejny oddech.
Musiała jednak zostać. Machała tylko, aż ręka jej zdrętwiała.
Ostatnią osobą, jaka zjawiła się na przystani, był Bendik. Johanna spostrzegła, że
podniósł rękę w wojskowym pozdrowieniu. Ravi nie uciekał wzrokiem, Johanna powiedziała
cicho:
- Mój ojciec nie wygląda nawet na zaskoczonego. Może się ciebie spodziewał? Może
Marja coś mu wyjawiła?
- Nic mi o tym nie wiadomo - rzekł Ravi. - Ale twój ojciec bardzo dobrze wygląda,
jest silny.
Johanna wolno pokiwała głową.
Trudno było stwierdzić, czy żałoba wyryła jeszcze więcej bruzd na jego pięknej
twarzy, z tej odległości widzieli jedynie błysk białych zębów i nieporządną grzywę włosów
pod ściągniętą na tył głowy czapką. Broda zniknęła. Ubrany był w niebieską koszulę i
spodnie jakby od munduru.
Jakiś młody mężczyzna wskoczył do niewielkiej łodzi i odepchnął ją z taką siłą, że
zakołysała się mocno, a dziób wyskoczył w powietrze. Potem zaczął wiosłować, wystarczyło
dziesięć mocnych ruchów i już dobił do burty.
- Mogliście przycumować u nas, tu jest piekielna głębia! - zapiał młodzieniec.
Johanna go nie znała. Z oberwanymi rękawami koszuli i szeroką, już opaloną piersią,
przypominał trochę muzykanta. Co to za jeden, że pokazuje się pół goły nawet wtedy, gdy
przybywają ludzie z miasta?
Gdy szyper zrzucił sznurową drabinkę do kołyszącej się na falach łódki, chłopak
zerwał czapkę z głowy.
- Mam na imię Espolin, witam w domu, proszę państwa! Proszę teraz zejść do łodzi, a
po wasze rzeczy przypłynę później. Staruszek nie może się już doczekać, kiedy wreszcie
będzie mógł uściskać panience rączki i sprawdzić, czy jest równie piękna i miła jak przed
wyjazdem!
Johanna nie mogła się nie uśmiechnąć. Espolin miał najczarniejsze, najbardziej
rozczochrane włosy, jakie kiedykolwiek w życiu widziała. Były wprawdzie krótko obcięte i
nasmarowane tłuszczem, lecz nic widać nie mogło zmusić tych kędziorów, by przylegały do
głowy, jak przystoi mężczyźnie. Ten chłopak wyglądał, jakby ktoś umieścił mu na czubku
głowy wielką kulę czarnej owczej wełny, wpuścił na nią mokre kury i pozwolił, by w niej
baraszkowały.
Bezpiecznie dowiózł ich na brzeg. Teraz dzieci odsunięto. Jakaś kobieta rzuciła parę
surowych słów i w jednej chwili zapadła ogromna cisza. Bendik szedł im na powitanie.
- Witajcie w domu, przynajmniej w pewnym sensie. Bendik zaczerwienił się, ręka mu
drżała. Johanna wiedziała, że ojciec nie
lubi słów w takich chwilach. Podniósł do góry Benjamina, lecz wolną rękę wyciągnął
do niej.
- Tato - powiedziała tylko Johanna i wpadła w jego objęcia.
Ciałko dziecka było ściśnięte między nimi dwojgiem, chłopczyk oddychał prędko,
gorączkowo, ale nic nie mówił.
- Mama jest tutaj... Nareszcie... Ach, Boże, jakże ja za wami tęskniłam. Długo tak
stali, dostatecznie długo, by Johanna wreszcie oderwała się od
nich i pociągając nosem, zaczęła przepraszać Raviego.
- Ty też się musisz przywitać. Wiem, że jesteś tu mile widziany, tak samo jak ja.
Bendik uśmiechnął się nieco wymuszenie.
- Witaj. Widzę, jak się sprawy mają i jak się miały przez cały czas. A zatem dość już
tych rozstań i życia w samotności, jeśli chodzi o was dwoje.
Ravi i Johanna wymienili spojrzenia.
Bendik zadowolony kiwnął głową. Benjamin wtulił twarz w jego szyję, drobne piąstki
wpięły się w kark dziadka. Bendik uściskał Raviego, uszczypnął go w ramię.
- Silny się z ciebie zrobił chłop, to dopiero coś!
- Ależ, ojcze - skarciła go Johanna. - Nie mów do niego tak, jakby był małym
chłopcem. Od dawna jest przecież dorosłym mężczyzną.
- A czyż on nie jest moim zięciem? - odparł Bendik równie suchym tonem, a wtedy
surowość Johanny rozpłynęła się w kolejnych uściskach.
- Jak dobrze - szepnęła ojcu do ucha. - Doskonale wyglądasz, tato, cóż to za ulga! Tak
bardzo się o ciebie bałam, ten trudny czas...
Bendik nie odpowiedział. Dzieci nie dało się już dłużej utrzymać w ryzach, rzuciły się
ku nieznajomym niczym fala powodziowa, koniecznie chcąc podać swoje imiona i
powiedzieć, ile mają lat, kłaniając się przy tym i dygając. Benjamin zsunął się w dół po ciele
dziadka jak węgorz, uciekając jak najdalej od jego objęć i od gładzących go dłoni Johanny.
Johanna wszystkim dzieciom podała rękę i ucieszyła się, widząc, że nie boją się
obcych. Ci malcy widać przywykli do nieznajomych gości. Tak, zachowywały się, jakby nie
mogły się doczekać chwili, kiedy zaciągną Raviego do zabawy na podwórzu.
- To Ivar i Ranveig Hundershagen. Właśnie oni tak pięknie dbali o naszą zagrodę.
Teraz jestem od nich całkiem uzależniony...
Kobieta podała Johannie czystą rękę, kiwnęła głową. Ivar ściągnął czapkę z głowy,
lecz powitał ją jedynie krótkim uśmiechem.
Nie mogli być chałupnikami.
Johanna chwaliła, rozglądając się w koło. Kamienne ogrodzenia pól były teraz wyższe
i szersze, pojawiły się też nowe mury poniżej domu, a na poletku tuż pod urwiskiem, gdzie
dotychczas nie chciało rosnąć nic poza chwastami, szumiało wyrośnięte już zboże.
To pracowici ludzie i serca mają dobre, dzięki nim na Meisterplassen znów wróciło
życie.
Dzieci skupiły się wokół Raviego, dopominając się, by pokazał im niezwykłe rzeczy
przywiezione z wielkiego miasta. Ravi rozłożył ręce i rozejrzał się dokoła, szukając pomocy.
Niewiele miał do pokazywania, dopóki skórzane worki nie znajdą się na lądzie.
Wyciągnął jednak nóż i zaczął rzeźbić w kawałku wyrzuconego przez fale drewna. Z
nasączonego wodą korzenia już wyłaniała się gęba trolla.
Johanna przysiadła na kamieniu obok. Ranveig już wcześniej nastawiła obiad,
zniknęła teraz wraz z najmniejszymi dziećmi. Niemowlę Johanna odkryła dopiero wtedy, gdy
kobieta odwróciła się i stało się widoczne, że nosi je w chuście pod kurtką.
Jednym z dzieci, które Ranveig niosła na rękach, była Ingalill. Dziewczynka ledwie
skończyła rok, ale włosy już miała splecione w cieniutki rudy biczyk, spadający między
łopatki.
Dziecko nie uśmiechało się do Johanny, ale też i do nikogo innego, przynajmniej na to
wyglądało. Ale Ranveig z pogodną miną łagodnie przemawiała do wszystkich dzieci i idąc w
stronę domu, obiecywała dziś cukier do owsianki.
- Cóż to za miejsce! - westchnął Ravi z czułością w głosie.
Zjedli prosty wiosenny posiłek, polewka była bez mleka, ale pocukrzona, tak jak
przyrzekła Ranveig, a dla dzieci posypana jeszcze maleńkimi kawałeczkami sera. Dorośli
jedli chleb, soloną słoninę i gotowane zielone łodygi arcydzięgla, pokrzywy i paproci.
Pierwszy posiłek spożywali w ścisłym gronie rodziny, tylko Bendik, Benjamin, Johanna i
Ravi. Johanna chciała, by towarzyszyła im także Ingalill, wszak także należała do ich rodziny,
ale mała buzia wykrzywiła się do płaczu, gdy Bendik chciał zabrać dziewuszkę z ciepłej
kuchni Ranveig. Teraz wszyscy najmłodsi poszli już spać, a Benjamin zasnął na ramieniu
Bendika w starym łóżku w izbie.
W ogrodzeniu za oborą hasały tygodniowe jagnięta i kilka koźląt. Krowy dawno już
wypuszczono na letnie pastwiska na najwyższych zboczach, tam gdzie słońce pojawiało się
wcześnie i trawa kiełkowała, zanim śnieg całkiem zniknął z ziemi położonej niżej. Zanim
wyprowadzą bydło w góry, całe pastwisko będzie wypasione i trawę do suszenia na zimę
zbierać będzie można dopiero pod koniec lipca.
- Uważasz, że to piękne gospodarstwo? Owszem, to prawda, teraz. Przedtem stała tu
jedynie smutna stara chata i maleńka obórka, pola też nie były tak rozległe.
- Ty się tu urodziłaś - powiedział Ravi zamyślony. Johannie zmiękło serce.
- Dlatego uważasz, że tak tu ładnie? Ujął ją za rękę.
- Może i tak. Najwyraźniej miał ochotę przejść się gdzieś po jedzeniu, oddalić od
natrętnych pytań, od marudzenia podnieconych dzieci. Od pierwszej chwili mało go
nie zjadły, Johanna widziała, że jest tym kompletnie zaskoczony, ale i oczarowany.
Po prostu za nim poszła. Jego nogi jakby same z siebie odnajdywały starą ścieżkę,
która wiła się za stojącym tu wciąż maleńkim warsztatem Randara.
Ciągnęło go w stronę zagajnika, tam gdzie urwisko, wielkie odłamki skał.
Ścieżka zniknęła, ale Ravi prowadził Johannę między splątanymi brzozami, przez
szczeliny wśród potężnych głazów usypiska i dalej w górę, aż wreszcie mogła wyprostować
spocony kark i spojrzeć w dół na zagrodę.
Pod nimi widniała przepaść, urwisko porosło mchem i w dole wydawało się
uwodzicielsko miękkie.
- Spójrz, fiord się wygładził! Czy zwykle nie wieje tu o zachodzie słońca? Johanna
zastanowiła się.
- No... chyba tak.
- Ale nie dzisiaj - westchnął Ravi zadowolony i zaczął mościć się na mchu,
pokrywającym południową stronę wielkiego kamienia. W cienkiej pokrywie mchu i odrobinie
piaszczystej ziemi zakwitło nawet kilka kwiatków.
- Dobrze tu być - powiedział Ravi, przeciągając się beztrosko. Johanna uśmiechnęła
się rozmarzona.
- To prawda. Jest w tym miejscu coś, co sprawia, że mój ojciec rozkwita. Coraz lepiej
rozumiem to marzenie matki, by znów tu kiedyś zamieszkać.
Ravi czuł jej ból jak swój własny, Johanna tęskniła za matką bardziej, niż była w
stanie wyrazić to słowami.
Ravi położył ręce na skale za plecami, podparł się na nich, a twarz otworzyła mu się
do zachodzącego słońca i wiosennego wieczoru.
- Byłaś tu już kiedyś? - spytał nagle.
- Nie.
- To niezwykłe... - rzekł Ravi po chwili milczenia. - Ten kamień cię pamięta.
Przysunęła się bliżej do niego.
- Mój ty dziwny Ravi, kamienie przecież nie pamiętają! Ravi z naciskiem pokiwał
głową.
- O, tak, kamienie pamiętają najwięcej. I najdłużej. Johanna bardzo chętnie
wysłuchałaby wyjaśnienia, wolała jednak
pocałunek, który jej zaproponował.
Dzielili posłanie już od wielu nocy, z wolna Johanna odnajdywała samą siebie i ów
związek, jaki ich łączył.
Gładzili nawzajem swoje ciała, zdążyli już oswoić się z nimi na nowo.
Zawsze jednak bez słowa cichli przy sobie, pozwalając, by pożądanie wygasało.
To była ich ostatnia szansa na nowe życie. Johanna instynktownie wyczuwała, że Ravi
też tak myśli.
Tak wiele razy kradli już swoje ciała, kochali się, zapominając o wstydzie i grzechu.
Teraz jednak...
Zalecali się do siebie od nowa, byli tak młodzi i pełni świeżości, że nie można było
nie zrozumieć, dlaczego wciąż nie przekraczali tej ostatniej granicy.
Tym razem wszystko powinno być jak należy.
Cieszyło ją to bardziej, niż kiedykolwiek sądziła, że będzie możliwe.
Może mimo wszystko grzech w istocie płodzi grzech i przydaje cierpienia? A może
był to tylko sposób rozciągnięcia owego cudownego czasu, kiedy się wie, że miłość jest
odwzajemniona, lecz że ma się przed sobą całe życie, z którego można czerpać i czerpać...
Pocałował ją wargami o smaku paproci, a ona poczuła, że krew szumi jej w uszach jak
wiatr. Z wahaniem pochwycił czubek jej języka i bawił się nim, jakby pragnął zachęcić go do
śmielszych badań. Czuła, że jego wargi są miękkie, pozwalała własnym ustom spoczywać
przy nich na wpół otwartym, na wpół oddychającym.
Otarła się potem policzkiem o jego krótką brodę i odnalazła przy uchu ten zapach,
będący jedynie jego zapachem. Czuła go tylko wtedy, gdy wtuliła nos w jego skórę a mimo to
jakby tkwił w jej nozdrzach przez cały czas.
Promienie słońca zgasły nagle za wysokim szczytem po drugiej stronie fiordu.
Johanna otworzyła oczy, spostrzegła krwistoczerwoną, wieczorną zorzę, która nagle
zabarwiła krajobraz.
Ravi miał rację, teraz zrywał się wiatr. Pierwszy jego powiew sprawił, że fiord
zmarszczył się przy Venes, potem kolejne jego tchnienia nadciągnęły nad wodę, malując
szary pomarszczony wzór na jej powierzchni.
Od Sogndal dobiegło bicie dzwonów wzywających na posiłek.
Jedna ręka Raviego podtrzymywała ich oboje, Johanna leżała wtulona w niego całym
swym ciężarem. Drugą ręką Ravi wciąż dotykał skały. Nagle zaczął opowiadać:
- Była sobie kiedyś mała księżniczka, która mieszkała razem ze swym ojcem i
kochaną pokojówką. Królową matkę uprowadzono daleko, daleko, w samotnym zamczysku
uwięził ją zły troll...
Ravi popatrzył na nią zmieszany, Johanna zachichotała.
- ... który nazywał się... Revelin? Nie, Złośliwiec, tak się nazywał. Pewnego dnia
nadeszły wieści o uwięzionej królowej, piękny rycerz przypłynął zfotym statkiem i
opowiedział, że...
- Ravi, co to ma być? Wydaje mi się, że możesz zostawić te bajki dla dzieci. Już cię
nie wypuszczą, jak dowiedzą się, że umiesz na dodatek tak pięknie opowiadać.
Przymknął oczy.
- Jakże ona za nim tęskniła... jak strasznie cierpiała. I to maleńkie dziecko... ta
nieszczęsna pozostawiona przez ojca maleńka Mar ja, ona także często tu siadywała.
Johanna milczała. A więc on znów zmierzał tą samą drogą. Poznała go wreszcie na
tyle, by po prostu milczeć.
- Pomyśl, że tak ją zostawił... Czy wiedział, jak strasznie ona cierpi? Czy wiedział o
tej czarnej grudzie, która w niej rosła? Jakże musiała nienawidzić ich wszystkich!
- Mar ja była ogromnie kochana zarówno przez swoją matkę, jak i przez ojca -
oświadczyła z mocą Johanna.
- Tak, i właśnie to być może było najstraszniejsze. Gdyby nigdy nie przywykła do
tak wielkiego zainteresowania ze strony ojca... we wszystkim, co robił, było miejsce dla niej...
wtedy jego odejście nie byłoby taką zdradą.
- Nie byłoby? Jakaś myśl zaczęła się rodzić w Johannie. Trudno sobie wyobrazić, że
Ravi potrafi wychwycić wrażenia i uczucia sprzed tak wielu lat. Łatwiej chyba
odczytać jego własne.
- Twoja matka... Czy to dlatego tęsknisz za nią bardziej niż za ojcem? Znałeś ją?
Pamiętasz coś?
Ravi ledwie tylko pokiwał głową. Wciąż nosił nóż należący do Reina, Johanna
zauważyła to już wcześniej.
- Twoja babka to kobieta o skomplikowanej duszy - powiedział cicho.
- Hm - chrząknęła Johanna, dłubiąc w mchu, który, jak twierdził Ravi, potrafił
pamiętać.
- Niewiele wiesz o jej dzieciństwie, prawda?
- Trochę. Zostało opisane w księgach.
- Chyba też coś ci opowiadała?
- Niewiele. Ravi pokiwał głową.
- Ona nie bardzo lubi mówić... Johanna podparła się na łokciu, popatrzyła mu
prosto w twarz,
uśmiechając się szeroko.
- Ona? Marja nie lubi mówić? Czyżby rzeka płynęła w górę zbocza? Ravi uciszył ją z
powagą. Mówił teraz nad jej głową, głos miał daleki,
pozbawiony uczuć.
Ale to, co opowiadał o dawnych czasach na Meisterplassen, było niezwykle ciekawe.
- Powinnaś to wszystko spisać - zakończył. Johanna wzruszyła ramionami.
- Może będzie się czym zająć, gdy zimowe wieczory zaczną się dłużyć... Ale wciąż
jeszcze mam pracy na wiele lat z samym tylko odczytywaniem, sortowaniem i
przepisywaniem wszystkich tych starych notatek.
- To tylko nazwiska, numery i proste komentarze. Powinnaś pisać więcej, o Marji i o
sobie samej.
Johanna nie chciała przedłużać tej rozmowy. Zaczęło się też robić zimno, wolała, żeby
Ravi znalazł się w domu. Wiedziała, że kiedy popadał w taki nastrój, mógł wystąpić atak.
Może jeszcze tej nocy, a może dopiero za kilka dni. Była jednak pewna, że Ravi znów padnie
powalony wizjami, wijąc się w konwulsjach. Czuła, że strach przed tym nigdy jej nie opuści,
choć teraz tak dobrze już go znała i wiedziała, że te cierpienia duszy nie czynią krzywdy jego
ciału.
- A komu chciałoby się to czytać? - rzuciła lekko, otrzepując paprochy ze spódnicy.
Ravi poszedł za nią, złapał za wyciągniętą rękę, wspólnie zaczęli pokonywać kamienie
i nierówny teren. Spostrzegli, że w dole na dziedzińcu Ranveig niesie do stodoły dwa pełne
wiadra wody. Najwidoczniej któraś z krów się cieliła.
Johanna usłyszała kilka ochrypłych, zduszonych ryków, a parobek Espolin dźwigał
już przegrodę, mającą oddzielić nowo narodzone cielątko od matki. Ravi rozejrzał się za
Ranveig.
- Ona nie jest wcale tak surowa, na jaką może wyglądać. Dobra jest dla dzieci,
żadnego nie wyróżnia.
- To prawda.
- Ta trójka, Veslemoy, Petra i Nils, nie jest jej własna. Espolin mówił mi, że to sieroty,
dzieci chałupników, za opiekę nad nimi płaci Ranveig i Ivarowi kasa dla ubogich.
- To znaczy, że dobrze dbają o ludzi w tej wiosce.
- Tak, to się dobrze zapowiada. Nawet bez Amelii. W jego słowach kryła się odrobina
goryczy, lecz Johanna nie chciała jej do siebie dopuścić. Popatrzyła na niego, szukała czegoś
więcej, ale Ravi tylko się uśmiechał.
- Chodziło mi po prostu o to... ty jesteś taka jak twoja matka, najdroższa, pragniesz
ocalić cały świat. I uważasz, że nic dobrego nie może się stać, jeśli osobiście...
- Nie żartuj sobie, robię po prostu to, co mogę, jak każdy chrześcijanin.
- Jest w tobie sprzeczność, Johanno. Obwiniasz Boga, lecz jednocześnie jemu
pragniesz przypisać zasługi za całe dobro, które czynisz. Ale... ja uważam, że robisz to, bo
jesteś dobra i troskliwa i nie możesz patrzeć na ludzkie cierpienie.
Johanna przyjęła ów dziwny komplement, wiedząc, że on nie potrafi ocenić tego
inaczej.
Jego dłoń, którą trzymała, była teraz taka zimna.
Roztarła ją, zmusiła Raviego do biegu na ostatnim odcinku, dzielącym ich od chaty.
- Chodź, zajrzymy do naszych dzieci! Dziś w nocy będą spały z nami, Bendik ma
starą chatę wyłącznie dla siebie, parobcy i gospodarze sypiają chyba w tym nowym budynku,
ale Benjamin i Ingalill tę pierwszą noc powinni spędzić z nami, nie uważasz?
Ravi pokiwał głową, nieobecny duchem.
Johanna uśmiechnęła się serdecznie do służącej, którą zapewne przyjęto teraz, gdy
gospodyni miała maleńkie niemowlę przy piersi.
- Idziemy po Ingalill, już chyba zasnęła? Dziewka spłoszona kiwnęła głową. Nigdy
jeszcze nie spotkała takiej dziwaczki. Matką małej przecież nie była, na to podobieństwo do
Heleny aż nadto kłuło w oczy. Wspominano jednak przy obiedzie, że ten obcy włóczęga, mąż
pani, był podobno ojcem czerwonowłosego dzieciaka.
Służąca zarumieniła się, gdy dziwne dwukolorowe oczy Johanny jakby przykuły ją do
progu.
Malutka spała słodko pod wełnianą derką. Wszystkie dzieci ułożono w szerokim
krótkim łóżku wbudowanym w ścianę za piecem nowej chaty. Były tu dwie izby, wewnętrzna
służyła najwyraźniej jako pokój dziecinny. Jak tu się zrobiło ładnie!
A kuchnię oddzielono od pierwszej izby tak, że tylko drzwi łączyły oba
pomieszczenia. Tym samym w izbie oczyściło się trochę powietrze, można też było kilimem
odgrodzić się od kuchni, gdy gotowano coś o nieprzyjemnym zapachu. W izbie znajdował się
również oddzielny piec, którym grzano zimą, latem za to można się było cieszyć
chłodniejszym powietrzem, chociaż w kuchni na palenisku trzaskał ogień.
Johanna zaniosła uśpioną Ingalill do o wiele mniejszej starej chaty, po drodze kątem
oka dostrzegła rządek łodzi szykujących się do zarzucenia sieci. A więc rozpoczęły się już
wiosenne połowy. Może w tym roku ławice śledzi przypłyną aż tutaj?
Dziecko było mięciutkie i ciepłe. Warkocz rudych włosów był rozpleciony, wczesano
w nie coś, co pachniało chmielem i lasem. Lśniły ogniście, jakby rzucając barwę na małe
plamki widniejące na nosie dziecka. Ingalill miała okrągłe policzki, rumiane od snu,
półotwarte usta, pięknie wygięte, z drobnymi białymi ząbkami. Szczuplutka pierś unosiła się
rytmicznie, oddech słodko pachniał.
Malutka była naprawdę śliczna i pulchna, Johanna poczuła mocne walenie serca.
To biedactwo nie będzie pozbawione matki, przynajmniej dopóki ona, Johanna, żyje.
A ojca właściwie zawsze przecież miała...
ROZDZIAŁ II
Ogień spokojnie płonął w lampie. Właściwie odstawiono ją na lato, tak mówił Bendik,
ale z dumą zniósł ją ze stryszku i zdmuchnął kurz, jaki osiadł na ślicznym kaganku.
Lampa była identyczna z tą, którą Johanna pamiętała z Karlsgard. Stała zawsze przy
jej łóżku. Bendik puścił oko do córki.
- To ta sama - powiedział. - Zobaczyłem ją na targu w Solvorn wiosną i od razu
kupiłem.
Przyniosła długą szczapę i pogrzebała w miseczce na ogień. Lampka do połowy była
jeszcze wypełniona oliwą, łatwo dało się ją zapalić i odpowiednio wyregulować płomień.
Chociaż niewielkie szybki w oknach przepuszczały dość światła majowej nocy, to jednak
lampa rzucała na ich twarze blask podobny do słonecznego.
Ravi, zdaniem Johanny, chyba nigdy nie wyglądał piękniej.
Miał szerokie proste czoło, a kiedy podniósł głowę i roześmiał się, przypominał
wielkiego swobodnego ptaka, być może orła, albo gdyby zapomnieć o złej sławie, czarnego
kruka... Potrząsnął lśniącymi, związanymi na karku włosami i wypił kolejny łyk piwa,
odrobinę kwaskowatego i mocno schmielonego.
- Tak, tak, zaproponowałem mu nawet kielicha i wino, przecież taka okazja, ale on
mówi, że przywykł do starego piwa i że je lubi.
- Nie tłumacz się, ojcze. Ravi najlepiej wie, czego chce. A wódkę zachowaj na
Bjornevak*, jak nadejdą Zielone Świątki.
Bendik uniósł brwi, zdziwiony szerzej otworzył usta.
- A cóż to za obyczaje przywiozłaś ze stolicy? Nie można już powitać gorzałką córki
i zięcia powracających do domu?
Johanna uśmiechnęła się do ojca. Dziś wieczorem Ravi i tak nie wypiłby za dużo. Nie
teraz, gdy wszystko ułożyło się dobrze i wiedział, że nie jest już sam z demonami
grasującymi pod czaszką.
- Wystaw na stół wszystko, co masz najlepszego, ojcze. Najwyraźniej zrobiła się ze
mnie stara zrzędliwa baba.
Śmiali się z niej, a ona z nimi. Wkrótce też pod niskim, pokrytym warstwą sadzy
sufitem rozniósł się nie do pomylenia z niczym innym zapach bardzo starej gorzałki.
Johanna ułożyła dziewczynkę u boku Benjamina w wewnętrznej izdebce. Wciąż
jeszcze stało tam łóżko Randara, szerokie i solidne, z rzeźbieniami, o których niegdyś
opowiadano sobie po wioskach.
W nim właśnie spędzą dzisiejszą noc.
Johanna ciężko przełknęła ślinę.
Popatrzyła na Raviego, który zrzucił kurtkę i siedział jedynie w rozpiętej kamizelce
narzuconej na cienką koszulę. Długie nogi wsparł o podstawę stołu, nosił spodnie z gładkiej,
cienkiej bawełny.
Odwróciła oczy, ciesząc się nagłym drżeniem, w jaki wprawił ciało jego widok.
Pewnymi mimo wszystko rękami jeszcze raz pogładziła Benjamina po głowie i już
zatęskniła za jutrzejszym dniem, gdy malec się obudzi, będzie się uśmiechał, będzie się tulił,
będzie jej.
- Chodź, siadaj, ale najpierw przynieś to, co masz mi do pokazania, córko.
- Do pokazania?
- Dokumenty. Bendik ciężko odstawił karafkę na stół i uśmiechnął się szeroko.
- Ale... ale, tato, my nie... my nie... O, to długa historia, ale dopiero niedawno znów
się spotkaliśmy i...
Bendik śmiał się głośno.
- Nie o te papiery mi chodzi! Doprawdy, mam nadzieję, że pozwolisz staremu ojcu
wyprawić ci tym razem porządną weselną ucztę. Pamiętaj, nigdy nie widziałem cię w tańcu
panny młodej tak szczęśliwą, jak pragnąłem cię ujrzeć!
- I zobaczysz. Na pewno - mruknęła Johanna speszona.
- Chodzi mi o dyplom akuszerki, chyba już rozumiesz. O ten dyplom z naszym
nazwiskiem, z pieczęcią i napisem. Johanna z Karlsgard, moja rodzona córka. Pierwsza, o
jakiej ktokolwiek tu słyszał, uprawniona przez króla do przyjmowania na świat dzieci!
Johanna uśmiechnęła się i przyniosła zwój dokumentów. Niebieską jedwabną wstążką
przewiązano je tylko dla ozdoby, papiery bowiem były zalakowane z obu końców. Johanna
złamała pieczęcie, po raz pierwszy rozwinęła arkusze.
Tak, jak obiecała Mar ja, wszystko było w porządku.
Z paczki wypadł także zamknięty, ciężki zwój solidnego materiału. Johanna zerwała
sznurek, ze środka wytoczył się tuzin talarów, błyszczących srebrem, pięknych. Bendik z
namaszczeniem podniósł jeden.
- Podwójne talary... Doprawdy, dostałaś więcej niż samą tylko królewską pieczęć,
Johanno. Król obdarował cię też swoimi podróżnymi pieniędzmi!
Johanna przekrzywiła głowę.
- Tak, tak, te monety to nie są zwykłe talary, mają podwójną wartość, widzisz? Takie
monety dostaje się tylko wówczas, gdy sprzeda się coś podróżującemu królowi. Johanno,
czyżbyś spotkała samego króla w Kopenhadze?
Johanna zdezorientowana pokręciła głową.
Dłonie wypuściły zwój materiału, zaczęły gładzić wciąż jeszcze kredowo białe
arkusze.
Przeczytała na głos łaciński tekst na dyplomie.
Ravi odchylił się na krześle z oparciem zwieńczonym łbami smoków, mrugał oczyma.
Bendik słuchał z nabożeństwem, wnętrze całej dłoni zakrywała mu wielka moneta.
- Dzięki Bogu, że wszystko ułożyło ci się tak dobrze, córeczko - mruknął, wznosząc
kolejny toast.
Właśnie w tej chwili rozległo się walenie do drzwi. Do środka wpadł zdyszany
Espolin, głośno tupiąc ciężkimi drewniakami.
- Krowa zdycha! Musimy jechać po Jensa-Świdra albo panią Helgę z Eggum! Ale i
na to nie ma czasu, bo cielak utknął, a krowy nie możemy podnieść...
Bendik nie wahał się ani chwili.
- Natychmiast bierz łódź i wiosłuj po pomoc, my w tym czasie spróbujemy poradzić
sobie jak potrafimy...
Johanna wstała.
- Tato - powiedziała z uśmiechem. - Nie myślisz chyba, że ja... Bendik popatrzył
na nią zmieszany. Przecież to nie zajęcie dla
dziewczyny! Wreszcie jednak zdał sobie sprawę z przyczyny wesołości bijącej z oczu
Johanny w tej poważnej chwili.
Wybuchnął śmiechem tak głośnym, że dzieci zaniepokojone zaczęły się wiercić w
łóżku.
- Tak, tak, tak, mała Hanno! A więc pierwszą istotą, którą z błogosławieństwem
powitasz na świecie po otrzymaniu od króla dokumentu dyplomowanej akuszerki, będzie
cielak po starej Rudej Mećce!
- Zaraz się przekonamy, czy to życie da się uratować - cierpko zauważyła Johanna i za
drzwiami zdjęła piękną, uszytą z jednego kawałka materiału suknię. Narzuciła przez głowę
szeroką roboczą koszulę ojca i starannie przepasała ją sznurkiem. Halkę będzie musiała
poświęcić, nie ma czasu na dalsze myślenie o stroju.
Pobiegła za Espolinem do obory, obaj mężczyźni zaraz pospieszyli za nią.
Parobek, który słyszał całą rozmowę, nie krył wesołości:
- Gospodarzu, tu nie potrzebny żaden Jens-Świder! Młoda pani dostała od samego
króla pozwolenie na ratowanie cieląt w każdej chwili!
Cielątko przyszło na świat przed północą, duże, ładne i czerwone, z jedną tylko czarną
i jedną białą łatką na czole. Nazwali je Gwiazdek.
Bendik nie ruszał się ze swego miejsca na stołku przy drzwiach obory. Espolin
towarzyszył Johannie, pomagał tam, gdzie trzeba było użyć siły. Johanna cicho przemawiała
do krowy, wlała jej do pyska mieszankę ziół i jakichś innych dziwactw, które najwyraźniej
nie przypadły zwierzęciu do smaku. Gładziła Rudą i poklepywała, a potem niemal brutalnie
zabrała się do dzieła, mocno masując napięty brzuch zwierzęcia. W przerwie między dwoma
skurczami udało jej się wepchnąć cielaka z powrotem, a gdy przy następnym znów ukazał się
mokry nos, razem z nim pojawiły się też przednie nogi. Dokładnie tak, jak oczekiwała
Johanna.
Potem wszystko poszło już jak należy.
- Nigdy więcej byka gospodarza z Rutlin - oświadczyła krótko Ranveig. -Musi nam
wystarczyć nasze drobnokościste bydło, ono też radzi sobie lepiej na takim terenie, jest
zwinniejsze.
- Tak, tak, chciałbym na własne oczy zobaczyć, jak byk chłopa z Rutlin wspina się
ścieżką w górę razem z naszymi zwierzętami - uśmiechnął się Ivar.
Johanna odetchnęła z ulgą dopiero wtedy, gdy cielątko miało sucho i ciepło i dostało
swój pierwszy i jedyny posiłek od matki. Wówczas podeszła do Bendika i wsunęła mu rękę
pod pachę.
- No i jak myślisz, słusznie, że zdałam ten egzamin? Bendik rąbkiem własnej koszuli
otarł z twarzy córki śluz i brud.
- To była doprawdy robota dla mężczyzny - rzekł z uśmiechem. - Tak wiele
potrafisz, moja Johanno. Zawsze tak uważałem...
Zadowolona z dumą pokiwała głową.
- Gdzie Ravi? Bendik przekrzywił głowę na lewe ramię.
- Chyba w domu, tak przypuszczam. On... jemu strasznie było żal krowy. Stał przez
chwilę, ale potem zbladł.
Johanna roześmiała się i szepnęła ojcu do ucha:
- Nie myśl o nim źle, to on przyjął Benjamina... Ojciec prawie się zarumienił, potem
rozejrzał dokoła.
Espolin był bardzo zajęty nacieraniem krowy słomą i zmiataniem zabrudzonej w
czasie porodu podściółki.
- Na Bjornevak będzie pudding z siary - ucieszyła się jeszcze Ranveig, zanim
życzyła im dobrej nocy.
MAY GRETHE LERUM KAMIENNE SERCE
ROZDZIAŁ I Okolice Kopenhagi, wiosenna, noc 1747 Nic złego jej nie spotkało. Na głowę nie spadł cios, a serca nie rozorał nóż. Lekko tylko piekło draśnięcie na szyi, ostrze ledwie zadrapało skórę. A mimo to była zdyszana i roztrzęsiona, jak gdyby biegła przez całą noc, jakby uciekała od czegoś, co już zdążyło ulecieć jej z pamięci. Podniosła wzrok na jego twarz, poszukała oczu, odnalazła je jako lekko błyszczące wilgocią czarne gwiazdy w górze. Tu, na polanie, nie było ciemno, poświata wiosennego nieba powinna wystarczyć, by rozróżnić rysy twarzy i barwę oczu. Nie wiedziała, dlaczego tak trudno jej cokolwiek zobaczyć. Johanna przymknęła oczy, chciała o coś spytać, ale splątane myśli przeszkadzały jedna drugiej, potykały się o siebie, nie potrafiły przejść przez usta. - Hanno moja... Krztusząc się, wydusiła coś w rodzaju odpowiedzi: - Ta-aak... - Czy to prawda? - Tak... W jednej chwili ogarnął ją spokój. Miała uczucie, jakby ktoś wcześniej przywiązał cieniutkie rzemyki do każdego mięśnia i ścięgna jej ciała, do serca również. I do każdego cala skóry. A potem, niewidzialny, pociągał za nie, śmiejąc się z jej skurczów i mimowolnych drgnięć. Teraz wszystkie więzy pękły. - Ravi, to naprawdę ty? Uśmiechnął się, choć w pytaniu zabrzmiał nieco cierpki ton. - Tak, to ja. I jak, żono, jednak cieszysz się, że mnie widzisz? Delikatnie oparła głowę o znajome twarde ramię. - Tak, Ravi, bardziej niż przypuszczasz. Czuła przepływającą przez niego radość. Ramiona nagle ożyły, ręce napawały się jej bliskością, wreszcie delikatnie sięgnęły do czoła Johanny. Widziała teraz każdą linię ciała, wszystkie rysy twarzy. On się nie zmienił. Obciął co prawda włosy w sposób, jakiego przedtem nie widziała, a zapadnięte policzki odrobinę się wyrównały. Dostrzegła parę nowych zmarszczek wokół ust i w kącikach oczu. Ale czarne oczy były takie same. I usta, narysowane takimi samymi liniami jak w twarzy małego Benjamina, tyle że usta synka były bardziej miękkie. Tulił ją coraz mocniej. Johanna pozwoliła, by szum w uszach na moment ją zatopił, by krew płynęła jak chciała, zdumiewająco bez oporu. Wysunęła dłoń, dotknęła jego szczęki. Zaczęła pełznąć po jej zarysach, odnalazła owo
zawsze ciepłe miejsce u nasady włosów na karku, w którym jego ciemna czupryna dopiero się rodziła w postaci miękkich jak puch loków. To on. Tak, nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Właściwie z obojętnością przyjęła okrzyk, który dotarł do jej uszu: - Pomocy! Ravi, pomóż mi, on się wyrywa! W głosie Marji nie było strachu, tylko gniew i zniecierpliwienie. Ravi odwrócił głowę, zmrużył oczy, spoglądając w półmrok. Bez szczególnego zainteresowania spostrzegł, że mężczyzna rzeczywiście nie stoi już jak skamieniały wśród zwieszających się gałęzi leszczyny. Błysnęło bielą, gdy na wargach Raviego pojawiło się coś na kształt uśmiechu. - Zostaw go, Marjo! On nie jest nam potrzebny. Zatrzeszczały drobne gałązki, inny trzask sprawił, że Johanna zadrżała. Oto pękła przepiękna cienka jedwabna suknia babki. - Do stu tysięcy czarnych diabłów... nie możesz chyba pozwolić mu uciec? To morderca! Ravi, westchnąwszy, puścił Johannę i już skierował się w dół pagórka, żeby pomóc Marji wyplątać się z zarośli, ale ona jeszcze raz szarpnęła zdecydowanie i zaraz uwolniła się własnymi siłami. Gdy w końcu stanęła przed nimi, jedwab przypominał gałgan, którym zbyt długo bawiły się koty. Przekrzywiła głowę i przykuła ich oboje spojrzeniem. - I jak, Johanno, czy to nie dziwne, jak prędko sprawy przyjmują nowy obrót? Johanna czuła, jak wargi jej sztywnieją, i żałowała, że babka nie oszczędziła sobie tego ostatniego triumfu. Z drugiej jednak strony... O wiele gorzej znosiła upokorzenia aniżeli odrobinę dobrodusznej ironii i pewność siebie Marji. - Wiem. Miałaś rację. Marcello to oszust, nigdy nie powinnam była... - Szsz... zapomnij o tym, to już minęło. Wracamy do domu. - Wracamy? Ale... - Jedziemy do domu, Johanno. Twoje dokumenty są gotowe, wszystko załatwione. Wypływamy jeszcze przed świtem. - W jaki sposób... Ale... nie, to niemożliwe! Mar ja podeszła do niej, ucałowała jak małe dziecko w policzek, a po chwili kokieteryjnego wahania pocałowała też Raviego. - Wracacie do domu. Załatwiłam wam miejsca na „Fortunie", Johanno. Wypływacie jutro w nocy. Czy nie tym statkiem właśnie przypłynęłaś do Kopenhagi pierwszy raz? Johanna ledwie dostrzegalnie skinęła głową. Oczywista zdolność babki do wtrącania się i kierowania cudzym życiem nigdy nie przestała jej zaskakiwać.
Wyjątkowo jednak tym razem potrafiła to zaakceptować. Palce zgięły się same z siebie, odnalazły uścisk, zapomniany już tak dawno temu, a potem już nie były w stanie oderwać się od jego gorącej, szczupłej dłoni. Marja uśmiechnęła się szeroko, lecz zaraz twarz jej znów się ściągnęła. - Nie powinniśmy byli puszczać Marcella wolno. Zasłużył na surową karę. I na pewno by mu ją wymierzono. Johanna skonsternowana kręciła głową. - Czego on właściwie chciał? Dlaczego... chciał mnie zabić? Dlaczego? Obiecałam mu przecież... Urwała. Nie miała pojęcia, ile Ravi może wiedzieć, a przede wszystkim, ile zniesie. Marja popatrzyła na porośniętą mchem ziemię. - Najwyższy czas odejść stąd, zanim naprawdę zrobi się jasno. Porozmawiamy później. Thilla na nas czeka. - Thilla? Marja z uśmiechem pokiwała głową. - Tak, nie mogli jej dłużej trzymać. Thilla ma potężnych przyjaciół. Johanna lekko skinęła głową. - Zrozumiałam to, po dzisiejszej nocy doprawdy nie mogę w to wątpić. Marjo, ciśnie mi się na język tysiąc pytań. To było takie piękne, takie dobre... Ale co to było? Kim są wszystkie te kobiety, które spotkały się w starym klasztorze, i w jaki sposób je poznałaś? Marjo, czy to naprawdę krąg czarownic? Marja otarła twarz i na wpół się odwróciła. - Otrzymasz odpowiedź na każde swoje pytanie, Johanno, ale nie wszystko naraz. Teraz nie ma na to czasu. Musisz mi zaufać i zachować to, co widziałaś, dla siebie. Johanna wolno skinęła głową. O dziwo, bez trudu mogła złożyć obietnicę milczenia, ów niesamowity widok, który oglądała ze swej kryjówki, wydawał się bowiem teraz jakby wyjęty ze snu, był niczym przepiękna lewa strona tego koszmaru, który utkał dla niej Marcello. Ręka Raviego delikatnie przyciągnęła ją do siebie. Ruszyli przez polanę, potem przez zagajnik. Weszli między jeszcze gęściej rosnące drzewa, przebrnęli przez niewielką rzekę, w końcu dotarli do drogi. Niczym za sprawą cudu zaledwie po przejściu kilkuset kroków ich oczom ukazał się powóz. Stangret powitał Marję i wpuścił ich do zamkniętej, nieco zniszczonej karety. Babka nasunęła szal na twarz, oświadczając, że ma zamiar trochę się zdrzemnąć.
Uśmiechała się przy tym niemądrze i Johanna nie mogła się powstrzymać przed powiedzeniem starszej kobiecie kilku ostrych słów. Ona i Ravi nie byli wszak młodą zakochaną parą, która wybrała się na przejażdżkę. Musiała jednak wszystko babce wybaczyć, bo oczy Marji lśniły od niepohamowanej radości, jaką sprawiał jej ich widok, naprawdę się cieszyła. Johanna uświadomiła sobie, że chyba zna już powód, dla którego tak długo znosiła wszystkie impertynencje Marji: babka była osobą, która od pierwszej chwili, bez zadawania pytań, broniła Raviego. Już wtedy, gdy jako bardzo młody chłopak przybył do Lyster, właśnie Marja zdobyła sobie zaufanie obcego dziwaka. Broniła go nawet wówczas, gdy Johanna z całego serca go przeklęła i kazała mu się wynosić. Johanna wtuliła się w Raviego, pragnąc ze wszech miar upewnić się, że nie jest to kolejna fantazja, kolejny sen, który będzie musiała odpędzić, zanim sprawi jej zbyt wielki ból. Znajome twarze wokół stołu, ruchliwe ręce, chude, nie zawsze całkiem czyste, sięgające po kawałki chleba albo sos z mąki i marchwi. Oczy, w których pojawiał się tak ciepły blask w świetle ognia z pieca i zachodzącego słońca. Długi stół, wytarty opierającymi się o niego łokciami przy poczesnym miejscu i koło stołka, na którym zwykle siadywała Thilla. Johanna czuła, jak twarda kula, tkwiąca jej w brzuchu, odkąd sięgnęła pamięcią, powoli się rozluźnia. Ravi siedział przy niej. Była to jedyna rzecz, różniąca ów posiłek w późne popołudnie u Thilli od tuzinów podobnych chwil, jakie tu spędziła. Widziała uśmiechy na twarzach dziewcząt, patrzyła, jak niby to przypadkiem podchodzą do Thilli, dotykają jej zniszczonych dłoni lub gładzą po sztywnych, przetykanych siwizną włosach. Drobna postać kobiety wypełniła całą olbrzymią kuchnię. Bez niej panowała tu straszliwa pustka, nawet niemowlęta nieustannie popłakiwały wystraszone, nie działała też na nie uspokajająco obecność policji i żołnierzy, wchodzących i wychodzących bez końca w nieprzerwanym poszukiwaniu czegoś, o czym tak naprawdę nie mieli pojęcia. W ciągu jednego krótkiego przedpołudnia wszystko wróciło do poprzedniego stanu. Thilla była z powrotem w domu. I żołnierze więcej nie przyszli. Przysłano tylko nieliczną delegację, która zwróciła wszystkie zarekwirowane rzeczy, żądając w zamian jedynie podpisu i oświadczenia Thilli. - To niewiarygodne - szepnęła Johanna, wysłuchawszy opowieści Thilli. - To, na Boga, nie mogło ułożyć się inaczej! Przecież tym dobrym mężczyznom z
komisji zwidywały się duchy, ba, widział je na własne oczy nawet sędzia! Na szczęście również ci wypudrowani strojnisie mają w głowach resztki rozumu. A komendant policji jest przynajmniej mężczyzną na tyle, by pozwolić kobiecie mówić. On mnie wysłuchał, tak, i moich przyjaciół... - Na zdrowie - rzekła Marja z uśmiechem, puszczając oko z chytrą miną. -Zdrowie twoich przyjaciół, Thillo. Obyśmy wszyscy mieli takich wiernych i potężnych przyjaciół! Dziewczęta nie przestawały się radować. Dały nawet swoim dzieciom ostatnie krople wina, którym wzniosły toast, tak aby również malców dotyczyło owo niezwykłe życzenie. Johanna przenosiła spojrzenie z twarzy na twarz, zdając sobie sprawę, że bardzo wiele czasu upłynie, zanim znów będzie mogła się napawać tym niezwykłym ciepłem, jakie panowało w kuchni Thilli. Czuła, że oczy jej wilgotnieją, a twarze rozmazują się, choć przecież właśnie w tej chwili z największym skupieniem starała się je zapamiętać. Miała wyjechać. Już tej nocy. One pozostaną tu jeszcze przez pewien czas. Aż do chwili, gdy znajdą dla siebie jakieś inne miejsce, jako tkaczki albo koszy karki, szwaczki w małych szwalniach przy Algerstorv czy służące w którymś z pięknych domów w lepszych dzielnicach miasta. Może któraś otrzyma wiadomość od złagodniałego ojca albo żałującego chłopaka... To miejsce było dla nich jedynie portem ratunkowym, tymczasowym przystankiem, lecz nie prawdziwym domem, nawet jeśli miały takie wrażenie. Czując, jak łzy z wolna wypełniają jej oczy, Johanna uzmysłowiła sobie, że kuchnia Thilli była tym samym również i dla niej. Teraz, tej nocy, znów miała wypłynąć. Wiedziała, że odczuje ulgę, radość i nadzieję. Tęsknota to tylko lekki słaby szloch, dodatek, który i tak już dobrze poznała. A gdy dotrze do domu i myślą powróci tutaj, to będzie wiedziała, że Thilla nigdy nie próbowała zastąpić jej matki. Nie starała się uczynić tego miejsca jej domem, ona przecież już miała dom. Oczy starej kobiety ukazały jej się z pełną wyrazistością. Łzy spłynęły, łaskotały na policzku. Johanna uśmiechnęła się. Dziękuję, Thillo bezgłośnie wypowiedziały jej wargi. Thilla na moment opuściła wzrok, zrozumiała. Dziewczęta zanuciły piosenkę. Ravi tuż obok niej oddychał spokojnie i głęboko. Nawet Petrus mrugał swoim jednym okiem, śmiejąc się głośno z żartobliwych słów
starej tanecznej śpiewki. Najwidoczniej nie był to czas odpowiedni na smutek, pożegnanie i tęsknotę. Ale dziewczęta zaczęły do niej podchodzić, ofiarowując drobne upominki. Kawałeczek wydzierganej koronki, ledwie wystarczający, by ozdobić nim mankiet kaftanika dla noworodka. Pół lusterka w ramce z pracowicie wyszlifowanego brzozowego drewna. Zabawka z drewnianych koralików na rzemyku, wstążka do włosów i stara poplamiona saszetka na mydło, ozdobiona maleńkimi, równiutkimi krzyżykami wzdłuż brzegów. Szczerze dziękowała za wszystko, wiedziała, że one pragną ofiarować jej te rzeczy. Wiedziała, że tego właśnie potrzeba, by nie mogła ot, tak, po prostu od nich odjechać i od razu wymazać z pamięci. Przecież mimo wszystko łączyło je tak wiele, nawet jeśli nie były siostrami duchem, to jednak można je tak nazwać, ponieważ wszystkie trafiły kiedyś pod opiekuńcze skrzydła Thilli. Marja wstała, położyła dłoń na ramieniu Petrusa. - Posłuchajcie, przyjaciele! Dziś w nocy wyruszy statek na północ, będziemy się żegnać. Cóż, komu jak komu, ale wam nie trzeba tłumaczyć, że ktoś, kto ma dom, tęskni za nim i cieszy się, że do niego wróci. Wiem jednak, że Johanna nie odjedzie, nie oglądając się za siebie. Moja mała Hanna... Tak wiele ją nauczyliście. To miasto tutaj... ono coś z nią zrobiło, to samo co ze mną, gdy przybyłam tu po raz pierwszy. Johanno, posmakowałaś chyba romantyczności, jaką niosą ze sobą tutejsze łagodne wiosny. Tańczyłaś w pięknych salonach, ale też i dostałaś za swoje w ciemnych zaułkach stolicy. Ale jest jedna rzecz, jaką ja tu zdobyłam, a której ty znaleźć nie mogłaś... miałaś ją bowiem już wcześniej. Wychyliła się w przód, chwyciła w rękę kubek. Podniosła go znów, prosząc Petrusa o pozwolenie na wzniesienie kolejnego toastu. - Za miłość, do dna! Zrobili, jak Marja powiedziała, choć ze zdziwieniem. Odstawiła kubek z wielką starannością, jak gdyby był to puchar z najcenniejszego kryształu. - Przyjaciele, Kopenhaga dała mi męża! Johanna drgnęła, cóż to za pomysły! Czyżby babki znów trzymały się jakieś żarty? Thilla szeroko uśmiechnęła się do przyjaciółki, głośno klaszcząc w dłonie. - Dziewczęta posunięte w latach dobrze wiedzą, jak należy to robić! Hej, ho, Petrusie,
czy to nie naprowadza cię na żaden pomysł? Marja postanowiła teraz grać kokieteryjnie zażenowaną. - No cóż, to wszystko jest w pewnym sensie dość nowe. On... pan Remmermann oświadczył mi się dzisiaj, gdy odwiedziłam jego dom i wyjaśniłam pewne... nieporozumienia. - A ty się zgodziłaś? Marja zasznurowała usta i odrobinę zmarszczyła brwi. - Postawiłam swoje warunki... Gruchnął śmiech. - Warunki? O, tak, to do ciebie podobne - zachichotała Johanna, zanim wstała i obeszła stół, by pogratulować babce. - Jedno w tym wszystkim jest przykre, moja kochana... Nie mogę tej nocy jechać z wami, teraz chyba już rozumiesz. - Oczywiście - cicho odparła Johanna. - Ale musisz mi przyrzec, że wrócisz do domu tak szybko, jak tylko będziesz mogła. Ojciec bardzo polubi Remmermanna. I pomyśl tylko, jak wielkie będzie poruszenie, kiedy wszyscy się dowiedzą, że cieszący się takim uznaniem uczony wszedł do naszej rodziny... - Ależ, Johanno, skąd ta próżność? Stuknęły się łokciami, a potem zaraz znów się objęły. - Pozdrów go ode mnie i powiedz, że jestem bardzo szczęśliwa. W imieniu was obojga... i swoim własnym. - On wie, moja droga, nie bój się. Między nami nie ma żadnych tajemnic. Już teraz nie... Johanna z ulgą popatrzyła w ciemnoniebieskie oczy babki. - Dziękuję, Marjo, mimo wszystko dziękuję za to, że... że wtykasz nos w swoje i nieswoje sprawy! Marja roześmiała się, z drugiego końca stołu zabrzmiały pierwsze takty weselnej piosenki. I Johanna nie wahała się długo, zanim usiadła na kolana Raviemu, tak jak wymagała tego pierwsza zwrotka. Piwne oczy natychmiast ją poznały, gdy tylko wsiedli na pokład i spotkali się przy stosie towarów, czekających na załadowanie do brzucha statku. - A więc to on - stwierdził cicho kapitan, ruchem głowy wskazując na Raviego. Johanna przytaknęła w milczeniu i leciutko się uśmiechnęła. Kapitan „Fortuny" z założonymi rękami bacznie się im przyglądał. Wreszcie podniósł dłoń do czapki i poprosił jednego ze swych ludzi, by odprowadził ich do kajuty.
Gdy wydawał ostatnie instrukcje, twarz rozjaśnił mu wreszcie czuły uśmiech. - Panienko Johanno, jest pani teraz akuszerką? Johanna odruchowo wyprostowała plecy i odpowiedziała mu wyraźnie: - Tak, kapitanie. Na wszystkich moich dokumentach widnieją pieczęcie króla i komisji uniwersyteckiej. Pokiwał głową. - Miło słyszeć, naprawdę. To wielka radość... Johannie wydawało się, że znów dostrzega na twarzy kapitana tamten cień smutku i przypomniała sobie jego tragiczną historię. Ujęła tego obcego człowieka za rękę, w milczeniu podziękowała mu, sama nie bardzo wiedząc za co. Wreszcie jednak zdała sobie z tego sprawę. On był jednym z tych ludzi, dzięki którym udało jej się tego dokonać, dostrzec w tym wszystkim jakiś sens. Tu nie chodziło jedynie o to, by powstrzymać chłopa ze Storlendet, by uratować przyszłość Vildegard. Najważniejsze było nauczyć się dostatecznie dużo, by móc zapobiec przynajmniej niektórym wielkim tragediom, takim, jakiej doświadczył ten człowiek. Tragediom takim, jaka dotknęła pastorostwo z Al. Jak ta, która spadła na jej rodzoną matkę. I takim, przez które każdego roku najmniejsza nawet osada zbierała się wokół przynajmniej jednego grobu. W wielu miejscach na każdą staruszkę, jaką chowano w ziemi, przypadały co najmniej dwie położnice. A na każde dziesięcioro dzieci, które przychodziły na świat zdrowe i bez kłopotów, czworo albo nawet pięcioro spotykał odmienny los. Johanna zerknęła na pogrążone w nocnej ciszy miasto, dostrzegła budynki uniwersytetu. Dokumenty spoczywały bezpieczne w podróżnym kufrze, który dostała od Niemca. Nagle ucieszyła się niezmiernie, że będzie mogła przedłożyć je pastorowi w rodzinnej wiosce. Morze przyciągało wzrok. Widziała, że Ravi zafascynowany wpatruje się w jego ruchliwą powierzchnię. Nie była plaska i szara jak we wszystkie bezwietrzne dni zaraz potem, gdy znikało lodowe błoto, ani też spieniona, biało-czarna, jak wówczas gdy sztormy około Bożego Narodzenia ciskały fale na ląd, zagrażając nawet kopenhaskiemu portowi. Tej nocy morze było wyraźnie niebieskozielone, nawet w lekkiej różowej poświacie odchodzącego majowego dnia. Wypłynęli o trzeciej w nocy, kiedy prąd odpływu pomógł statkowi odbić od brzegu.
Za dwie godziny znajdą się na pełnym morzu, a zanim dzień całkiem się przebudzi, ląd zmieni się być może jedynie w wąską smugę na horyzoncie. Ravi i Johanna skulili się razem na rufie. Kapitan przystał na to, przysłał im tylko dodatkowe wełniane koce i niedużą butelkę francuskiego koniaku. Ravi wciąż siedział zapatrzony w horyzont. Johanna schowała butelkę pod chustą. Odwrócił się powoli i popatrzył na nią. W kąciku ust drżał mu lekki uśmiech, lecz oczy miał zamglone. Johanna wyciągnęła rękę, chcąc go pogładzić po twarzy, lecz on ją ubiegł, ujął jej dłonie w swoje. Zaczerwieniła się pod jego ciężkim spojrzeniem. - Jesteś pełna słów, widzę to. Nie bój się, Johanno, tym razem wysłucham ich wszystkich. - Być może nie będziesz musiał. Ravi wolno pokiwał głową. - Muszę. Westchnęła. On miał rację, znał ją. Tak wiele pragnęła mu powiedzieć, tyle wyjaśnić, usprawiedliwić i uzasadnić. Przeprosić. A jednocześnie tak wiele musi się dowiedzieć, zanim zdoła odnaleźć przy nim spokój. Co się wydarzyło? Dlaczego on znalazł się w Kopenhadze? Jak to możliwe, by znał przyjaciół Marji? Skąd mógł wiedzieć, że Johanna przyjedzie do tego miasta? Czy to wszystko było jedynie rezultatem jego własnej przerażającej zdolności jasnowidzenia? - Możesz dziękować za to Marji - rzekł Ravi. - Oczywiście jeśli wciąż uważasz, że jest za co dziękować... Johanna nie spuszczała z niego oczu. - Co chcesz przez to powiedzieć? Ravi spuścił wzrok na wypolerowane tłuste drewno, z którego zbudowany był dolny rufowy pokład „Fortuny". - Miałaś chyba inne plany... Nie szukałaś mnie. Johanna czuła, że ściska jej się gardło. On miał rację, lecz mimo wszystko się mylił. Teraz już o tym wiedziała, nigdy do końca nie wygrała tej walki z samą sobą i ze swoimi snami. Pomimo Marcella. Włoch teraz już się rozpłynął niczym sen, o którym nigdy nie myśli się po przebudzeniu. Taki sen rozmywa się i znika w plątaninie niewyraźnych urywków wspomnień. - Ja... nigdy o tobie nie zapomniałam. Przez cały czas wiedziałam, że nikt inny nie będzie dla mnie tym, kim ty byłeś. Kim jesteś...
Uwierzył. Poznała to po pewnym siebie spojrzeniu. Inny mężczyzna odwróciłby się od niej i nietrudno byłoby go usprawiedliwić. Przecież ona pozwoliła się uwieść, a nawet nie, sama igrała z miłością, z oczarowaniem, z cudownym poczuciem własnej wartości, jaką zawsze podbudowują czyjeś zaloty. Marcello uczynił z niej osobę pełną życia, nieodpowiedzialnie rozkoszującą się jego urokami. A Ravi nie był ani trochę zazdrosny? - Przyrzekłem ci kiedyś, że będę ci towarzyszył wszędzie, nie pamiętasz? Osunęła się przy nim, poczuła dłoń delikatnie gładzącą kark, potem plecy. Dłoń była gorąca. Nie przestawał jej pieścić, szepcząc, a wiatr coraz mocniej wydymał żagle nad ich głowami. Wszystkie już podniesiono, minęli wąską cieśninę przy Helsingor i woda wokół nich rozpostarła się szerzej. - Tamtego wieczoru, kiedy opuściłem Lyster... nie wiedziałem, dokąd mam iść. Ja... sądziłem, że to już będzie ostatni przystanek. Ale Marja przyszła do mnie... przyniosła jakiś list, nazwisko... - Do Thilli? - Nie, do jakiejś innej kobiety, z Fredriksborg. Ty jej nie znasz. Ona i jej mąż przyjęli mnie jak przyjaciela, wystarczył tylko list Marji. On z początku przypominał mi Trugego, ponieważ malował, później jednak przywodził mi na myśl przede wszystkim... ojca. - To... dobrze. Johanna podniosła na niego wzrok. - Tych dwoje, oni... bardzo wiele się od nich nauczyłem. I przez cały czas wiedziałem, że Marja przyśle ciebie do mnie. Obiecała mi to. Wiedziała, że stanie się to za sprawą twojej własnej tęsknoty za nauką. Johanna szepnęła wolno: - Podjęłam tę decyzję, choć nie chciałam opuszczać Benjamina. A potem gospodarz ze Storlendet znów pokazał pazury. Ravi, to on mnie zmusił do wyjazdu! Ravi odchylił głowę ku skrzyniom, o które się opierali, i wydusił z siebie urywany suchy dźwięk, przypominający śmiech. - Być może powinniśmy być mu za to wdzięczni. Johanna uśmiechnęła się gorzko. - Ten łotr za wiele zła musi odpowiedzieć. I coś mi mówi, że on nie ustąpi, dopóki nie znajdzie się w grobie. Straszna jest ta nienawiść, jaką do nas żywi. Boję się, że ona jeszcze urośnie w siłę i stanie się bardziej zaraźliwa, teraz, kiedy my oboje... Ravi przerwał jej ruchem dłoni. - Spójrz, mewy siodłate!
Promienie porannego słońca oświetliły mu twarz. Johanna powiodła wzrokiem za jego palcem, ku wysokiemu teraz, rozległemu niebu. - Tak... One towarzyszą statkowi. - A nie mówiłem - szepnął Ravi. Miała wrażenie, że są w podróży przez całe życie. Kiedy fiord znów się zwęził, Johanna odczuła pierwszą falę miłości do domu. Gdy przebywała daleko, myśl o tym krajobrazie była jedynie niczym toczące się leniwe fale bólu gdzieś w głębi serca. Teraz z rany pociekła krew, świeża i oczyszczająca. - Ravi - szepnęła, szturchając go. - Obudź się, musisz to zobaczyć! I dzień jest taki cudowny. Ostatnie noce podróży spędzali na pokładzie rufowym. Nie było w tym nic dziwnego, w tym miejscu bowiem szukali schronienia także w jej pierwsze dni. Do momentu, gdy statek przybił do brzegu w Sandefjord, mieli do dyspozycji jedynie maleńką kajutę, niemal po sufit załadowaną towarami. Kapitan nie spodziewał się, że przyjdzie mu zabierać pasażerów. W drodze do Bergen mieli wygodniejsze miejsca do spania, a gdy w wielkim porcie natrafili na ten statek, który zamierzał zapuścić się w głąb fiordu, wioząc pocztę dla asesora, ich szczęście nie miało granic. Warto było czekać ponad tydzień w mieście Hanzeatów. - Spójrz, coś tam ślicznie kwitnie w tej maleńkiej zagrodzie! Czy to mogą być wiśnie? Ravi chrząknął zaspany i uśmiechnął się do niej. - Wiśnie? Hanno, można by przypuszczać, że spędziłaś w Kopenhadze całe życie? Sądzę, że to raczej czeremcha albo może leszczyna! Johanna zmrużyła oczy, przyglądając się małej zagrodzie odciętej od świata przez strome zbocza gór i szeroki fiord. Nie zamierzali okrążać cypla, nie miała więc okazji, by bliżej przyjrzeć się temu miejscu; aby to zrobić, musieliby wybrać łódź wpływającą w fiord Lyster. A oni kierowali się na Meisterplassen, statek miał interesy w Sogndal, gdzie tego roku, tak jak i poprzednio, odbywał się wiosenny ting. Johanna nabrała w usta łyk słonego ciepłego powietrza. Wiatr niezbyt im sprzyjał, ale już lekkie wybrzuszenie wielkiego żagla wystarczało, by statek spokojnie sunął po wodzie. Johannie przestało się spieszyć. Wiedziała, że dotrze na miejsce, zanim ojciec zasiądzie do obiadu. Meisterplassen wprost jaśniało. Inne gospodarstwa po obu stronach fiordu leżały niczym nagrzane słońcem szarobrunatne naroślą na stromych zboczach, lecz wokół Meisterplassen wykarczowano jeszcze więcej lasu, zaorano dwa wielkie kawałki pola
zarówno powyżej, jak i poniżej nowego domu. Drewniana okładzina wciąż jaśniała żółtobiałym blaskiem, zapewne w tym roku wysmołują ją albo nawet pomalują. Wśród soczystej zieleni roślin ledwie dawało się dostrzec czarną glebę. Wiosna tego roku musiała wcześnie tu zawitać, była wprawdzie dopiero połowa maja, lecz pod czeremchą ziemia pobielała od spadłych płatków, a kiedy szkuta rzuciła kotwicę tuż przy pomoście, Johanna dostrzegła, że stary ogród z arcydzięglem otoczony został płotem, a rośliny okopano. Na podwórzu zebrała się już spora gromadka ludzi. Gdy spuszczano kotwicę, dzieciaki z krzykiem rzuciły się ku przystani: przyjechali obcy! Jakież to ciekawe! Ale cóż za liczna gromada dzieci! Jedno taszczyło drugie, Johanna zdążyła doliczyć się ośmiorga malców, a dalej się zgubiła. Najstarsi mogli mieć jakieś dziesięć, może dwanaście lat. Johanna zamrugała i otarła oczy rękawem. Ravi delikatnie położył jej rękę na plecach. Zobaczyła go. Włosy jeszcze bardziej mu pociemniały, tak jej się przynajmniej wydawało. A ciało? Taki był duży, tak lekko biegł! Serce niemal zamarło jej w piersi, kiedy dziecko ruszyło pospiesznie w dół krótkiego zbocza. Małe nóżki, ciągle w brązowych skórzanych trzewikach, miały tylko jedną dziewczęcą dłoń do oparcia. W jakimś echu koszmarów, które ją wcześniej nawiedzały, zobaczyła, jak on upada, jak się kaleczy. A potem krwawi i umiera. Ale nie, wymachiwał rękami i piszczał w chórze innych głosów. Johanna miała ochotę rzucić się w pozornie ciepłą wodę, oddzielającą statek od pomostu, i przycisnąć go do siebie, nie czekając nawet na kolejny oddech. Musiała jednak zostać. Machała tylko, aż ręka jej zdrętwiała. Ostatnią osobą, jaka zjawiła się na przystani, był Bendik. Johanna spostrzegła, że podniósł rękę w wojskowym pozdrowieniu. Ravi nie uciekał wzrokiem, Johanna powiedziała cicho: - Mój ojciec nie wygląda nawet na zaskoczonego. Może się ciebie spodziewał? Może Marja coś mu wyjawiła? - Nic mi o tym nie wiadomo - rzekł Ravi. - Ale twój ojciec bardzo dobrze wygląda, jest silny. Johanna wolno pokiwała głową. Trudno było stwierdzić, czy żałoba wyryła jeszcze więcej bruzd na jego pięknej twarzy, z tej odległości widzieli jedynie błysk białych zębów i nieporządną grzywę włosów
pod ściągniętą na tył głowy czapką. Broda zniknęła. Ubrany był w niebieską koszulę i spodnie jakby od munduru. Jakiś młody mężczyzna wskoczył do niewielkiej łodzi i odepchnął ją z taką siłą, że zakołysała się mocno, a dziób wyskoczył w powietrze. Potem zaczął wiosłować, wystarczyło dziesięć mocnych ruchów i już dobił do burty. - Mogliście przycumować u nas, tu jest piekielna głębia! - zapiał młodzieniec. Johanna go nie znała. Z oberwanymi rękawami koszuli i szeroką, już opaloną piersią, przypominał trochę muzykanta. Co to za jeden, że pokazuje się pół goły nawet wtedy, gdy przybywają ludzie z miasta? Gdy szyper zrzucił sznurową drabinkę do kołyszącej się na falach łódki, chłopak zerwał czapkę z głowy. - Mam na imię Espolin, witam w domu, proszę państwa! Proszę teraz zejść do łodzi, a po wasze rzeczy przypłynę później. Staruszek nie może się już doczekać, kiedy wreszcie będzie mógł uściskać panience rączki i sprawdzić, czy jest równie piękna i miła jak przed wyjazdem! Johanna nie mogła się nie uśmiechnąć. Espolin miał najczarniejsze, najbardziej rozczochrane włosy, jakie kiedykolwiek w życiu widziała. Były wprawdzie krótko obcięte i nasmarowane tłuszczem, lecz nic widać nie mogło zmusić tych kędziorów, by przylegały do głowy, jak przystoi mężczyźnie. Ten chłopak wyglądał, jakby ktoś umieścił mu na czubku głowy wielką kulę czarnej owczej wełny, wpuścił na nią mokre kury i pozwolił, by w niej baraszkowały. Bezpiecznie dowiózł ich na brzeg. Teraz dzieci odsunięto. Jakaś kobieta rzuciła parę surowych słów i w jednej chwili zapadła ogromna cisza. Bendik szedł im na powitanie. - Witajcie w domu, przynajmniej w pewnym sensie. Bendik zaczerwienił się, ręka mu drżała. Johanna wiedziała, że ojciec nie lubi słów w takich chwilach. Podniósł do góry Benjamina, lecz wolną rękę wyciągnął do niej. - Tato - powiedziała tylko Johanna i wpadła w jego objęcia. Ciałko dziecka było ściśnięte między nimi dwojgiem, chłopczyk oddychał prędko, gorączkowo, ale nic nie mówił. - Mama jest tutaj... Nareszcie... Ach, Boże, jakże ja za wami tęskniłam. Długo tak stali, dostatecznie długo, by Johanna wreszcie oderwała się od nich i pociągając nosem, zaczęła przepraszać Raviego. - Ty też się musisz przywitać. Wiem, że jesteś tu mile widziany, tak samo jak ja.
Bendik uśmiechnął się nieco wymuszenie. - Witaj. Widzę, jak się sprawy mają i jak się miały przez cały czas. A zatem dość już tych rozstań i życia w samotności, jeśli chodzi o was dwoje. Ravi i Johanna wymienili spojrzenia. Bendik zadowolony kiwnął głową. Benjamin wtulił twarz w jego szyję, drobne piąstki wpięły się w kark dziadka. Bendik uściskał Raviego, uszczypnął go w ramię. - Silny się z ciebie zrobił chłop, to dopiero coś! - Ależ, ojcze - skarciła go Johanna. - Nie mów do niego tak, jakby był małym chłopcem. Od dawna jest przecież dorosłym mężczyzną. - A czyż on nie jest moim zięciem? - odparł Bendik równie suchym tonem, a wtedy surowość Johanny rozpłynęła się w kolejnych uściskach. - Jak dobrze - szepnęła ojcu do ucha. - Doskonale wyglądasz, tato, cóż to za ulga! Tak bardzo się o ciebie bałam, ten trudny czas... Bendik nie odpowiedział. Dzieci nie dało się już dłużej utrzymać w ryzach, rzuciły się ku nieznajomym niczym fala powodziowa, koniecznie chcąc podać swoje imiona i powiedzieć, ile mają lat, kłaniając się przy tym i dygając. Benjamin zsunął się w dół po ciele dziadka jak węgorz, uciekając jak najdalej od jego objęć i od gładzących go dłoni Johanny. Johanna wszystkim dzieciom podała rękę i ucieszyła się, widząc, że nie boją się obcych. Ci malcy widać przywykli do nieznajomych gości. Tak, zachowywały się, jakby nie mogły się doczekać chwili, kiedy zaciągną Raviego do zabawy na podwórzu. - To Ivar i Ranveig Hundershagen. Właśnie oni tak pięknie dbali o naszą zagrodę. Teraz jestem od nich całkiem uzależniony... Kobieta podała Johannie czystą rękę, kiwnęła głową. Ivar ściągnął czapkę z głowy, lecz powitał ją jedynie krótkim uśmiechem. Nie mogli być chałupnikami. Johanna chwaliła, rozglądając się w koło. Kamienne ogrodzenia pól były teraz wyższe i szersze, pojawiły się też nowe mury poniżej domu, a na poletku tuż pod urwiskiem, gdzie dotychczas nie chciało rosnąć nic poza chwastami, szumiało wyrośnięte już zboże. To pracowici ludzie i serca mają dobre, dzięki nim na Meisterplassen znów wróciło życie. Dzieci skupiły się wokół Raviego, dopominając się, by pokazał im niezwykłe rzeczy przywiezione z wielkiego miasta. Ravi rozłożył ręce i rozejrzał się dokoła, szukając pomocy. Niewiele miał do pokazywania, dopóki skórzane worki nie znajdą się na lądzie. Wyciągnął jednak nóż i zaczął rzeźbić w kawałku wyrzuconego przez fale drewna. Z
nasączonego wodą korzenia już wyłaniała się gęba trolla. Johanna przysiadła na kamieniu obok. Ranveig już wcześniej nastawiła obiad, zniknęła teraz wraz z najmniejszymi dziećmi. Niemowlę Johanna odkryła dopiero wtedy, gdy kobieta odwróciła się i stało się widoczne, że nosi je w chuście pod kurtką. Jednym z dzieci, które Ranveig niosła na rękach, była Ingalill. Dziewczynka ledwie skończyła rok, ale włosy już miała splecione w cieniutki rudy biczyk, spadający między łopatki. Dziecko nie uśmiechało się do Johanny, ale też i do nikogo innego, przynajmniej na to wyglądało. Ale Ranveig z pogodną miną łagodnie przemawiała do wszystkich dzieci i idąc w stronę domu, obiecywała dziś cukier do owsianki. - Cóż to za miejsce! - westchnął Ravi z czułością w głosie. Zjedli prosty wiosenny posiłek, polewka była bez mleka, ale pocukrzona, tak jak przyrzekła Ranveig, a dla dzieci posypana jeszcze maleńkimi kawałeczkami sera. Dorośli jedli chleb, soloną słoninę i gotowane zielone łodygi arcydzięgla, pokrzywy i paproci. Pierwszy posiłek spożywali w ścisłym gronie rodziny, tylko Bendik, Benjamin, Johanna i Ravi. Johanna chciała, by towarzyszyła im także Ingalill, wszak także należała do ich rodziny, ale mała buzia wykrzywiła się do płaczu, gdy Bendik chciał zabrać dziewuszkę z ciepłej kuchni Ranveig. Teraz wszyscy najmłodsi poszli już spać, a Benjamin zasnął na ramieniu Bendika w starym łóżku w izbie. W ogrodzeniu za oborą hasały tygodniowe jagnięta i kilka koźląt. Krowy dawno już wypuszczono na letnie pastwiska na najwyższych zboczach, tam gdzie słońce pojawiało się wcześnie i trawa kiełkowała, zanim śnieg całkiem zniknął z ziemi położonej niżej. Zanim wyprowadzą bydło w góry, całe pastwisko będzie wypasione i trawę do suszenia na zimę zbierać będzie można dopiero pod koniec lipca. - Uważasz, że to piękne gospodarstwo? Owszem, to prawda, teraz. Przedtem stała tu jedynie smutna stara chata i maleńka obórka, pola też nie były tak rozległe. - Ty się tu urodziłaś - powiedział Ravi zamyślony. Johannie zmiękło serce. - Dlatego uważasz, że tak tu ładnie? Ujął ją za rękę. - Może i tak. Najwyraźniej miał ochotę przejść się gdzieś po jedzeniu, oddalić od natrętnych pytań, od marudzenia podnieconych dzieci. Od pierwszej chwili mało go nie zjadły, Johanna widziała, że jest tym kompletnie zaskoczony, ale i oczarowany. Po prostu za nim poszła. Jego nogi jakby same z siebie odnajdywały starą ścieżkę, która wiła się za stojącym tu wciąż maleńkim warsztatem Randara. Ciągnęło go w stronę zagajnika, tam gdzie urwisko, wielkie odłamki skał.
Ścieżka zniknęła, ale Ravi prowadził Johannę między splątanymi brzozami, przez szczeliny wśród potężnych głazów usypiska i dalej w górę, aż wreszcie mogła wyprostować spocony kark i spojrzeć w dół na zagrodę. Pod nimi widniała przepaść, urwisko porosło mchem i w dole wydawało się uwodzicielsko miękkie. - Spójrz, fiord się wygładził! Czy zwykle nie wieje tu o zachodzie słońca? Johanna zastanowiła się. - No... chyba tak. - Ale nie dzisiaj - westchnął Ravi zadowolony i zaczął mościć się na mchu, pokrywającym południową stronę wielkiego kamienia. W cienkiej pokrywie mchu i odrobinie piaszczystej ziemi zakwitło nawet kilka kwiatków. - Dobrze tu być - powiedział Ravi, przeciągając się beztrosko. Johanna uśmiechnęła się rozmarzona. - To prawda. Jest w tym miejscu coś, co sprawia, że mój ojciec rozkwita. Coraz lepiej rozumiem to marzenie matki, by znów tu kiedyś zamieszkać. Ravi czuł jej ból jak swój własny, Johanna tęskniła za matką bardziej, niż była w stanie wyrazić to słowami. Ravi położył ręce na skale za plecami, podparł się na nich, a twarz otworzyła mu się do zachodzącego słońca i wiosennego wieczoru. - Byłaś tu już kiedyś? - spytał nagle. - Nie. - To niezwykłe... - rzekł Ravi po chwili milczenia. - Ten kamień cię pamięta. Przysunęła się bliżej do niego. - Mój ty dziwny Ravi, kamienie przecież nie pamiętają! Ravi z naciskiem pokiwał głową. - O, tak, kamienie pamiętają najwięcej. I najdłużej. Johanna bardzo chętnie wysłuchałaby wyjaśnienia, wolała jednak pocałunek, który jej zaproponował. Dzielili posłanie już od wielu nocy, z wolna Johanna odnajdywała samą siebie i ów związek, jaki ich łączył. Gładzili nawzajem swoje ciała, zdążyli już oswoić się z nimi na nowo. Zawsze jednak bez słowa cichli przy sobie, pozwalając, by pożądanie wygasało. To była ich ostatnia szansa na nowe życie. Johanna instynktownie wyczuwała, że Ravi też tak myśli.
Tak wiele razy kradli już swoje ciała, kochali się, zapominając o wstydzie i grzechu. Teraz jednak... Zalecali się do siebie od nowa, byli tak młodzi i pełni świeżości, że nie można było nie zrozumieć, dlaczego wciąż nie przekraczali tej ostatniej granicy. Tym razem wszystko powinno być jak należy. Cieszyło ją to bardziej, niż kiedykolwiek sądziła, że będzie możliwe. Może mimo wszystko grzech w istocie płodzi grzech i przydaje cierpienia? A może był to tylko sposób rozciągnięcia owego cudownego czasu, kiedy się wie, że miłość jest odwzajemniona, lecz że ma się przed sobą całe życie, z którego można czerpać i czerpać... Pocałował ją wargami o smaku paproci, a ona poczuła, że krew szumi jej w uszach jak wiatr. Z wahaniem pochwycił czubek jej języka i bawił się nim, jakby pragnął zachęcić go do śmielszych badań. Czuła, że jego wargi są miękkie, pozwalała własnym ustom spoczywać przy nich na wpół otwartym, na wpół oddychającym. Otarła się potem policzkiem o jego krótką brodę i odnalazła przy uchu ten zapach, będący jedynie jego zapachem. Czuła go tylko wtedy, gdy wtuliła nos w jego skórę a mimo to jakby tkwił w jej nozdrzach przez cały czas. Promienie słońca zgasły nagle za wysokim szczytem po drugiej stronie fiordu. Johanna otworzyła oczy, spostrzegła krwistoczerwoną, wieczorną zorzę, która nagle zabarwiła krajobraz. Ravi miał rację, teraz zrywał się wiatr. Pierwszy jego powiew sprawił, że fiord zmarszczył się przy Venes, potem kolejne jego tchnienia nadciągnęły nad wodę, malując szary pomarszczony wzór na jej powierzchni. Od Sogndal dobiegło bicie dzwonów wzywających na posiłek. Jedna ręka Raviego podtrzymywała ich oboje, Johanna leżała wtulona w niego całym swym ciężarem. Drugą ręką Ravi wciąż dotykał skały. Nagle zaczął opowiadać: - Była sobie kiedyś mała księżniczka, która mieszkała razem ze swym ojcem i kochaną pokojówką. Królową matkę uprowadzono daleko, daleko, w samotnym zamczysku uwięził ją zły troll... Ravi popatrzył na nią zmieszany, Johanna zachichotała. - ... który nazywał się... Revelin? Nie, Złośliwiec, tak się nazywał. Pewnego dnia nadeszły wieści o uwięzionej królowej, piękny rycerz przypłynął zfotym statkiem i opowiedział, że... - Ravi, co to ma być? Wydaje mi się, że możesz zostawić te bajki dla dzieci. Już cię nie wypuszczą, jak dowiedzą się, że umiesz na dodatek tak pięknie opowiadać.
Przymknął oczy. - Jakże ona za nim tęskniła... jak strasznie cierpiała. I to maleńkie dziecko... ta nieszczęsna pozostawiona przez ojca maleńka Mar ja, ona także często tu siadywała. Johanna milczała. A więc on znów zmierzał tą samą drogą. Poznała go wreszcie na tyle, by po prostu milczeć. - Pomyśl, że tak ją zostawił... Czy wiedział, jak strasznie ona cierpi? Czy wiedział o tej czarnej grudzie, która w niej rosła? Jakże musiała nienawidzić ich wszystkich! - Mar ja była ogromnie kochana zarówno przez swoją matkę, jak i przez ojca - oświadczyła z mocą Johanna. - Tak, i właśnie to być może było najstraszniejsze. Gdyby nigdy nie przywykła do tak wielkiego zainteresowania ze strony ojca... we wszystkim, co robił, było miejsce dla niej... wtedy jego odejście nie byłoby taką zdradą. - Nie byłoby? Jakaś myśl zaczęła się rodzić w Johannie. Trudno sobie wyobrazić, że Ravi potrafi wychwycić wrażenia i uczucia sprzed tak wielu lat. Łatwiej chyba odczytać jego własne. - Twoja matka... Czy to dlatego tęsknisz za nią bardziej niż za ojcem? Znałeś ją? Pamiętasz coś? Ravi ledwie tylko pokiwał głową. Wciąż nosił nóż należący do Reina, Johanna zauważyła to już wcześniej. - Twoja babka to kobieta o skomplikowanej duszy - powiedział cicho. - Hm - chrząknęła Johanna, dłubiąc w mchu, który, jak twierdził Ravi, potrafił pamiętać. - Niewiele wiesz o jej dzieciństwie, prawda? - Trochę. Zostało opisane w księgach. - Chyba też coś ci opowiadała? - Niewiele. Ravi pokiwał głową. - Ona nie bardzo lubi mówić... Johanna podparła się na łokciu, popatrzyła mu prosto w twarz, uśmiechając się szeroko. - Ona? Marja nie lubi mówić? Czyżby rzeka płynęła w górę zbocza? Ravi uciszył ją z powagą. Mówił teraz nad jej głową, głos miał daleki, pozbawiony uczuć. Ale to, co opowiadał o dawnych czasach na Meisterplassen, było niezwykle ciekawe. - Powinnaś to wszystko spisać - zakończył. Johanna wzruszyła ramionami.
- Może będzie się czym zająć, gdy zimowe wieczory zaczną się dłużyć... Ale wciąż jeszcze mam pracy na wiele lat z samym tylko odczytywaniem, sortowaniem i przepisywaniem wszystkich tych starych notatek. - To tylko nazwiska, numery i proste komentarze. Powinnaś pisać więcej, o Marji i o sobie samej. Johanna nie chciała przedłużać tej rozmowy. Zaczęło się też robić zimno, wolała, żeby Ravi znalazł się w domu. Wiedziała, że kiedy popadał w taki nastrój, mógł wystąpić atak. Może jeszcze tej nocy, a może dopiero za kilka dni. Była jednak pewna, że Ravi znów padnie powalony wizjami, wijąc się w konwulsjach. Czuła, że strach przed tym nigdy jej nie opuści, choć teraz tak dobrze już go znała i wiedziała, że te cierpienia duszy nie czynią krzywdy jego ciału. - A komu chciałoby się to czytać? - rzuciła lekko, otrzepując paprochy ze spódnicy. Ravi poszedł za nią, złapał za wyciągniętą rękę, wspólnie zaczęli pokonywać kamienie i nierówny teren. Spostrzegli, że w dole na dziedzińcu Ranveig niesie do stodoły dwa pełne wiadra wody. Najwidoczniej któraś z krów się cieliła. Johanna usłyszała kilka ochrypłych, zduszonych ryków, a parobek Espolin dźwigał już przegrodę, mającą oddzielić nowo narodzone cielątko od matki. Ravi rozejrzał się za Ranveig. - Ona nie jest wcale tak surowa, na jaką może wyglądać. Dobra jest dla dzieci, żadnego nie wyróżnia. - To prawda. - Ta trójka, Veslemoy, Petra i Nils, nie jest jej własna. Espolin mówił mi, że to sieroty, dzieci chałupników, za opiekę nad nimi płaci Ranveig i Ivarowi kasa dla ubogich. - To znaczy, że dobrze dbają o ludzi w tej wiosce. - Tak, to się dobrze zapowiada. Nawet bez Amelii. W jego słowach kryła się odrobina goryczy, lecz Johanna nie chciała jej do siebie dopuścić. Popatrzyła na niego, szukała czegoś więcej, ale Ravi tylko się uśmiechał. - Chodziło mi po prostu o to... ty jesteś taka jak twoja matka, najdroższa, pragniesz ocalić cały świat. I uważasz, że nic dobrego nie może się stać, jeśli osobiście... - Nie żartuj sobie, robię po prostu to, co mogę, jak każdy chrześcijanin. - Jest w tobie sprzeczność, Johanno. Obwiniasz Boga, lecz jednocześnie jemu pragniesz przypisać zasługi za całe dobro, które czynisz. Ale... ja uważam, że robisz to, bo jesteś dobra i troskliwa i nie możesz patrzeć na ludzkie cierpienie. Johanna przyjęła ów dziwny komplement, wiedząc, że on nie potrafi ocenić tego
inaczej. Jego dłoń, którą trzymała, była teraz taka zimna. Roztarła ją, zmusiła Raviego do biegu na ostatnim odcinku, dzielącym ich od chaty. - Chodź, zajrzymy do naszych dzieci! Dziś w nocy będą spały z nami, Bendik ma starą chatę wyłącznie dla siebie, parobcy i gospodarze sypiają chyba w tym nowym budynku, ale Benjamin i Ingalill tę pierwszą noc powinni spędzić z nami, nie uważasz? Ravi pokiwał głową, nieobecny duchem. Johanna uśmiechnęła się serdecznie do służącej, którą zapewne przyjęto teraz, gdy gospodyni miała maleńkie niemowlę przy piersi. - Idziemy po Ingalill, już chyba zasnęła? Dziewka spłoszona kiwnęła głową. Nigdy jeszcze nie spotkała takiej dziwaczki. Matką małej przecież nie była, na to podobieństwo do Heleny aż nadto kłuło w oczy. Wspominano jednak przy obiedzie, że ten obcy włóczęga, mąż pani, był podobno ojcem czerwonowłosego dzieciaka. Służąca zarumieniła się, gdy dziwne dwukolorowe oczy Johanny jakby przykuły ją do progu. Malutka spała słodko pod wełnianą derką. Wszystkie dzieci ułożono w szerokim krótkim łóżku wbudowanym w ścianę za piecem nowej chaty. Były tu dwie izby, wewnętrzna służyła najwyraźniej jako pokój dziecinny. Jak tu się zrobiło ładnie! A kuchnię oddzielono od pierwszej izby tak, że tylko drzwi łączyły oba pomieszczenia. Tym samym w izbie oczyściło się trochę powietrze, można też było kilimem odgrodzić się od kuchni, gdy gotowano coś o nieprzyjemnym zapachu. W izbie znajdował się również oddzielny piec, którym grzano zimą, latem za to można się było cieszyć chłodniejszym powietrzem, chociaż w kuchni na palenisku trzaskał ogień. Johanna zaniosła uśpioną Ingalill do o wiele mniejszej starej chaty, po drodze kątem oka dostrzegła rządek łodzi szykujących się do zarzucenia sieci. A więc rozpoczęły się już wiosenne połowy. Może w tym roku ławice śledzi przypłyną aż tutaj? Dziecko było mięciutkie i ciepłe. Warkocz rudych włosów był rozpleciony, wczesano w nie coś, co pachniało chmielem i lasem. Lśniły ogniście, jakby rzucając barwę na małe plamki widniejące na nosie dziecka. Ingalill miała okrągłe policzki, rumiane od snu, półotwarte usta, pięknie wygięte, z drobnymi białymi ząbkami. Szczuplutka pierś unosiła się rytmicznie, oddech słodko pachniał. Malutka była naprawdę śliczna i pulchna, Johanna poczuła mocne walenie serca. To biedactwo nie będzie pozbawione matki, przynajmniej dopóki ona, Johanna, żyje. A ojca właściwie zawsze przecież miała...
ROZDZIAŁ II Ogień spokojnie płonął w lampie. Właściwie odstawiono ją na lato, tak mówił Bendik, ale z dumą zniósł ją ze stryszku i zdmuchnął kurz, jaki osiadł na ślicznym kaganku. Lampa była identyczna z tą, którą Johanna pamiętała z Karlsgard. Stała zawsze przy jej łóżku. Bendik puścił oko do córki. - To ta sama - powiedział. - Zobaczyłem ją na targu w Solvorn wiosną i od razu kupiłem. Przyniosła długą szczapę i pogrzebała w miseczce na ogień. Lampka do połowy była jeszcze wypełniona oliwą, łatwo dało się ją zapalić i odpowiednio wyregulować płomień. Chociaż niewielkie szybki w oknach przepuszczały dość światła majowej nocy, to jednak lampa rzucała na ich twarze blask podobny do słonecznego. Ravi, zdaniem Johanny, chyba nigdy nie wyglądał piękniej. Miał szerokie proste czoło, a kiedy podniósł głowę i roześmiał się, przypominał wielkiego swobodnego ptaka, być może orła, albo gdyby zapomnieć o złej sławie, czarnego kruka... Potrząsnął lśniącymi, związanymi na karku włosami i wypił kolejny łyk piwa, odrobinę kwaskowatego i mocno schmielonego. - Tak, tak, zaproponowałem mu nawet kielicha i wino, przecież taka okazja, ale on mówi, że przywykł do starego piwa i że je lubi. - Nie tłumacz się, ojcze. Ravi najlepiej wie, czego chce. A wódkę zachowaj na Bjornevak*, jak nadejdą Zielone Świątki. Bendik uniósł brwi, zdziwiony szerzej otworzył usta. - A cóż to za obyczaje przywiozłaś ze stolicy? Nie można już powitać gorzałką córki i zięcia powracających do domu? Johanna uśmiechnęła się do ojca. Dziś wieczorem Ravi i tak nie wypiłby za dużo. Nie teraz, gdy wszystko ułożyło się dobrze i wiedział, że nie jest już sam z demonami grasującymi pod czaszką. - Wystaw na stół wszystko, co masz najlepszego, ojcze. Najwyraźniej zrobiła się ze mnie stara zrzędliwa baba. Śmiali się z niej, a ona z nimi. Wkrótce też pod niskim, pokrytym warstwą sadzy sufitem rozniósł się nie do pomylenia z niczym innym zapach bardzo starej gorzałki. Johanna ułożyła dziewczynkę u boku Benjamina w wewnętrznej izdebce. Wciąż jeszcze stało tam łóżko Randara, szerokie i solidne, z rzeźbieniami, o których niegdyś opowiadano sobie po wioskach.
W nim właśnie spędzą dzisiejszą noc. Johanna ciężko przełknęła ślinę. Popatrzyła na Raviego, który zrzucił kurtkę i siedział jedynie w rozpiętej kamizelce narzuconej na cienką koszulę. Długie nogi wsparł o podstawę stołu, nosił spodnie z gładkiej, cienkiej bawełny. Odwróciła oczy, ciesząc się nagłym drżeniem, w jaki wprawił ciało jego widok. Pewnymi mimo wszystko rękami jeszcze raz pogładziła Benjamina po głowie i już zatęskniła za jutrzejszym dniem, gdy malec się obudzi, będzie się uśmiechał, będzie się tulił, będzie jej. - Chodź, siadaj, ale najpierw przynieś to, co masz mi do pokazania, córko. - Do pokazania? - Dokumenty. Bendik ciężko odstawił karafkę na stół i uśmiechnął się szeroko. - Ale... ale, tato, my nie... my nie... O, to długa historia, ale dopiero niedawno znów się spotkaliśmy i... Bendik śmiał się głośno. - Nie o te papiery mi chodzi! Doprawdy, mam nadzieję, że pozwolisz staremu ojcu wyprawić ci tym razem porządną weselną ucztę. Pamiętaj, nigdy nie widziałem cię w tańcu panny młodej tak szczęśliwą, jak pragnąłem cię ujrzeć! - I zobaczysz. Na pewno - mruknęła Johanna speszona. - Chodzi mi o dyplom akuszerki, chyba już rozumiesz. O ten dyplom z naszym nazwiskiem, z pieczęcią i napisem. Johanna z Karlsgard, moja rodzona córka. Pierwsza, o jakiej ktokolwiek tu słyszał, uprawniona przez króla do przyjmowania na świat dzieci! Johanna uśmiechnęła się i przyniosła zwój dokumentów. Niebieską jedwabną wstążką przewiązano je tylko dla ozdoby, papiery bowiem były zalakowane z obu końców. Johanna złamała pieczęcie, po raz pierwszy rozwinęła arkusze. Tak, jak obiecała Mar ja, wszystko było w porządku. Z paczki wypadł także zamknięty, ciężki zwój solidnego materiału. Johanna zerwała sznurek, ze środka wytoczył się tuzin talarów, błyszczących srebrem, pięknych. Bendik z namaszczeniem podniósł jeden. - Podwójne talary... Doprawdy, dostałaś więcej niż samą tylko królewską pieczęć, Johanno. Król obdarował cię też swoimi podróżnymi pieniędzmi! Johanna przekrzywiła głowę. - Tak, tak, te monety to nie są zwykłe talary, mają podwójną wartość, widzisz? Takie monety dostaje się tylko wówczas, gdy sprzeda się coś podróżującemu królowi. Johanno,
czyżbyś spotkała samego króla w Kopenhadze? Johanna zdezorientowana pokręciła głową. Dłonie wypuściły zwój materiału, zaczęły gładzić wciąż jeszcze kredowo białe arkusze. Przeczytała na głos łaciński tekst na dyplomie. Ravi odchylił się na krześle z oparciem zwieńczonym łbami smoków, mrugał oczyma. Bendik słuchał z nabożeństwem, wnętrze całej dłoni zakrywała mu wielka moneta. - Dzięki Bogu, że wszystko ułożyło ci się tak dobrze, córeczko - mruknął, wznosząc kolejny toast. Właśnie w tej chwili rozległo się walenie do drzwi. Do środka wpadł zdyszany Espolin, głośno tupiąc ciężkimi drewniakami. - Krowa zdycha! Musimy jechać po Jensa-Świdra albo panią Helgę z Eggum! Ale i na to nie ma czasu, bo cielak utknął, a krowy nie możemy podnieść... Bendik nie wahał się ani chwili. - Natychmiast bierz łódź i wiosłuj po pomoc, my w tym czasie spróbujemy poradzić sobie jak potrafimy... Johanna wstała. - Tato - powiedziała z uśmiechem. - Nie myślisz chyba, że ja... Bendik popatrzył na nią zmieszany. Przecież to nie zajęcie dla dziewczyny! Wreszcie jednak zdał sobie sprawę z przyczyny wesołości bijącej z oczu Johanny w tej poważnej chwili. Wybuchnął śmiechem tak głośnym, że dzieci zaniepokojone zaczęły się wiercić w łóżku. - Tak, tak, tak, mała Hanno! A więc pierwszą istotą, którą z błogosławieństwem powitasz na świecie po otrzymaniu od króla dokumentu dyplomowanej akuszerki, będzie cielak po starej Rudej Mećce! - Zaraz się przekonamy, czy to życie da się uratować - cierpko zauważyła Johanna i za drzwiami zdjęła piękną, uszytą z jednego kawałka materiału suknię. Narzuciła przez głowę szeroką roboczą koszulę ojca i starannie przepasała ją sznurkiem. Halkę będzie musiała poświęcić, nie ma czasu na dalsze myślenie o stroju. Pobiegła za Espolinem do obory, obaj mężczyźni zaraz pospieszyli za nią. Parobek, który słyszał całą rozmowę, nie krył wesołości: - Gospodarzu, tu nie potrzebny żaden Jens-Świder! Młoda pani dostała od samego króla pozwolenie na ratowanie cieląt w każdej chwili!
Cielątko przyszło na świat przed północą, duże, ładne i czerwone, z jedną tylko czarną i jedną białą łatką na czole. Nazwali je Gwiazdek. Bendik nie ruszał się ze swego miejsca na stołku przy drzwiach obory. Espolin towarzyszył Johannie, pomagał tam, gdzie trzeba było użyć siły. Johanna cicho przemawiała do krowy, wlała jej do pyska mieszankę ziół i jakichś innych dziwactw, które najwyraźniej nie przypadły zwierzęciu do smaku. Gładziła Rudą i poklepywała, a potem niemal brutalnie zabrała się do dzieła, mocno masując napięty brzuch zwierzęcia. W przerwie między dwoma skurczami udało jej się wepchnąć cielaka z powrotem, a gdy przy następnym znów ukazał się mokry nos, razem z nim pojawiły się też przednie nogi. Dokładnie tak, jak oczekiwała Johanna. Potem wszystko poszło już jak należy. - Nigdy więcej byka gospodarza z Rutlin - oświadczyła krótko Ranveig. -Musi nam wystarczyć nasze drobnokościste bydło, ono też radzi sobie lepiej na takim terenie, jest zwinniejsze. - Tak, tak, chciałbym na własne oczy zobaczyć, jak byk chłopa z Rutlin wspina się ścieżką w górę razem z naszymi zwierzętami - uśmiechnął się Ivar. Johanna odetchnęła z ulgą dopiero wtedy, gdy cielątko miało sucho i ciepło i dostało swój pierwszy i jedyny posiłek od matki. Wówczas podeszła do Bendika i wsunęła mu rękę pod pachę. - No i jak myślisz, słusznie, że zdałam ten egzamin? Bendik rąbkiem własnej koszuli otarł z twarzy córki śluz i brud. - To była doprawdy robota dla mężczyzny - rzekł z uśmiechem. - Tak wiele potrafisz, moja Johanno. Zawsze tak uważałem... Zadowolona z dumą pokiwała głową. - Gdzie Ravi? Bendik przekrzywił głowę na lewe ramię. - Chyba w domu, tak przypuszczam. On... jemu strasznie było żal krowy. Stał przez chwilę, ale potem zbladł. Johanna roześmiała się i szepnęła ojcu do ucha: - Nie myśl o nim źle, to on przyjął Benjamina... Ojciec prawie się zarumienił, potem rozejrzał dokoła. Espolin był bardzo zajęty nacieraniem krowy słomą i zmiataniem zabrudzonej w czasie porodu podściółki. - Na Bjornevak będzie pudding z siary - ucieszyła się jeszcze Ranveig, zanim życzyła im dobrej nocy.