Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 117 287
  • Obserwuję512
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań683 122

Lerum May Grethe - Córy Życia - 28 Srebrne Zwierciadło

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :610.1 KB
Rozszerzenie:pdf

Lerum May Grethe - Córy Życia - 28 Srebrne Zwierciadło.pdf

Beatrycze99 EBooki L
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 157 stron)

MAY GRETHE LERUM SREBRNE ZWIERCIADŁO

ROZDZIAŁ I Lyster, 8 września 1756 Reina przełykała raz po raz ślinę, ale to okropne zwierzę podchodziło coraz wyżej do gardła, chyba chciało ją udławić, kosmate i napęczniałe. Myślała, że będzie płakać, krzyczeć i wyć albo po prostu ucieknie, żeby ukryć twarz w spódnicy matki. Płakali wiele, wszyscy, Reina miała jednak wrażenie, że łzy zasychają jej w żołądku jak szare bryłki błota. To z tych bryłek błota wychodziło owo kosmate zwierzę i teraz pełzło w górę do gardła. Widziała jak przez mgłę ludzi zebranych przy lśniącym stole, na którym Marja tyle razy stawiała najwymyślniejsze dania. Dzisiaj żadna kucharka z Kopenhagi nie hałasowała miedzianymi rondlami i garnkami w wielkiej kuchni. Dzisiaj tylko służące z Vildegârd nagotowały pełne garnki kaszy, podawanej z tłustą śmietaną. Roznoszono też piwo i świeże mleko, bo zwierzęta wróciły już z górskich pastwisk i szałasy pasterskie jak każdej jesieni oddano we władanie różnych podziemnych istot. Dziewczynka rozglądała się i patrzyła, szukała twarzy, w której mogłaby wyczytać coś więcej. Ale wszystkie oblicza zlewały się w jedno, w pobliżu siedziała Helena, ukryła swoje rude włosy pod czepkiem mężatki, obok niej Ingalill, ubrana w coś połyskliwego, ciemnozielonego. Bendik położył ręce na kolanach i tak pochylił głowę, że podbródek opierał się na białej, usztywnionej koszuli. Widziała też bliźniaki, jak się kręcą, na pogrzebie stali nieco wyżej niż ona, teraz jednak próbowali się schować za chińskim abażurem dużej lampy w rogu salonu, docierały stamtąd nieprzystojne chichoty i śmiechy. Karl Martin, który był jej ciotecznym wujem i synem Marji, wyszedł dzisiaj ze swojej malej chatki w Oppdal. Twarz miał szarą niczym zmoczony papier, ale siedział wyprostowany i przyglądał się zgromadzeniu przenikliwym wzrokiem. Przyszedł też pisarz. I pastor Cimber, rzecz jasna. Stał przy drzwiach i wychylał jeden kufel piwa za drugim, rozmawiał z nowym dzwonnikiem nazwiskiem Christen Andersen Berg. Reina mogła wiele wyczytać w młodej twarzy dzwonnika, ale nie było to nic interesującego. Był też major zarządzający oddziałem w Karlsgârd. Srebrne epolety lśniły niczym ozdobne dekoracje. Dziewczynka dostrzegła też właściciela dużego majątku z Kaupanger,

kilku lensmanów ze wsi położonych dalej nad fiordem. Słyszała, o czym dyskutowali: kto teraz zostanie lensmanem w Lyster? Po zamordowaniu Marji gospodarz Storlendet siedział pod kluczem, i to nie w piwnicy starego lensmana, ale w domu dla umysłowo chorych. Pastor Cimber chrząknął, spojrzał z lękiem w stronę proboszcza i otworzył usta: - Chciałbym was prosić, drodzy przyjaciele, byśmy odśpiewali psalm. Psalm na pocieszenie i dla podniesienia na duchu w tym okrutnym czasie. Szmer rozmów ucichł. Ludzie zaczęli śpiewać i nagle ponad wszystkimi zachrypniętymi głosami uniósł się jasny i piękny śpiew. Początkowo Reina myślała, że to Emmi, wiedziała bowiem, że ma wysoki i silny głos. Ale ten śpiew nie mógł wydobywać się z gardła tak drobnej istoty jak Emmi. Wznosił się aż do sufitu, silny i czysty niczym wzburzony strumień na wiosnę albo jak krzyk żurawi lecących kluczem na południe. Reina omal nie przestała śpiewać. Ostrożnie odwróciła głowę, ale nic nie widziała ponad głowami dorosłych, którzy zdawali się wyrastać wprost z nakrytego obrusem stołu i siedzieli podzieleni na dwoje, poruszając ustami. Poczuła się źle. Szturchnęła w bok swego brata Benjamina, który natychmiast zrozumiał, o co chodzi. - Chodź, mała, wyprowadzę cię na dwór. Nie wyglądasz za dobrze... Benjamin miał dwanaście lat, prawie mężczyzna. Oparła się o niego, czuła, że szum w głowie narasta. Nie kontrolowała, gdzie stawia stopy, ale Benjamin był od niej znacznie wyższy i trzy lata starszy, żywiła głębokie zaufanie, że on jej pomoże. Nie zatrzymała się, dopóki chłodne wrześniowe powietrze nie owionęło jej twarzy, ale nawet wtedy miała problemy z oddychaniem. Benjamin przestraszył się nie na żarty. - Co się stało, Reina? Czy mam zawołać mamę? Reina? Reina... Odpływała od niego, wiedziała, że wkrótce ciasny ciemny korytarz zamknie się nad nią, a głos Benjamina rozpłynie się. Chciała mu tylko powiedzieć, że to nic groźnego, że już przedtem coś takiego przeżywała, że jutro obudzi się znowu rześka i zdrowa. Ale nie zdążyła. A kiedy w końcu otworzyła oczy, była zmęczona i miała sucho w ustach. Leżała w łóżku, zaciskała zęby na trzonku drewnianej łyżki. Wieczór zapadł szybko, teraz, około święta Marii, ciemności nadchodziły co dzień wcześniej. Na szczęście pogoda mimo jesieni była ładna i niezbyt chłodna. Ale zimne powietrze ciągnęło od gór, a rano na łąkach w dolinie i na zboczach leżał szron. Pozostały jeszcze blisko dwa tygodnie do jesiennego zrównania dnia z nocą, ale lato było definitywnie skończone. Dla Emmi także życie się zatrzymało. Diana znalazła ją

kompletnie pijaną na podłodze niebieskiej łazienki, Emmi próbowała podciąć sobie żyły brzytwą Remmermanna. Na szczęście rękę miała zbyt niepewną, przecięła skórę i mięsień lewej ręki, ale gruba żyła została nienaruszona. Diana nie krzyczała, zacisnęła na ramieniu kobiety jedwabny sznur od zasłon i zaciągnęła ją do swojego pokoju. Potem umyła podłogę i ściany zimną wodą, w końcu zamknęła się razem ze swoją bladą przyjaciółką. - Nikomu nie mów - mamrotała Emmi tej nocy. - Nigdy o tym nie wspomnij ani słowem, nie zniosłabym... - Martwię się o Reinę - powiedziała Johanna cicho. Ravi siedział w nogach jej łóżka i delikatnie gładził przez kołdrę biodro żony. - Ona chyba nie jest chora? Spojrzał na nią. Dziwne, jak ona niczego nie widzi. Nie chce widzieć. - Nie, nie sądzę. Zjadła sporo mlecznej zupy i owsianych podpłomyków. Zjadłaby nawet więcej, ale nie chcieliśmy jej na to pozwolić. - Czy teraz śpi? - Tak, teraz śpi. Będzie spać długo. Jutro powinna odpoczywać, dopóki sama się nie obudzi. Wtedy wszystko będzie dobrze. Johanna patrzyła na niego, szukała w jego twarzy nadziei. Słowa tej nadziei nie dawały. Nie chciała zaś pytać, miała wrażenie, że on powie coś, co zabrzmi jak wyrok śmierci. Długie rozmowy na temat przyszłości Reiny odbywały się między nimi często od narodzin córki. Johanna pamiętała wszystkie, choć najchętniej zapomniałaby prawdę, jaką Ravi starał się jej przekazać. Były dni, że jej się to udawało. Teraz znowu wszystko się w niej otworzyło i niepokój wypełnił serce, i bała się tak samo, jak wówczas, kiedy po raz pierwszy rozmawiali o tej sprawie. Reina jest... niezwykła. Johanna wstydziła się, że ten fakt wywołuje w niej tyle przerażenia, raz po raz próbowała szukać ratunku we wzroku męża, oceniała go znowu, utwierdzała się w przekonaniu, że gdyby musiała, jeszcze raz wybrałaby to samo życie. Wybrałaby jego, nie zamieniłaby go na żadnego innego. Jak zwykle to wystarczyło, by uciszyć spłoszone ptaki w jej piersi. Ale dzisiejszej nocy ptaki tłukły skrzydłami bardzo mocno i Johanna nie wiedziała, jak je uspokoić. - To... nie jest choroba - powiedziała dzielnie. Ravi uśmiechnął się czule. - Nie, to nie jest choroba. - Ale... ona traci przytomność! Ravi przestał gładzić miarowo jej ciało, odnalazł pod kołdrą rękę żony. Bawił się jej palcami, dotykał ciężkiego pierścionka, który w końcu zdołał

jej kupić za własne pieniądze. - Ty wiesz, Johanno, że ja żyłem z tym bardzo długo. To nie jest takie straszne... Zwłaszcza teraz. Dzięki tobie. Johanna złagodniała, uśmiechnęła się do męża. Wyciągnęła się na szerokim łóżku i była zadowolona, że Ravi nie podziela jej zaniepokojenia. Więc widocznie z Reiną nie jest tak źle. Gdyby było źle, Ravi by o tym wiedział. - Mamy najlepsze dzieci na świecie. Najpiękniejsze na świecie! I najzdolniejsze, prawda? Wślizgnął się do niej pod kołdrę, w jego smutnych oczach pojawił się błysk życia. - Oczywiście, że mamy wspaniałe dzieci. One sprawią, że będziemy żyć nadal, Marja będzie żyć nadal! Johanna przymknęła oczy i opasała go ramionami. Leżał na niej ciężko, ogrzewał ją, zamykał w małym i ciasnym pomieszczeniu, z którego jednak nie pragnęła się wyrwać. Szok, spowodowany gwałtowną śmiercią babki, powoli zaczynał ustępować. Minęło nie więcej niż tydzień, ale wydawało się, jakby to trwało nieskończenie długo. Tyle się potem wydarzyło. Thomas Dalseyri został lensmanem. Pastor Cimber wyraźnie spokorniał, Magnus ze Storlendet jest w domu dla umysłowo chorych, spędzi tam resztę życia. Posłano po jego brata do Christianii, miał zostać opiekunem małego Arilla, jeśli naturalnie chłopiec wyzdrowieje. Jeśli nie, to brat przejmie ogromny spadek. Chociaż krewni pierwszej żony Ma- gnusa już się ustawiają w kolejce. Bendik zaangażował adwokata, uważał, że Karlsgârd jest już jakby odzyskane. Skoro Storlendet dostał dwór jedynie na podstawie podejrzenia o morderstwo, to oni muszą go odzyskać w sytuacji, gdy krwawa zemsta jest udowodnionym faktem. Johanna uświadomiła sobie, że te wszystkie myśli uspokajają jej umysł, że gwałtowna śmierć babki zaczyna mimo wszystko wydawać się ogniwem w łańcuchu wydarzeń, że jest w tym jakaś logika, której ludzie nie są w stanie pojąć. Ravi wiedział, że Johanna lubi, by ją kochał w czasie, kiedy zmartwienia czynią jej ciało obolałym i wrażliwym. Znał ją, zdążył się dowiedzieć, że może jej w takiej chwili dać coś ważnego: spokój ducha, ukojenie dla przepełnionego zmartwieniami serca Johanny. Jego ręce były czułe i delikatne, głaskały ją i pieściły, Johanna leżała na plecach wciśnięta w materac, Ravi wolno zdejmował z niej nocną koszulę i długie majtki z cienkiej bawełny, które ostatnio zaczęła nosić. To pomysł Marji, jedna z pozostałości po jej eleganckich zwyczajach. Ravi dotykał wargami jej brzucha, łaskotał ją w miejscu, gdzie pępek rysował się

ciemną plamą na tle odkrytej, miękkiej skóry. Podtrzymywał rękami jej biodra, mocno i zarazem delikatnie. Nie zwracał uwagi na krótkie dreszcze, które zawsze przenikały ciało Johanny akurat w chwili, kiedy pochylał się nad nią i chciał ją pocałować. Stłumił szum w swojej głowie, chciał, by pożądanie narastało w nim miarowo i spokojnie. Nie powinien dać się ponieść ani oślepić własnej wzburzonej krwi. Powinien ją kochać, czuwać nad nią. Dopiero kiedy ona nie będzie już w stanie dostrzec głębokich zmarszczek na jego czole, może poddać się gorącemu strumieniowi, już teraz rozkoszował się oczekiwaniem. Twarz Johanny wygładziła się. Zaraz, za chwilę, rumieniec obejmie jej szyję i piersi, Ravi przywoływał go z uśmiechem, coraz mocniej przytulał żonę. Wiedział, że tym razem Johanna nie będzie w stanie mu się przeciwstawić. Tym razem mógł pokonać wszystkie przeszkody, otworzyć zawory. Nie było inaczej niż poprzednio, ukrył twarz między jej miękkimi piersiami i trwał tak jeszcze bardzo długo. Różowe brodawki pociemnieją, staną się prawie brunatne. Miękki brzuch będzie duży, skóra na nim napięta, życie Johanny zacznie się toczyć szybciej, a kiedy spojrzy na niego i będzie chciała opowiedzieć mu o swoich lękach, on zrobi wszystko by ją uspokoić. Wtedy Johanna odezwała się: - Ravi, wspomniałeś niedawno o czymś, co mnie trochę zastanowiło. Powiedziałeś... powiedziałeś, że chciałbyś, abyśmy mieli więcej dzieci. Ravi leżał bez ruchu, miał nadzieję, że ona przyjmuje gwałtowne bicie jego serca jako następstwo miłosnego aktu. - Tak... bardzo bym chciał. Nie wiem dlaczego. Reina niedługo będzie dorosła... Johanna bawiła się półdługimi, czarnymi włosami męża. Wciąż nie było w nich ani śladu siwizny, co ją prawie zdumiewało. - Boisz się, że niedługo ona przestanie nas potrzebować? Kiwnął głową niepewnie. Tak chyba będzie. Pierś Johanny poruszała się przy jego policzku. Kobieta odetchnęła wolno i głęboko. - Jeśli jest tak... jeśli bardzo chcesz... to ja się nad tym zastanowię, najdroższy. Ale ja niedługo będę stara... Uniósł głowę, wspierając się na łokciach. - Masz dopiero trzydzieści cztery lata! Mogłabyś rodzić dzieci jeszcze co najmniej przez dziesięć lat, Johanno! Nie gadaj byle czego! Johanna znowu westchnęła, zamknęła oczy, by uniknąć jego spojrzenia. - Boję się - przyznała. - Nie jestem pewna, czy podołam... żeby się lękać o jeszcze

jedno... Położył się teraz obok niej, nagle pojawił się między nimi dystans. Ona jednak przesunęła delikatną dłonią po jego piersi, po chwili przytuliła się do jego spoconego ciała. - Może jeszcze jedna córeczka - wymamrotała cicho Johanna. - Istota, którą moglibyśmy nazwać Marja... - Nie - odparł zachrypniętym głosem. - Nie niedobre imię. - Ach, tak? Dlaczego nie? Ravi odwrócił się, znowu był blisko niej. Jego ręce odnalazły jej twarz, gładził ją w ciemnościach. - Nie, nic złego nie miałem na myśli. Oczywiście, może mieć na imię Marja, jeśli chcesz. Ale jedno chcę ci powiedzieć: jeśli to będzie syn, będzie miał na imię Johannes! W jego słowach brzmiała wesołość, to zabawa, nie zobowiązujące marzenie. Johanna leżała spokojnie i całowała go. - No to postanowione - powiedziała po chwili. Leżała tak i obejmowała go, dopóki nie zasnął. Wtedy wysunęła palce z jego włosów i podłożyła miękką poduszkę pod policzek męża. Noc była taka spokojna. Mieli za sobą długi dzień. Długi i smutny. Mimo to czuła, że ta cisza dobrze jej robi, że obraz babki wciąż trwa za przymkniętymi powiekami i ogrzewa ją. Nie zamazywało już tego obrazu przerażenie, jakie przeżyła w altanie, ani dławiące uczucie, którego doznała, kiedy wsunęła palce głęboko w martwe ciało Marji i szukała srebrnej kuli. Johanna wiedziała z całą pewnością: Marja odnalazła spokój. A Ravi niech sobie marzy w spokoju, ma do tego prawo. O małym zielonym słoiczku w szafie z lekarstwami nie musi wiedzieć. Reinę obudziły ciche kroki i szepty. Był wczesny ranek. Służące przygotowywały się do obrządku. Reina bardzo lubiła te codzienne odgłosy, które zawsze do niej docierały, jeśli tylko obudziła się zbyt wcześnie i zatęskniła za tamtym czasem, kiedy sypiali razem z Benja- minem w dużej izbie. Teraz dostała własną izdebkę. Po drugiej stronie ściany śpią mama i tata. Ale w ciche, długie noce, zdarzało się Reinie myśleć, że ich nie ma, że noc pochłonęła cały świat i nic poza jej izdebką nie istnieje. Sztywna z przerażenia leżała w pościeli, nie mia- ła odwagi wybiec za drzwi, ponieważ lękała się, że jej obawy zostaną potwierdzone. Wolała się skulić i nie myśleć o niczym. Leżeć cichuteńko niczym mysz, aż do nadejścia ranka i wsłuchiwać się w bicie własnego serca. Zazwyczaj mrugała oczyma, kiedy

budziła ją uśmiechnięta mama, nie zdająca sobie sprawy, jakie to strachy dręczyły córkę w nocy. W świetle dnia wszystko bladło, Reina znowu była małą dziewczynką. Dzisiejszej nocy nic jej się nie śniło, nie dręczyły jej koszmary. Reina oblizała wargi, poczuła smak gorzkiego lekarstwa, które mama kazała jej wypić, twierdząc, że jest wzmacniające. Czuła się trochę zmęczona, ale miała dość rozumu, żeby nic o tym nie mówić. Bo wtedy musiałaby pić jeszcze więcej tego brunatnego paskudztwa. Reina pogrążyła się znowu we śnie, ukołysana dalekimi głosami służących. Teraz docierały do niej również porykiwania krów, to dziwne, jak zwierzęta wyczuwały, że zegar Karla wybił akurat sześć uderzeń. Czy powinna się ubrać i pójść z dziewczętami do obory? Lubiła tam być, lubiła patrzeć, jak wielkie zwierzęta wyciągają szyje i muczą uszczęśliwione, gdy tylko otworzy się drzwi. Reina uważała również, że zapach obory jest bardzo przyjemny. Ciepły i dający poczucie bezpieczeństwa. Bardzo jednak pilnowała, żeby idąc tam, wkładać czepek na głowę, bo w przeciwnym razie inne dzieci marszczą nosy i mówią, że nie lubią zapachu gnoju przy śniadaniu. Ingalill potrafiła powiedzieć to głośno albo bez słowa zaciskać palcami nos! Reina znajdowała się na granicy między jawą a snem. Bardzo to lubiła. Niekiedy zdarzało się, że spotykała wiele twarzy, z których mogła czytać. Nagle jednak uświadomiła sobie: nie mogła już dłużej czekać. Marja jest w ziemi, mama uśmiechając się powiedziała, że pewnie wkrótce odzyskają Karlsgârd. Podstępny Magnus Storlendet został zamknięty gdzieś w tym szarym budynku, który ludzie nazywają domem wariatów. Nigdy już nie będzie mógł im nic zrobić. Teraz Reina nie mogła odkładać tego, o czym w ostatnim tygodniu niemal nie odważyła się myśleć: Arill musi otrzymać pomoc. Nagle inna myśl spadła na nią jak uderzenie pięścią w brzuch: a może on już nie żyje? Reina wypełzła spod kołdry, usiadła na krawędzi łóżka i spuściła stopy na wypolerowaną drewnianą podłogę. Nie, on nie mógł umrzeć. Na pewno by to przeczuła. W takim razie jego twarz pojawiłaby się w jej myślach, w tej dziwnie szarej mgle, która teraz przesłaniała oblicze prababki. Chłopiec żyje, była tego pewna. I to bardzo, bardzo źle ze strony mamy, że nie chce mu pomóc. Arill nie ma już ojca, a przedtem nigdy nie miał matki. Ani rodzeństwa! Żadnego miłego Benjamina, który zawsze ma czas, żeby z człowiekiem porozmawiać. Nawet okropnej przyrodniej siostry jak Ingalill ani hałaśliwych bliźniaków, którzy w jakimś sensie są

wujkami! Przemknęła obok drzwi śpiących rodziców, usłyszała ciche pochrapywanie z alkowy Benjamina. W izbie zalegał zapach tytoniowego dymu, wczoraj wieczorem było tu mnóstwo ludzi. Reina ubrała się pośpiesznie, narzuciła na siebie szal matki i pobiegła zapytać o radę. Nie zatrzymała się, dopóki nie znalazła się na szerokiej dróżce między Vildegârd i Zamkiem Marji. Jakie to dziwne, wiedziała przecież, że prababka nie żyje. Świadomość tego ciążyła jej niczym kamień w ostatnim tygodniu. Mimo to wybiegła tak wcześnie rano, żeby prosić właśnie ją o pomoc. „Nie poddawaj się - powiedziała Marja. - Pamiętaj, jeśli wiesz, że masz rację, nie powinnaś nigdy ustępować. To, że masz rację, pozwoli ci wygrać. Zabiera tylko nieco więcej czasu, niż byś chciała...” Reina pamiętała to bardzo dobrze, pomalowane na czerwono wargi Marji, poruszające się, gdy mówiła, i dłonie prababki w jedwabnych rękawiczkach gładzące włosy. Zdarzyło się kiedyś tak, że Reina narysowała na swoim obrazku całe obejście w Meisterplassen. W pew- nym momencie podbiegła Ingalill, wyrwała jej obrazek, pokazała go Bendikowi i powiedziała, że to ona go narysowała. Zgarnęła wszystkie pochwały. Kiedy rozgoryczona Reina powiedziała, że to jej obrazek, wszyscy uśmiechali się i poklepywali ją po plecach. - Drogie dziecko, przecież ty nigdy tam nie byłaś! W każdym razie odkąd skończyłaś dwa łata! Ale oczywiście, też będziesz taka zdolna, jak będziesz miała tyle lat co Ingalill. może wtedy narysujesz nam swój własny dom... Reina pobiegła do Marji i powiedziała o wszystkim, a wtedy Marja poprosiła, żeby narysowała ten rysunek jeszcze raz. Reina przysięgła jednak, że nigdy więcej tego nie zrobi, w każdym razie do czasu, kiedy ta głupia dziewczyna będzie kłamać i wmawiać wszystkim nieprawdę, a nikt na to nie reaguje. I to wtedy właśnie Marja powiedziała o tym, żeby się nie poddawać. I o tym, żeby być cierpliwym, to w końcu sprawiedliwość wyjdzie na jaw. Tyle tylko że teraz Reina nie miała czasu. Ospa zabija ludzi w czasie krótszym niż tydzień. A mały Arill zachorował chyba tamtego dnia, kiedy jego ojciec przyszedł i zastrzelił Marję. Reina czekała chwilę w zagajniku między dworami, potem jednak zdecydowała się, by mimo wszystko pójść do Zamku Marji. Emmi jest sympatyczna. Z Emmi można chyba

porozmawiać. Reina nie znała tej drobnej kobiety zbyt dobrze, tamta zawsze jakby uciekała i jej twarz przesłaniała gruba zasłona, spoza której nic nie można było wyczytać. Diana, najnowsza przyjaciółka, była podobna. Ale ona śmiała się częściej. I była wesoła! Reina postanowiła, że spróbuje porozmawiać z Emmi. Nie mogła przecież sama po prostu wejść do sypialni matki i poprosić ją o lekarstwa dla Arilla. Ale to Diana zeszła w końcu do salonu, najpierw Reinie otworzyła służąca z czerwonymi zapuchniętymi oczyma. - Czego chcesz, moja kochana? Myślałam, że jesteś chora, mówiono, że wczoraj zemdlałaś. - Teraz jest już dobrze. Tylko że to wszystko takie smutne - wyjaśniła Reina. Diana pokiwała głową. - Czy Emmi jest w łóżku? Diana znowu skinęła głową. - Ale jest jeszcze bardzo wcześnie, wiesz o tym? I Emmi była... zmęczona. Myślę, że dzisiaj pośpi dłużej... prawdopodobnie cały dzień. Reina zacisnęła powieki, pojęła, że z ust Diany spływa kłamstwo. Coś było nie w porządku, ale nie wiedziała co. Kiedy przyjrzała się uważniej, dostrzegła lęk w tej zasłonie z mgły, która otaczała również twarz Diany. Nagi strach. - Czy ona jest poważnie chora? - zapytała Reina drżącym głosem. - Nie bardzo, panienko. Nie tak strasznie... wyzdrowieje. Tym razem mówiła prawdę, jej słowa były jasnożółte. Reina opadła na krzesło. Pachniało delikatnie perfumami Marji. Rozejrzała się po ślicznym, niedużym pokoju, to był salon Marji. Dzisiaj nikt tu nie napalił w kominku, ale ciepło po wczorajszych gościach wciąż trwało w powietrzu. - Ty... ty powinnaś chyba wrócić do domu i jeszcze trochę pospać. Ja w każdym razie jestem zmęczona - ziewnęła Diana. Pośpiesznie uściskała dziewczynkę i kazała jej wstać z krzesła. - Obudziłaś mnie, kochanie! Ale to nic nie szkodzi. Zaraz znowu idę spać i ty też powinnaś tak zrobić! - Ja... ja bym bardzo chciała porozmawiać z Emmi... Diana popychała ją ku wyjściu. - Jutro! To chyba nic pilnego, mam nadzieję? Reina zrozumiała, że nic tu nie wskóra. Musi więc poradzić sobie sama. Wracając do Vildegârd, zaciskała pięści, nie miała daleko. Wystarczająco daleko jednak, by mogła prze- myśleć wszystko, zanim stanie przed matką i raz jeszcze spróbuje nakłonić ją, aby zrobiła to, o co córka ją prosi.

Matka będzie wściekła. O wiele bardziej wściekła niż poprzednio. Johanna nienawidziła Magnusa ze Storlendet i to Reina pojmowała. Ona sama też go nie lubiła, a tego, że zabił ukochaną Marję, chyba żaden człowiek mu nie wybaczy. Ale Johanna nienawidziła też Arilla. I Idę, ciotkę chłopca. Johanna nienawidziła nawet ludzi pracujących dla Storlendet, żołnierzy, mieszkających w dużych pokojach, o których sądziła, że zostały jej ukradzione. Tego już Reina nie pojmowała. Arill bowiem to dobry chłopiec. Sympatyczniejszy niż większość chłopców w jego wieku. No i kiedyś uratował jej życie. Teraz ona powinna się odwdzięczyć! Pewna myśl powoli dojrzewała w jej głowie, była niemal groźna, myśl o zdradzie: Reina mogłaby pójść tam sama. Mogłaby spróbować sama pomóc Arillowi! Nie miała wprawdzie lekarstw, mama zawsze zamyka wielką szafę w rogu izby na klucz. Może jednak udałoby jej się zdobyć co nieco, gdyby działała naprawdę podstępnie. Podniesiona na duchu pobiegła najpierw do obory i została tam, dopóki nie rozścielono świeżej słomy i zwierzęta nie poszły na pobliskie pastwisko. Pasły się tam przez cały dzień, ale w Vildegârd sprowadzano krowy i owce pod dach przed wieczornym dojeniem, tak jak przywykły na górskich pastwiskach. Zobaczyła, że zasłonki w izbie, w której sypiają rodzice, są już rozsunięte. Pobiegła przez podwórze i znalazła rodziców siedzących w sypialni przy małym stoliku. Johanna jadła chleb z masłem, Ravi pił gorącą herbatę miętową. Reina cicho weszła do pokoju i usiadła na wąskiej ławeczce pod oknem, na której dla ozdoby ułożono nieduże haftowane poduszki. Nie było tam zbyt wygodnie, ale poranne słońce grzało ją w plecy przez szybę. - Mamo... zastanawiam się nad jedną sprawą. Johanna podniosła wzrok, jej oczy były spokojne, dobre. - No, ta ospa... Jak to się dzieje, że ludzie się zarażają? Johanna oparła nóż o miseczkę z masłem i odłożyła chleb. - Rozmawiałyśmy już na ten temat, Reino. Nikt do końca tego nie wie, ale pewien mądry człowiek odkrył, że istnieją bardzo maleńkie zwierzątka w naszej ślinie, w pocie, ba, nawet w powietrzu. Otóż te małe zwierzątka, które możemy zobaczyć tylko pod mikroskopem... - Co to jest mikroskop? - To odwrócony teleskop, tak można powiedzieć. Szklana soczewka, która sprawia, że wszystkie rzeczy wydają się większe. Dzięki temu można zobaczyć owe małe zwierzątka,

które roznoszą choroby, rozumiesz? Teraz opowiem ci o pewnym człowieku, którego spotka- łam w Kopenhadze, człowieku, który miał naprawdę dobre teorie na temat przenoszenia się chorób zakaźnych... Reina wolno kiwała głową. Matka dosiadła swego ulubionego konia. W końcu dziewczynka tak pokierowała rozmową, jak chciała. Johanna wyrecytowała wszystko, co jej zdaniem miało jakiekolwiek znaczenie dla tego, że niektórzy chorzy na ospę odzyskują zdrowie, a inni umierają. Matka opowiadała o lekarstwach i wyjmowała je z szafy, żeby pokazać Reinie. Powiedziała, że chyba nie bardzo one pomagają, ale że właściwie nigdy nie wiadomo... Reina patrzyła na małe pudełeczka z suszonymi ziołami, na słoiczki z maścią, cuchnącą po prostu obrzydliwie. Ostrożnie stawiała to wszystko na stole obok siebie i tak kierowała matką, by naprowadzić ją na kolejny ulubiony temat: przemywanie rąk i ust spirytusem, kiedy się idzie od jednego chorego do drugiego. Ravi mówił niewiele, ale Reina czuła, jak pali ją w policzek jego spojrzenie. Tylko na ułamki sekund odważyła się spojrzeć mu w oczy. Były czarne i głębokie, nie dostrzegała w nich jednak gniewu. Kiedy rodzice zjedli już śniadanie, Johanna poszła pomagać w porządkowaniu Zamku Marji. Remmermann chciał wyjechać najszybciej jak to możliwe, a obie panie postanowiły wyjechać razem z nim. Zamek Marji opustoszeje. Reina pomachała też na do widzenia ojcu, a potem szybko włożyła słoiczki do kieszeni fartucha i wybiegła z obejścia. Kobieta miała szarą, opuchniętą twarz. Suknia, którą nosiła, sprawiała wrażenie, jakby jej nie prano od tygodni. Jedna ręka zawinięta w szmatę, włosy zwisały na plecach w potarganym warkoczu, jakby dopiero co wstała z łóżka. - Czego chcesz? Drzwi zostały ledwo uchylone. Z komorniczej chaty wionęło stęchlizną. - Mówili... że tu jesteś. - Nikomu nie wolno tu przychodzić! Chłopak jest chory, nie wiedziałaś o tym? Magnus Storlendet powiedział, że mam tu z nim siedzieć i nie otwierać nikomu prócz niego! Reina skinęła głową. - Ja... ja myślałam, że może mogłabym pomóc... - Ty? Dziewczynka przytaknęła, zaciskała rękę na chłodnych słoiczkach w kieszeni. Nie wiedziała dokładnie, czego się spodziewała, idąc tutaj, w każdym razie jednak nie oczekiwała takiego gniewnego powitania.

Wyciągnęła małą dłoń w stronę szpary w drzwiach i dotknęła ręki Idy. - Niech pani będzie taka dobra, panno Ido, ja może mogłabym pomóc... przyniosłam lekarstwa mojej mamy... - To najgorsze, co kiedykolwiek słyszałam! Co twoja matka na to powie? Bo chyba to nie ona cię przysłała? Reina zastanawiała się pośpiesznie. Może Ida wierzyła w opowieści Magnusa Storlendet. Może wierzyła, że Reina przyszła, żeby otruć Arilla, żeby się zemścić za ich zemstę. Ale może nie... Najlepiej było odpowiedzieć zgodnie z prawdą. - Mama o tym nie wie, ona nie lubi was, mieszkańców Storlendet, co chyba nie jest takie dziwne. Drzwi otworzyły się szerzej. - Uważaj, dziewczyno! Możesz się zarazić! - Nie sądzę - powiedziała Reina. - Małe zwierzątka mnie nie gryzą. Ani kleszcze, ani komary, nawet pszczoła, na którą nadepnęłam w lecie, mnie nie użądliła! Połaskotała mnie tylko, a potem, kiedy podniosłam nogę, odleciała. Głupi bachor, wyczytała w oczach Idy. Mimo to Ida zaprosiła Reinę do środka obojętnym gestem. - Nie mam cię czym poczęstować. Nie rozmawiałam z ludźmi od ponad tygodnia. Oboje z chłopcem umrzemy tu w samotności. Jesteś może ostatnim człowiekiem, którego widzą moje oczy - mamrotała Ida. Reina mrugała w ciemnej izbie. Nie było tu okien, tylko otwór w jednej ścianie, teraz starannie zatkany szmatami zanurzonymi w gęstej glinie. Kiedy drzwi się za nimi zamknęły, zrobiło się prawie całkiem ciemno. Tylko mdłe strumyczki światła przedzierały się przez szpary w belkach. Reina odwróciła się, uchyliła drzwi. - Muszę go zobaczyć - mruknęła. Ida wzruszyła ramionami i wskazała ręką. - Niewiele już zostało z tego biedaka. Pochyliła się do przodu, zaczęła szeptać do ucha Reiny. Jej oddech miał ostry, nieprzyjemny zapach, brudne ubranie śmierdziało. - On tęskni za swoim ojcem. Wzywa go głośno. Parę razy myślał, że ja jestem Magnus. Jeśli zacznie znowu gadać o ojcu, to chyba powinnaś wyjść... Reina podeszła na sztywnych nogach do łóżka. Mrużyła oczy, ledwo dostrzegała potarganą czuprynę. Ciemne włosy chłopca podobne były do okrycia z owczej skóry, na którym leżał. Smród idący od łóżka był co najmniej tak ostry jak ten, który unosił się wokół

Idy. - Biedny Arill... biedny, biedny... Pogłaskała go po włosach. Czuła, że są twarde i mocne. Ale też jakieś szorstkie, niczym końska grzywa. Odwróciła się do Idy. - Musisz go stąd wynieść. Umyć go... on nie może tak leżeć. Ida ujęła się pod boki. - A jednak myślę, że przyszłaś, żeby go zabić! Czy ktoś słyszał takie głupie gadanie? Myć chorego? Powiadam ci, panno Reino, nigdy nie byłam chorowita, nigdy nie leżałam w łóżku dłużej niż trzy dni. A to wszystko dlatego, że nie pozwalam sobie na takie głupstwa częściej, niż muszę! Reina z powagą kiwała głową. - Więc ty nie wierzysz, że te małe zwierzątka giną w wodzie? Te, które roznoszą chorobę? Kobieta roześmiała się skrzekliwie. - Wszystko, co wiem, to to, że mówisz jakieś niechrześcijańskie głupstwa! Reina zastanawiała się przez chwilę, potem podeszła znowu do Arilla. - Nie dotykaj jego twarzy! Jest pokryta pęcherzami, które pękają przy najlżejszym ruchu. Reina posłuchała. Szukała jednak w kieszeniach, wyjmowała jakieś rzeczy. - Czy możesz podgrzać wody? Na herbatę? - Oczywiście, jeśli panienka chce poczęstunku... Ida zawiesiła saganek nad paleniskiem. Dmuchała w popiół, dopóki węgle się nie rozżarzyły. Garść suchych wiórów zajęła się wysokim płomieniem, można było dołożyć grubych bierwion. - I tak miałam gotować kaszę - mruknęła Ida. - Nie przypuszczałam, że taki elegancki gość przyjdzie z wizytą, o, nie. Reina nieproszona usiadła na stołku przy łóżku. Był nie heblowany, ale siedzenie zostało wygładzone od długiego używania. - Dlaczego nie mieszkacie w Storlendet? Kobieta westchnęła cicho. - On myślał, że zostanie oszczędzony. Kiedy Edvard i Edvarda również zmarli... uznał, że spotkało go już wystarczająco duże nieszczęście. Że tutaj chłopiec będzie bezpieczny... Reina w milczeniu słuchała tych słów. Jakby chciała dorosłej kobiecie dodać odwagi, by powiedziała więcej. - Magnus Storlendet nie jest dobrym człowiekiem, panno Reino. Tyle mogę

stwierdzić, teraz, kiedy sądzę, że oboje tutaj umrzemy. To straszny człowiek. Wiem, że zabił moją siostrę. Doprowadził do tego, że stała się słaba i żałosna... - Maren? Ida przytaknęła. - Znałaś ją? - Nie. Ja... mnie nie wolno znać ludzi ze Storlendet. Mama tego nie lubi. Kobieta nad garnkiem prychnęła. - Oczywiście, tak musi być. Słyszałam bardzo wiele. Ale może on się opamięta, ten zadufany w sobie chłop, kiedy straci najmłodszego syna i zostanie sam. Może wtedy pożałuje, że miał takie zatwardziałe serce, może się zmieni... Reina milczała. Zaczynało się w niej rodzić podejrzenie. Kobieta potwierdziła to następnymi słowami. - Nie - powiedziała, odsuwając saganek. - Woda się zagotowała, nie nalałam za dużo. Nie, Magnus Storlendet krąży pewnie po okolicy ze srebrnymi guzikami u kurtki, i szuka sobie kolejnej kobiety. Pewnie znowu unieszczęśliwi jakąś niewinną duszę. Po zarazie jest aż za wiele biednych wdów i pozbawionych domów sierot... Reina oddychała nosem, by złagodzić trochę smród, teraz jednak miała wysuszone wargi i z trudem udało jej się odpowiedzieć: - To ty nie wiesz, że Magnus Storlendet siedzi w domu wariatów? Nikt ci nie mówił, że on zamordował moją Marję? Szept dziewczynki podziałał na Idę niczym głośny krzyk. Odskoczyła w tył, ukryła twarz w dłoniach. Po chwili znowu jej oczy błysnęły groźnie w półmroku. - Co ty mówisz, dziewczyno? Reina powtórzyła wszystko, słowo po słowie. Kobieta opadła na stołek przy beczce z wodą i zakryła twarz fartuchem. Ale nie płakała. Kiedy się podniosła, była wyprostowana. - Więc to dlatego nikt nie przynosił nam jedzenia, jak on przyrzekł? Zabronił mi choćby nos wysunąć z tej chałupy. I dlatego ja tu siedzę, nie mając odwagi nawet nazbierać pokrzyw na jakąś zupę dla nas obojga. Co wieczór siedzę słuchając, jak kiszki grają mi marsza, i czekam na chleb z mięsem, które on mi obiecał! Jego chłopak zjada zupę mleczną, ale większość zwraca. Ja jednak potrzebuję jedzenia. Reina wyjęła wszystko z kieszeni. Kawałek suchego chleba, który przygotowała dla konia, to jedyne co nadawało się do zjedzenia. Niestety chleb był oblepiony różnymi paprochami i absolutnie nieapetyczny. Podała go kobiecie niepewnym ruchem. Wstyd palił jej policzki, ale Ida przyjęła go bardzo chętnie. Odgryzła kęs i żuła ostrożnie. Potem pokruszyła wszystko do miseczki i zalała odrobiną ciepłej wody. Przygotowała sobie coś w rodzaju zupy.

Podała miseczkę Reinie. - Czy ty go znasz? Reina potwierdziła skinieniem. - Uratował mi życie. - I ty chciałaś teraz uratować jego? Reina przyglądała jej się długo. - Tak - odpowiedziała po prostu. Wyjęła szczyptę szarego proszku z małej szkatułki matki, szczyptę suszonego rumianku i cynamonu do smaku. Doprawiła to wszystko cukrem i wymieszała. Kiedy zbliżała się do łóżka, Ida nie spuszczała z niej wzroku. A jej ciche mlaskanie było tyle samo wyrazem apetytu co i niedowierzania. Nagle Reina poczuła się bardzo niepewnie. - Czy masz... łyżkę? Ida potrząsnęła głową, sprawiała wrażenie zakłopotanej. - Tu niczego nie ma. On obiecał, że przyśle kogoś z jedzeniem i wyposażeniem. Reina pokiwała głową. - A potem zwariował. Ale że też nikt nie szukał ciebie i Arilla? Że nie zauważono waszej nieobecności? Ida znowu potrząsnęła głową. - Nie, ja też tego nie rozumiem. Cały tydzień, powiedziałaś? Tydzień, odkąd go zamknęli? Reina potwierdziła. W tej chwili Arill zaczął kaszleć w łóżku i popiskiwał niczym szczeniak. Ida pomknęła do niego. - Pst! Nic więcej nie mów! On nie śpi! Ale chłopiec był nieprzytomny, jęczał cicho, z trudem się poruszał. Reina potrząsała jego ramieniem, odniosła wrażenie, jakby w tym chorym ciele nie było kości. - On nie może jeść - westchnęła. - Ten napój musimy jednak w niego wlać. To mu naprawdę pomoże! - Ty słodka mała... ty jesteś jak anioł zesłany od Boga. Ale nie przypuszczam, byś miała anielską moc, potrzebną, żeby tchnąć życie w tego biedaka. I może to nawet lepiej. W jego żyłach płynie zła krew, żeby nie wiem jaki był ładny i sympatyczny wobec mnie. Reina szarpnęła ciałem Arilla, nie przejmowała się tym, że na jej ręce spłynęła lepka materia, kiedy dotknęła jego twarzy. Stwierdziła, że cała koszula chorego pełna jest zaschłych skorup, sztywna niczym nasączone olejem płótno. Ogarniała ją rozpacz, nie mogła dać sobie rady. - Pomóż mi! Musimy go posadzić! Musisz wrócić z nim do wsi, tam gdzie są ludzie! Ida stała z rękami na biodrach i pochyloną głową. Po chwili znowu spojrzała na Reinę.

- Tak, tak, oczywiście... Tam gdzie są ludzie. Magnusa nie ma. Tam są ludzie. Parobcy... to dobre chłopaki, większość z nich. - Idę do wsi - oznajmiła Reina stanowczo. - Sprowadzę pomoc. Ida zawahała się. - Ale... co twoja matka na to? Reina skuliła się. - Więc może będzie najlepiej... jeśli ty pójdziesz. A ja mogę tu tymczasem przy nim posiedzieć. Kiedy wrócisz z parobkami, ja się ukryję. Ida wolno kiwała głową. - Tak Tak musimy zrobić. Ale... czy ty wiesz na pewno, ale to na pewno, że Magnusa nie ma w Storlendet? On mnie zabije, że wyszłam z tego domu, on powiedział, że... - Na pewno go tam nie ma - rzekła Reina spokojnie. I wtedy Ida wybiegła z domu, jakby sam diabeł deptał jej po piętach. Po jej wyjściu zaległa zupełna cisza. Reina siedziała przez chwilę i czuła ogarniający ją niepokój. Najpierw był jak letni deszcz, wilgotny i odświeżający. Potem powoli zmieniał się w jesienny grad, tłukący mocno w skórę na całym ciele, w końcu zmienił się w rzekę, w wypływającą z lodowca rwącą rzekę, jakby ostatecznie chciał przemienić się w ogień. I wtedy Reina uświadomiła sobie, że jest gotowa. Z wahaniem położyła dłonie na piersi chłopca. O, jakże by chciała mieć tu teraz przy sobie tatę. On wiedział, co należało robić. On by ją pewnie nauczył, jak gasić ogień. Krzyczała z bólu, siły, które ją przenikały, były przerażająco potężne. Uciskała mocno rękami ciało Arilla, jakby chciała dostać się do wnętrza, miała wrażenie, że cała roztopi się i rozpłynie niczym wosk rzucony na ogień. - Pomocy! - krzyczała, przerażona tym, co zawsze przeczuwała, ale czego nigdy nie była zdolna pojąć. Nie dostrzegała Arilla, czuła, że jego ciało wije się pod dotknięciem, jej rąk, ale szum w głowie i dziwny łoskot burzącej się krwi zagłuszały wszystko oprócz własnego przerażenia. Przez ułamek sekundy przypomniała sobie omdlenie, moment, w którym zamyka się nad nią ciemny tunel. Teraz nie chciała się tam znaleźć, wyrywała się i rzucała na wszystkie strony, pogrążając się jednak w kojącej ciemności. Otrząsnęła się trochę dopiero, kiedy znowu mogła rozróżnić na wpół otwarte drzwi, wyszła z domu i opadła na wilgotną ziemię przy drodze. Słońce przebyło już połowę drogi na niebie, zanim była w stanie wrócić na drżących nogach do domu. Musi koniecznie porozmawiać z ojcem.

ROZDZIAŁ II Ravi spojrzał w ciemne oczy córki, ale jedyne, co mógł w nich dostrzec, to własne odbicie. Reina miała w oczach dużo zielonego, teraz jednak były równie czarne, jak oczy ojca. Wydawała się taka mała, siedząc skulona w nocnej koszuli ze skrzyżowanymi nogami. Paliła się tylko jedna lampa na ścianie za jego plecami, Ravi widział błyski ciepłego światła na twarzy córki, ale jego twarz znajdowała się w cieniu. Może tak jest najlepiej. Bo to, co córka mu opowiadała, przerażało go w najwyższym stopniu. Nietrudno zrozumieć, że to, co przeżyła, budziło w niej lęk, to jeszcze dziecko, mała, bawiąca się dziewczynka, która wprawdzie wiedziała, że nie jest zwykłym dzieckiem, ale mimo wszystko. Ale że to go mogło aż tak zaskoczyć, że zmrozi go to, co Reina opowiedziała... Mimo wszystko myślał, że jest lepiej przygotowany. - Chodźcie, Ravi i Reina, musimy się przebrać i odprowadzić wyjeżdżających do wsi. Reina, uczesałaś starannie włosy? Wyjęłaś swój niebieski skórzany płaszczyk? Dzisiaj jest zimno, a zaraz jedziemy. Reina biegała po domu, szukała butów, które mama zniosła na dół z innymi zimowymi ubraniami. Zrównanie dnia z nocą mieli już za sobą i teraz od wielu dni słońce chowało się za chmurami, a ziemię pokrywał szron. W takie szare dni jak te szron zdawał się powoli rozrastać. Wkrótce pewnie spadnie śnieg. Reina poczuła, że płaszczyk uwiera ją pod pachami. Zrobił się jeszcze mniejszy niż na wiosnę, kiedy miała go po raz ostatni. Ale mama lubiła ten płaszczyk, został uszyty z farbowanej na niebiesko skóry i miał srebrną lamówkę z lisiego futra. Marja też go lubiła. Ravi włożył na czarną kurtkę gruby kożuch woźnicy. Johanna miała na sobie czarne ubranie z wełny. Nosili żałobę po Marji i tęsknili niemal za tym, żeby znowu ubierać się jak dawniej. Emmi i Diana nie pokazywały się często w ciągu tych tygodni. Razem z Remmermannem zamknęły się w domu, żadne z nich nie wychodziło nawet do kościoła. W Zamku Marji już nie palono do późna w noc świateł, nie dochodziły stamtąd radosne śpiewy i śmiechy. Cały dom zdawał się wyciszony, jakby odpoczywał, stracił swój blask mimo wysokich kolumn i pięknie rzeźbionych parapetów. Teraz wszyscy mieli wyjechać. Czeka ich trudna podróż, chociaż udało im się zdobyć miejsca na statku, który pływał w służbie królewskiej, rozwoził pocztę oraz urzędników. Rozmaite ostrzeżenia o zbliżających się sztormach wyczuwało się w powietrzu nawet

tutaj, nad cichym fiordem. Johanna zadrżała, kiedy powóz przyśpieszył, otuliła wełnianym kocem Reinę. Powoził Bendik, Ravi natomiast siedział w kariolce, mającej dowieźć obie panie i Remmermanna do transportowego kutra, którym pokonają pierwszy odcinek drogi. Poprzedniego wieczoru pozakładano zamki na wszystkie drzwi i okna w domu Marji. Johanna powiesiła wielki pęk kluczy na strychu obok ulokowanych tam niektórych ubrań babki. Nie chciała wziąć ani jednej sukni. Nie chciała nosić pięknych jedwabnych pończoch Marji ani jej haftowanych pantofelków. Ale może Reina, kiedyś... Dlatego pozwoliła, by Remmermann polecił ustawić skrzynie na strychu w Vildegârd. Pozostałe rzeczy złożono na strychu i w mniejszych pomieszczeniach w Zamku Marji. Jeden żyrandol Remmermann ofiarował kościołowi, cały zapas jedzenia ze spichlerza i z piwnic przekazał na rzecz biednych. Johanna stanowczo twierdziła, że oni w Vildegârd mają wszystko, co im potrzebne. Sama spakowała piękne srebra, grawerowane noże, widelce i łyżki różnej wielkości. Wszystko to zawinęła w płótno i zamknęła w jednej ze skrzyń Marji. Położono pokrowce na meblach, wymyto wszystkie piece i kominki, usunięto z nich sadzę. Wspaniałe łazienki pozamykano, odłączono ręczną pompę w kuchni. Nie można zostawić wody, bo w zimie mogłaby zamarznąć i rozsadzić fantastyczne urządzenia wciągające wodę ze studni na dworze prosto do domu. Remmermann pracował i dźwigał niczym parobek, przygnębiony i smutny, poprosił Emmi, by spaliła wszystkie osobiste papiery, których sama Marja nie pokazałaby nikomu obcemu. - Spalcie książki! I te listy, które ukrywała nawet przede mną w szkatułce, w szafie na ubrania. Emmi otworzyła usta. - Wiesz o tym? Czytałeś te listy? - Tak. A właściwie nie - odpowiedział gniewnie. Był zły, kiedy wieczorem przed wyjazdem wezwał do siebie także Johannę. Ravi domyślał się, że chłód jeszcze bardziej drażni gości, żywił jednak ciepłe uczucia dla tego człowieka i było mu go żal. Życie Remmermanna było skończone. Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. - Tutaj są dokumenty Zamku Marji. Pozwoliłem sobie zmienić nazwę tej posiadłości. Teraz nazywa się Bjorkelund i należy do Bendika oraz do Johanny jako spadkobierców Amelii. Możecie to sprzedać lub zrobić co chcecie, podzielić, zostawić w całości, nie wiem. Dla mnie możecie nawet ten dom spalić...

Załamał się na moment, oparł głowę na rękach i drżał pochylony nad stołem. Szybko jednak opanował się i mówił dalej stanowczym głosem: - Emmi i Diana mają prawo do korzystania z domu w lecie. Postanowiłem również, że mogą wziąć, co chcą,. z jej rzeczy, wyposażenia, książek i biżuterii. Nie sądzę jednak, by okazały się chciwe. Johanna wolno kiwała głową. Bendik położył rękę na stole. - Ja nic nie chcę. Remmermann wbił w niego spojrzenie. - Masz do tego prawo jako wdowiec po Amelii. - Nie chcę stąd niczego. Nie chcę takich rzeczy, którymi musiałbym się martwić. Daj mi pióro, to zaraz wszystkiego się zrzeknę. Johanna zapytała ostrożnie: - Czy nie powinieneś najpierw porozmawiać z Heleną? Bendik splótł palce: - Nie, nie powinienem. Ona się ze mną zgadza. Johanna uniosła brwi. Czy to możliwe, że Helena tak się zmieniła, ta chciwa baba, która niegdyś sprzedała własne dziecko za parę srebrnych talarów... Nie powiedziała jednak nic. Ravi uniósł wzrok i poprosił Bendika, by wziął jakąś ozdobę lub coś innego na pamiątkę. Na to Bendik się zgodził i adwokat Remmermanna podał mu pióro. - Skoro tak, to zapiszemy drugą klauzulę. Mam nadzieję, że wszyscy zdajecie sobie sprawę, iż w tej sytuacji powinniście podpisać dokument, że zrzekacie się jej części moich posiadłości w Danii i Niemczech. Wszyscy podpisali. Johanna podejrzewała, że te posiadłości są dużo więcej warte niż wszystko, co posiadała Marja. Ale przecież nie byłoby w porządku, gdyby Remmermann musiał się dzielić swoim majątkiem z tą rodziną, z którą nie łączyły go żadne więzy krwi. Powoli jego postać odpłynie w niepamięć. Pozostanie wspomnieniem, tak samo martwym jak Marja. Johanna poczuła skurcz w żołądku, ale w jakimś sensie była losowi za to wdzięczna. Ślady Marji rozwieją się tak, jak ślad stopy wędrowca odciśnięty na piasku. Pióro skrobało po papierze, Johanna stwierdziła, że jej podpis nie posiada elegancji ani stylu. Ravi w dalszym ciągu trzymał pióro trochę niezdarnie, ale podpis złożył jak trzeba. Bendik podpisał się niczym sędzia, zamaszyście i energicznie, stawiał wyraźne litery, połączone przypadkowymi kreseczkami. No i sprawy zostały załatwione. Johanna wciągnęła powietrze i powiedziała: - Ja tego domu nie będę otwierać. Przysięgam: nigdy moja noga tu nie postanie, nie

pozwolę też otwierać go nikomu oprócz Emmi i Diany. Adwokat zwinął dokumenty w rulon. - To bardzo piękna budowla. Wyjątkowa, że tak powiem, w każdym razie tutaj na wsi. Pani Johanna nie powinna odtrącać... Spojrzała na niego tak, że zamilkł. - Ja go nie odtrącam, ja okazuję mu szacunek! Proszę wskazać mi kogoś wystarczająco wielkiego, kto by wypełnił dom Marji. Zaległa cisza. Remmermann wstał ze łzami w oczach. - Może pewnego dnia - powiedział cicho. Emmi i Diana wolno kiwały głowami. Johanna czuła, że nawet w tym zimnym powozie jest w niej jeszcze ciepło ciszy, która objęła ich wszystkich tamtego wieczoru. To była cisza pełna zamyślenia, lecz także cisza, która przypieczętowała ważny rozdział: to, co miało być powiedziane, powiedziano. Marji nie ma, a jej najbliżsi znaleźli sposób, by dzielić ze sobą żal po niej cicho, bez niepotrzebnych słów i gestów. Musiała się uśmiechnąć. Jakie to niezwykłe. Jakie to dalekie od temperamentu babki. A mimo to właściwe, w jakiś trudny do wyjaśnienia sposób. Kiedy dotarli do przystani, czekał już na nich szeroki trap z desek. Kufry i walizki wniesiono na pokład. Fiord leżał szary, fale uderzały rytmicznie w nasycone smołą deski kutra. Johanna podała rękę wszystkim wyjeżdżającym po kolei. Potem oni uściskali Reinę, poczochrali włosy Benjamina, a Bendik ucałował panie w rękę. Ravi stał spokojnie, kiedy szeptały mu słowa pożegnania. Bliźniaki Heleny czegoś się domagały, ale matka przegoniła chłopców i ujęła ramię Ingalill. Dziewczynka kłaniała się odjeżdżającym z dorosłą powagą. Potem stanęła obok Reiny, wyjęła bardzo ładną białą chusteczkę i machała nią tak, jak to widziała u Emmi. Kuter wolno oddalał się od brzegu, długie wiosła uderzały o kamienie. Gdy odpłynęli kawałek, podniesiono żagiel. Wiatr pchał ich gwałtownie w stronę morza, wkrótce dotarli do cypla. Johanna patrzyła w ślad za odjeżdżającymi, dopóki łódź nie zniknęła za Nes. Wtedy Ravi ujął ją pod ramię i pomógł jej wsiąść do powozu. Z powozu jadącego przed nimi słyszeli cichy śmiech Ingalill, słyszeli sprzeczkę bliźniaków. Kiedy znaleźli się na zakręcie, z którego widać było dach Zamku Marji oraz wysokie,

pozbawione liści brzozy, Johanna zaczęła płakać. - Bjorklund - szeptała sama do siebie. - Bjorklund, Bjorklund, Bjorklund... Ravi chrząkał, starał się usunąć coś, co dławiło go w gardle, w końcu powiedział ochryple: - Dla mnie to zawsze będzie Zamek Marji. - Dla mnie też - powtórzyła Reina niczym echo. Johanna przytuliła się do dziecka, miała nadzieję, że czas pomoże im wszystkim. - Idziemy w góry - oznajmił Ravi. - Idziemy razem z grupą myśliwych ze Skjolden. Kupili prawa łowieckie u pisarza, mają polować w posiadłościach Storlendet. Johanna zmarszczyła brwi. - Na polowanie? Ty? Ale... czy ty umiesz strzelać? I żeby zabierać ze sobą dziecko... czy nie lepiej byłoby, gdybyś zapytał Benjamina? Zniósłby taką wyprawę, gdybyś go specjalnie nie męczył... Ravi potrząsnął głową. - Reina potrzebuje górskiego powietrza. Jest blada i przygnębiona. Oczywiście ja sam nie będę polował. Musimy jednak mieć coś w rodzaju wymówki... Johanna prychnęła. - Kiedy ty potrzebujesz wymówki, żeby polecieć w góry? Wsiadasz na konia i jedziesz, kiedy tylko chcesz. Ludzie wciąż o tym gadają! - Myślę, że teraz ludzie milczą - powiedział spokojnie. Johanna westchnęła, ustąpiła. Ravi ma chyba rację. Reina potrzebowała takiej wyprawy. Najlepiej razem z ojcem, który będzie się nią dobrze opiekował. Mogli wziąć konie, duże owcze skóry i odpowiedni prowiant. I to prawda, co Ravi powiedział, nie zwrócą niczyjej uwagi akurat teraz, kiedy każdy, kto może wybiera się na polowanie. - No to jedźcie. Dopóki jest pogoda. W górach spadł śnieg, ale znajdziecie chyba stary szałas myśliwski należący do Karlsgârd. Myślę, że możesz teraz z niego korzystać! Ravi przytaknął. Sprawa nie została jeszcze załatwiona, ale do jesiennego tingu będą mieć ostateczne decyzje. Dostaną z powrotem Karlsgârd, jako zadośćuczynienie. Kiedy się nareszcie pojawi brat Magnusa Storlendet, wszystko będzie postanowione. Powinien mimo wszystko być zadowolony, będzie mógł odgrywać wielkiego pana w majątku brata jako opiekun młodego bratanka. Karlsgârd nie będzie już w rękach Storlendet, posag Amelii wróci do rodziny. A przynajmniej to, co jeszcze z tego posagu zostało. Po latach, kiedy we dworze znajdowały się koszary, a w obejściu organizowano systematyczne ćwiczenia, na pewno w

starych pokojach nie ma już tego spokoju co dawniej. Anton nie poznałby swego domu, ani Gjertrud, stara niania Marji, którą Amelia tak często wspominała. Objął Johannę i uświadomił sobie, jak bardzo zeszczuplała. W ostatnich tygodniach straciła na pewno kilka funtów, chociaż rzadko na ich stole było tyle pysznego jedzenia, wypieków i słodyczy co teraz. Wymamrotał pożegnanie. Johanna spojrzała na niego i zrozumiała, że tę wyprawę planował od dawna i wiedział, że ją podejmie na długo przedtem, zanim powiedział o tym żonie. Reina radośnie pokrzykiwała na podwórzu. No cóż, więc widocznie dziecku też nic nie mówił. Dziewczynka podbiegła, żeby uściskać matkę, podskakiwała i obcałowywała jej blade policzki. - Mamo, mamo, pojedziemy aż do Einarbu. O, mamo, czy ty tam byłaś? Czy tam jest naprawdę tak ładnie? Tata mówi, że w tamtejszej wodzie jest mnóstwo ryb, będziemy spać w śpiworach i codziennie jadać świeże pstrągi! Może nawet zobaczymy jakieś zwierzęta, gór- skie renifery, niedźwiedzia albo wilka i... - Miejmy nadzieję, że tych ostatnich nie będzie za wiele - mruknęła matka, pozwalając dziecku się cieszyć. - Czy nie mogłabyś z nami pojechać - mamo? Reina mówiła teraz z wielką powagą. Dotykała drobnymi dłońmi twarzy matki, dokładnie tak samo jak Ravi, kiedy chciał jej okazać czułość. - Ja nie mogę. Wiesz przecież, że mamy gości. Bendik i Helena wyjadą za kilka dni. - A czy nasze służące się w tym czasie nie wyprowadzą? Czy Ingebjorg zostanie? Johanna uśmiechnęła się. Parobcy i służące z Vildegârd nie należą do takich, którzy wypowiadają służbę i szukają nowego miejsca w połowie października, kiedy zima tuż - tuż. - Nie, zostaną. Ale służące i parobcy Marji wyjadą. Wszyscy z wyjątkiem Margarety i Pernilli. One dostały służbę u nas. - Wspaniale! Bo już niedługo urodzi się dziecko Pernilli! Będę się z nim bawić. Johanna z uśmiechem kiwała głową. Dla Reiny taka sprawa była czymś naturalnym. Dziewczynka jest jednak jeszcze za mała, by rozumieć, że trzymanie ciężarnej służącej w domu to więcej wstydu i straty niż pożytku. Mimo wszystko Johanna nie chciała wyrzucać dziewczyny. A jej siostra obiecała pracować za dwie, by zastąpić ciężarną. Johanna wiedziała, że nigdy nie zdobyłaby się na to, by pokazać drzwi bezradnej biednej dziewczynie. Jakoś sobie biedaczka musi dać radę, ale spadek, który dostała po Marji, ukrywała starannie i przysięgła, że nigdy go nie sprzeda. Była to mała miedziana lampka oliwna.

Reina po raz ostatni uściskała matkę, miło było patrzeć na ożywioną córkę. Mała po prostu tańczyła i nieustannie krzyczała coś do ojca. On z pewnością zatroszczył się o wszystko, spakował też rzeczy córki: ciepłe ubrania, jedzenie, nowe zimowe buty... Johanna miała do niego zaufanie. Ale już zaczęła tęsknić za obojgiem, wiedziała, że zwłaszcza noce będą strasznie ciche i długie, nie będzie też Marji, która w swoim domu na górze czeka z winem i ciastkami na takich, którzy nie mogą spać... Dobrze więc wiedzieć, że ma wiele pracy, która zawsze jest pociechą. Wprost musiała mrużyć oczy wobec tych wszystkich barw. Płonęły przed nią, dosłownie paliły gładkie policzki. Były niczym ogień, odczuwała je jak żar na twarzy, chociaż chłodny i ostry wiatr rozwiewał jej włosy. Reina jęknęła z zachwytu, kiedy znaleźli się na szczycie wzgórza i otworzyła się przed nimi bezkresna przestrzeń. Jechali już prawie dwa dni, pierwszą noc spędzili w opuszczonym szałasie pasterskim. W ścianach zachował się zapach ludzi, Reina wyczuwała dźwięk głosów, utrwalony w drewnie: niecierpliwość, tęsknotę, słodkawy pot. Zapytała ojca, czy to nie głupio drażnić w ten sposób nadprzyrodzone istoty, te, które o tej porze roku powinny przejąć panowanie nad szałasem? On jednak patrzył na nią z uśmiechem. - Nadprzyrodzone istoty, moja kochana, to ty i ja. Ty i ja, i ci wszyscy, którzy zostawiają po sobie ślady w tych wymarłych górach. - A istoty z tamtego świata, czy one nie istnieją? - zapytała z rozczarowaniem w głosie. Ojciec przez dłuższą chwilę zagryzał wargę, zanim odpowiedział: - Chyba istnieją... w jakiś sposób. Jako głosy. Jako krótkie westchnienia, wyczuwasz to? Kiedy wolno potwierdziła, Ravi mówił dalej: - Te istoty to baśń, żywa baśń, która nikomu nie szkodzi. - A ty ich nigdy nie widziałeś? - Nie widziałem - odparł ojciec. Reina patrzyła na niego spod przymkniętych powiek i skrzyżowała ręce na piersi. Bardzo przypominała Johannę. - Więc ich nie ma? Przynajmniej dla ciebie! Była zaczepka w tych słowach, Ravi spojrzał w jej zmrużone oczy z dziwnym lękiem. - Masz oczywiście rację Reino - powiedział niepewnie. Potem poszli spać. Reina nie miała żadnych snów, uznała, że sprawiło to pewnie górskie powietrze. Dzisiaj wspinali się po kamienistym zboczu. Ponad nimi wznosiła się góra Greineggi,

była jednak zbyt stroma. O tej porze roku nie można się tam dostać, zwłaszcza konno. Wi- dzieli lodowiec. Leżał przysypany białą warstwą świeżego śniegu, wiatr wzbijał obłoki białego pyłu i unosił wysoko... Kiedy znowu znaleźli się w dolinie, jak poprzednio otoczyły ich piękne barwy. Reina patrzyła załzawionymi oczyma na dywany wrzosu rozjarzone u jej stóp. Na wzgórzach leżał szron, ale na mokradłach i w zagłębieniach mieniły się wszystkie możliwe kolory świata. W dole znajdowało się jezioro. Ravi nie powiedział nic. Uśmiechał się tylko szerzej z każdym krokiem naprzód. Reina miała wrażenie, że ojciec zaraz zacznie śpiewać. On jednak szedł po prostu dalej, prowadził za sobą konia. Reina chętnie dosiadłaby znowu swojego wierzchowca. Wolałaby posuwać się znacznie szybciej. Nagle zobaczyła, że ojciec przystaje i powstrzymuje konia ręką. Puścił lejce, zrobił jeszcze parę kroków i usiadł we wrzosie. Reina wiedziała, że nie powinna nic mówić. - Wiesz, Reino, są ludzie, którzy takie miejsca nazywają jaskiniami duszy. Którzy traktują je jak kościoły... - I chrzczą w nich dzieci? Ojciec wezwał ją gestem. Wpatrywał się w głęboką dziurę, która chyba pozostała po jakimś wielkim kamieniu lub drzewie wyrwanym przez wicher. - Nie... oni się tam modlą. Zakopują się głęboko w ziemi, tylko głowa zostaje na wierzchu, i tkwią tam przez cztery doby. Przychodzą do nich zmarli przodkowie i zabierają ich dusze na pełne przygód wędrówki. Po tym tacy ludzie rozumieją dużo więcej. - Jakie to dziwne - powiedziała Reina. Ojciec się nie odezwał, ale w jego wzroku było uznanie. - Kiedyś dowiesz się więcej o takich ludziach, Reino. Bądź jednak ostrożna z tym, co czytasz. Niektórzy mówią, że to są demony w służbie diabła. - Dlaczego? Czy diabeł mieszka w ziemi? Ojciec zachichotał. - Niektórzy wierzą, że tak. Reina zastanawiała się przez chwilę. Zaglądała na dół do dziury. - Ojcze - rzekła uroczyście. - Czy widzisz diabła albo innego przodka tam w dole? - Nie - odparł ojciec i czekał w napięciu, co dziewczynka powie dalej. Ona spojrzała w niebo, westchnęła. - Ja też nic nie widzę. Ale ojcze... wielu jest takich, którzy nie widzą tego, co my widzimy. Dla nich to, czego nie widzą, też nie istnieje. Ravi mógłby krzyczeć z radości, mógłby unieść ją w górę, huśtać i podrzucać dla uczczenia tego pierwszego ważnego kroku. Ona mu pomoże, Reina, pomoże mu wypełnić to straszne zadanie, do którego został wyznaczony.