ROZDZIAŁ I
Zapach szałwii z początku otulał jej nos niczym ochronna mglista zasłona, potem
jednak ostry aromat wdarł się głęboko w płuca. Wywołał silne mdłości, wyrywając ją tym
samym z omdlenia.
- Wypij! - nakazała Thilla.
Johanna przełknęła, żeby się nie udusić, a potem z całych sił zaczerpnęła powietrza i
oswobodziła głowę z uścisku mocnych dłoni.
Gardłem targnął gwałtowny atak kaszlu, lecz głos Thilli, nakazujący zatrzymanie
ostrego napoju, jakoś zdołał do niej dotrzeć. Zapiekło ją w żołądku, mikstura na pewno
zawierała sporo mocnego alkoholu.
- Ocknęła się wreszcie, biedna mała. Ale ona jest silna, wszystko będzie dobrze,
Thillo.
- Wiem, wiem - odmruknęła drobna kobieta z irytacją. - A ty lepiej stąd znikaj i
przynieś więcej drewna. Chłodno tutaj, nie czujesz? Johanna wciąż ma stopy zimne jak sople
lodu.
Petrus wyniósł się bez protestów.
Thilla na powrót zajęła się obmywaniem twarzy młodej kobiety letnim wywarem z
szałwii, jałowca i kwiatów rumianku. Zioła sprawią, że opuchlizna zejdzie, a zadrapania na
policzku nie zropieją i zagoją się, nie pozostawiając trwałych blizn.
Gruba sinoczerwona pręga nabrzmiałej skóry na szyi Johanny była już oczyszczona i
przewiązana. Thilla przeżegnała się, słysząc, jak z gardła chorej wydobywają się dźwięki,
które dawały nadzieję, że Johanna nie straci głosu w wyniku napadu. Pierwszej nocy bali się,
że w ogóle nie będzie mogła oddychać, opuchlizna uciskała jej szyję niczym zwoje grubego
sznura. Thilla miała wielką ochotę naciąć skórę w tym samym miejscu, w którym kiedyś
nacięła szyję dziecka, gdy w gardle utkwił mu duży kawałek kalarepy. W przypadku Johanny
ryzyko, że utrafi w żyłę albo nawet w sam przełyk, było jednak zbyt wielkie. Na szczęście,
kiedy noc zaczęła już przechodzić w dzień, Thilli udało się doprowadzić do zmniejszenia
obrzęku i zmusić Johannę do przełknięcia pierwszych łyków wzmacniającego i
oczyszczającego napoju.
Nie wiedzieli, czy napastnik zdążył wyrządzić Johannie większą krzywdę, lecz
znaleziono ją ze spódnicami zadartymi aż na twarz, w wełnianych majtkach porwanych na
strzępy. Thilla wymieszała więc zbrązowiałe suszone zioła z gotową nalewką z pewnej
rosnącej w górach rośliny, którą przechowywała w schowku zamkniętym na klucz. Johannie
mogło się to nie spodobać, lecz Thilla nie chciała narażać nieszczęsnej dziewczyny na
ewentualne następstwa tego, co być może się stało.
Teraz, bez względu na to, czy napastnik wyrządził jej taką krzywdę, czy też nie, jego
czyn nie przyniesie żadnych innych owoców oprócz lęku, jaki zapewne wpalił się w duszę
Johanny.
Ona to zniesie, nawet jeśli ma w sobie zaledwie ułamek siły swojej babki, pocieszała
się Thilla.
A kiedy Johanna otworzyła wreszcie jedno oko i utkwiła wzrok w Thillę, starsza
kobieta uśmiechnęła się i znów dziękowała swej Dobrej Matce.
- Wciąż go ścigają, w pogoń na ulice wysłano nawet żołnierzy. Ale trudno go będzie
złapać, nikt go nie widział, nawet Marcello nie zachował dosyć przytomności, żeby podać
jakiś opis tego człowieka. Było ciemno, wiesz, a ten nieszczęsny młodzieniec i tak miał ręce
pełne roboty z ratowaniem ciebie. Muszę ci zresztą powiedzieć, że jest zupełnie
niepocieszony, grozi, że wyłamie drzwi, jeśli wkrótce tu go nie wpuszczę...
Od paplania Thilli Johannie znów przed oczami zatańczyły czerwone plamy.
Spróbowała podnieść się w łóżku, chciała krzyknąć do Thilli, że to nie tak, że wszystko źle,
bardzo źle, ale gardło miała zasznurowane, obolałe i Thilla zaraz surowo upomniała ją, że
powinna zachowywać spokój.
Zanim Johanna zdołała się obronić, kobieta wlała jej do ust jeszcze kilka słodko -
gorzkich kropli. Spłynęły do gardła bez potrzeby bolesnego przełykania, Johanna poczuła, że
działają, nim jej głowa znów ciężko opadła na posłanie.
Niemy krzyk wciąż usiłował się z niej wydostać, oczy wywracały się w oszołomieniu
mieszanką Thilli, lecz jako ostatni zasnął w niej strach, że owo potworne nieporozumienie
pozbawi życia ich wszystkich.
Czwartego dnia obudziła się sama, leżała z zamkniętymi oczami, dopóki nie dotarła do
niej świadomość, że rzeczywiście już nie śpi i jest w stanie myśleć. Z drobnych kawałeczków
zaczęła składać cały ten koszmar, przyglądała się uważnie każdej najdrobniejszej cząstce,
badała je starannie, zanim odważyła się wreszcie stwierdzić, że są rzeczywiste.
Trafiła do jakiejś stajni. Dlaczego? Tego przypomnieć sobie nie mogła. Ale znalazła
się właśnie w takim miejscu, czekała na Marcella, bała się. Bardzo się bała. Ale czy to się
działo, zanim on się na nią rzucił? Zanim obalił ją na ziemię w koński nawóz i poczuła cienki
rzemień zaciskający się na szyi?
Johanna leżała, czując, jak pot z wolna występuje jej na twarz, w miarę jak ciało
również powoli dochodzi do siebie i krzykiem bólu zagłusza gorączkowe próby odzyskania
rozumu.
Twarz jej płonęła, paliła i swędziała, a kiedy uniosła rękę, żeby sprawdzić, czy w
istocie została okaleczona tak strasznie, jak miała wrażenie, w stawie barkowym kość
zazgrzytała o kość.
Ból ustępował jedynie na krótkie momenty, odsuwał się niczym chmury gonione
wiatrem i tylko przez ułamek chwili była w stanie pochwycić własne myśli.
Marcello...
Marcello siedział nad nią, to jego głos jadowitym sykiem sączył jej się do ucha!
To jego dłonie wykręciły jej rękę na plecy, to on chciał ją zabić, tak jak uczynił z...
Jęknęła głucho, gdy wszystko razem powróciło do jej pamięci.
Prywatne zgromadzenie Remmermanna, martwa Mette na noszach... Marcello, który
postanowił tam jechać, żeby być świadkiem przestępstwa, jakie niewątpliwie popełniali
uczeni chirurdzy.
Wciąż nie całkiem mogła zrozumieć, co się stało, lecz jedna jedyna prawda objawiała
jej się wyraźnie na tyle, na ile pozwalała na to mgła cierpienia:
Marcello usiłował ją zabić. To on musiał być jednym ze służalców Remmermanna,
być może właśnie tym, który zdobywał ludzkie zwłoki w doskonałym stanie, potajemnie
wykorzystywane przez chirurgów do przeprowadzania sekcji.
Marcello, mężczyzna, którego, jak jej się wydawało, pokochała już za sam tylko fakt,
że umiał sprawić, by znów śmiała się i czuła radość. Tymczasem okazał się pospolitym
mordercą. Człowiekiem, który nawet wtedy, gdy się dla niego rozebrała, widział ją zimną na
stole, pod nożem, przeznaczoną, by służyła nauce.
Johanna czuła, że musi staczać walkę o każdy haust powietrza, zmuszała się, żeby
oddychać spokojnie, płytko, tak by zanadto nie nadwerężać poranionej szyi i nie ulec pokusie
płaczu.
Zamiast tego otworzyła oczy i zorientowała się, że leży w kuchni.
Coś nie przestawało jej dręczyć, coś tu jest nie tak. Powinno paść jakieś pytanie.
Najważniejszą jednak sprawą, sprawą dosłownie życia i śmierci, było to, co tłukło się jej po
głowie o tej wczesnej godzinie poranka: Thilla musi się dowiedzieć. Thilla uważała, że to
Marcello ją uratował, wspomniała też, że on na nią czeka...
Z ostrożnością osoby przekonanej, że ma połamane wszystkie kości w ciele, Johanna
przesunęła się na brzeg ławy, na której ją ułożono, i zaczęła nasłuchiwać oddechu Thilli w
ciemnym pomieszczeniu. Za ścianą znów rozległo się pianie koguta, a dłoń Johanny natrafiła
wreszcie na policzek, którego szukała.
Thilla przebudziła się gwałtownie, rozłożyła ręce, w jednej chwili odzyskała
świadomość i szepnęła ochryple do Johanny:
- Moja biedaczko, musisz leżeć w spokoju, na pewno źle się czujesz, cała jesteś
obolała. Nie wolno ci nawet próbować wstawać. Podałam ci bardzo silne lekarstwa, bo byłaś
bliska szaleństwa z bólu... Johanno, połóż się.
Johanna pozwoliła się ułożyć z powrotem pod okryciem i słuchała, jak Thilla,
besztając ją pod nosem, podchodzi do paleniska i zapala lampę od żaru. Słaby płomyk zakłuł
w oczy, gdy wreszcie oliwa się zajęła. Życzliwa twarz Thilli wydawała się wielka i twarda,
nastroszone włosy pod chustką zdawały się okalać głowę jak gniazdo.
- Moja biedna mała... że też mogłam zasnąć i tak cię zostawić! Zaraz podam ci jeszcze
kilka kropli, pośpisz trochę dłużej. Jest bardzo wcześnie, wydaje mi się, że Petrus jeszcze się
nie obudził.
- Nie... siedź... muszę coś powiedzieć... to ważne, Thillo. Johanna wyduszała z siebie
każdy dźwięk ogromnym wysiłkiem woli, miała wrażenie, że kiedy słowa przemykają się
przez bolące miejsce, w gardło wbijają jej się noże.
- Marcello... on to zrobił. Nikt obcy... Marcello tam był. Oczy Thilli ponad
płomieniem lampy robiły się coraz większe, lecz Johanna dostrzegła, że powątpiewanie
miesza się w nich z zaskoczeniem.
- Marcello? Oczywiście, że tam był, i dzięki Bogu za to, on cię uratował! Napadł cię
ktoś inny, może ten sam, co zabił Ylvę i Mette. Tak, wiem o Mette, moja droga, nie musisz
mi nic więcej mówić. Marcello opowiedział mi wszystko o tych strasznych wydarzeniach.
Wiesz... myślę, że to dobry chłopak. Ogromnie się o ciebie niepokoi. Przychodzi tu
codziennie, prosi, żebym pozwoliła mu z tobą porozmawiać. Nazywa się twoim
narzeczonym...
Johanna chciała pokręcić głową, krzyknąć, że to pomyłka, potworne nieporozumienie.
Ale bystre oczy Thilli patrzyły na nią tak spokojnie, a usta tak pięknie wymawiały
imię Marcella. Pogładziła Johannę po czole.
- Wszystko ci się pomieszało w głowie, moja mała. To nic dziwnego. Ale widzę, że
lepiej się już czujesz. Nie będziesz miała żadnych trwałych okaleczeń. Spróbuj się jeszcze
trochę przespać, porozmawiamy o tym wszystkim jutro, kiedy bardziej dojdziesz do siebie.
- Nie... Marcello... nie.
- Cicho, cicho, nie mów już nic więcej. Rozumiem, że się boisz i nie wiesz, o czym
mówisz.
- Nie wpuszczaj Marcella! Thilla okryła ją staranniej.
- Dobrze, dobrze, nie bój się, nikt tu nie wejdzie. Nie obawiaj się, Johanno, będę cię
strzec. Kiedy znów się obudzisz, wszystko będzie wyglądało lepiej, przekonasz się.
Johanna czuła, jak spokojne słowa przenikają w jej świadomość i równie skutecznie
jak krople tłumią strach, odsuwają od niej przerażające wspomnienie.
Szorstka ręka Thilli wydawała się tak błogosławienie łagodna na czole, a cicha
piosenka, którą nuciła starsza kobieta, otuliła udręczoną głowę Johanny niczym ciepła kołdra.
Thilla, posprzątawszy po wieczornej owsiance, zasiadła przy długim stole. Płonęła
oliwna lampka - mieli szczęście, udało im się zdobyć całą beczkę oliwy. Thilla wolno
rozprostowała wyciągnięty skądś wcześniej kruchy arkusz papieru, potem złożyła go na pół i
oderwała jedną część. Tamten list był bardzo krótki i ponad połowa kartki pozostała czysta,
nietknięta. Mogła ją wykorzystać. Wystawiając czubek języka w kąciku ust, zaczęła skrobać
piórem po papierze i z mozołem formować swoje przesłanie. Dobrze wiedziała, że będzie
ledwie czytelne, ale wcale się tym nie przejmowała. Kaligrafia nie była zajęciem dla jej
palców, przeznaczonych do innych zadań, bardziej związanych z życiem aniżeli sztuka
pisania.
- Nigdy nie zdołam ci się odwdzięczyć, Thillo. Ocaliłaś mnie, co do tego nie ma
żadnych wątpliwości.
Starsza kobieta z uśmiechem skinęła głową i szeroko rozstawiła nogi pod obszerną
peleryną.
- Tak, tak, te moje kropelki zdziałały cuda. Ale chyba nie wyjaśniłaś jeszcze
wszystkiego z tym Włochem, prawda?
Johanna uśmiechnęła się lekko zażenowana. Thilla opowiedziała jej o majakach, o
tym, jak w te pierwsze spowite we mgłę dni po napadzie wykrzykiwała w strachu, że to
właśnie Marcello chciał ją zabić.
Teraz, gdy zaczęła dochodzić do siebie i poczuła się lepiej, wydawało się to dość
nierzeczywiste. I chociaż zimny pot strumieniem spływał jej po kręgosłupie, gdy Marcello po
raz pierwszy zjawił się w domu Thilli, by się z nią spotkać, to już uznała, że ogarnęło ją jakieś
szaleństwo, a on od razu wybaczył jej te niemądre sny. Krople Thilli, owszem, przeganiały
ból i sprowadzały na zmaltretowane ciało cudowny odpoczynek, wywoływały jednak niestety
również straszne przywidzenia, czego Johanna miała okazję doświadczyć na własnej skórze.
Ponadto Thilla pokazała jej drewniany guzik, z którego zwisały długie nitki
szarobrunatnej wełny. Ten guzik Johanna zaciskała w zdrowej ręce, nie wypuściła go nawet
wtedy, gdy straciła przytomność, i tym samym dała policji ważną wskazówkę, kogo mają
szukać. Guzik z całą pewnością nie pasował do stroju Marcella, a ślady na mokrej pościółce
w stajni również dowodziły, że historia opowiedziana przez Marcella jest prawdziwa: usłyszał
krzyk Johanny i zastał ją toczącą dziką walkę z jakimś nieznajomym człowiekiem, który
zarzucił jego ukochanej lejce na szyję i właśnie je zaciskał. Marcello skoczył na mordercę i
zdołał wyrwać skórzany rzemień z jego rąk, potem zaś, zadawszy napastnikowi mocny cios w
twarz, odciągnął go od Johanny. Obcy rzucił się do ucieczki, ale Marcello nie mógł go ścigać,
dopóki nie zjawili się inni ludzie i nie zajęli się Johanna.
- Moja ukochana, moja maleńka, taka załamana... Wówczas myślałem jedynie o tym,
że możesz umrzeć i że tego nie wolno ci robić. Nie wolno ci mnie zostawiać! Ale jakże potem
żałowałem, jakże tęskniłem za dniem, kiedy będę mógł sam przyłożyć ręce do szyi tego
diabła i zacisnąć tak, aż...
- Nie, Marcello, nie wolno ci... nie chcę...
Pocałował ją bardzo delikatnie w zdrowy policzek i lekko odgarnął włosy. Jego dłonie
na skórze były niczym ptasie skrzydła, pachniał tak świeżo morską bryzą i wanilią.
Tyle pytań chciała mu zadać, przypomniało jej się wszak wiele fragmentów tych
strasznych wydarzeń, lecz potrzebowała jego pomocy, by wypełnić pozostałe puste miejsca.
- Szybko wyzdrowiejesz... a potem wszystko ci opowiem. Przynoszę też dla ciebie
pozdrowienia od profesora. Mówi, żebyś się nie lękała. Policja zna już całą sprawę i o nic
Remmermanna nie wini, ani jego, ani nikogo innego. Okazało się, że zwłoki dostarczył
jednemu ze studentów ktoś nieznajomy. Chłopak przyniósł je Remmermannowi, który
sowicie go wynagradzał za wyjazdy na wieś i zakup trupów. Wiesz przecież, że tu, w mieście,
zdobycie zwłok stało się pewnym problemem, od czasu gdy kolegium lekarskie zaczęło
deptać Crugerowi po piętach.
Johanna ospale kiwała głową. Wielki naukowiec, zarządzający prywatnym Theatrum
Chirurgicum, miał twardy orzech do zgryzienia, gdy zaczęto go podejrzewać o
wykorzystywanie do przeprowadzania sekcji zwłok skradzionych z cmentarzy. Johanna
dobrze wiedziała, że Cruger znalazł sposoby na zdobywanie ciał zmarłych w przytułkach dla
ubogich i domach dla psychicznie chorych, usytuowanych nieco dalej poza Kopenhagą.
Położono też kres publicznym chirurgicznym pokazom.
Marcello pochylił się nad nią, usłyszała, jak szepce miłosne słowa, lecz dotyk jego
dłoni na czole wciąż sprawiał, że w serce wbijał się cierń niepokoju. Johanna wiedziała, że
gdyby Thilla nie siedziała tam, w kącie, to bezrozumny strach znów zacisnąłby się wokół jej
serca niczym koszmarny szpon.
Oczy Marcella były przepastne i ciemne.
Szepnął jej jeszcze kilka pięknych słówek, poczuła muśnięcie jego warg na
powiekach, gdy nie miała dłużej sił trzymać ich otwartych.
- Chyba najwyższy już czas, żeby pan stąd poszedł, panie Santorini. Wie pan przecież,
że Johanna wciąż jest zmęczona i słaba.
- Tak, tak, ale widzę, że dzięki wam, pani, moja narzeczona wkrótce w pełni odzyska
siły. Wstydzę się wręcz, że muszę się do tego przyznać, lecz szczerze powiedziawszy, jej
widok złożonej chorobą napełnia mnie jakimś dziwnym lękiem. Zaskakujące, gdy chodzi o
lekarza, nie sądzi pani?
Thilla wykrzywiła wargi w ironicznym uśmiechu, ale nie odpowiedziała.
Dość się w życiu napatrzyła na ludzi, którym ledwie udało się ujść z życiem z pobytu
w szpitalu, a też i wielokrotnie odmawiała modlitwy za dusze tych, których wnoszono tam na
noszach z koca, wynoszono zaś w drewnianej skrzyni.
- Musi pan wiedzieć, panie Santorini, że uciekam się do wszystkich środków, byle
tylko pomóc Johannie. Nie wiem, w jaki sposób wy dwoje się zeszliście, nie wiem też, co pan
jej obiecał. Jedno natomiast chcę powiedzieć jasno i wyraźnie: pan uratował jej życie i przez
to winna jestem panu dozgonną wdzięczność. W zamian pan musi mnie zapewnić, że nigdy
nie będzie żądał spłaty takiego długu od Johanny.
Zielone oczy z rozbawieniem wpatrywały się w zmrużone oczy Thilli. Nawet ta leciwa
już kobieta wyczuwała jego moc: umiejętność prowadzenia gry, którą opanował do perfekcji.
- Nigdy nie ośmieliłbym się na coś podobnego, pani Thillo.
- Jeśli Johanna ciepło o panu myśli, to jest pan i tak obdarzony większym
błogosławieństwem aniżeli jakikolwiek inny mężczyzna. Ona jest nie tylko piękna, ma też
rozum, który mógłby zagrozić potężniejszemu mężczyźnie niż pan, panie Santorini.
Marcello złapał szorstką od ługu rękę Thilli i dwukrotnie ją ucałował.
- Wiem o tym, dobrze znam rozum Johanny. Znam także jej serce, pani Thillo.
Thilla ujęła się pod boki, popatrzyła mu prosto w oczy i nic na to nie powiedziała.
Było w tym człowieku coś niebezpiecznego - jakieś nieokiełznanie, jakaś dzikość. Na pewno
właśnie to sprawiło, że w koszmarach oszołomionej opium Johanny Marcello zajął miejsce jej
prześladowcy. Thilla jednak wyczuwała jakiś lekki dreszcz w ciele, jakby cień tęsknoty za
tym, czego Marcello miał z naddatkiem, a czego Petrus, pomimo całej swej życzliwości i
cierpliwości, nigdy nie posiadał.
- Żegnam, pani Thillo, i dziękuję, że pozwoliła mi pani zobaczyć się z Johanną.
Dziękuję także za pani... dyskrecję.
Zostawił dwa dukaty na murku pieca przy drzwiach i wychodząc, uniósł kapelusz.
Thilla patrzyła za nim jeszcze długo po tym, jak ucichło ujadanie psów, a obcy w tych
stronach jeździec znalazł się daleko poza granicami królestwa matki Thilli.
Wkrótce na schodach rozległy się skradające się kroki, potem zaczęły się pojawiać
jedna za drugą przestraszone dziewczęce twarze. Tak wiele ostatnio wydarzyło się w tym
domu, że większość dziewcząt tylko w razie najwyższej konieczności schodziła na dół do
kuchni, woląc raczej trzymać się w małych grupkach po pokojach i karmiąc się okruszynami
prawdy, wyławianej z oszczędnych słów Petrusa.
Thilla ocknęła się ze swych rozważań, gdy najśmielsza z mieszkanek, Ninette,
wystawiła swój wielki brzuch z pytaniem, czy nie czas napalić pod płytą do pieczenia, bo
zapasy chleba skończyły się już trzy dni temu, a beczka z mąką jest jeszcze do połowy pełna.
Thilla przyznała, że gospodarstwo przez te dni zostało naprawdę zaniedbane, gdyż
zbyt wiele jej myśli krążyło wokół stanu Johanny i nie dotrzymanej umowy z jej babką.
Może jeszcze nie jest za późno, by się z niej wywiązać, pomyślała Thilla. Gdyby tylko
udało się usunąć z drogi Santoriniego! Nie wolno jej jednak ulec pokusie, by dolewać oliwy
do lękliwych fantazji Johanny. To chyba -
nie jest aż tak istotne, te ich tak zwane zaręczyny
nie mogły być chyba aż tak poważne, ten Marcello to ot, taki sobie studencina, który po
prostu zawrócił dziewczynie w głowie. Bogowie jedni wiedzą, jak bardzo potrzebne to było
Johannie. Istnieje jednak różnica między młodzieńczym zachłyśnięciem się życiem a
powołaniem. Jest różnica między zabawą, schlebianiem sobie, a tym, co wieczne i co zwie się
miłością.
Thilla ufała, że Johanna także się tego nauczyła, dlatego też tak bardzo nie
przejmowała się niezaprzeczalnym faktem, że ów Włoch wygląda tak, jakby był w stanie
rozpalić nawet granit.
Nawet taki stary granit jak ona sama!
- Thillo, śpisz? A może gdzieś się wyprawiłaś na miotle? Bezpośrednia młoda kobieta
zamachała rękami przed Thillą, inne lokatorki wstrząśnięte cofnęły się w kuchennych
drzwiach. Ale matka Thilla wcale nie wymierzyła dziewczynie policzka za bezczelność,
błysnęła tylko zębami w przelotnym uśmiechu i oderwała się od myśli, w których
najwyraźniej całkiem się zatopiła.
- Chodźcie do środka, dziewczęta! Macie rację, najwyższy czas, by ten dom na powrót
ożył. Przecież czekają na nas wszyscy ci nieszczęśnicy! Gerda, nastaw garnek z kapustą!
Anno, czy pozbierałaś brudną bieliznę i posortowałaś szmatki? Viveke, weźmiesz ze sobą
Ruth i Theę, pójdziecie dziś do gajowego!
Dziewczęta uśmiechnęły się z ulgą, widząc, że powróciła codzienność. Wkrótce
morderca zostanie pojmany, a Johanna niedługo wyzdrowieje. I może zdarzy się historia jak z
baśni! Wszystkie przecież zrozumiały, że ten przystojny jeździec w zielonym stroju, który
każdego dnia wystaje pod bramą, to uczony wielbiciel Johanny, tak bogaty i tak piękny, że
wszystkie mogły o nim tylko marzyć.
A marzenia są pożywką dla nadziei i choć dziewczęta nie miały nic poza szarym
poczuciem beznadziejności i wstydu, to wszystkie były dostatecznie młode, by rozpoznać
marzenie, gdy się o nie otarły.
Wieczorami, otulone w swój grzech, opowiadały sobie rozmaite historie i wszystkie
miały w pamięci jakieś lato, jedno czy dwa piękne słowa albo pieszczotę, którą teraz mogły
wyciągnąć, wypolerować do połysku i nazwać miłością.
Były matkami, harowały przez pół życia, jeszcze zanim dorosły, lecz, o dziwo, Thilli
udawało się przebudzić w nich dziecięcość, i to w takim momencie, kiedy same uważały, że
na wszelką zabawę jest już stanowczo za późno.
Być może właśnie dlatego tak bardzo kochały tę maleńką kobietę, która w jednej
chwili potrafiła wymagać od nich głębokiej mądrości tylko po to, by w następnej wysłać je na
ulicę, żeby tańczyły z dziewczynkami szmaciarza, kiedy dmuchnął w swój flet.
Thilla ujęła Johannę pod rękę i pomogła jej wstać.
- Chodź, pójdziemy do mojego pokoju. Jest coś, o czym chciałabym z tobą w ciszy i
spokoju pomówić.
Ramię Johanny było obolałe i wydawało się już, że nie będzie z niego nigdy żadnego
pożytku. Zdołała jakoś jednak iść za Thillą na miękkich nogach, ucieszona, że wreszcie
nadarzyła się okazja wyznać jej, co sobie umyśliła.
- Johanno, pozwól, że opowiem ci coś o twojej babce - zaczęła Thilla.
Johanna westchnęła lekko.
- Chętnie posłucham, Thillo, lecz przede wszystkim ja chciałabym ci coś powiedzieć.
Ma to w pewnym sensie związek z Marją. Ja... wracam do domu. Już teraz. Nie mam sił na
nic więcej, jestem roztrzęsiona i wystraszona. Mało nie umarłam... i to nie zobaczywszy przed
tym mojego małego Benjamina, nie...
- Nie umarłaś jednak. Być może rzeczywiście nie było ci do tego daleko, ale tym
razem śmierć cię zostawiła.
- Thillo, wiem, że to niemądre, ale...
- To będzie więcej niż niemądre, jeśli teraz wyjedziesz. Do egzaminów zostało
zaledwie kilka miesięcy, nie możesz przecież wracać do domu bez tych swoich papierów. I co
z Marcellem, który mówi o sobie, że jest twoim narzeczonym? Rozumiem, że nie jesteś już
nim tak zachwycona jak dawniej, ale musisz przynajmniej...
- Thillo, teraz ja chcę mówić!
Ostry głos Johanny w osobliwy sposób rozdarł powietrze wśród szarych ścian.
Twarz Thilli w skąpym świetle wpadającym przez okno wydawała się strasznie blada.
- Ach, tak? - powiedziała wolno. - Nareszcie chcesz mówić, Johanno.
Johanna uświadomiła sobie, że Thilli jest przykro i czuje się rozczarowana tym, że nic
nie wiedziała o Marcellu, że Johanna nie szukała jej pomocy, że wiodła podwójne życie,
którego zaledwie część toczyła się pod dachem Thilli.
Znów nie mogła się nadziwić: czy doprawdy tak prędko można znaleźć drugą matkę?
Johanna poczuła, że smutek bijący z oczu Thilli sprawia jej ogromną radość. W tych
oczach jakby odbijały się wszystkie troski Amelii, lecz mimo to w taki sposób, że Johanna
czuła, iż ma możliwość naprawienia wszystkiego, co przed nią zataiła.
Objęły się, Thilla pogładziła ją po włosach splecionych w gruby warkocz na plecach.
- Ja... chcę wracać do domu. Muszę. Tak strasznie się boję, droga matko! Wiem, że
jestem ocalona, że jest tak jak powiedziałaś: śmierć tym razem mnie ominęła. Ale nie ośmielę
się w to uwierzyć, dopóki znów nie będę mogła potrzymać w ramionach Benjamina, dopóki
nie zobaczę, że ojciec tam jest, że wszyscy, których zostawiłam w domu, nie są tylko
postaciami z dalekiego snu...
- Biedaczko, rzeczywiście wszystko ci się poplątało. Johanna przytaknęła, wtulona w
ramię Thilli.
- Czasami myślę, że to być może skutek jakiegoś uderzenia w głowę. Ludziom często
po takich wypadkach rodzą się dziwne myśli. Powiedz mi wprost, jeśli uważasz mnie za
obłąkaną czy wariatkę, ale ja muszę do domu!
Thilla wolno skinęła głową.
- Cóż, pewnie i tak, ale wrócisz tu jeszcze, prawda? Musisz, tyle tu jeszcze do
zrobienia, obiecałam twej babce, że cię nauczę...
- Nie wiem, czy chcę się więcej uczyć... Nie wiem, czy starczy mi sił, by spojrzeć im
w oczy, nawet jeśli poradzę sobie z tymi koszmarami. Remmermann... Wzięłam go za
zabójcę, za potwora najgorszego rodzaju, takiego, który morduje pod przykrywką chęci
ratowania życia!
Thilla kołysała ją powoli.
- Nie bardzo wiem, o czym mówisz, drogie dziecko, pojmuję jednak, że się boisz.
Będzie ci potrzeba wiele siły, by zrozumieć różne rzeczy... Może masz rację, może powinnaś
wrócić do domu i odpocząć, przyjrzeć się wszystkiemu z daleka, potem zaś... potem możemy
porozmawiać.
Johanna nie miała siły na żadne protesty. Thilla nie chciała jej puścić, a zresztą ona
sama czuła, jak bolesne będzie rozstanie z tą dobrą kobietą. Zarazem jednak niemożliwością
zdawało jej się wydobycie się z tej mieszaniny lęku i tęsknoty, jaka ogarniała ją już na samą
myśl o następnym spotkaniu z Marcellem.
Miała wrażenie, że nie jest dłużej w stanie oddychać tutejszym powietrzem, jakby
udusić ją chciało całe miasto, a nie tylko obcy cień, który w jednej chwili wydawał jej się
Marcellem, w następnej zaś zmieniał w człowieka, którego twarzy nie mogła sobie
przypomnieć.
Nie było to już szczególnie ważne, wiedziała, że i tak nigdy nie wyzwoli się od tych
koszmarów. Nie było istotne, czy są prawdziwe czy nie, bo i tak nigdy nie zapomni brzmienia
zniekształconego głosu Marcella, wówczas gdy na dobre pociemniało jej w oczach. Wiedziała
jedno: nie może dopuścić do tego, by znów się do niej zbliżył.
Trudno, nawet jeśli jest niesprawiedliwa, nawet jeśli będzie to wobec niego zdrada,
nawet jeśli złamie mu serce, które, jak w kwiecistych słowach zapewniał, jej oddał.
Musi wracać do domu.
Czuła, jak każda najdrobniejsza cząsteczka jej ciała boli z tęsknoty i strachu. Tej
udręki nie mogło złagodzić nic poza świadomością, że serce Benjamina bije tuż przy jej
piersi, a ręce ojca tulą ją tak samo, jak przed chwilą obejmowała ją Thilla.
- Wyruszę pierwszym statkiem - szepnęła Johanna z mocą.
Thilla wzięła głęboki oddech, Johanna usłyszała, że lekko świsnęło jej w płucach.
- A więc dobrze, jak chcesz. Ale pamiętaj, Johanno, to tu, w tym mieście, mieszka
twój los. W głębi ducha dobrze o tym wiesz, prawda?
Johanna nie mogła odpowiedzieć twierdząco, nie mogła nawet wyobrazić sobie, że
kiedykolwiek znów będzie w stanie oglądać piękne fasady kopenhaskich domów.
Owszem, będzie tęsknić za Thilla, lecz ta tęsknota to zaledwie ułamek ceny, jaką
musiała zapłacić za opuszczenie najbliższych.
Lęk nie przestawał w niej pulsować nawet wtedy, gdy Thilla wymieszała listki
herbaciane, suszone pączki jakichś kwiatów, ziarenka pieprzu i aromatyczne nasiona
lawendy.
- Boisz się, że śmierć ominęła cię jedynie przez pomyłkę. Ale, Johanno, mądrze z
twojej strony byłoby odprawić tego Włocha, on nie jest dla ciebie. Marcello jest
niebezpieczny, choć obie musimy przyznać, że ocalił ci życie. Nie obwiniam cię o to, że... No
cóż, ten błysk, jaki on ma w oczach, a ty tak długo żyłaś sama... Johanna pociągnęła nosem.
- Długo? To zależy...
- Jesteś samotna, zrozumiałam to, gdy tylko cię ujrzałam. Owszem, tęsknisz. I wiem
za czym, a raczej za kim.
Johanna wypiła łyk herbaty, nie odpowiedziała.
Thilla bacznie jej się przyglądała, każdy grymas oświetlonej żółtym płomykiem
twarzy młodej kobiety mówił jej, że ma rację.
- No cóż, nad tym wszystkim sama musisz się zastanowić. Przekonasz się, że pewnego
dnia odkryjesz to, co dla wszystkich innych jest już wyraźne.
Teraz Johanna drgnęła.
- Co takiego? - burknęła, sama zaskoczona własnym opryskliwym tonem.
- Nie możesz oddać serca żadnemu wspaniałemu zielonookiemu satyrowi. Przecież już
go nie masz, już je oddałaś! Być może wydaje ci się, że je odzyskałaś, ale się mylisz,
Johanno. No cóż, ja sama nie jestem na tyle stara, żebym nie pamiętała tego, który był
pierwszym, tym jedynym. Dane nam było spędzić razem zaledwie kilka dni, lecz właśnie przy
nim będę odpoczywać, kiedy to życie dobiegnie końca. To znaczy w moich myślach.
- Zmarli nie myślą - mruknęła Johanna.
- Ravi nie umarł - powiedziała Thilla. Johanna wypuściła kubek z ręki i otworzyła
usta, żeby prosić Thillę, by umilkła, nie zdołała jednak wydobyć z siebie żadnego słowa, jak
gdyby jakiś inny rzemień zacisnął się wokół jej szyi, co najmniej równie boleśnie i mocno jak
owej nocy...
- Widziałam to w twoich fusach, moja kochana, już wtedy, kiedy za pierwszym razem
ci wróżyłam. Widziałam wielką, bardzo wielką miłość, taką, która trwa całe życie, piękną...
lecz nie pozbawioną bólu, o, nie. I zapewne... nie mogło raczej chodzić o żadnego innego, jak
sądzisz? Wyglądało bowiem na to, że to dotyczy człowieka, którego już spotkałaś... a to było
przed poznaniem Marcella, prawda? Tamtego wieczoru... pamiętasz?
Thilla wyglądała na przestraszoną. Johanna ciężko skinęła głową i przymknęła oczy.
Na chwilę rozpalił się w jej duszy płomyk, teraz jednak zagasł i martwy popiół przysypał jej
serce.
- Wygadujesz bzdury, Thillo! Nie wierzę ani trochę w takie babskie plecenie. Pozwól,
że opowiem ci o Ravim, chyba nie całkiem mnie zrozumiałaś... Ja go wypędziłam. Dałam mu
jasno do zrozumienia, z całą wyrazistością, że nie chcę go więcej widzieć. Wierzyłam, że on
wykorzystał swe zdolności dla niecnych celów, że rzucił przekleństwo na Helenę i na swoje
dziecko... Widziałam krzyż nad łóżkiem i byłam przekonana, że Helena umrze. Już raz
wcześniej ujrzałam takie zjawisko, biały krzyż ponad głową brzemiennej kobiety... Oznacza
on nic innego jak śmierć. A jednak się pomyliłam. Na łóżku Heleny tamtego wieczoru
przysiadła moja matka, krzyż zapłonął właśnie dla niej. Ale wyrok, jaki wydałam na Raviego,
wciąż pozostaje w mocy, przynajmniej dla niego. Znam go na tyle dobrze, by wiedzieć, że on
nigdy już nie ośmieli się do mnie zbliżyć.
Zasłoniła twarz rękoma, w stawie barkowym zatrzeszczało, zaskrzypiało
ostrzegawczo, kiedy wierzchem dłoni przetarła oczy.
- Bardzo możliwe, że on żyje, Thillo, chociaż wydaje mi się, że jesteś w błędzie. Był
na wpół umarły już wtedy, gdy go spotkałam przed wieloma laty. Kiedy ostatnio się
rozstaliśmy, nie miał po co żyć. Wiem, że tęsknił za wolnością... a dla Raviego innej wolności
niż śmierć nie było.
Kiedy odsunęła ręce od oczu w poszukiwaniu spojrzenia staruszki, okazało się, że
Thilla odwróciła głowę.
Johanna słyszała, z jakim trudem Thilla przełyka ślinę, zauważyła również cierpienie,
jakie sprawiło jej odwrócenie się do Johanny i lekkie skinienie głową.
- Na pewno masz rację, Johanno, wybacz sentymentalnej starej babie. Tyle że...
wyczuwam twój smutek, wychwyciłam go od pierwszej chwili, czułam przez cały czas, kiedy
się śmiałaś, śpiewałaś i najwyraźniej spotkałaś kogoś, kto ci się... spodobał.
- Ravi nie żyje - cicho powiedziała Johanna. - Przekonałam się o tym właśnie w tej
chwili, Thillo.
Staruszka popatrzyła na nią z rozpaczą.
- Jesteś pewna? Johanna kiwnęła głową.
- Tak, teraz już jestem pewna.
Jakaś uparta myśl nie przestawała jej dręczyć, dokuczała narastającym niepokojem. O
czym to też ona zapomniała? O czymś ważnym, co należało wyjaśnić. Powinna o coś spytać
Thillę...
Teraz jednak było już za późno, bo stara kobieta podniosła się ciężko i położyła na
łóżku z zamkniętymi oczyma. Johanna zdała sobie sprawę, że ostatnie dni odebrały Thilli
resztkę sił.
ROZDZIAŁ II
Przed oczyma wyraźnie stanął jej teraz tamten obraz, który ukazał się w strumieniu
wody spod kilu wówczas, gdy płynęła statkiem do tego miasta.
Nie chciała się nad tym zastanawiać, lecz w głębi duszy całą sobą wiedziała, że musiał
istnieć jakiś powód, dla którego przez cały ten czas, gdy wypływali z portu, stała na rufie i do
oślepnięcia wpatrywała się w zimowoszarą lodowatą wodę. Nie widziała w niej nic poza
unoszącymi się na powierzchni śmieciami i kawałami kry, zalewanymi przez potężne fale.
Wiedziała, że Ravi ją ścigał, że jego obraz nieprzerwanie tkwił w niej od dnia, kiedy
odszedł. Nie myślała o tym, rzadko pozwalała zaskoczyć się bólowi, wolała utopić
wspomnienie o Ravim w pracy i innych troskach aż do czasu, kiedy sama uznała, że jest w
stanie o nim zapomnieć.
Ale to Marcello wymazał ostatnie resztki barw tego wspomnienia. Tak jak stare freski
w kościołach zamalowywano białym wapnem, tak Marcello starł zbrukany, łuszczący się
obraz Raviego z jej serca. Ravi był niczym dawne malowidła, nadgryzione przez czas,
sztywne, pozbawione kolorów, naznaczone wielkimi, głębokimi plamami unicestwienia.
Przestawały być piękne i nie dawały się odnowić.
Dlatego je zamalowywano, dlatego zbierano pieniądze na płatki złota, zdobywano
środki na opłacenie zręcznych rzemieślników, którzy potrafili ozdobić kościół figurami i
ołtarzami w nowych, świeżych kolorach.
Marcello miał w sobie tyle barw, że wystarczyłoby ich na namalowanie całej letniej
łąki. Życie w nim płonęło tak, że aż dookoła sypały się iskry. Johanna w miarę, jak statek
zabierał ją coraz dalej i dalej od urodziwego Włocha, gotowa była wreszcie przyznać, że być
może wyrządziła mu krzywdę.
Wszak to on tchnął w nią życie, co do tego nie było żadnych wątpliwości. I chociaż
maleńki cierń zwątpienia wciąż dawał o sobie znać i nie mogła odpędzić koszmarów, w
których Marcello atakował ją w stajni, to jednak mimo wszystko teraz bardziej niż wówczas,
gdy przybyła do tego miasta, czuła, że żyje.
Tę zasługę należało przypisać jemu.
Jemu i Thilli.
Podczas gdy wiatr od morza napełniał żagle, a szkuta kładła się na bok, prąc na
północ, Johanna czuła, że powoli już odnajduje ten spokój, w którego poszukiwaniu
postanowiła wrócić do domu.
Otulone obszernymi pelerynami zebrały się wokół siedmiu płonących świec. Piękny
kobiecy głos wzniósł się ku sklepieniu tak wysokiemu, że światło pochodni po obu stronach
sali nie docierało do samej góry.
Ale dźwięki pięły się po niewidzialnych drabinach niebieskich, a ich czystość
wprawiła obecne w oszołomienie, które najlepiej opisać przez przyrównanie ich do szczęścia.
Trzymały się za ręce, nagie ręce, które tworzyły siedmioramienną gwiazdę. Niektóre nosiły
pierścienie z roziskrzonymi kamieniami, dłonie innych naznaczone były jedynie herbem
pracy: zaczerwienionymi piekącymi strupami.
Pod czarnymi kapturami dawało się momentami dostrzec błysk oczu, lecz twarze
pozostawały niemal całkiem ukryte.
Kobiety miały spuszczone oczy; z wyprostowanymi plecami, lecz zgiętymi karkami
odprawiały wstępną ceremonię, potem zaś, podzieliwszy się na mniejsze grupki, znikały w
czterech parach drzwi, prowadzących dokądś ze starej klasztornej sieni.
Dwie zostały. Gołymi palcami gasiły świece i sprawnie zbierały miseczki z
aromatycznymi olejkami, żarzące się nasycone pachnidłami patyczki z drewna sandałowego i
słoiczki zawierające coś, co przypominało czarną tłustą ziemię.
Pieśń ucichła, ale pod prastarymi belkami, na których wspierała się kamienna
konstrukcja, zawisł drżący ton.
Niektóre z kobiet pod czarnymi pelerynami nosiły czerwone suknie, inne ubrane były
na biało albo na zielono.
Gdy nad ranem wymykały się wąskimi przejściami pod podwórzem, nie widziała ich
żadna żywa dusza.
- Ona już więcej nie pytała - zaklinała się Thilla, teraz już z jawną irytacją w głosie. -
Dlaczego miałabym odpowiadać, skoro ona nie pytała?
Mężczyzna w ciemnym stroju był równie rozgniewany, ale nie krzyczał, nawet nie
podniósł głosu. Odwrócił się tylko od Thilli i założył ręce na piersi. Thilla z trudem
przełknęła ślinę, gniew tego człowieka otoczył jej ciało niczym ciężki pierścień. Ramiona
pokryły się gęsią skórką, musiała przyznać, że przeraża ją cała jego istota. Od wyjazdu
Johanny wielokrotnie żałowała, że nie wypełniła danego przyrzeczenia, lecz coś ją przed tym
powstrzymywało, jakieś drżenie lęku w samej Johannie. Thilla niezmiernie się troszczyła o tę
młodą kobietę i nigdy by sobie nie wybaczyła, gdyby okazało się, że oddała ją czemuś, co
wywodziło się od zła.
- Ona wróci - mruknął mężczyzna, przede wszystkim do siebie. Wypowiedziane słowa
zdradzały, że pochodzi z dalekich stron.
- Być może - odparła Thilla słabym głosem. - Ale... Ona potrzebuje spokoju.
Odpoczynku. Ona... nie jest na to gotowa.
Mężczyzna na moment spuścił głowę, Thilla zrozumiała, że tym razem się z nią
zgadza. A więc może jej wybaczono. Mimo wszystko jednak czuła się nieswojo wobec tej
paskudnej aury gniewu, wciąż otaczającej tego człowieka niczym dodatkowe okrycie.
Czyżby mimo wszystko stanowił zagrożenie? Czy miała rację wówczas, gdy podczas
ich pierwszego spotkania poczuła, jak na jego widok jeżą się jej włoski na karku?
Nie wiedziała, lecz kiedy wyszedł, przeżegnała się jeszcze raz i cieszyła się myślą, że
Johanna najprawdopodobniej siedzi teraz bezpieczna w chacie swego ojca.
Daleko, bardzo daleko od dziwnych mężczyzn o przepastnych oczach i czarnych
włosach...
- To niemożliwe... To nie może być ona... Johanna! Nasza Hanna, wróciłaś do domu!
Stara służąca przeczłapała przez izbę i Johanna rzuciła się w jej objęcia. Zaskoczona
siwowłosa staruszka śmiała się i płakała na przemian. Ujęła Johannę za ramiona i mrużąc
oczy, usiłowała skupić znużony wzrok na twarzy młodej kobiety.
- Moja kochana Johanna, jakaż to radość móc cię znów zobaczyć! W dodatku w
samiuśką Wigilię! Ach, jakie błogosławieństwo, jaka uciecha dla starowiny! Twój zacny
ojciec tak bardzo będzie się radował. No a dzieciak, Johanno! Sama zobaczysz, jak bardzo
wyrósł przez te parę miesięcy. Tak, tak, to prawdziwa radość! Niech Bóg błogosławi...
Witała Johannę hałaśliwie, parobcy pozdrowili przybyłą z szacunkiem, kiedy
wynajęty powóz wtoczył się na podwórze, poza tym jednak we dworze panowała cisza.
Wydawał się tak opuszczony, że Johannie aż serce ścisnęło się w piersi. A kiedy stara służąca
poprowadziła ją do kuchni, nie mogła powstrzymać się od jęku na widok zakurzonych,
pustych izb. Ani jedna położnica nie leżała na solidnie wypchanych materacach. Nad ogniem
nie perkotało w żadnym garnku, nie unosiły się aromaty lekarskich mieszanek, wywaru z
jałowca czy kamfory. Nawet brak przykrego zapachu choroby wzbudził w Johannie jakiś
dziwny smutek.
- Tak, tak, niewiele tu życia - westchnęła staruszka. - Ale staram się przynajmniej
przeganiać myszy ze spiżarni, a złodziei ze spichrza. Twój ojciec i pani Marja mi ufają.
- Gdzie Marja? Johanna czuła, jak rozczarowanie piecze w żołądku.
Tak bardzo chciała opowiedzieć babce o wszystkim, co się stało, prosić, by wyraziła
swoją, jak zawsze surową, opinię o całej zaistniałej trudnej sytuacji.
- O, wyjechała na święta. Nie należy się jej spodziewać wcześniej niż dwudziestego
dnia, tak sądzę.
- Jest u ojca? Na Meisterplassen?
- Oczywiście. Wszyscy tam są. Johanna osunęła się na kamienną płytę przy piecu. Był
ciepły, lecz nie tak jak zwykle w owym czasie, kiedy dzień i noc gotowały się na nim kotły.
Biedna służąca, niewesoła czekała ją Wigilia, w samotności, jedynie z parobkami. Takich
obyczajów nigdy nie znano w tej rodzinie.
Staruszka pomogła jej zdjąć pelerynę, przy dolnej krawędzi i wokół twarzy sztywną
od zamarzniętej wilgoci.
- To była pewnie nieprzyzwoicie długa podróż, panienko Johanno. Ale wyglądasz
dobrze, bardzo dobrze. Ach, dzięki Bogu, teraz wszystko znów się ułoży! Wydaje mi się, że
nie przeżyłabym zimy w tym... w tym nawiedzonym domu!
Johanna uśmiechnęła się blado. Przyjemnie było poczuć, że ktoś tęsknił za jej
powrotem. Ale nie miała serca, by już w tej chwili tłumaczyć starowinie, że nic nie będzie tak
jak dawniej. Owszem, wróciła do domu, ale zbyt wcześnie, w dodatku bez tego, po co
pojechała: bez dokumentu, który zatkałby gębę zarówno pastorowi, jak i gospodarzowi ze
Storlendet. Wiedziała, że sprawi rodzinie rozczarowanie. Ale nie Benjaminowi. On będzie się
cieszył, tak samo jak ta udręczona służąca.
Kilka krążków podpłomyków zaczęło moczyć się w wodzie, staruszka wystawiła też
na stół trochę masła i kawałek sera.
- Powinnam ci zagotować kubek mleka z miodem, ale niestety... Tej zimy wszystko
odstawiamy na Dosen, tu nikomu nie potrzeba słodkiego mleka. Mój stary żołądek zresztą go
nie znosi, przecież wiesz.
Johanna uśmiechnęła się szerzej. Służąca, kołysząc się na krzywych nogach i
posługując jedną sprawną ręką, wystawiła jeszcze piwo i gorzałkę.
- Musimy same urządzić sobie Wigilię, panienko Johanno. Jesteś tu teraz gospodynią,
pozwól starej przepić do siebie.
Wypiły, a potem razem spożyły posiłek. Zanim jednak ostatni kęs został przełknięty,
Johanna uświadomiła sobie, że nie będzie w stanie czekać, aż Marja, reszta służby i dzieci
wrócą do domu. Musi sama wybrać się na Meisterplassen, choć całe ciało zdawało się
krzykiem protestować przeciwko kolejnej dobie spędzonej na pokładzie łodzi albo na
końskim grzbiecie. Ze względu na starą służącą będzie musiała wytrzymać przynajmniej tę
noc, później jednak nie zniesie nawet jednego wschodu słońca, nie utuliwszy Benjamina w
ramionach.
- Z malcami wszystko w porządku - zapewniła ją staruszka. - Mały rośnie teraz jak
należy, nawet nabrał ostatnio trochę ciała na tych cienkich kościach. A dziewuszka,
powiadam ci, to prawdziwy promyczek słońca. Oczywiście wtedy, kiedy dostaje to, czego
chce. Sporo prochu w tej drobinie, chociaż taka jeszcze maleńka!
Johanna nie tęskniła za Ingalill w taki sam sposób, jak za Benjaminem, ale słowa
starej kobiety wywołały ukłucie w sercu również z tęsknoty za córką Raviego.
- Muszę do nich jechać. Już jutro, jeśli tylko uda mi się wynająć łódź.
- W środku Bożego Narodzenia? Ale, Johanno, zlituj się...
- Będę więc musiała poprosić Karla Martina. Chyba nie nabrał takiej nieśmiałości i nie
stroni od ludzi do tego stopnia, że nie załatwi mi przeprawy przez fiord?
Staruszka wolno pokręciła głową.
- Straszny z niego odludek, od pogrzebu prawie go nie widujemy. Powiadają jednak,
że nocami krąży po ogrodzie Amelii. No i widzimy ślady, śniegu napadało przynajmniej na
tyle. Tak, tak, ten twój wuj to naprawdę dziwak, on także...
Johanna nie znała wcale Karla Martina lepiej niż stara służąca, nie pozostawało jej
więc nic innego jak pokiwać głową. Karl Martin prawie nigdy nie zachodził do dworu, nie
spotykali go nawet w niedziele, gdy wybierali się do kościoła. Owszem, czasami wieczorem
siedział u Marji, najczęściej jednak trzymał się z boku, za własnymi zamkniętymi drzwiami
na Oppdal, w chacie, której nie próbował nawet rozbudować ani ulepszyć.
Johanna niewiele o niego wypytywała, a Marja sama z siebie zdradziła jedynie, że
Karl Martin zapewne ma już całkiem dość emocjonujących przygód. Unikał ludzi, całymi
dniami natomiast studiował rozmaite papiery i pisma, które przysyłano mu Bóg wie skąd.
Johanna wiedziała, że był kiedyś związany z jakąś kobietą, że ją stracił. Cóż, pewnie
to właśnie było powodem jego melancholii i wybrania życia w kawalerskim stanie. Po
pooranej zmarszczkami twarzy wuja i jego przygarbionej sylwetce poznawała, że Karl Martin
nosił na barkach więcej lat, aniżeli zdążyła zebrać Amelia, jego siostra bliźniaczka.
Na palenisku prawie już zgasło, Johanna dołożyła jeszcze jedno polano i zamiotła
popiół wokół drobnego żaru. Wieczór był jeszcze wczesny, lecz po jedzeniu i wypiciu
powitalnego kieliszka zmęczenie ogarnęło obie kobiety.
Johanna przez jakiś czas zabawiała starą opowieściami z Kopenhagi, opisami zarówno
pałacu królewskiego, jak i wspaniałych statków cumujących w porcie, aż wreszcie służąca
nasłuchała się już dość i postanowiła udać się na spoczynek.
Johanna przeszła przez puste pokoje do swojej małej izdebki, lekko ogrzanej dwoma
dużymi pojemnikami z żarem.
Wzruszona zrozumiała, że staruszka najwidoczniej co wieczór od jej wyjazdu
dopełniała swego zwyczajowego obowiązku: wstawiała żelazne skrzynki do pokoiku młodej
pani, żeby ogrzały go na wypadek, gdyby Johanna niespodziewanie powróciła do domu...
Okrycia jednak aż lepiły się od wilgoci, a materac nagle wydał jej się za miękki.
Kręciła się w łóżku, jakby z czymś walczyła, zmęczone ciało nie chciało odnaleźć spokoju. W
tę pierwszą noc spędzoną w domu Johanna miała aż zanadto dobrą okazję poczuć kiełkujące
w niej przeświadczenie, że zawiodła.
Meisterplassen się zmieniło. Kiedy łódź przybiła do brzegu, i zabudowania, i
podwórze wydały się Johannie jakieś obce. Tylko kamienny pomost był taki sam jak
przedtem, oprócz tego, że ulepszono go, stawiając drewniane poręcze i podpory aż do samej
wody. Dobrze było się ich przytrzymać, kiedy łódź kołysała się na wodzie ciskana
podmuchami wiatru, między burtą zaś a bezpiecznymi kamieniami pomostu ukazywał się
szeroki pas mrocznej wody. Karl Martin niewiele się odzywał podczas całej przeprawy, kiwał
tylko głową na znak, że rozpoznaje, gdy Johanna opowiadała mu o dalekim mieście.
Próbowała wyciągnąć z niego, jak się żyje Bendikowi, czy rana w sercu po stracie żony wciąż
jest tak samo świeża. I czy ojciec przypadkiem nie uważa, że zdradziła także i jego,
wyjeżdżając tak pośpiesznie wkrótce po śmierci matki?
Karl Martin nie odpowiadał na jej pytania, Johanna miała wrażenie, że jest nimi wręcz
zakłopotany.
Ale teraz od najbliższych dzieliła ją odległość zaledwie kilku kroków. Przypuszczała,
że na pewno zauważyli zbliżającą się łódź, z nowych wielkich okien w izbie musieli mieć
doskonały widok na wszystko, co działo się na fiordzie.
I rzeczywiście! Z podwórza dobiegły okrzyki, obce głosy, dzieci, i ten znajomy,
wznoszący się ponad inne.
- Ojcze! Tato, najdroższy, jakże ja za tobą tęskniłam!
- Mała Hanna! Wróciłaś do domu! Ach, niech Bóg cię błogosławi, jesteś tutaj!
Johanna zauważyła, że ojciec biegnie po lekko zmrożonej ziemi jak młodzieniec, krok
miał zwinny i sprężysty, lżejszy aniżeli przed jej wyjazdem. Poczuła ogarniające ją szczęście:
twarz ojca nawet z daleka jaśniała radością, jaką można zobaczyć jedynie u człowieka, który
zdołał pogodzić się z bólem.
Bendik na moment mocno przytulił córkę, zaraz jednak musieli się od siebie oderwać i
oboje pobiegli razem w stronę domu.
- Benjamin miewa się jak najlepiej - zapewniał rozpromieniony Bendik. - Porusza się
już teraz jak książę, szkoda, że nie widziałaś go jesienią, jak dostał swoje pierwsze porządne
buty! Prawdziwy z niego maleńki mężczyzna, chodzi już w suchych spodniach! I mówi takie
dziwne rzeczy, tak, tak, z tego dziecka będziesz dumna, moja kochana!
Johanna zaszlochała, czuła, jak palą ją policzki. Ręce wprost ją swędziały, skóra aż
płonęła z tęsknoty, by poczuć pod palcami jedwabiście miękkie włosy Benjamina.
Ingalill leżała na środku izby, przed paleniskiem, w buzi miała kawałek grubego
płótna. Ssała go zapamiętale, lecz uderzyła w krzyk na widok wpadających do środka dwojga
dorosłych. Potem wszyscy zaczęli mówić jedno przez drugie, dziewki służące poderwały się,
żeby przygrzać obiad, a Marja dała wielki krok ponad leżącym na podłodze dzieckiem i
mocno uściskała Johannę, zasypując ją pytaniami. Johanna aż zachwiała się na nogach od
wszystkich tych powitań. Wzrok jej przenosił się z twarzy na twarz w poszukiwaniu tej
jednej, małej.
Był tam.
Siedział na nowym łóżku pod ścianą. Pięknie rzeźbione boki podtrzymywały posłanie
nad podłogą, a w górze wisiał ciężki baldachim z czerwonego, gęsto tkanego materiału.
Benjamin siedział tam jak mały książę i ciemnymi oczyma poważnie wpatrywał się w matkę.
Potem kilkakrotnie mrugnął szybko, usta mu zadrżały.
Wybuchnął płaczem.
Johanna, która już szła ku niemu przez izbę, zorientowała się, że głosy wokół niej
ucichły, a od gromadki oderwała się jedna kobieta. Wcześniej siedziała pod ścianą, u paska
wciąż wisiała jej robótka. Benjamin wyciągnął do niej ręce, podniosła go do góry.
- Cicho, cicho, malutki. Przywitaj się teraz ładnie ze swoją matką...
Helena podała jej przestraszone dziecko. Johanna poczuła, że oczy rudowłosej ranią
jej serce jak ostre noże.
- Co ona tutaj robi? Marjo, ja tego nie zniosę! Ty wiesz, jakie były powody, znasz
umowę, jaką miałam z Heleną! Wiesz, jak starałam się wszystko dla niej ułożyć, jak się nią
zajmowałam, robiłam dla niej więcej, niż wymaga tego chrześcijański obowiązek!
Johanna ani trochę się nie przejmowała, że może ją usłyszeć cały dom. Wreszcie udali
się na spoczynek, ale ostatnią rzeczą, jaką Johanna widziała, była wysoko podniesiona głowa
Heleny. Dziewczynkę zabrała ze sobą do starej izby, w której najwidoczniej sypiała razem ze
służącymi.
- Helena się zmieniła, wiele rzeczy wygląda teraz zupełnie inaczej - odparła Marja z
wielkim spokojem.
- Nie chcesz chyba powiedzieć, że mnie nie popierasz, Marjo! Ona... ona... odbiera mi
Benjamina!
Ostatnie słowa zabrzmiały jak krzyk, Johanna zdawała sobie sprawę, jakie były
niestosowne. Marja uśmiechnęła się surowo.
- Powinnaś się teraz uspokoić i raczej się cieszyć, że twój syn pozostawał pod tak
dobrą opieką. Bendik jest dla niego jak ojciec i z każdym dniem spędzonym z Benjaminem
wydaje się coraz młodszy. A Helena nam pomaga, jest silna i doskonale radzi sobie z wszelką
pracą, jeśli tylko zechce.
- Ta łajdaczka zapewne głównie siedzi w łóżku i użala się nad sobą!
Marja łagodnie pokręciła głową.
- Już teraz nie. Błagała nas, żebyśmy pozwolili jej zostać na służbie. I Bendik dał jej tę
szansę, na którą ty nie chciałaś się zgodzić.
- Ale czy nie rozumiesz, że teraz wszystko się popsuło? Ona jest razem ze swoim
dzieckiem, wszystko stanęło na głowie! Co zrobisz w dniu, kiedy znudzi jej się zabawa w
porządną kobietę i zechce się wybrać na polowanie na mężczyzn z dziewczynką uczepioną jej
spódnicy? To dopiero będzie życie dla dziecka, co? I to dla takiego dziecka, którego siłą nie
jest wcale najlepsza krew!
Marja uniosła ręce w górę, chcąc powstrzymać tyrady Johanny. Na powierzchni z
trudem udawanej cierpliwości pojawił się jakby metaliczny połysk. Johanna na tyle dobrze
znała już babkę, by umilknąć.
- Zastanów się dobrze, Johanno. Może to raczej ty powinnaś się ugiąć. Ingalill
potrzebuje matki, lecz nie jest wcale pewne, że właśnie ty powinnaś zająć to miejsce, chociaż
jesteś matką jej brata!
- Helena przyrzekła... Dostała przecież pieniądze!
- Pieniądze są zabezpieczone. Ona je dostanie, ale na razie leżą na dnie mojej skrzyni
aż do dnia, kiedy malutka będzie ich potrzebować do swego posażnego kufra. Dałam na to
moje słowo, Johanno, ty nie masz mocy, żeby to zmienić.
Johanna szeroko otworzyła usta. Osunęła się na świeżo zbite krzesło, a kiedy zacisnęła
dłonie na poręczach, poczuła pod palcami lepką żywicę.
- Ty... ty mi się sprzeciwiasz. Czy to właśnie planowałaś przez cały czas? Chciałaś
mnie usunąć, ponieważ uważałaś, że kradnę dziecko Raviego?
Marja miękko siadła na podłodze tuż przy wnuczce.
- Nie, Johanno, wcale tego nie chciałam. Wiesz jednak, że nie mieliśmy wielkiego
wyboru, skoro postanowiliśmy ratować Vildegârd i dopełnić los, jaki nam przypadł w życiu.
Masz tyle do zrobienia... tyle jeszcze przed tobą. I chociaż tak wiele utraciłaś, Johanno, to
przecież i tak jesteś bogatsza niż Helena, stać cię na to, by dać jej jeszcze jedną szansę.
Możesz przyznać jej rację, gdy mówi, że nie miała obowiązku sprzedawać ci dziecka.
Te słowa były tak brutalne, że Johannę zakłuło w sercu.
Ale zdecydowane opinie Marji pasowały jak ulał do tego, co i Johannie nie dawało
spokoju i nigdy nie pozwalało się skryć przed tym sędzią, który zawsze czuwał w jej piersi i
oceniał wszystkie jej postępki.
- Johanno, o tyle rzeczy chciałabym cię spytać! Nie mogę się już doczekać, kiedy
zaczniesz opowiadać. Teraz, kiedy już wiesz, że tu w domu sytuacja trochę się odmieniła...
możesz chyba przekazać mi te pozdrowienia, które na pewno przywozisz od Thilli i zapewne
także od Niemca z kompanii Wschodnioindyjskiej?
- Tak... tak, oczywiście... Mam dla ciebie list, kilka listów. Wybacz mi, Marjo, jestem
strasznie zmęczona i to było takie okropne, kiedy Benjamin płakał...
Marja poklepała ją po kolanie, pogładziła po rękach i ramionach, a potem jakby w
roztargnieniu zaczęła rozplatać ciężką koronę z warkoczy na głowie Johanny.
- To zrozumiałe, że jesteś zmęczona, i bardzo przykre było to, co się stało, ale on jest
jeszcze maleńki, dobrze wiesz, i kilka krótkich miesięcy to dla niego długi czas. Postaraj się
myśleć raczej o tym, że miałam rację, przewidując kiedyś, iż Helena może być dobrą matką,
porządną kobietą. Jest jeszcze nadzieja dla tej dzikuski. I będzie ci poczytane za zasługę,
Johanno, że tyle zrobiłaś dla osoby, którą masz wszelkie powody nienawidzić.
- On w końcu zasnął przy mnie - powiedziała Johanna po namyśle.
Marja uśmiechnęła się ciepło.
- Oczywiście, że tak, oczywiście, przy tobie. Przekonasz się, już jutro zacznie cię
znów nazywać mamą.
Johanna odchyliła głowę w tył i oparła ją na dłoniach Marji, czując, jak bijące od nich
ciepło rozprzestrzenia się po sztywnym karku, po mięśniach, które nie przestawały boleć,
odkąd chwiejnym krokiem przeszła na ląd z lodowatej kajuty, którą na statku towarowym
przydzielono jej jako sypialnię.
- Dobrze być z powrotem w domu. Przy tobie, Marjo. Nad jej głową rozległ się cichy
głos babki:
- Miło widzieć, że nie dajesz się złamać, moja mała. Masz przed sobą niezwykle
ważne zadania...
Marja miała rację. Już po trzech dniach Benjamin znów nazywał Johannę mamą i
właśnie do niej przybiegał, kiedy był głodny albo chciał się bawić. Johanna zauważyła, że jej
delikatny synek nabrał rumieńców, a i stawy nie wydawały się tak spuchnięte i obolałe jak
dawniej. W rękach i nogach rozwijały mu się już silne mięśnie. Benjamin uśmiechał się tak
wdzięcznie, kiedy ktoś zechciał poświęcić chwilę, żeby pobawić się z nim nieodłącznymi
klockami, które zawsze nosił ze sobą w koszyczku. Ale Johannie serce zamierało w piersi
niemal za każdym razem, gdy zabawa stawała się zanadto gwałtowna i chłopczyk poślizgnął
się albo wpadł na nogę od krzesła. Zrobił się może i silniejszy, lecz nie nabrał żadnej
szczególnej zwinności. Nie trzymał się też na nogach zbyt pewnie, wymachiwał rękami i
biegając, często o coś zawadzał i przewracał różne rzeczy.
Mimo to, kiedy w ostatni świąteczny piątek kąpał się razem z nią i babką w balii
ustawionej w nowym domu ognia, znalazła na jego łydce zaledwie parę ciemnych plamek.
Siedzieli w gorącej wodzie, która sięgała im aż pod brodę, Johanna napawała się
wrażeniem piekącej czystości, jaką dawała jej kąpiel. Marja nasmarowała sobie twarz i dłonie
jedną ze swych aromatycznych maści, a gdy wśród białej piany zaczęła stroić miny, potem
zaś jeszcze poczochrała sobie włosy, aż stały niczym wronie gniazdo wokół jej twarzy,
Benjamin śmiał się histerycznie i wołał:
- Bzydka Malja, w imię Ojca i Syna, Malja calownica!
Wybuchnęły śmiechem. Johannie z dumy zakręciły się w oczach łzy. Z ust Benjamina
stale wyrywały się dziwne nowe słowa i stwierdziła, że nigdy dotąd nie dostrzegała, że jej
malutki synek jest szczególną małą osobą, a nie tylko ukochanym dzieckiem, które musiała
chronić i osłaniać przed niebezpieczeństwem, jakie zawsze mu groziło.
Benjamin wyglądał na silniejszego, a życie paliło się w ciemnych oczach jakby
mocniej.
Johannę zaczęła ogarniać gorąca wdzięczność dla wszystkich ludzi, którzy zdołali to z
niego wydobyć. Wdzięczność tak wielka, że jej okruszka starczyło nawet dla Heleny.
Marja czytała list od Thilli z mieszanymi uczuciami: z szacunkiem i irytacją. Na ile
trudna jest tak naprawdę ;
tamtejsza rzeczywistość? Oczywiście, to straszne, co się wydarzyło,
te morderstwa dziewcząt. Nie było chyba jednak aż tak źle, by Thilla nie mogła poświęcić
choćby odrobiny swego czasu i troski na owo ważne zadanie, o którego wypełnienie Marja
tak gorąco ją prosiła.
No cóż, nie jest chyba jeszcze za późno.
Johanna musi przecież tam wrócić.
I to już niedługo, tak prędko jak tylko się da. Najlepiej, by miała jeszcze sporo czasu
przed egzaminami w szkole dla akuszerek, które odbędą się w maju.
A teraz był luty i zima tu, w głębi fiordu, nabrała odcienia wczesnej wiosny. Po
Bożym Narodzeniu lód nie skuwał już wody, słońce grzało mocno od przełomu miesięcy.
Jeśli taka pogoda się utrzyma, będzie można orać jeszcze przed świętym Grzegorzem.
W dalekie podróże zwykle nie wyprawiano się zimową porą, skoro jednak Johanna
zniosła tę jakże trudną przeprawę do domu około Bożego Narodzenia, to zapewne wytrzyma
także wiosenne sztormy.
I w ciągu tych paru tygodni spędzonych w domu dziewczyna nabrała ciała i
rumieńców, bawiła się z Benjaminem, rządziła dziewkami i zrobiła nawet świąteczne pranie,
na które postanowili nie marnować sił przed jej przybyciem.
Po świętach Bendik towarzyszył im do Lyster, zostali tam przez kilka dni. Johanna
cale długie noce spędzała na rozmowach z ojcem, sprawiała po nich wrażenie spokojniejszej i
weselszej niż kiedykolwiek przedtem. Chodziły też na grób Amelii, zarówno z Bendikiem,
jak i same.
I wreszcie zaczęło wyglądać na to, że zarówno mąż zmarłej, jak i córka pogodzili się z
losem, który tak ciężko ich dotknął.
Marja ostrożnie wypytywała, czy Johanna przywiozła z sobą jakieś nowe leki albo
może interesujące pisma, ale młoda kobieta tylko kręciła głową z uśmiechem i niczego nie
chciała rozpakowywać.
- Nie teraz, Marjo. Jestem już tak strasznie zmęczona książkowym kurzem. Pozwól mi
pobawić się trochę z Benjaminem, jakoś tak dzisiaj posmutniał. W dodatku muszę wysprzątać
na stryszku do suszenia ziół i posortować stare pojemniki. Widziałaś, że mnóstwo z nich
popękało?
Marja wzruszyła ramionami, uznając, że najmądrzej będzie poszukać sobie
towarzystwa Emmi we własnych pokojach. Tam mogły zamknąć drzwi, odgrodzić się od
świata i oddać się rozmowie, na jaką nie mogły liczyć w żadnym innym miejscu.
Dziecko spało spokojnie, przytulone do niej, przyzwyczaiła się już bardzo do jego
obecności i zdawała sobie sprawę, jak trudno będzie znów je opuścić. Marja jednak nie
dawała jej żadnych szans i Johanna nawet miną nie zdradziła, iż myśli o tym, że powinna
raczej zrezygnować z wyjazdu i zostać w domu - znajdowała prawdziwą przyjemność w
niezwykłym spokoju Vildegârd. Niemal udawało jej się zapomnieć o tym, jak kiedyś ten dom
tętnił życiem, i o dramatach, jakie się tu rozgrywały.
Nie wiedziała, co się stało z chorymi, lecz nieliczni ludzie, z którymi rozmawiała po
powrocie do domu, nic o tym nie mówili. Sprawiali wręcz wrażenie, jakby jej unikali,
wszyscy poza pastorową, która otwarcie podała jej rękę i witała z powrotem w domu.
Pochyliła się nawet do ucha Johanny, szepcząc, że nie wolno jej dać się złamać.
To były słowa Marji.
Johanna wyczuła, że te dwie kobiety najwidoczniej się spotykają, ale na dziedzińcu
kościoła nie rozmawiały ze sobą, nie zamieniały też zbyt wielu słów, gdy widziały się w
innych miejscach wśród ludzi. Słabujący pastor natomiast sprawiał wrażenie, jakby bał się, że
oblezą go wszy albo zarazi się dżumą, kiedy z wahaniem podawał Johannie kielich z
MAY GRETHE LERUM GROŹNE PRĄDY
ROZDZIAŁ I Zapach szałwii z początku otulał jej nos niczym ochronna mglista zasłona, potem jednak ostry aromat wdarł się głęboko w płuca. Wywołał silne mdłości, wyrywając ją tym samym z omdlenia. - Wypij! - nakazała Thilla. Johanna przełknęła, żeby się nie udusić, a potem z całych sił zaczerpnęła powietrza i oswobodziła głowę z uścisku mocnych dłoni. Gardłem targnął gwałtowny atak kaszlu, lecz głos Thilli, nakazujący zatrzymanie ostrego napoju, jakoś zdołał do niej dotrzeć. Zapiekło ją w żołądku, mikstura na pewno zawierała sporo mocnego alkoholu. - Ocknęła się wreszcie, biedna mała. Ale ona jest silna, wszystko będzie dobrze, Thillo. - Wiem, wiem - odmruknęła drobna kobieta z irytacją. - A ty lepiej stąd znikaj i przynieś więcej drewna. Chłodno tutaj, nie czujesz? Johanna wciąż ma stopy zimne jak sople lodu. Petrus wyniósł się bez protestów. Thilla na powrót zajęła się obmywaniem twarzy młodej kobiety letnim wywarem z szałwii, jałowca i kwiatów rumianku. Zioła sprawią, że opuchlizna zejdzie, a zadrapania na policzku nie zropieją i zagoją się, nie pozostawiając trwałych blizn. Gruba sinoczerwona pręga nabrzmiałej skóry na szyi Johanny była już oczyszczona i przewiązana. Thilla przeżegnała się, słysząc, jak z gardła chorej wydobywają się dźwięki, które dawały nadzieję, że Johanna nie straci głosu w wyniku napadu. Pierwszej nocy bali się, że w ogóle nie będzie mogła oddychać, opuchlizna uciskała jej szyję niczym zwoje grubego sznura. Thilla miała wielką ochotę naciąć skórę w tym samym miejscu, w którym kiedyś nacięła szyję dziecka, gdy w gardle utkwił mu duży kawałek kalarepy. W przypadku Johanny ryzyko, że utrafi w żyłę albo nawet w sam przełyk, było jednak zbyt wielkie. Na szczęście, kiedy noc zaczęła już przechodzić w dzień, Thilli udało się doprowadzić do zmniejszenia obrzęku i zmusić Johannę do przełknięcia pierwszych łyków wzmacniającego i oczyszczającego napoju. Nie wiedzieli, czy napastnik zdążył wyrządzić Johannie większą krzywdę, lecz znaleziono ją ze spódnicami zadartymi aż na twarz, w wełnianych majtkach porwanych na strzępy. Thilla wymieszała więc zbrązowiałe suszone zioła z gotową nalewką z pewnej rosnącej w górach rośliny, którą przechowywała w schowku zamkniętym na klucz. Johannie
mogło się to nie spodobać, lecz Thilla nie chciała narażać nieszczęsnej dziewczyny na ewentualne następstwa tego, co być może się stało. Teraz, bez względu na to, czy napastnik wyrządził jej taką krzywdę, czy też nie, jego czyn nie przyniesie żadnych innych owoców oprócz lęku, jaki zapewne wpalił się w duszę Johanny. Ona to zniesie, nawet jeśli ma w sobie zaledwie ułamek siły swojej babki, pocieszała się Thilla. A kiedy Johanna otworzyła wreszcie jedno oko i utkwiła wzrok w Thillę, starsza kobieta uśmiechnęła się i znów dziękowała swej Dobrej Matce. - Wciąż go ścigają, w pogoń na ulice wysłano nawet żołnierzy. Ale trudno go będzie złapać, nikt go nie widział, nawet Marcello nie zachował dosyć przytomności, żeby podać jakiś opis tego człowieka. Było ciemno, wiesz, a ten nieszczęsny młodzieniec i tak miał ręce pełne roboty z ratowaniem ciebie. Muszę ci zresztą powiedzieć, że jest zupełnie niepocieszony, grozi, że wyłamie drzwi, jeśli wkrótce tu go nie wpuszczę... Od paplania Thilli Johannie znów przed oczami zatańczyły czerwone plamy. Spróbowała podnieść się w łóżku, chciała krzyknąć do Thilli, że to nie tak, że wszystko źle, bardzo źle, ale gardło miała zasznurowane, obolałe i Thilla zaraz surowo upomniała ją, że powinna zachowywać spokój. Zanim Johanna zdołała się obronić, kobieta wlała jej do ust jeszcze kilka słodko - gorzkich kropli. Spłynęły do gardła bez potrzeby bolesnego przełykania, Johanna poczuła, że działają, nim jej głowa znów ciężko opadła na posłanie. Niemy krzyk wciąż usiłował się z niej wydostać, oczy wywracały się w oszołomieniu mieszanką Thilli, lecz jako ostatni zasnął w niej strach, że owo potworne nieporozumienie pozbawi życia ich wszystkich. Czwartego dnia obudziła się sama, leżała z zamkniętymi oczami, dopóki nie dotarła do niej świadomość, że rzeczywiście już nie śpi i jest w stanie myśleć. Z drobnych kawałeczków zaczęła składać cały ten koszmar, przyglądała się uważnie każdej najdrobniejszej cząstce, badała je starannie, zanim odważyła się wreszcie stwierdzić, że są rzeczywiste. Trafiła do jakiejś stajni. Dlaczego? Tego przypomnieć sobie nie mogła. Ale znalazła się właśnie w takim miejscu, czekała na Marcella, bała się. Bardzo się bała. Ale czy to się działo, zanim on się na nią rzucił? Zanim obalił ją na ziemię w koński nawóz i poczuła cienki rzemień zaciskający się na szyi? Johanna leżała, czując, jak pot z wolna występuje jej na twarz, w miarę jak ciało również powoli dochodzi do siebie i krzykiem bólu zagłusza gorączkowe próby odzyskania
rozumu. Twarz jej płonęła, paliła i swędziała, a kiedy uniosła rękę, żeby sprawdzić, czy w istocie została okaleczona tak strasznie, jak miała wrażenie, w stawie barkowym kość zazgrzytała o kość. Ból ustępował jedynie na krótkie momenty, odsuwał się niczym chmury gonione wiatrem i tylko przez ułamek chwili była w stanie pochwycić własne myśli. Marcello... Marcello siedział nad nią, to jego głos jadowitym sykiem sączył jej się do ucha! To jego dłonie wykręciły jej rękę na plecy, to on chciał ją zabić, tak jak uczynił z... Jęknęła głucho, gdy wszystko razem powróciło do jej pamięci. Prywatne zgromadzenie Remmermanna, martwa Mette na noszach... Marcello, który postanowił tam jechać, żeby być świadkiem przestępstwa, jakie niewątpliwie popełniali uczeni chirurdzy. Wciąż nie całkiem mogła zrozumieć, co się stało, lecz jedna jedyna prawda objawiała jej się wyraźnie na tyle, na ile pozwalała na to mgła cierpienia: Marcello usiłował ją zabić. To on musiał być jednym ze służalców Remmermanna, być może właśnie tym, który zdobywał ludzkie zwłoki w doskonałym stanie, potajemnie wykorzystywane przez chirurgów do przeprowadzania sekcji. Marcello, mężczyzna, którego, jak jej się wydawało, pokochała już za sam tylko fakt, że umiał sprawić, by znów śmiała się i czuła radość. Tymczasem okazał się pospolitym mordercą. Człowiekiem, który nawet wtedy, gdy się dla niego rozebrała, widział ją zimną na stole, pod nożem, przeznaczoną, by służyła nauce. Johanna czuła, że musi staczać walkę o każdy haust powietrza, zmuszała się, żeby oddychać spokojnie, płytko, tak by zanadto nie nadwerężać poranionej szyi i nie ulec pokusie płaczu. Zamiast tego otworzyła oczy i zorientowała się, że leży w kuchni. Coś nie przestawało jej dręczyć, coś tu jest nie tak. Powinno paść jakieś pytanie. Najważniejszą jednak sprawą, sprawą dosłownie życia i śmierci, było to, co tłukło się jej po głowie o tej wczesnej godzinie poranka: Thilla musi się dowiedzieć. Thilla uważała, że to Marcello ją uratował, wspomniała też, że on na nią czeka... Z ostrożnością osoby przekonanej, że ma połamane wszystkie kości w ciele, Johanna przesunęła się na brzeg ławy, na której ją ułożono, i zaczęła nasłuchiwać oddechu Thilli w ciemnym pomieszczeniu. Za ścianą znów rozległo się pianie koguta, a dłoń Johanny natrafiła wreszcie na policzek, którego szukała.
Thilla przebudziła się gwałtownie, rozłożyła ręce, w jednej chwili odzyskała świadomość i szepnęła ochryple do Johanny: - Moja biedaczko, musisz leżeć w spokoju, na pewno źle się czujesz, cała jesteś obolała. Nie wolno ci nawet próbować wstawać. Podałam ci bardzo silne lekarstwa, bo byłaś bliska szaleństwa z bólu... Johanno, połóż się. Johanna pozwoliła się ułożyć z powrotem pod okryciem i słuchała, jak Thilla, besztając ją pod nosem, podchodzi do paleniska i zapala lampę od żaru. Słaby płomyk zakłuł w oczy, gdy wreszcie oliwa się zajęła. Życzliwa twarz Thilli wydawała się wielka i twarda, nastroszone włosy pod chustką zdawały się okalać głowę jak gniazdo. - Moja biedna mała... że też mogłam zasnąć i tak cię zostawić! Zaraz podam ci jeszcze kilka kropli, pośpisz trochę dłużej. Jest bardzo wcześnie, wydaje mi się, że Petrus jeszcze się nie obudził. - Nie... siedź... muszę coś powiedzieć... to ważne, Thillo. Johanna wyduszała z siebie każdy dźwięk ogromnym wysiłkiem woli, miała wrażenie, że kiedy słowa przemykają się przez bolące miejsce, w gardło wbijają jej się noże. - Marcello... on to zrobił. Nikt obcy... Marcello tam był. Oczy Thilli ponad płomieniem lampy robiły się coraz większe, lecz Johanna dostrzegła, że powątpiewanie miesza się w nich z zaskoczeniem. - Marcello? Oczywiście, że tam był, i dzięki Bogu za to, on cię uratował! Napadł cię ktoś inny, może ten sam, co zabił Ylvę i Mette. Tak, wiem o Mette, moja droga, nie musisz mi nic więcej mówić. Marcello opowiedział mi wszystko o tych strasznych wydarzeniach. Wiesz... myślę, że to dobry chłopak. Ogromnie się o ciebie niepokoi. Przychodzi tu codziennie, prosi, żebym pozwoliła mu z tobą porozmawiać. Nazywa się twoim narzeczonym... Johanna chciała pokręcić głową, krzyknąć, że to pomyłka, potworne nieporozumienie. Ale bystre oczy Thilli patrzyły na nią tak spokojnie, a usta tak pięknie wymawiały imię Marcella. Pogładziła Johannę po czole. - Wszystko ci się pomieszało w głowie, moja mała. To nic dziwnego. Ale widzę, że lepiej się już czujesz. Nie będziesz miała żadnych trwałych okaleczeń. Spróbuj się jeszcze trochę przespać, porozmawiamy o tym wszystkim jutro, kiedy bardziej dojdziesz do siebie. - Nie... Marcello... nie. - Cicho, cicho, nie mów już nic więcej. Rozumiem, że się boisz i nie wiesz, o czym mówisz. - Nie wpuszczaj Marcella! Thilla okryła ją staranniej.
- Dobrze, dobrze, nie bój się, nikt tu nie wejdzie. Nie obawiaj się, Johanno, będę cię strzec. Kiedy znów się obudzisz, wszystko będzie wyglądało lepiej, przekonasz się. Johanna czuła, jak spokojne słowa przenikają w jej świadomość i równie skutecznie jak krople tłumią strach, odsuwają od niej przerażające wspomnienie. Szorstka ręka Thilli wydawała się tak błogosławienie łagodna na czole, a cicha piosenka, którą nuciła starsza kobieta, otuliła udręczoną głowę Johanny niczym ciepła kołdra. Thilla, posprzątawszy po wieczornej owsiance, zasiadła przy długim stole. Płonęła oliwna lampka - mieli szczęście, udało im się zdobyć całą beczkę oliwy. Thilla wolno rozprostowała wyciągnięty skądś wcześniej kruchy arkusz papieru, potem złożyła go na pół i oderwała jedną część. Tamten list był bardzo krótki i ponad połowa kartki pozostała czysta, nietknięta. Mogła ją wykorzystać. Wystawiając czubek języka w kąciku ust, zaczęła skrobać piórem po papierze i z mozołem formować swoje przesłanie. Dobrze wiedziała, że będzie ledwie czytelne, ale wcale się tym nie przejmowała. Kaligrafia nie była zajęciem dla jej palców, przeznaczonych do innych zadań, bardziej związanych z życiem aniżeli sztuka pisania. - Nigdy nie zdołam ci się odwdzięczyć, Thillo. Ocaliłaś mnie, co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Starsza kobieta z uśmiechem skinęła głową i szeroko rozstawiła nogi pod obszerną peleryną. - Tak, tak, te moje kropelki zdziałały cuda. Ale chyba nie wyjaśniłaś jeszcze wszystkiego z tym Włochem, prawda? Johanna uśmiechnęła się lekko zażenowana. Thilla opowiedziała jej o majakach, o tym, jak w te pierwsze spowite we mgłę dni po napadzie wykrzykiwała w strachu, że to właśnie Marcello chciał ją zabić. Teraz, gdy zaczęła dochodzić do siebie i poczuła się lepiej, wydawało się to dość nierzeczywiste. I chociaż zimny pot strumieniem spływał jej po kręgosłupie, gdy Marcello po raz pierwszy zjawił się w domu Thilli, by się z nią spotkać, to już uznała, że ogarnęło ją jakieś szaleństwo, a on od razu wybaczył jej te niemądre sny. Krople Thilli, owszem, przeganiały ból i sprowadzały na zmaltretowane ciało cudowny odpoczynek, wywoływały jednak niestety również straszne przywidzenia, czego Johanna miała okazję doświadczyć na własnej skórze. Ponadto Thilla pokazała jej drewniany guzik, z którego zwisały długie nitki szarobrunatnej wełny. Ten guzik Johanna zaciskała w zdrowej ręce, nie wypuściła go nawet wtedy, gdy straciła przytomność, i tym samym dała policji ważną wskazówkę, kogo mają szukać. Guzik z całą pewnością nie pasował do stroju Marcella, a ślady na mokrej pościółce
w stajni również dowodziły, że historia opowiedziana przez Marcella jest prawdziwa: usłyszał krzyk Johanny i zastał ją toczącą dziką walkę z jakimś nieznajomym człowiekiem, który zarzucił jego ukochanej lejce na szyję i właśnie je zaciskał. Marcello skoczył na mordercę i zdołał wyrwać skórzany rzemień z jego rąk, potem zaś, zadawszy napastnikowi mocny cios w twarz, odciągnął go od Johanny. Obcy rzucił się do ucieczki, ale Marcello nie mógł go ścigać, dopóki nie zjawili się inni ludzie i nie zajęli się Johanna. - Moja ukochana, moja maleńka, taka załamana... Wówczas myślałem jedynie o tym, że możesz umrzeć i że tego nie wolno ci robić. Nie wolno ci mnie zostawiać! Ale jakże potem żałowałem, jakże tęskniłem za dniem, kiedy będę mógł sam przyłożyć ręce do szyi tego diabła i zacisnąć tak, aż... - Nie, Marcello, nie wolno ci... nie chcę... Pocałował ją bardzo delikatnie w zdrowy policzek i lekko odgarnął włosy. Jego dłonie na skórze były niczym ptasie skrzydła, pachniał tak świeżo morską bryzą i wanilią. Tyle pytań chciała mu zadać, przypomniało jej się wszak wiele fragmentów tych strasznych wydarzeń, lecz potrzebowała jego pomocy, by wypełnić pozostałe puste miejsca. - Szybko wyzdrowiejesz... a potem wszystko ci opowiem. Przynoszę też dla ciebie pozdrowienia od profesora. Mówi, żebyś się nie lękała. Policja zna już całą sprawę i o nic Remmermanna nie wini, ani jego, ani nikogo innego. Okazało się, że zwłoki dostarczył jednemu ze studentów ktoś nieznajomy. Chłopak przyniósł je Remmermannowi, który sowicie go wynagradzał za wyjazdy na wieś i zakup trupów. Wiesz przecież, że tu, w mieście, zdobycie zwłok stało się pewnym problemem, od czasu gdy kolegium lekarskie zaczęło deptać Crugerowi po piętach. Johanna ospale kiwała głową. Wielki naukowiec, zarządzający prywatnym Theatrum Chirurgicum, miał twardy orzech do zgryzienia, gdy zaczęto go podejrzewać o wykorzystywanie do przeprowadzania sekcji zwłok skradzionych z cmentarzy. Johanna dobrze wiedziała, że Cruger znalazł sposoby na zdobywanie ciał zmarłych w przytułkach dla ubogich i domach dla psychicznie chorych, usytuowanych nieco dalej poza Kopenhagą. Położono też kres publicznym chirurgicznym pokazom. Marcello pochylił się nad nią, usłyszała, jak szepce miłosne słowa, lecz dotyk jego dłoni na czole wciąż sprawiał, że w serce wbijał się cierń niepokoju. Johanna wiedziała, że gdyby Thilla nie siedziała tam, w kącie, to bezrozumny strach znów zacisnąłby się wokół jej serca niczym koszmarny szpon. Oczy Marcella były przepastne i ciemne. Szepnął jej jeszcze kilka pięknych słówek, poczuła muśnięcie jego warg na
powiekach, gdy nie miała dłużej sił trzymać ich otwartych. - Chyba najwyższy już czas, żeby pan stąd poszedł, panie Santorini. Wie pan przecież, że Johanna wciąż jest zmęczona i słaba. - Tak, tak, ale widzę, że dzięki wam, pani, moja narzeczona wkrótce w pełni odzyska siły. Wstydzę się wręcz, że muszę się do tego przyznać, lecz szczerze powiedziawszy, jej widok złożonej chorobą napełnia mnie jakimś dziwnym lękiem. Zaskakujące, gdy chodzi o lekarza, nie sądzi pani? Thilla wykrzywiła wargi w ironicznym uśmiechu, ale nie odpowiedziała. Dość się w życiu napatrzyła na ludzi, którym ledwie udało się ujść z życiem z pobytu w szpitalu, a też i wielokrotnie odmawiała modlitwy za dusze tych, których wnoszono tam na noszach z koca, wynoszono zaś w drewnianej skrzyni. - Musi pan wiedzieć, panie Santorini, że uciekam się do wszystkich środków, byle tylko pomóc Johannie. Nie wiem, w jaki sposób wy dwoje się zeszliście, nie wiem też, co pan jej obiecał. Jedno natomiast chcę powiedzieć jasno i wyraźnie: pan uratował jej życie i przez to winna jestem panu dozgonną wdzięczność. W zamian pan musi mnie zapewnić, że nigdy nie będzie żądał spłaty takiego długu od Johanny. Zielone oczy z rozbawieniem wpatrywały się w zmrużone oczy Thilli. Nawet ta leciwa już kobieta wyczuwała jego moc: umiejętność prowadzenia gry, którą opanował do perfekcji. - Nigdy nie ośmieliłbym się na coś podobnego, pani Thillo. - Jeśli Johanna ciepło o panu myśli, to jest pan i tak obdarzony większym błogosławieństwem aniżeli jakikolwiek inny mężczyzna. Ona jest nie tylko piękna, ma też rozum, który mógłby zagrozić potężniejszemu mężczyźnie niż pan, panie Santorini. Marcello złapał szorstką od ługu rękę Thilli i dwukrotnie ją ucałował. - Wiem o tym, dobrze znam rozum Johanny. Znam także jej serce, pani Thillo. Thilla ujęła się pod boki, popatrzyła mu prosto w oczy i nic na to nie powiedziała. Było w tym człowieku coś niebezpiecznego - jakieś nieokiełznanie, jakaś dzikość. Na pewno właśnie to sprawiło, że w koszmarach oszołomionej opium Johanny Marcello zajął miejsce jej prześladowcy. Thilla jednak wyczuwała jakiś lekki dreszcz w ciele, jakby cień tęsknoty za tym, czego Marcello miał z naddatkiem, a czego Petrus, pomimo całej swej życzliwości i cierpliwości, nigdy nie posiadał. - Żegnam, pani Thillo, i dziękuję, że pozwoliła mi pani zobaczyć się z Johanną. Dziękuję także za pani... dyskrecję. Zostawił dwa dukaty na murku pieca przy drzwiach i wychodząc, uniósł kapelusz. Thilla patrzyła za nim jeszcze długo po tym, jak ucichło ujadanie psów, a obcy w tych
stronach jeździec znalazł się daleko poza granicami królestwa matki Thilli. Wkrótce na schodach rozległy się skradające się kroki, potem zaczęły się pojawiać jedna za drugą przestraszone dziewczęce twarze. Tak wiele ostatnio wydarzyło się w tym domu, że większość dziewcząt tylko w razie najwyższej konieczności schodziła na dół do kuchni, woląc raczej trzymać się w małych grupkach po pokojach i karmiąc się okruszynami prawdy, wyławianej z oszczędnych słów Petrusa. Thilla ocknęła się ze swych rozważań, gdy najśmielsza z mieszkanek, Ninette, wystawiła swój wielki brzuch z pytaniem, czy nie czas napalić pod płytą do pieczenia, bo zapasy chleba skończyły się już trzy dni temu, a beczka z mąką jest jeszcze do połowy pełna. Thilla przyznała, że gospodarstwo przez te dni zostało naprawdę zaniedbane, gdyż zbyt wiele jej myśli krążyło wokół stanu Johanny i nie dotrzymanej umowy z jej babką. Może jeszcze nie jest za późno, by się z niej wywiązać, pomyślała Thilla. Gdyby tylko udało się usunąć z drogi Santoriniego! Nie wolno jej jednak ulec pokusie, by dolewać oliwy do lękliwych fantazji Johanny. To chyba - nie jest aż tak istotne, te ich tak zwane zaręczyny nie mogły być chyba aż tak poważne, ten Marcello to ot, taki sobie studencina, który po prostu zawrócił dziewczynie w głowie. Bogowie jedni wiedzą, jak bardzo potrzebne to było Johannie. Istnieje jednak różnica między młodzieńczym zachłyśnięciem się życiem a powołaniem. Jest różnica między zabawą, schlebianiem sobie, a tym, co wieczne i co zwie się miłością. Thilla ufała, że Johanna także się tego nauczyła, dlatego też tak bardzo nie przejmowała się niezaprzeczalnym faktem, że ów Włoch wygląda tak, jakby był w stanie rozpalić nawet granit. Nawet taki stary granit jak ona sama! - Thillo, śpisz? A może gdzieś się wyprawiłaś na miotle? Bezpośrednia młoda kobieta zamachała rękami przed Thillą, inne lokatorki wstrząśnięte cofnęły się w kuchennych drzwiach. Ale matka Thilla wcale nie wymierzyła dziewczynie policzka za bezczelność, błysnęła tylko zębami w przelotnym uśmiechu i oderwała się od myśli, w których najwyraźniej całkiem się zatopiła. - Chodźcie do środka, dziewczęta! Macie rację, najwyższy czas, by ten dom na powrót ożył. Przecież czekają na nas wszyscy ci nieszczęśnicy! Gerda, nastaw garnek z kapustą! Anno, czy pozbierałaś brudną bieliznę i posortowałaś szmatki? Viveke, weźmiesz ze sobą Ruth i Theę, pójdziecie dziś do gajowego! Dziewczęta uśmiechnęły się z ulgą, widząc, że powróciła codzienność. Wkrótce morderca zostanie pojmany, a Johanna niedługo wyzdrowieje. I może zdarzy się historia jak z
baśni! Wszystkie przecież zrozumiały, że ten przystojny jeździec w zielonym stroju, który każdego dnia wystaje pod bramą, to uczony wielbiciel Johanny, tak bogaty i tak piękny, że wszystkie mogły o nim tylko marzyć. A marzenia są pożywką dla nadziei i choć dziewczęta nie miały nic poza szarym poczuciem beznadziejności i wstydu, to wszystkie były dostatecznie młode, by rozpoznać marzenie, gdy się o nie otarły. Wieczorami, otulone w swój grzech, opowiadały sobie rozmaite historie i wszystkie miały w pamięci jakieś lato, jedno czy dwa piękne słowa albo pieszczotę, którą teraz mogły wyciągnąć, wypolerować do połysku i nazwać miłością. Były matkami, harowały przez pół życia, jeszcze zanim dorosły, lecz, o dziwo, Thilli udawało się przebudzić w nich dziecięcość, i to w takim momencie, kiedy same uważały, że na wszelką zabawę jest już stanowczo za późno. Być może właśnie dlatego tak bardzo kochały tę maleńką kobietę, która w jednej chwili potrafiła wymagać od nich głębokiej mądrości tylko po to, by w następnej wysłać je na ulicę, żeby tańczyły z dziewczynkami szmaciarza, kiedy dmuchnął w swój flet. Thilla ujęła Johannę pod rękę i pomogła jej wstać. - Chodź, pójdziemy do mojego pokoju. Jest coś, o czym chciałabym z tobą w ciszy i spokoju pomówić. Ramię Johanny było obolałe i wydawało się już, że nie będzie z niego nigdy żadnego pożytku. Zdołała jakoś jednak iść za Thillą na miękkich nogach, ucieszona, że wreszcie nadarzyła się okazja wyznać jej, co sobie umyśliła. - Johanno, pozwól, że opowiem ci coś o twojej babce - zaczęła Thilla. Johanna westchnęła lekko. - Chętnie posłucham, Thillo, lecz przede wszystkim ja chciałabym ci coś powiedzieć. Ma to w pewnym sensie związek z Marją. Ja... wracam do domu. Już teraz. Nie mam sił na nic więcej, jestem roztrzęsiona i wystraszona. Mało nie umarłam... i to nie zobaczywszy przed tym mojego małego Benjamina, nie... - Nie umarłaś jednak. Być może rzeczywiście nie było ci do tego daleko, ale tym razem śmierć cię zostawiła. - Thillo, wiem, że to niemądre, ale... - To będzie więcej niż niemądre, jeśli teraz wyjedziesz. Do egzaminów zostało zaledwie kilka miesięcy, nie możesz przecież wracać do domu bez tych swoich papierów. I co z Marcellem, który mówi o sobie, że jest twoim narzeczonym? Rozumiem, że nie jesteś już nim tak zachwycona jak dawniej, ale musisz przynajmniej...
- Thillo, teraz ja chcę mówić! Ostry głos Johanny w osobliwy sposób rozdarł powietrze wśród szarych ścian. Twarz Thilli w skąpym świetle wpadającym przez okno wydawała się strasznie blada. - Ach, tak? - powiedziała wolno. - Nareszcie chcesz mówić, Johanno. Johanna uświadomiła sobie, że Thilli jest przykro i czuje się rozczarowana tym, że nic nie wiedziała o Marcellu, że Johanna nie szukała jej pomocy, że wiodła podwójne życie, którego zaledwie część toczyła się pod dachem Thilli. Znów nie mogła się nadziwić: czy doprawdy tak prędko można znaleźć drugą matkę? Johanna poczuła, że smutek bijący z oczu Thilli sprawia jej ogromną radość. W tych oczach jakby odbijały się wszystkie troski Amelii, lecz mimo to w taki sposób, że Johanna czuła, iż ma możliwość naprawienia wszystkiego, co przed nią zataiła. Objęły się, Thilla pogładziła ją po włosach splecionych w gruby warkocz na plecach. - Ja... chcę wracać do domu. Muszę. Tak strasznie się boję, droga matko! Wiem, że jestem ocalona, że jest tak jak powiedziałaś: śmierć tym razem mnie ominęła. Ale nie ośmielę się w to uwierzyć, dopóki znów nie będę mogła potrzymać w ramionach Benjamina, dopóki nie zobaczę, że ojciec tam jest, że wszyscy, których zostawiłam w domu, nie są tylko postaciami z dalekiego snu... - Biedaczko, rzeczywiście wszystko ci się poplątało. Johanna przytaknęła, wtulona w ramię Thilli. - Czasami myślę, że to być może skutek jakiegoś uderzenia w głowę. Ludziom często po takich wypadkach rodzą się dziwne myśli. Powiedz mi wprost, jeśli uważasz mnie za obłąkaną czy wariatkę, ale ja muszę do domu! Thilla wolno skinęła głową. - Cóż, pewnie i tak, ale wrócisz tu jeszcze, prawda? Musisz, tyle tu jeszcze do zrobienia, obiecałam twej babce, że cię nauczę... - Nie wiem, czy chcę się więcej uczyć... Nie wiem, czy starczy mi sił, by spojrzeć im w oczy, nawet jeśli poradzę sobie z tymi koszmarami. Remmermann... Wzięłam go za zabójcę, za potwora najgorszego rodzaju, takiego, który morduje pod przykrywką chęci ratowania życia! Thilla kołysała ją powoli. - Nie bardzo wiem, o czym mówisz, drogie dziecko, pojmuję jednak, że się boisz. Będzie ci potrzeba wiele siły, by zrozumieć różne rzeczy... Może masz rację, może powinnaś wrócić do domu i odpocząć, przyjrzeć się wszystkiemu z daleka, potem zaś... potem możemy porozmawiać.
Johanna nie miała siły na żadne protesty. Thilla nie chciała jej puścić, a zresztą ona sama czuła, jak bolesne będzie rozstanie z tą dobrą kobietą. Zarazem jednak niemożliwością zdawało jej się wydobycie się z tej mieszaniny lęku i tęsknoty, jaka ogarniała ją już na samą myśl o następnym spotkaniu z Marcellem. Miała wrażenie, że nie jest dłużej w stanie oddychać tutejszym powietrzem, jakby udusić ją chciało całe miasto, a nie tylko obcy cień, który w jednej chwili wydawał jej się Marcellem, w następnej zaś zmieniał w człowieka, którego twarzy nie mogła sobie przypomnieć. Nie było to już szczególnie ważne, wiedziała, że i tak nigdy nie wyzwoli się od tych koszmarów. Nie było istotne, czy są prawdziwe czy nie, bo i tak nigdy nie zapomni brzmienia zniekształconego głosu Marcella, wówczas gdy na dobre pociemniało jej w oczach. Wiedziała jedno: nie może dopuścić do tego, by znów się do niej zbliżył. Trudno, nawet jeśli jest niesprawiedliwa, nawet jeśli będzie to wobec niego zdrada, nawet jeśli złamie mu serce, które, jak w kwiecistych słowach zapewniał, jej oddał. Musi wracać do domu. Czuła, jak każda najdrobniejsza cząsteczka jej ciała boli z tęsknoty i strachu. Tej udręki nie mogło złagodzić nic poza świadomością, że serce Benjamina bije tuż przy jej piersi, a ręce ojca tulą ją tak samo, jak przed chwilą obejmowała ją Thilla. - Wyruszę pierwszym statkiem - szepnęła Johanna z mocą. Thilla wzięła głęboki oddech, Johanna usłyszała, że lekko świsnęło jej w płucach. - A więc dobrze, jak chcesz. Ale pamiętaj, Johanno, to tu, w tym mieście, mieszka twój los. W głębi ducha dobrze o tym wiesz, prawda? Johanna nie mogła odpowiedzieć twierdząco, nie mogła nawet wyobrazić sobie, że kiedykolwiek znów będzie w stanie oglądać piękne fasady kopenhaskich domów. Owszem, będzie tęsknić za Thilla, lecz ta tęsknota to zaledwie ułamek ceny, jaką musiała zapłacić za opuszczenie najbliższych. Lęk nie przestawał w niej pulsować nawet wtedy, gdy Thilla wymieszała listki herbaciane, suszone pączki jakichś kwiatów, ziarenka pieprzu i aromatyczne nasiona lawendy. - Boisz się, że śmierć ominęła cię jedynie przez pomyłkę. Ale, Johanno, mądrze z twojej strony byłoby odprawić tego Włocha, on nie jest dla ciebie. Marcello jest niebezpieczny, choć obie musimy przyznać, że ocalił ci życie. Nie obwiniam cię o to, że... No cóż, ten błysk, jaki on ma w oczach, a ty tak długo żyłaś sama... Johanna pociągnęła nosem. - Długo? To zależy...
- Jesteś samotna, zrozumiałam to, gdy tylko cię ujrzałam. Owszem, tęsknisz. I wiem za czym, a raczej za kim. Johanna wypiła łyk herbaty, nie odpowiedziała. Thilla bacznie jej się przyglądała, każdy grymas oświetlonej żółtym płomykiem twarzy młodej kobiety mówił jej, że ma rację. - No cóż, nad tym wszystkim sama musisz się zastanowić. Przekonasz się, że pewnego dnia odkryjesz to, co dla wszystkich innych jest już wyraźne. Teraz Johanna drgnęła. - Co takiego? - burknęła, sama zaskoczona własnym opryskliwym tonem. - Nie możesz oddać serca żadnemu wspaniałemu zielonookiemu satyrowi. Przecież już go nie masz, już je oddałaś! Być może wydaje ci się, że je odzyskałaś, ale się mylisz, Johanno. No cóż, ja sama nie jestem na tyle stara, żebym nie pamiętała tego, który był pierwszym, tym jedynym. Dane nam było spędzić razem zaledwie kilka dni, lecz właśnie przy nim będę odpoczywać, kiedy to życie dobiegnie końca. To znaczy w moich myślach. - Zmarli nie myślą - mruknęła Johanna. - Ravi nie umarł - powiedziała Thilla. Johanna wypuściła kubek z ręki i otworzyła usta, żeby prosić Thillę, by umilkła, nie zdołała jednak wydobyć z siebie żadnego słowa, jak gdyby jakiś inny rzemień zacisnął się wokół jej szyi, co najmniej równie boleśnie i mocno jak owej nocy... - Widziałam to w twoich fusach, moja kochana, już wtedy, kiedy za pierwszym razem ci wróżyłam. Widziałam wielką, bardzo wielką miłość, taką, która trwa całe życie, piękną... lecz nie pozbawioną bólu, o, nie. I zapewne... nie mogło raczej chodzić o żadnego innego, jak sądzisz? Wyglądało bowiem na to, że to dotyczy człowieka, którego już spotkałaś... a to było przed poznaniem Marcella, prawda? Tamtego wieczoru... pamiętasz? Thilla wyglądała na przestraszoną. Johanna ciężko skinęła głową i przymknęła oczy. Na chwilę rozpalił się w jej duszy płomyk, teraz jednak zagasł i martwy popiół przysypał jej serce. - Wygadujesz bzdury, Thillo! Nie wierzę ani trochę w takie babskie plecenie. Pozwól, że opowiem ci o Ravim, chyba nie całkiem mnie zrozumiałaś... Ja go wypędziłam. Dałam mu jasno do zrozumienia, z całą wyrazistością, że nie chcę go więcej widzieć. Wierzyłam, że on wykorzystał swe zdolności dla niecnych celów, że rzucił przekleństwo na Helenę i na swoje dziecko... Widziałam krzyż nad łóżkiem i byłam przekonana, że Helena umrze. Już raz wcześniej ujrzałam takie zjawisko, biały krzyż ponad głową brzemiennej kobiety... Oznacza on nic innego jak śmierć. A jednak się pomyliłam. Na łóżku Heleny tamtego wieczoru
przysiadła moja matka, krzyż zapłonął właśnie dla niej. Ale wyrok, jaki wydałam na Raviego, wciąż pozostaje w mocy, przynajmniej dla niego. Znam go na tyle dobrze, by wiedzieć, że on nigdy już nie ośmieli się do mnie zbliżyć. Zasłoniła twarz rękoma, w stawie barkowym zatrzeszczało, zaskrzypiało ostrzegawczo, kiedy wierzchem dłoni przetarła oczy. - Bardzo możliwe, że on żyje, Thillo, chociaż wydaje mi się, że jesteś w błędzie. Był na wpół umarły już wtedy, gdy go spotkałam przed wieloma laty. Kiedy ostatnio się rozstaliśmy, nie miał po co żyć. Wiem, że tęsknił za wolnością... a dla Raviego innej wolności niż śmierć nie było. Kiedy odsunęła ręce od oczu w poszukiwaniu spojrzenia staruszki, okazało się, że Thilla odwróciła głowę. Johanna słyszała, z jakim trudem Thilla przełyka ślinę, zauważyła również cierpienie, jakie sprawiło jej odwrócenie się do Johanny i lekkie skinienie głową. - Na pewno masz rację, Johanno, wybacz sentymentalnej starej babie. Tyle że... wyczuwam twój smutek, wychwyciłam go od pierwszej chwili, czułam przez cały czas, kiedy się śmiałaś, śpiewałaś i najwyraźniej spotkałaś kogoś, kto ci się... spodobał. - Ravi nie żyje - cicho powiedziała Johanna. - Przekonałam się o tym właśnie w tej chwili, Thillo. Staruszka popatrzyła na nią z rozpaczą. - Jesteś pewna? Johanna kiwnęła głową. - Tak, teraz już jestem pewna. Jakaś uparta myśl nie przestawała jej dręczyć, dokuczała narastającym niepokojem. O czym to też ona zapomniała? O czymś ważnym, co należało wyjaśnić. Powinna o coś spytać Thillę... Teraz jednak było już za późno, bo stara kobieta podniosła się ciężko i położyła na łóżku z zamkniętymi oczyma. Johanna zdała sobie sprawę, że ostatnie dni odebrały Thilli resztkę sił.
ROZDZIAŁ II Przed oczyma wyraźnie stanął jej teraz tamten obraz, który ukazał się w strumieniu wody spod kilu wówczas, gdy płynęła statkiem do tego miasta. Nie chciała się nad tym zastanawiać, lecz w głębi duszy całą sobą wiedziała, że musiał istnieć jakiś powód, dla którego przez cały ten czas, gdy wypływali z portu, stała na rufie i do oślepnięcia wpatrywała się w zimowoszarą lodowatą wodę. Nie widziała w niej nic poza unoszącymi się na powierzchni śmieciami i kawałami kry, zalewanymi przez potężne fale. Wiedziała, że Ravi ją ścigał, że jego obraz nieprzerwanie tkwił w niej od dnia, kiedy odszedł. Nie myślała o tym, rzadko pozwalała zaskoczyć się bólowi, wolała utopić wspomnienie o Ravim w pracy i innych troskach aż do czasu, kiedy sama uznała, że jest w stanie o nim zapomnieć. Ale to Marcello wymazał ostatnie resztki barw tego wspomnienia. Tak jak stare freski w kościołach zamalowywano białym wapnem, tak Marcello starł zbrukany, łuszczący się obraz Raviego z jej serca. Ravi był niczym dawne malowidła, nadgryzione przez czas, sztywne, pozbawione kolorów, naznaczone wielkimi, głębokimi plamami unicestwienia. Przestawały być piękne i nie dawały się odnowić. Dlatego je zamalowywano, dlatego zbierano pieniądze na płatki złota, zdobywano środki na opłacenie zręcznych rzemieślników, którzy potrafili ozdobić kościół figurami i ołtarzami w nowych, świeżych kolorach. Marcello miał w sobie tyle barw, że wystarczyłoby ich na namalowanie całej letniej łąki. Życie w nim płonęło tak, że aż dookoła sypały się iskry. Johanna w miarę, jak statek zabierał ją coraz dalej i dalej od urodziwego Włocha, gotowa była wreszcie przyznać, że być może wyrządziła mu krzywdę. Wszak to on tchnął w nią życie, co do tego nie było żadnych wątpliwości. I chociaż maleńki cierń zwątpienia wciąż dawał o sobie znać i nie mogła odpędzić koszmarów, w których Marcello atakował ją w stajni, to jednak mimo wszystko teraz bardziej niż wówczas, gdy przybyła do tego miasta, czuła, że żyje. Tę zasługę należało przypisać jemu. Jemu i Thilli. Podczas gdy wiatr od morza napełniał żagle, a szkuta kładła się na bok, prąc na północ, Johanna czuła, że powoli już odnajduje ten spokój, w którego poszukiwaniu postanowiła wrócić do domu. Otulone obszernymi pelerynami zebrały się wokół siedmiu płonących świec. Piękny
kobiecy głos wzniósł się ku sklepieniu tak wysokiemu, że światło pochodni po obu stronach sali nie docierało do samej góry. Ale dźwięki pięły się po niewidzialnych drabinach niebieskich, a ich czystość wprawiła obecne w oszołomienie, które najlepiej opisać przez przyrównanie ich do szczęścia. Trzymały się za ręce, nagie ręce, które tworzyły siedmioramienną gwiazdę. Niektóre nosiły pierścienie z roziskrzonymi kamieniami, dłonie innych naznaczone były jedynie herbem pracy: zaczerwienionymi piekącymi strupami. Pod czarnymi kapturami dawało się momentami dostrzec błysk oczu, lecz twarze pozostawały niemal całkiem ukryte. Kobiety miały spuszczone oczy; z wyprostowanymi plecami, lecz zgiętymi karkami odprawiały wstępną ceremonię, potem zaś, podzieliwszy się na mniejsze grupki, znikały w czterech parach drzwi, prowadzących dokądś ze starej klasztornej sieni. Dwie zostały. Gołymi palcami gasiły świece i sprawnie zbierały miseczki z aromatycznymi olejkami, żarzące się nasycone pachnidłami patyczki z drewna sandałowego i słoiczki zawierające coś, co przypominało czarną tłustą ziemię. Pieśń ucichła, ale pod prastarymi belkami, na których wspierała się kamienna konstrukcja, zawisł drżący ton. Niektóre z kobiet pod czarnymi pelerynami nosiły czerwone suknie, inne ubrane były na biało albo na zielono. Gdy nad ranem wymykały się wąskimi przejściami pod podwórzem, nie widziała ich żadna żywa dusza. - Ona już więcej nie pytała - zaklinała się Thilla, teraz już z jawną irytacją w głosie. - Dlaczego miałabym odpowiadać, skoro ona nie pytała? Mężczyzna w ciemnym stroju był równie rozgniewany, ale nie krzyczał, nawet nie podniósł głosu. Odwrócił się tylko od Thilli i założył ręce na piersi. Thilla z trudem przełknęła ślinę, gniew tego człowieka otoczył jej ciało niczym ciężki pierścień. Ramiona pokryły się gęsią skórką, musiała przyznać, że przeraża ją cała jego istota. Od wyjazdu Johanny wielokrotnie żałowała, że nie wypełniła danego przyrzeczenia, lecz coś ją przed tym powstrzymywało, jakieś drżenie lęku w samej Johannie. Thilla niezmiernie się troszczyła o tę młodą kobietę i nigdy by sobie nie wybaczyła, gdyby okazało się, że oddała ją czemuś, co wywodziło się od zła. - Ona wróci - mruknął mężczyzna, przede wszystkim do siebie. Wypowiedziane słowa zdradzały, że pochodzi z dalekich stron. - Być może - odparła Thilla słabym głosem. - Ale... Ona potrzebuje spokoju.
Odpoczynku. Ona... nie jest na to gotowa. Mężczyzna na moment spuścił głowę, Thilla zrozumiała, że tym razem się z nią zgadza. A więc może jej wybaczono. Mimo wszystko jednak czuła się nieswojo wobec tej paskudnej aury gniewu, wciąż otaczającej tego człowieka niczym dodatkowe okrycie. Czyżby mimo wszystko stanowił zagrożenie? Czy miała rację wówczas, gdy podczas ich pierwszego spotkania poczuła, jak na jego widok jeżą się jej włoski na karku? Nie wiedziała, lecz kiedy wyszedł, przeżegnała się jeszcze raz i cieszyła się myślą, że Johanna najprawdopodobniej siedzi teraz bezpieczna w chacie swego ojca. Daleko, bardzo daleko od dziwnych mężczyzn o przepastnych oczach i czarnych włosach... - To niemożliwe... To nie może być ona... Johanna! Nasza Hanna, wróciłaś do domu! Stara służąca przeczłapała przez izbę i Johanna rzuciła się w jej objęcia. Zaskoczona siwowłosa staruszka śmiała się i płakała na przemian. Ujęła Johannę za ramiona i mrużąc oczy, usiłowała skupić znużony wzrok na twarzy młodej kobiety. - Moja kochana Johanna, jakaż to radość móc cię znów zobaczyć! W dodatku w samiuśką Wigilię! Ach, jakie błogosławieństwo, jaka uciecha dla starowiny! Twój zacny ojciec tak bardzo będzie się radował. No a dzieciak, Johanno! Sama zobaczysz, jak bardzo wyrósł przez te parę miesięcy. Tak, tak, to prawdziwa radość! Niech Bóg błogosławi... Witała Johannę hałaśliwie, parobcy pozdrowili przybyłą z szacunkiem, kiedy wynajęty powóz wtoczył się na podwórze, poza tym jednak we dworze panowała cisza. Wydawał się tak opuszczony, że Johannie aż serce ścisnęło się w piersi. A kiedy stara służąca poprowadziła ją do kuchni, nie mogła powstrzymać się od jęku na widok zakurzonych, pustych izb. Ani jedna położnica nie leżała na solidnie wypchanych materacach. Nad ogniem nie perkotało w żadnym garnku, nie unosiły się aromaty lekarskich mieszanek, wywaru z jałowca czy kamfory. Nawet brak przykrego zapachu choroby wzbudził w Johannie jakiś dziwny smutek. - Tak, tak, niewiele tu życia - westchnęła staruszka. - Ale staram się przynajmniej przeganiać myszy ze spiżarni, a złodziei ze spichrza. Twój ojciec i pani Marja mi ufają. - Gdzie Marja? Johanna czuła, jak rozczarowanie piecze w żołądku. Tak bardzo chciała opowiedzieć babce o wszystkim, co się stało, prosić, by wyraziła swoją, jak zawsze surową, opinię o całej zaistniałej trudnej sytuacji. - O, wyjechała na święta. Nie należy się jej spodziewać wcześniej niż dwudziestego dnia, tak sądzę. - Jest u ojca? Na Meisterplassen?
- Oczywiście. Wszyscy tam są. Johanna osunęła się na kamienną płytę przy piecu. Był ciepły, lecz nie tak jak zwykle w owym czasie, kiedy dzień i noc gotowały się na nim kotły. Biedna służąca, niewesoła czekała ją Wigilia, w samotności, jedynie z parobkami. Takich obyczajów nigdy nie znano w tej rodzinie. Staruszka pomogła jej zdjąć pelerynę, przy dolnej krawędzi i wokół twarzy sztywną od zamarzniętej wilgoci. - To była pewnie nieprzyzwoicie długa podróż, panienko Johanno. Ale wyglądasz dobrze, bardzo dobrze. Ach, dzięki Bogu, teraz wszystko znów się ułoży! Wydaje mi się, że nie przeżyłabym zimy w tym... w tym nawiedzonym domu! Johanna uśmiechnęła się blado. Przyjemnie było poczuć, że ktoś tęsknił za jej powrotem. Ale nie miała serca, by już w tej chwili tłumaczyć starowinie, że nic nie będzie tak jak dawniej. Owszem, wróciła do domu, ale zbyt wcześnie, w dodatku bez tego, po co pojechała: bez dokumentu, który zatkałby gębę zarówno pastorowi, jak i gospodarzowi ze Storlendet. Wiedziała, że sprawi rodzinie rozczarowanie. Ale nie Benjaminowi. On będzie się cieszył, tak samo jak ta udręczona służąca. Kilka krążków podpłomyków zaczęło moczyć się w wodzie, staruszka wystawiła też na stół trochę masła i kawałek sera. - Powinnam ci zagotować kubek mleka z miodem, ale niestety... Tej zimy wszystko odstawiamy na Dosen, tu nikomu nie potrzeba słodkiego mleka. Mój stary żołądek zresztą go nie znosi, przecież wiesz. Johanna uśmiechnęła się szerzej. Służąca, kołysząc się na krzywych nogach i posługując jedną sprawną ręką, wystawiła jeszcze piwo i gorzałkę. - Musimy same urządzić sobie Wigilię, panienko Johanno. Jesteś tu teraz gospodynią, pozwól starej przepić do siebie. Wypiły, a potem razem spożyły posiłek. Zanim jednak ostatni kęs został przełknięty, Johanna uświadomiła sobie, że nie będzie w stanie czekać, aż Marja, reszta służby i dzieci wrócą do domu. Musi sama wybrać się na Meisterplassen, choć całe ciało zdawało się krzykiem protestować przeciwko kolejnej dobie spędzonej na pokładzie łodzi albo na końskim grzbiecie. Ze względu na starą służącą będzie musiała wytrzymać przynajmniej tę noc, później jednak nie zniesie nawet jednego wschodu słońca, nie utuliwszy Benjamina w ramionach. - Z malcami wszystko w porządku - zapewniła ją staruszka. - Mały rośnie teraz jak należy, nawet nabrał ostatnio trochę ciała na tych cienkich kościach. A dziewuszka, powiadam ci, to prawdziwy promyczek słońca. Oczywiście wtedy, kiedy dostaje to, czego
chce. Sporo prochu w tej drobinie, chociaż taka jeszcze maleńka! Johanna nie tęskniła za Ingalill w taki sam sposób, jak za Benjaminem, ale słowa starej kobiety wywołały ukłucie w sercu również z tęsknoty za córką Raviego. - Muszę do nich jechać. Już jutro, jeśli tylko uda mi się wynająć łódź. - W środku Bożego Narodzenia? Ale, Johanno, zlituj się... - Będę więc musiała poprosić Karla Martina. Chyba nie nabrał takiej nieśmiałości i nie stroni od ludzi do tego stopnia, że nie załatwi mi przeprawy przez fiord? Staruszka wolno pokręciła głową. - Straszny z niego odludek, od pogrzebu prawie go nie widujemy. Powiadają jednak, że nocami krąży po ogrodzie Amelii. No i widzimy ślady, śniegu napadało przynajmniej na tyle. Tak, tak, ten twój wuj to naprawdę dziwak, on także... Johanna nie znała wcale Karla Martina lepiej niż stara służąca, nie pozostawało jej więc nic innego jak pokiwać głową. Karl Martin prawie nigdy nie zachodził do dworu, nie spotykali go nawet w niedziele, gdy wybierali się do kościoła. Owszem, czasami wieczorem siedział u Marji, najczęściej jednak trzymał się z boku, za własnymi zamkniętymi drzwiami na Oppdal, w chacie, której nie próbował nawet rozbudować ani ulepszyć. Johanna niewiele o niego wypytywała, a Marja sama z siebie zdradziła jedynie, że Karl Martin zapewne ma już całkiem dość emocjonujących przygód. Unikał ludzi, całymi dniami natomiast studiował rozmaite papiery i pisma, które przysyłano mu Bóg wie skąd. Johanna wiedziała, że był kiedyś związany z jakąś kobietą, że ją stracił. Cóż, pewnie to właśnie było powodem jego melancholii i wybrania życia w kawalerskim stanie. Po pooranej zmarszczkami twarzy wuja i jego przygarbionej sylwetce poznawała, że Karl Martin nosił na barkach więcej lat, aniżeli zdążyła zebrać Amelia, jego siostra bliźniaczka. Na palenisku prawie już zgasło, Johanna dołożyła jeszcze jedno polano i zamiotła popiół wokół drobnego żaru. Wieczór był jeszcze wczesny, lecz po jedzeniu i wypiciu powitalnego kieliszka zmęczenie ogarnęło obie kobiety. Johanna przez jakiś czas zabawiała starą opowieściami z Kopenhagi, opisami zarówno pałacu królewskiego, jak i wspaniałych statków cumujących w porcie, aż wreszcie służąca nasłuchała się już dość i postanowiła udać się na spoczynek. Johanna przeszła przez puste pokoje do swojej małej izdebki, lekko ogrzanej dwoma dużymi pojemnikami z żarem. Wzruszona zrozumiała, że staruszka najwidoczniej co wieczór od jej wyjazdu dopełniała swego zwyczajowego obowiązku: wstawiała żelazne skrzynki do pokoiku młodej pani, żeby ogrzały go na wypadek, gdyby Johanna niespodziewanie powróciła do domu...
Okrycia jednak aż lepiły się od wilgoci, a materac nagle wydał jej się za miękki. Kręciła się w łóżku, jakby z czymś walczyła, zmęczone ciało nie chciało odnaleźć spokoju. W tę pierwszą noc spędzoną w domu Johanna miała aż zanadto dobrą okazję poczuć kiełkujące w niej przeświadczenie, że zawiodła. Meisterplassen się zmieniło. Kiedy łódź przybiła do brzegu, i zabudowania, i podwórze wydały się Johannie jakieś obce. Tylko kamienny pomost był taki sam jak przedtem, oprócz tego, że ulepszono go, stawiając drewniane poręcze i podpory aż do samej wody. Dobrze było się ich przytrzymać, kiedy łódź kołysała się na wodzie ciskana podmuchami wiatru, między burtą zaś a bezpiecznymi kamieniami pomostu ukazywał się szeroki pas mrocznej wody. Karl Martin niewiele się odzywał podczas całej przeprawy, kiwał tylko głową na znak, że rozpoznaje, gdy Johanna opowiadała mu o dalekim mieście. Próbowała wyciągnąć z niego, jak się żyje Bendikowi, czy rana w sercu po stracie żony wciąż jest tak samo świeża. I czy ojciec przypadkiem nie uważa, że zdradziła także i jego, wyjeżdżając tak pośpiesznie wkrótce po śmierci matki? Karl Martin nie odpowiadał na jej pytania, Johanna miała wrażenie, że jest nimi wręcz zakłopotany. Ale teraz od najbliższych dzieliła ją odległość zaledwie kilku kroków. Przypuszczała, że na pewno zauważyli zbliżającą się łódź, z nowych wielkich okien w izbie musieli mieć doskonały widok na wszystko, co działo się na fiordzie. I rzeczywiście! Z podwórza dobiegły okrzyki, obce głosy, dzieci, i ten znajomy, wznoszący się ponad inne. - Ojcze! Tato, najdroższy, jakże ja za tobą tęskniłam! - Mała Hanna! Wróciłaś do domu! Ach, niech Bóg cię błogosławi, jesteś tutaj! Johanna zauważyła, że ojciec biegnie po lekko zmrożonej ziemi jak młodzieniec, krok miał zwinny i sprężysty, lżejszy aniżeli przed jej wyjazdem. Poczuła ogarniające ją szczęście: twarz ojca nawet z daleka jaśniała radością, jaką można zobaczyć jedynie u człowieka, który zdołał pogodzić się z bólem. Bendik na moment mocno przytulił córkę, zaraz jednak musieli się od siebie oderwać i oboje pobiegli razem w stronę domu. - Benjamin miewa się jak najlepiej - zapewniał rozpromieniony Bendik. - Porusza się już teraz jak książę, szkoda, że nie widziałaś go jesienią, jak dostał swoje pierwsze porządne buty! Prawdziwy z niego maleńki mężczyzna, chodzi już w suchych spodniach! I mówi takie dziwne rzeczy, tak, tak, z tego dziecka będziesz dumna, moja kochana! Johanna zaszlochała, czuła, jak palą ją policzki. Ręce wprost ją swędziały, skóra aż
płonęła z tęsknoty, by poczuć pod palcami jedwabiście miękkie włosy Benjamina. Ingalill leżała na środku izby, przed paleniskiem, w buzi miała kawałek grubego płótna. Ssała go zapamiętale, lecz uderzyła w krzyk na widok wpadających do środka dwojga dorosłych. Potem wszyscy zaczęli mówić jedno przez drugie, dziewki służące poderwały się, żeby przygrzać obiad, a Marja dała wielki krok ponad leżącym na podłodze dzieckiem i mocno uściskała Johannę, zasypując ją pytaniami. Johanna aż zachwiała się na nogach od wszystkich tych powitań. Wzrok jej przenosił się z twarzy na twarz w poszukiwaniu tej jednej, małej. Był tam. Siedział na nowym łóżku pod ścianą. Pięknie rzeźbione boki podtrzymywały posłanie nad podłogą, a w górze wisiał ciężki baldachim z czerwonego, gęsto tkanego materiału. Benjamin siedział tam jak mały książę i ciemnymi oczyma poważnie wpatrywał się w matkę. Potem kilkakrotnie mrugnął szybko, usta mu zadrżały. Wybuchnął płaczem. Johanna, która już szła ku niemu przez izbę, zorientowała się, że głosy wokół niej ucichły, a od gromadki oderwała się jedna kobieta. Wcześniej siedziała pod ścianą, u paska wciąż wisiała jej robótka. Benjamin wyciągnął do niej ręce, podniosła go do góry. - Cicho, cicho, malutki. Przywitaj się teraz ładnie ze swoją matką... Helena podała jej przestraszone dziecko. Johanna poczuła, że oczy rudowłosej ranią jej serce jak ostre noże. - Co ona tutaj robi? Marjo, ja tego nie zniosę! Ty wiesz, jakie były powody, znasz umowę, jaką miałam z Heleną! Wiesz, jak starałam się wszystko dla niej ułożyć, jak się nią zajmowałam, robiłam dla niej więcej, niż wymaga tego chrześcijański obowiązek! Johanna ani trochę się nie przejmowała, że może ją usłyszeć cały dom. Wreszcie udali się na spoczynek, ale ostatnią rzeczą, jaką Johanna widziała, była wysoko podniesiona głowa Heleny. Dziewczynkę zabrała ze sobą do starej izby, w której najwidoczniej sypiała razem ze służącymi. - Helena się zmieniła, wiele rzeczy wygląda teraz zupełnie inaczej - odparła Marja z wielkim spokojem. - Nie chcesz chyba powiedzieć, że mnie nie popierasz, Marjo! Ona... ona... odbiera mi Benjamina! Ostatnie słowa zabrzmiały jak krzyk, Johanna zdawała sobie sprawę, jakie były niestosowne. Marja uśmiechnęła się surowo. - Powinnaś się teraz uspokoić i raczej się cieszyć, że twój syn pozostawał pod tak
dobrą opieką. Bendik jest dla niego jak ojciec i z każdym dniem spędzonym z Benjaminem wydaje się coraz młodszy. A Helena nam pomaga, jest silna i doskonale radzi sobie z wszelką pracą, jeśli tylko zechce. - Ta łajdaczka zapewne głównie siedzi w łóżku i użala się nad sobą! Marja łagodnie pokręciła głową. - Już teraz nie. Błagała nas, żebyśmy pozwolili jej zostać na służbie. I Bendik dał jej tę szansę, na którą ty nie chciałaś się zgodzić. - Ale czy nie rozumiesz, że teraz wszystko się popsuło? Ona jest razem ze swoim dzieckiem, wszystko stanęło na głowie! Co zrobisz w dniu, kiedy znudzi jej się zabawa w porządną kobietę i zechce się wybrać na polowanie na mężczyzn z dziewczynką uczepioną jej spódnicy? To dopiero będzie życie dla dziecka, co? I to dla takiego dziecka, którego siłą nie jest wcale najlepsza krew! Marja uniosła ręce w górę, chcąc powstrzymać tyrady Johanny. Na powierzchni z trudem udawanej cierpliwości pojawił się jakby metaliczny połysk. Johanna na tyle dobrze znała już babkę, by umilknąć. - Zastanów się dobrze, Johanno. Może to raczej ty powinnaś się ugiąć. Ingalill potrzebuje matki, lecz nie jest wcale pewne, że właśnie ty powinnaś zająć to miejsce, chociaż jesteś matką jej brata! - Helena przyrzekła... Dostała przecież pieniądze! - Pieniądze są zabezpieczone. Ona je dostanie, ale na razie leżą na dnie mojej skrzyni aż do dnia, kiedy malutka będzie ich potrzebować do swego posażnego kufra. Dałam na to moje słowo, Johanno, ty nie masz mocy, żeby to zmienić. Johanna szeroko otworzyła usta. Osunęła się na świeżo zbite krzesło, a kiedy zacisnęła dłonie na poręczach, poczuła pod palcami lepką żywicę. - Ty... ty mi się sprzeciwiasz. Czy to właśnie planowałaś przez cały czas? Chciałaś mnie usunąć, ponieważ uważałaś, że kradnę dziecko Raviego? Marja miękko siadła na podłodze tuż przy wnuczce. - Nie, Johanno, wcale tego nie chciałam. Wiesz jednak, że nie mieliśmy wielkiego wyboru, skoro postanowiliśmy ratować Vildegârd i dopełnić los, jaki nam przypadł w życiu. Masz tyle do zrobienia... tyle jeszcze przed tobą. I chociaż tak wiele utraciłaś, Johanno, to przecież i tak jesteś bogatsza niż Helena, stać cię na to, by dać jej jeszcze jedną szansę. Możesz przyznać jej rację, gdy mówi, że nie miała obowiązku sprzedawać ci dziecka. Te słowa były tak brutalne, że Johannę zakłuło w sercu. Ale zdecydowane opinie Marji pasowały jak ulał do tego, co i Johannie nie dawało
spokoju i nigdy nie pozwalało się skryć przed tym sędzią, który zawsze czuwał w jej piersi i oceniał wszystkie jej postępki. - Johanno, o tyle rzeczy chciałabym cię spytać! Nie mogę się już doczekać, kiedy zaczniesz opowiadać. Teraz, kiedy już wiesz, że tu w domu sytuacja trochę się odmieniła... możesz chyba przekazać mi te pozdrowienia, które na pewno przywozisz od Thilli i zapewne także od Niemca z kompanii Wschodnioindyjskiej? - Tak... tak, oczywiście... Mam dla ciebie list, kilka listów. Wybacz mi, Marjo, jestem strasznie zmęczona i to było takie okropne, kiedy Benjamin płakał... Marja poklepała ją po kolanie, pogładziła po rękach i ramionach, a potem jakby w roztargnieniu zaczęła rozplatać ciężką koronę z warkoczy na głowie Johanny. - To zrozumiałe, że jesteś zmęczona, i bardzo przykre było to, co się stało, ale on jest jeszcze maleńki, dobrze wiesz, i kilka krótkich miesięcy to dla niego długi czas. Postaraj się myśleć raczej o tym, że miałam rację, przewidując kiedyś, iż Helena może być dobrą matką, porządną kobietą. Jest jeszcze nadzieja dla tej dzikuski. I będzie ci poczytane za zasługę, Johanno, że tyle zrobiłaś dla osoby, którą masz wszelkie powody nienawidzić. - On w końcu zasnął przy mnie - powiedziała Johanna po namyśle. Marja uśmiechnęła się ciepło. - Oczywiście, że tak, oczywiście, przy tobie. Przekonasz się, już jutro zacznie cię znów nazywać mamą. Johanna odchyliła głowę w tył i oparła ją na dłoniach Marji, czując, jak bijące od nich ciepło rozprzestrzenia się po sztywnym karku, po mięśniach, które nie przestawały boleć, odkąd chwiejnym krokiem przeszła na ląd z lodowatej kajuty, którą na statku towarowym przydzielono jej jako sypialnię. - Dobrze być z powrotem w domu. Przy tobie, Marjo. Nad jej głową rozległ się cichy głos babki: - Miło widzieć, że nie dajesz się złamać, moja mała. Masz przed sobą niezwykle ważne zadania... Marja miała rację. Już po trzech dniach Benjamin znów nazywał Johannę mamą i właśnie do niej przybiegał, kiedy był głodny albo chciał się bawić. Johanna zauważyła, że jej delikatny synek nabrał rumieńców, a i stawy nie wydawały się tak spuchnięte i obolałe jak dawniej. W rękach i nogach rozwijały mu się już silne mięśnie. Benjamin uśmiechał się tak wdzięcznie, kiedy ktoś zechciał poświęcić chwilę, żeby pobawić się z nim nieodłącznymi klockami, które zawsze nosił ze sobą w koszyczku. Ale Johannie serce zamierało w piersi niemal za każdym razem, gdy zabawa stawała się zanadto gwałtowna i chłopczyk poślizgnął
się albo wpadł na nogę od krzesła. Zrobił się może i silniejszy, lecz nie nabrał żadnej szczególnej zwinności. Nie trzymał się też na nogach zbyt pewnie, wymachiwał rękami i biegając, często o coś zawadzał i przewracał różne rzeczy. Mimo to, kiedy w ostatni świąteczny piątek kąpał się razem z nią i babką w balii ustawionej w nowym domu ognia, znalazła na jego łydce zaledwie parę ciemnych plamek. Siedzieli w gorącej wodzie, która sięgała im aż pod brodę, Johanna napawała się wrażeniem piekącej czystości, jaką dawała jej kąpiel. Marja nasmarowała sobie twarz i dłonie jedną ze swych aromatycznych maści, a gdy wśród białej piany zaczęła stroić miny, potem zaś jeszcze poczochrała sobie włosy, aż stały niczym wronie gniazdo wokół jej twarzy, Benjamin śmiał się histerycznie i wołał: - Bzydka Malja, w imię Ojca i Syna, Malja calownica! Wybuchnęły śmiechem. Johannie z dumy zakręciły się w oczach łzy. Z ust Benjamina stale wyrywały się dziwne nowe słowa i stwierdziła, że nigdy dotąd nie dostrzegała, że jej malutki synek jest szczególną małą osobą, a nie tylko ukochanym dzieckiem, które musiała chronić i osłaniać przed niebezpieczeństwem, jakie zawsze mu groziło. Benjamin wyglądał na silniejszego, a życie paliło się w ciemnych oczach jakby mocniej. Johannę zaczęła ogarniać gorąca wdzięczność dla wszystkich ludzi, którzy zdołali to z niego wydobyć. Wdzięczność tak wielka, że jej okruszka starczyło nawet dla Heleny. Marja czytała list od Thilli z mieszanymi uczuciami: z szacunkiem i irytacją. Na ile trudna jest tak naprawdę ; tamtejsza rzeczywistość? Oczywiście, to straszne, co się wydarzyło, te morderstwa dziewcząt. Nie było chyba jednak aż tak źle, by Thilla nie mogła poświęcić choćby odrobiny swego czasu i troski na owo ważne zadanie, o którego wypełnienie Marja tak gorąco ją prosiła. No cóż, nie jest chyba jeszcze za późno. Johanna musi przecież tam wrócić. I to już niedługo, tak prędko jak tylko się da. Najlepiej, by miała jeszcze sporo czasu przed egzaminami w szkole dla akuszerek, które odbędą się w maju. A teraz był luty i zima tu, w głębi fiordu, nabrała odcienia wczesnej wiosny. Po Bożym Narodzeniu lód nie skuwał już wody, słońce grzało mocno od przełomu miesięcy. Jeśli taka pogoda się utrzyma, będzie można orać jeszcze przed świętym Grzegorzem. W dalekie podróże zwykle nie wyprawiano się zimową porą, skoro jednak Johanna zniosła tę jakże trudną przeprawę do domu około Bożego Narodzenia, to zapewne wytrzyma także wiosenne sztormy.
I w ciągu tych paru tygodni spędzonych w domu dziewczyna nabrała ciała i rumieńców, bawiła się z Benjaminem, rządziła dziewkami i zrobiła nawet świąteczne pranie, na które postanowili nie marnować sił przed jej przybyciem. Po świętach Bendik towarzyszył im do Lyster, zostali tam przez kilka dni. Johanna cale długie noce spędzała na rozmowach z ojcem, sprawiała po nich wrażenie spokojniejszej i weselszej niż kiedykolwiek przedtem. Chodziły też na grób Amelii, zarówno z Bendikiem, jak i same. I wreszcie zaczęło wyglądać na to, że zarówno mąż zmarłej, jak i córka pogodzili się z losem, który tak ciężko ich dotknął. Marja ostrożnie wypytywała, czy Johanna przywiozła z sobą jakieś nowe leki albo może interesujące pisma, ale młoda kobieta tylko kręciła głową z uśmiechem i niczego nie chciała rozpakowywać. - Nie teraz, Marjo. Jestem już tak strasznie zmęczona książkowym kurzem. Pozwól mi pobawić się trochę z Benjaminem, jakoś tak dzisiaj posmutniał. W dodatku muszę wysprzątać na stryszku do suszenia ziół i posortować stare pojemniki. Widziałaś, że mnóstwo z nich popękało? Marja wzruszyła ramionami, uznając, że najmądrzej będzie poszukać sobie towarzystwa Emmi we własnych pokojach. Tam mogły zamknąć drzwi, odgrodzić się od świata i oddać się rozmowie, na jaką nie mogły liczyć w żadnym innym miejscu. Dziecko spało spokojnie, przytulone do niej, przyzwyczaiła się już bardzo do jego obecności i zdawała sobie sprawę, jak trudno będzie znów je opuścić. Marja jednak nie dawała jej żadnych szans i Johanna nawet miną nie zdradziła, iż myśli o tym, że powinna raczej zrezygnować z wyjazdu i zostać w domu - znajdowała prawdziwą przyjemność w niezwykłym spokoju Vildegârd. Niemal udawało jej się zapomnieć o tym, jak kiedyś ten dom tętnił życiem, i o dramatach, jakie się tu rozgrywały. Nie wiedziała, co się stało z chorymi, lecz nieliczni ludzie, z którymi rozmawiała po powrocie do domu, nic o tym nie mówili. Sprawiali wręcz wrażenie, jakby jej unikali, wszyscy poza pastorową, która otwarcie podała jej rękę i witała z powrotem w domu. Pochyliła się nawet do ucha Johanny, szepcząc, że nie wolno jej dać się złamać. To były słowa Marji. Johanna wyczuła, że te dwie kobiety najwidoczniej się spotykają, ale na dziedzińcu kościoła nie rozmawiały ze sobą, nie zamieniały też zbyt wielu słów, gdy widziały się w innych miejscach wśród ludzi. Słabujący pastor natomiast sprawiał wrażenie, jakby bał się, że oblezą go wszy albo zarazi się dżumą, kiedy z wahaniem podawał Johannie kielich z