Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 034 906
  • Obserwuję487
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań639 536

Lerum May Grethe - Córy Życia - 29 Na Koniec Świata

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :803.9 KB
Rozszerzenie:pdf

Lerum May Grethe - Córy Życia - 29 Na Koniec Świata.pdf

Beatrycze99 EBooki L
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 63 osób, 44 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 162 stron)

MAY GRETHE LERUM NA KONIEC ŚWIATA

ROZDZIAŁ I W blasku ostrego czerwcowego słońca twarz Astrid wydawała się czarna niemal jak węgiel. W jej włosach igrały granatowe cienie, każdy gruby skręcony lok wyglądał jak wypolerowany tłustą mieszanką, którą stosowała, by ujarzmić niesforną grzywę pod brązowym czepkiem. Teraz czepek leżał w trawie obok trzewików Johanny i białej parasolki Reiny. Siedziała wśród zielonych wierzb i w zamyśleniu wybierała nasiona z przekwitłych bazi. Jej oczy były ciemne jak głębina tam w dole, gdzie rzeka gwałtownie zakręcała i zaraz potem rozlewała się pięknie, tworząc kąpielisko dla ludzi, a także miejsce odpowiednie do połowu małych pstrągów. - Naprawdę chcesz o tym usłyszeć? - spytała Astrid z namysłem, szukając wzrokiem twarzy Johanny skrytej pod szerokim rondem kapelusza. Johanna spokojnie skinęła głową. Ta kobieta była obcym człowiekiem, lecz jednocześnie kimś bliskim. W głębi serca nikt już nie mógł zaprzeczyć, że to naprawdę przyrodnia siostra Marji. Bóg jednak namalował jej rysy grubszymi pociągnięciami pędzla, a ponadto wyposażył ją w mowę, której zrozumienie przychodziło Johannie z wielkim trudem. Duńszczyzna Astrid niosła w sobie wspomnienie spalonych słońcem wysp i różniła się zarówno od słów, które Johanna nauczyła się czytać, jak też i od tych, które sama wymawiała. - Na Saint Thomas żył plantator Wendel. Owdowiał, najpierw raz, później drugi. Jego młodziutka żona zmarła w połogu zaledwie parę lat po ślubie. Przez całe życie pozostawała takim kochanym dzieckiem... Moja ciotka Maria była jej matką chrzestną, tak mi się przynajmniej wydaje. W każdym razie przybyły na tę wyspę razem. Młoda pani Wendel miała na imię Kristina i była córką oficera. Johanna z namysłem pokiwała głową. Pamiętała Adriana Mulda jeszcze z ksiąg Marii. Jakże pięknie wyglądało to nazwisko napisane jej wprawną ręką. Jakby z miłością? Jak gdyby traktowała go jak brata? - Poślubiłam plantatora Wendela. Dałam mu wszystko, czego chciał, i jeszcze trochę... Johanna zmarszczyła czoło. Astrid zaśmiała się krótko. - Tak, mówię, że go poślubiłam. Musisz jednak wiedzieć, że tam wszystko odbywa się nieco inaczej. Biały pan może sobie wziąć Mulatkę za żonę z lewej ręki, tak to się chyba nazywa. Oznacza to, że wybranka może dzielić z

nim łoże i stół, a także rządzić gospodarstwem tak długo, jak jego zdaniem robi to dobrze. Zdawałam sobie jednak sprawę, że taki układ nie daje mi żadnych uprawnień jako wdowie po nim. On był ode mnie dużo starszy. A na dodatek miał dzieci. Dwoje. Zrobiła pauzę, zapatrzyła się w szemrzącą rzekę. Topnienie śniegu w górach wciąż trwało i wszystkie strumienie i potoki pełne były lodowatej nieprzejrzystej wody. - Ja... nigdy nie zapomnę chwili, gdy ujrzałam tamte dzieci po raz pierwszy - miękko powiedziała Astrid. Johanna wychyliła się w przód. W głosie Astrid pojawił się ból, słowa jeszcze trudniej było zrozumieć. Zamknęła oczy, a Johanna poczuła, jak serce jej topnieje. Wyobraziła sobie tę beznadziejną sytuację. Dzieci męża stanowiły największe zagrożenie dla własnej przyszłości Astrid, lecz mimo to pokochała je od pierwszego wejrzenia. - Były takie biedne... Rozdziawiały do mnie buzie, a ich zapach... ich zapach przywodził mi na myśl... - Słodkawe kwaśniejące mleko! Astrid otworzyła oczy i zmieszana popatrzyła na Johannę. - Nie... Gniazdo karaibskiego ptaka. Tego, który się żywi padliną. Johanna przekrzywiła głowę. Dostrzegła teraz w spojrzeniu kobiety wielki żal. Astrid złożyła dłonie na podołku. - One były chore. Chore na głowę. Nie umiały chodzić ani jeść jak ludzie. Moczyły się, całe uda po wewnętrznej stronie miały pokryte obrzydliwymi wrzodami, z ust im ciekło. Jedno było ślepe, w oczach leżały białe ziarenka ryżu, jajeczka robaków. One... one... ja je zabiłam. W ciszy, jaka zapadła, słychać było wyraźnie szum w koronach rosnących nieopodal osik. Astrid czekała. Johanna kilkakrotnie odetchnęła głęboko, wreszcie znów podniosła głowę i popatrzyła na nią. - Rozumiem - powiedziała spokojnie. Na wargach Astrid pojawił się cień uśmiechu. Białe zęby lekko błysnęły, gdy zwilżała wargi językiem. - A potem stary pan umarł. Oczywiście podjęłam próby, ale wiedziałam, że przegram. Jego bratanek przejął dwór z całym wyposażeniem, z chatami niewolników i polami. I ze mną... Teraz już naprawdę się uśmiechała. Wspomnienie tamtego triumfu zabarwiło jej policzki młodzieńczym rumieńcem.

- Pozwolił się bez trudu oczarować, był bardzo, bardzo młody... Chyba go kochałam. Tak... Johannie potrzebne było takie zapewnienie. Ta kobieta w skromnej brunatnej sukni przypominała wulkan, wysoka, mocna i piękna, lecz nigdy nie wiadomo, kiedy żar wypełniający ją wybuchnie i spopieli wszystkich, którzy znajdą się w pobliżu. - Urodziłam mu synów, a on sporządził dokument. Pragnął zapewnić mi bezpieczeństwo. Moi synowie... byli piękni i mieli białą skórę, tak jak on. Nawet włosy mieli proste i delikatne, w kolorze świeżego kukurydzianego chleba. Johanna westchnęła. Inne myśli krążyły jej po głowie. Astrid rzuciła hasło, było jednak za wcześnie. Jeszcze nie czas na najprawdziwszą prawdę. Ona mogła zaczekać. Johanna znów skupiła się na słowach opowieści. - ... jak małe aniołki. Wciąż pamiętam tamte ciemne noce podczas burzy, kiedy nie zgadzałam się, by od nich odejść. Siedziałam przy ich łóżku przy zapalonej lampie, a głowę rozsadzał mi strach. Co będzie, jeśli morze się podniesie albo jeśli nowy dach nie wytrzyma? W głowie już sobie wszystko poukładałam, wiedziałam, jak ich uratować, nawet gdyby przyszło mi przypłacić to życiem... Johanna kiwnęła głową. Tak mówi każda matka. Ale na twarzy Astrid wciąż malowała się twardość. - Oni mają teraz dwadzieścia jeden i dwadzieścia dwa lata. Są... dorosłymi mężczyznami. Nie są już synami... Jej milczenie trwało tak długo, że Johanna zaczęła się niecierpliwić. Astrid wolno podniosła czepek i nakryła głowę. Słońce mocno tu prażyło, chociaż od zimnej, bystro płynącej wody ciągnął chłód, oziębiał i poruszał powietrze, dzięki czemu siedzenie w słońcu było prawdziwą przyjemnością. - Aurora... jutrzenka. Ona stała się moim błogosławieństwem, a także moim przekleństwem. Czyż nie tak bywa z dziećmi? Bez nich życie wolne jest od trosk, lecz też nie ma w nim chyba prawdziwej radości. Johanna wolno pokiwała głową. Może w istocie tak jest? A może to tylko przekonanie, którym człowiek się broni, gdy całym jego życiem kierują więzy krwi, odpowiedzialność i strach? - On był taki piękny, był mój. Bardziej mój niż czyjś inny. On był... w domu. I duch mojej matki wybrał go dla mnie. Tak, przyznaję, to brzmi jak szaleństwo, zostałam przecież wychowana wśród wysokich murów kościoła, wiem, czym jest grzech. Lecz mimo

wszystko... Westchnęła. Johanna zaczęła się niespokojnie kręcić. Cóż to za zwierzenia? Miała wrażenie, że Astrid od dawna przygotowywała się do tej rozmowy. Już przez cztery tygodnie poznawały swoje obyczaje, przyzwyczajały się do języka, opowiadały sobie nawzajem swoje historie, rozgrywające się na dwóch różnych połówkach Ziemi. - Miał na imię Mucha. Mieszkał wysoko w górach. Na pewno już nie żyje... Oczy Johanny krążyły niespokojnie. Popatrzyła na dzieci bawiące się w dole. Benjamin rzeźbił im łódeczki z kory, Reina siedziała na brzegu, odgrywała oficera marynarki, inne dzieci brodziły w wodzie i były kapitanami, sternikami, marynarzami, nawigatorami. - Niczego innego nie można się było spodziewać. Spotkaliśmy się nocą, w lesie, ukradkiem. Nigdy nie widziałam go w blasku słońca. Nigdy... dopiero ostatniego dnia. Johanna zdusiła uśmieszek. Skąd więc Astrid mogła wiedzieć, że był taki piękny? Astrid mówiła teraz prędko. Skończyło się smakowanie słów, rozpamiętywanie dawnych uczuć. - Mój mąż jej nie chciał. Moi synowie... poprzysięgli, że zabiją ją przy pierwszej nadarzającej się okazji. Boże, przecież sami byli tylko dziećmi... a ja ich matką. Bali się mnie, wiedzieli, że z chaty niewolniczej wyniosłam przeróżne umiejętności. Lękali się mnie, nie mieli odwagi, by coś zrobić. Przynajmniej dopóki nie będą starsi i silniejsi. Ale pewnego ranka obudziłam się i zrozumiałam, że igram z życiem Aurory. Oni potrafiliby to zrobić, mówili prawdę. Ona nigdy nie była dla nich siostrą, przynosiła im jedynie wstyd, tak jak ja. W powietrzu rozległ się dźwięczny śmiech Reiny. Benjamin skubał ją i ciągnął, chciał zawlec do zimnej wody. Dziewczynka broniła się, wciąż miała na nogach buty, śmiech też zaraz przerodził się w krzyk. Wtedy Benjamin ją puścił, z chichotem przezywając kociakiem. Jak można tak bać się wody! - Posłałam wtedy po Muchę, choć przysięgłam, że nigdy więcej już go nie zobaczę. Powiadomiłam go, że ma córkę i że nadszedł czas, by zamieszkała razem z ojcem. - Ale... czy nie mówiłaś, że on mieszkał w górach? Jak przestępca? Astrid prychnęła. - Ciążyło na nim kilka wyroków śmierci. Za to, co zrobił, w świecie białych nie istniała dostateczna kara. Uważali go za czarnego diabła we własnej osobie. Ja jednak miałam okazję raz być z nim dłużej, przez kilka godzin... i wiedziałam, że jest dobry. Wierzyłam w to z całego serca. No bo po kim wzięłaby swoją dobroć Aurora? W dole Reina pozwalała bratu się ochlapywać, lecz cały czas mocno trzymała się gibkiego pnia wierzby. Dziewczynka ostatnio wprost rosła w oczach. Smukłe łydki wystawały spod codziennego fartucha. Serdak miała rozsznurowany.

- Spotkałam się z nim w lesie. Aurora zrozumiała. Wcale nie płakała tamtego dnia rano, chociaż bardzo się tego bałam. Nie powiedziałam jej, że raczej nie będziemy mogły spotykać się tak często, jak ona się pocieszała. Ja też nie płakałam. Spakowałam tylko dla niej trzy pełne worki. Ubrania, wiesz. Mydło... i pieniądze. I nieduży, wykładany macicą perłową pistolecik. Ha! Umiałaby się nim posłużyć. I może naprawdę by się przydał, ojciec zobaczyłby, jaką ma sprytną córkę. Johanna pokiwała głową. Opowieść ją wciągnęła. - I co się stało? Czy on nie przyszedł? A może ty się rozmyśliłaś? Astrid pokręciła głową. Chrząknęła, odkaszlnęła. W jej głosie pojawił się bardziej piskliwy ton. - Nie. Przyszedł. Zobaczył ją. A potem uciekł. Ona... ona miała za bardzo białą skórę. Z wnętrza wulkanu dobył się gorzki śmiech. Astrid nie przestawała się śmiać, nieprzyjemnie, ochryple, aż dzieci na brzegu zesztywniały w zabawie, znieruchomiały z siniejącymi stopami zanurzonymi w zimnej wodzie. Pierwsza przybiegła Reina. Johanna wstała. Astrid wreszcie także wzięła się w garść i doszła do siebie. - Chodźmy, Johanno. Wydaje mi się, że dzwon z Vildegźrd wzywa na posiłek. Johanna rozpoznała brzmienie dzwonu ze Storlendet, lecz nie zaprotestowała. - Dobrze, chodźmy już. Na pewno na nas czekają. Pomimo iż pytające spojrzenie Reiny świdrowało je w plecy, obie kobiety trzymając się za ręce powędrowały w górę ścieżki. Benjamin, kulejąc, sunął za nimi, wraz z Reiną i Aurorą przekomarzającymi się ze sobą jak rozćwierkane ptaszki. Johanna przekrzywiła głowę i cicho powiedziała do Astrid: - Młodzi się zaprzyjaźnili. Dobrze im razem. Myślisz, że to przez więzy krwi? Astrid długo na nią patrzyła, lecz nie przystanęła. Jej ręka wydawała się nieprawdopodobnie mocna i twarda, niczym u mężczyzny. - Oni są mądrzy. Twoja córka... bardzo mądra. Johanna uśmiechnęła się rozbrajająco. - Twoja także - odwzajemniła się. - Poza tym jest bardzo, bardzo piękna. Coś mi się widzi, że na Vildegard nie będzie spokoju, kiedy te dwie panienki... Teraz Astrid się zatrzymała. Johanna niemal się potknęła, tak mocno pociągnęła ją za rękę. Uświadomiła sobie, co przed chwilą powiedziała i jak jej słowa podziałały na Astrid. Dzieci wyminęły je, z ukosa śląc tylko pytające spojrzenia. W brzuchach po zabawie pewnie im już burczało, rozległ się też naprawdę dzwon z Vildegard. Johanna przełknęła ślinę i popatrzyła prosto w ciemne oczy Astrid.

- Nie miałaś jeszcze śmiałości pytać, prawda? Ale przyjechałaś po to, żeby upomnieć się o swoje, tak? Nie ruszały się z miejsca. Astrid przyciągnęła rękę do siebie. Potem, tak jak stała, usiadła na kamieniu. - Tak - szepnęła. - Marja była moją siostrą. A Thilla powiedziała... Thilla twierdziła, że Marja mnie pokocha. Dlatego tu przyjechałam. Johanno, jak myślisz, miała rację? Pytanie zabrzmiało tak, jakby zadane zostało przez małe dziecko. Johanna uśmiechnęła się blado. - Owszem, tak sądzę. Na pewno bardzo by cię polubiła. Ty... jesteś do niej trochę podobna. Zazdroszczę ci tego, Astrid. I niepotrzebnie się bałaś, mogłaś pytać wprost. Masz swoje prawa. Jesteś jej siostrą. Ona nie żyje. Remmermann niczego nie chciał. Właściwie powinniśmy podzielić się z tobą wszystkim, co do niej należy - rzekła Johanna. - Co należało - poprawiła się. Astrid ukryła głowę w dłoniach, brunatny czepek zakołysał się. - Nie mam żadnych praw. Nie mogę nawet udowodnić... - U nas na Vildegard obowiązuje inne prawo, w naszej rodzinie zawsze tak było. Nie znajdziesz go w żadnej księdze prawniczej, lecz ono się nazywa sprawiedliwość - ostrym tonem oświadczyła Johanna. - Możesz nam zaufać, ty i twoja córka dostaniecie... - Nie, nie... pieniędzy mi wystarczy. Sądzisz, że dałam się wygnać z pustymi rękami? Przynajmniej tyle władzy miałam nad tymi dwoma, którzy ssali mleko z moich piersi. I było w nich przynajmniej tyle wstydu, by choć w głębi ducha zdawali sobie sprawę, że zawdzięczają mi życie! Mam dość pieniędzy... ale nigdy nie zdołam sobie kupić prawdziwego, ciepłego domu. Johannie serce zadrżało. Ostatnio wiele razy siadywali całą rodziną i rozmawiali właśnie o tym. Ravi, Bendik, Helena... Czy powinni zaproponować obcym miejsce, w którym poczułyby się jak w domu? Byli wszak krewnymi, lecz czy należy ufać temu, co mówiła Astrid? Przecież równie dobrze mogły zostać wygnane stamtąd za popełnienie jakichś zbrodni. Czy należało wykluczyć ryzyko, że pewnego dnia, już niedługo, pojawią się dragoni i oskarżą ich wszystkich o współudział w jakichś brudnych sprawkach? - Twoje miejsce jest tutaj, twojej córki również. Wy... my... - Nie słyszałaś jeszcze wszystkiego - mruknęła Astrid. Johanna ruszyła naprzód. - Niczego więcej nie muszę się już dowiadywać. Uniosła głowę. A więc powiedziała to. Nie warto dłużej się nad tym zastanawiać. Wierzyła, że Ravi przyzna jej rację, Bendik również, on zresztą zajęty

był swoimi sprawami. Przybycie gości przestało już być nowiną, nawet służące zaczynały patrzeć obcym w oczy bez lęku. Z początku żegnały się przestraszone, że człowiek może mieć tak czarną skórę, nie będąc wilkołakiem czy innym potworem. Usłyszała za plecami szelest spódnicy Astrid. Wkrótce też i jej ręka wsunęła się delikatnie pod pachę Johanny. - Dziękuję - szepnęła ciemnoskóra kobieta. - Serdecznie dziękuję. Johanna poczuła ulgę. Historię Astrid trudno było nazwać piękną. Wiele jest zmartwień, które mogą doświadczyć kobietę, a jednak los Astrid można było nazwać naprawdę tragicznym. Patrzyły, jak dzieci idą na skróty przez pokryte świeżą, zieloną trawą łąki. Reina delikatnie podpierała Benjamina. Czy to naprawdę możliwe, by brat z pełną premedytacją zabił siostrę? By mogli się do tego stopnia nienawidzić tylko dlatego, że mieli różnych ojców? Johanna zadrżała lekko. Przez głowę przeleciała jej myśl o Reinie i Ingalill. Czy ich dziecinne sprzeczki mogły przerodzić się w nienawiść? Nie, nie wierzyła, by mogło do tego dojść. Wszak uśmiechały się do siebie i chociaż ciągle o coś się spierały, to przecież umiały spać razem w jednym łóżku, z głowami przytulonymi do siebie, objęte... Teraz Reina miała nową siostrę. Rozmawiali również o tym, o ile bardziej radosna wydawała się tej wiosny ich córka. Żałoba po śmierci Marji zdawała się blaknąć i zmieniać w przejrzysty woal smutku, w doświadczenie, we wspomnienie. Dzieci szybko zapominają, czyż nie tak się mówi? Johanna poczuła nagle, jak mięśnie brzucha jej się napinają, i natychmiast zwolniła. Tym razem nie popełni tego samego błędu. Tym razem powie mu o wszystkim jak najprędzej. Nie będzie wierzyć, że on i tak już wie. Nie będzie igrać z własnymi uczuciami. Spodziewała się dziecka. Teraz miała już co do tego całkowitą pewność, choć od terminu jej miesięcznej przypadłości minęło nie więcej niż dwa tygodnie. A wieczorem wszyscy się o tym dowiedzą. Wcale nie najgorzej. Aurora, nowa, starsza siostra dla Reiny, Astrid, ciotka dla niej i dla Bendika, a już niedługo, bardzo niedługo mały braciszek dla Benjamina. Była tego pewna, tak bardzo pewna, że nawet przez chwilę nie wątpiła. Nosiła pod sercem chłopca, bo tym razem nic nie było tak jak z Reiną. Owszem, to

będzie jej syn, lecz przede wszystkim syn Raviego. Spłodzony z jego silnej woli. W snach Raviego rósł jeszcze na długo przedtem, zanim ona ustąpiła i oddała mu miejsce pod sercem. Jakże on będzie się cieszył! Nie mogła już się doczekać, kiedy zobaczy jego uśmiech. - Zaczekaj tylko, aż Thilla się o tym dowie! Będzie zachwycona. Teraz, gdy okazaliście mi tyle serca, mogę się wam do czegoś przyznać: Ona mnie ostrzegała, twierdziła, że będziecie nieufni, że to mimo wszystko historia szyta raczej dość grubymi nićmi... Ale dala mi coś w rodzaju dowodów, kilka starych listów, mogę je przynieść. To od jej... włóczącego się po morzach... - Znam te listy - przerwała jej Johanna, przypominając sobie chwile spędzone na strychu w Kopenhadze. - Tymczasem to wcale nie było konieczne! Jestem wam wdzięczna na wieki. Gdybyście wiedzieli, jak... - Już my się rozmówimy z Thillą, gdy przyjedzie - uśmiechnął się Ravi. -Jak mogła coś takiego o nas pomyśleć! Sądziła, że nie przyjmiemy z otwartymi ramionami kogoś, w czyich żyłach płynie nasza krew? - Nie wszyscy by tak postąpili - odparła Astrid. Wciąż była podniecona i uradowana pracą, jaką wykonała tego dnia. Ostatnie dni upływały im na przemeblowaniu Zamku Marji. Pokój Emmi pozostał nietknięty, Thilli również, podobnie jak i cztery inne pokoje gościnne na górze. Astrid zawahała się, słysząc beztroską propozycję Johanny, by zajęła pokój Marji. Być może dostrzegła coś w oczach Johanny, być może sama nie potrafiła wyzwolić się od wrażenia bezczeszczenia grobu. Niczego więc tam nie zmieniły, pozostał nie używany. Wybito natomiast ścianę między sąsiadującymi z nim pokojami, służącymi kiedyś Marji jako garderoba. Gdy ściany obłożono pomalowaną na żółto boazerią, pokój zrobił się bardzo piękny. Aurora wybrała dla siebie czerwoną sypialnię, tuż przy niezwykłym niebieskim pokoju kąpielowym Marji. - Ten dom na nowo ożył - mruknęła Johanna. - Naprawdę był w tym jakiś sens, teraz widzę to wyraźnie. Ravi wyciągnął rękę i zdusił kopcący knot. Nie było wcale potrzeby zapalania świec w ten błękitny letni wieczór, lecz Johanna lubiła stawiać na stole srebrny świecznik od Karen zawsze, gdy miały miejsce mniejsze czy większe wydarzenia rodzinne. Tego wieczoru planowano podpisać dokumenty, na świadka poproszono lensmana i pastora. Astrid Wendel i

jej córka Aurora zostaną prawnie zarejestrowane jako powracające do domu w pełni uprawnione dziedziczki mienia Marji Oppdal z dożywotnim prawem zamieszkania w pięknym domu siostry. - Biedna Thilla - odezwała się Johanna. - Ciekawa jestem, kto przyniósł jej tę smutną nowinę. Mówiłaś, że o niczym nie wiedziała, gdy wyjeżdżałyście, to bardzo dziwne, bo przecież ja... Astrid zaczęła ssać wargę. - Ja... ja nie spotkałam jej w Kopenhadze. Ja... to zbyt skomplikowane. Johanna zesztywniała. - Ale mówiłaś przecież, że z Saint Thomas przyjechałaś do niej... - Owszem, ale Thilla wiele miejsc nazywała domem. Ona... ja... my... w pewnym sensie znałyśmy się od dawna, dzięki listom, poprzez wspólnych znajomych. Spotkałam ją w miejscu, gdzie... gdzie bawiła na wakacjach. Johannę zdradziecko załaskotało w brzuchu. Popatrzyła w oczy Astrid, szukając w nich oznak świadczących o kłamstwie. Kobieta o białym uśmiechu zaczęła się wiercić na krześle, ale otwarte dłonie wciąż spokojnie leżały na stole, różowe i bezradne. - Trochę trudno to wyjaśnić... Sądzę, że najlepiej zrobi to sama Thilla. Gdy tylko przyjedzie. A to przecież już niedługo, prawda? Tak napisała w liście? Johanna kiwnęła głową. Thilla uważała, że przybędzie najpóźniej w końcu czerwca, przynajmniej wraz z Emmi i Dianą. Remmermannowi zdrowie szwankowało, on więc być może spędzi lato na południu, w uzdrowiskach w Niemczech. Serce w piersi Johanny uderzyło spokojniej. Nie było powodu denerwować się tym drobnym szczegółem. Po prostu źle zrozumiała. A list od Thilli był taki krótki, właściwie zawierał jedynie potwierdzenie, że wkrótce się zobaczą. A więc Thilla nie otrzymała smutnej wieści. Nie było jej w mieście, gdy żałobnicy powrócili. Upłynął już blisko rok, a jedynym znakiem życia, jaki dostali od kochanej staruszki, był właśnie ów krótki liścik przywieziony przez Astrid. I list do Marji. Johanna schowała go na dno kufra, pod grube pliki papierów i nie używanych ubrań. Miała wielką ochotę otworzyć go i przeczytać, lecz Ravi uważał, że tak nie powinno się robić. List należało zwrócić Thilli, skoro Marja, jak się wyraził, znalazła się w miejscu niedostępnym dla żadnego kuriera. Johanna oddychała teraz spokojnie i wytrzymała przestraszone spojrzenie oczu Astrid.

- Wszystko się wyjaśni, ona już niedługo przyjedzie. Może tu zawitać w każdej chwili... Drgnęli przestraszeni, gdy rozległo się pukanie do drzwi ganku. Ale to byli tylko świadkowie.

ROZDZIAŁ II - Siostry! Wcale nie jesteście siostrami tylko z powodu jakiegoś głupiego papieru... - Właśnie, że tak! Aurora jest moją siostrą, a twoją wcale nie! Bo ona nie jest rodziną taty, tylko mamy i moją! - I Bendika, a on jest moim drugim ojcem! A więc jestem tak samo jej siostrą jak ty! Głupia gęś! Reina wysunęła brodę w przód i mocno ścisnęła Aurorę za rękę. Aurora była wyższa od niej o głowę i, niestety, wzrostem prawie równała się z Ingalill. Obie starsze dziewczynki popatrzyły teraz na siebie ponad głową Reiny, a jej ani trochę się to nie spodobało. - Ty też musisz być głupia, skoro bawisz się z takim dzieciakiem. Ale daj mi znać, jak będziesz chciała porozmawiać z inną młodą kobietą. Ingalill odeszła, kołysząc biodrami, które wyraźnie zaznaczały się pod spódnicą. Piersi także jej urosły, Reina skrzyżowała ręce na brzuchu i splunęła. - To prawdziwa czarownica! Cieszę się, że nie muszę jej tak często widywać. I z roku na rok robi się coraz gorsza! Aurora wybuchnęła śmiechem, słysząc takie dorosłe wyrażenie w ustach Reiny. - Biedna, wydaje mi się, że po prostu jest jej przykro, ma przecież tylko te małpiątka, bliźniaki. I może jest jeszcze bardziej zazdrosna przez to, że ty, niewykluczone, będziesz miała młodszą siostrzyczkę. Reina z ponurą miną pokiwała głową. - Tak, pewnie tak. Ingalill nie chce, żeby ojciec miał jakiekolwiek inne córki oprócz niej. Aurorę zaskoczyła jasność osądu Reiny. Zapewne miała rację, nigdy jeszcze bowiem nie widziała dziewczynki, która w równym stopniu co Ingalill zamęczałaby swego ojca. Szedł jej już wprawdzie dwunasty rok, lecz stale siadała Raviemu na kolanach i domagała się pieszczot jak małe dziecko. Było to tym dziwniejsze, że Ingalill wyglądała na starszą o trzy albo nawet cztery lata od Reiny, tymczasem dzieliły je niespełna dwa lata, lecz ciało Reiny miało zaledwie oznaki kobiecości, która tej wiosny rozkwitła pod bluzką Ingalill. Aurora westchnęła, z powrotem ujęła Reinę za rękę. Czuła się od niej nieskończenie starsza i mądrzejsza. - Jesteśmy siostrami. Nigdy nie zdołam dostatecznie ci za to podziękować, Reino, chociaż niekiedy potrafisz być jak nieznośna pszczółka, tak brzęczysz nad uchem i tniesz. Roześmiały się.

Ułożyły się na skale i machały nogami w powietrzu. Pod nimi fale leniwie uderzały o kamienny pomost. Na Meisterplassen dobrze się żyło, w każdym razie teraz, przez te kilka gnuśnych dni, dzielących sianokosy od zbierania liści. Johanna wysłała je tu razem z Astrid, która nigdy nie miała dość słuchania o Randarze i o miejscu, w którym żył. Bendikowi najwyraźniej skończyły się już opowieści, teraz więc Astrid krążyła po wsi, zbierając wśród ludzi opowiadane drżącym głosem historie o kacie, o którym wszyscy tu słyszeli. Johanna potrzebowała dużo spokoju. Całe to lato miało stać pod znakiem wypoczynku. Bo przecież drugiego takiego lata jak poprzednie nie wytrzymałby żaden człowiek. Na razie wszystko układało się jak najlepiej. Szpitalik, gdy wyjeżdżały, był prawie pusty, a Johanna wynajęła ogrodnika z Knagen, który miał zająć się ogrodem Amelii i pięknymi rabatami wokół Zamku Marji. Dziewczynki uwiły sobie wianki ze stokrotek i dzikich róż, potem zaś przyozdobiły je jeszcze wielkimi liśćmi dębu, który podobno zasadziła Liv na grobie swego Joranda. Ssały słodko-gorzkie korzenie kminku i patrzyły sobie głęboko w oczy. Nad nimi rozpościerało się niebo, wysokie i odległe. Kolory, takie drżące, spływały spod pędzla. Sam go zrobił, starannie wiążąc w pęczek najsztywniejsze włosy z ogona wiewiórki. Zwierzę nie żyło już, gdy je znalazł. Uczcił je, ozdabiając wizerunkiem małej wiewióreczki stolik dla lalek Reiny, gdy po raz pierwszy użył pędzla. Teraz spod pospiesznych maźnięć nie wyłaniało się wcale małe puszyste zwierzątko z czarnymi oczkami. Widział, jak spod dłoni pojawia się zarys ust, lecz właściwie światło nie było dobre. Malował w półmroku, równie dobrze z zamkniętymi oczyma, jak z otwartymi. Farby zlewały się ze sobą, mocne, nie rozrobione, i wiedział, że jeśli wkrótce nie opanuje się i nie doda więcej terpentyny, to obraz nigdy nie wyschnie... Miał wrażenie, że coś w nim pękło, gdy powiedziała mu o dziecku. To dziwne, bo radość, która napłynęła do ciała, była niebieska i chłodna, wcale nie iskrząco czerwona, jakby się tego raczej spodziewał. Właściwie porzucił już nadzieję, przynajmniej prawie. Domyślał się jednak, że ona powoli przechodzi na jego stronę. Ze poważnie traktuje jego tęsknotę i przestała popijać tę swoją wieczorną herbatkę, zarzuciła też zwyczaj opuszczania go po nocnych uściskach i wędrowania na bosaka przez ciemny, wychłodzony dom, żeby coś zrobić. Za to także ją kochał. Tyle miała kłopotów z dziećmi, tak bardzo się o nie lękała. I nigdy też nie była już taka sama po trudnych latach dzieciństwa Benjamina, kiedy bała się

uwierzyć, że będzie mu dane dorosnąć. Z Reiną było inaczej, lecz z całą pewnością wcale nie łatwiej. Johanna wbijała w niego spojrzenie za każdym razem, gdy imię dziewczynki padało w trakcie wieczornej rozmowy. Bała się, ufała mu jednak, wierzyła, że on będzie wiedział, po jakiej to niezwykłej krainie porusza się owo dziwne dziecko. Wierzyła, że i on był tam wcześniej, poznał wszystkie ścieżki. 1 będzie mógł ją poprowadzić, by nie utkwiła w którejś z rozpadlin, z których ona, Johanna, tak często go wyciągała. Czy naprawdę potrafi to zrobić? Gdyby ktoś zobaczył te malowidła, nie uwierzyłby, że Ravi jest w stanie poprowadzić kogokolwiek ścieżką rozumu. Ale nikt nie będzie ich oglądał. Malował w łagodne letnie noce i planował, że na świętego Jana rozpali swoje własne ognisko. Pracował jeszcze długo po tym, jak rozbolały go plecy, a w rękach stracił czucie. Dopiero gdy kolana odmówiły już posłuszeństwa, a zresztą zabrakło gotowych farb, skulił się w kącie i zmrużonymi oczyma patrzył na piękne, kosztowne płótno. Z oczu płynęły mu łzy, bo czyścił ręce papką z masła, oliwy do lamp i miażdżonej cebuli. Od terpentyny łuszczyła mu się skóra, sam więc wymyślił tę tłustą, szarą mieszankę. Johanna kazała mu potem smarować ręce maścią rumiankową i bardzo była rada, że wszystkie klamki i drzwiczki do szafek przestały być upstrzone plamami. Obraz był obrzydliwy, lecz piękny zarazem. Kto to może być? Ravi wrócił do domu, zakrywszy uprzednio malowidło kawałkiem świeżego płótna. To opóźni suszenie, lecz tłusta farba i tak już była źle rozmieszana, będzie się więc dawała rozsmarować jeszcze przez wiele tygodni. W pewnym sensie pocieszało go to, tłumiło niepokój, jaki wywołał w nim ten obraz. Zawsze przecież mógł go przemalować. Już jutro. - Naprawdę? Ona wreszcie przyjechała? Ach, Ravi, Thilla wreszcie przyjechała! Prędko, prędko, pomóż mi! Daj stajennemu znać, żeby wyprowadził powóz! Inga, ważni goście przybywają! Czy Jonassen wrócił już z gór? Mamy świeże masło i śmietanę? Boże, jak tu wszystko wygląda... Johanna poderwała się tak, że aż suche wianki szałwii rozsypały się na podłodze salki dla chorych. Pomieszczenie było puste, unosił się w nim mocny zapach wywaru z jałowca. Słońce nie wpadało już przez okno; teraz, w środku dnia, stało zbyt wysoko na niebie. Chłopak miętosił czapkę w ręku i przyglądał się jej spod oka. Twarz miał spoconą i

brudną, zapewne kazano mu biegiem pokonać całą stromą drogę z Dosen. - Było ich więcej. Pan powinien może kazać wyprowadzić kariolkę, wyglądali na bardzo eleganckich. Johanna roześmiała się. - Ach, na pewno jest też i Diana, a skoro ona, to i Emmi! A profesor? Chłopcze, widziałeś pana Remmermanna? Chłopak pokręcił głową. - Nie, nie było żadnego mężczyzny. Zarzuciła fartuch na haczyk pod półką i pomknęła na górę po schodach. - Zawołajcie, kiedy wóz będzie gotowy! Ja tylko... A zresztą nie, nie ma na to czasu. Nie mogę się już doczekać, kiedy ją zobaczę, moją kochaną, najdroższą Thillę! Ravi odgarnął kilka kosmyków włosów z gładkiej twarzy żony i prędko ją pocałował. - Aż cię pali, żeby zdradzić jej tajemnicę... - Tak, to także. Ach, Ravi, myślisz, że ona zgodzi się być matką chrzestną? Wiem, że to może nie wypada, pewnie powinniśmy raczej poprosić w kumy Astrid, ale... - Oczywiście, musisz spytać Thillę - odparł. - Sama przecież nazywasz ją matką. Czy jednak nie sądzisz, że powinna najpierw znaleźć się w naszym domu? Johanna czuła się taka lekka. Wreszcie radość stała u ich drzwi. Sama tylko radość. Przed nimi całe długie lato na wspomnienia, wciąż co prawda jeszcze bardzo świeże i bolesne, lecz mimo to podzielenie się żałobą z osobą tak blisko związaną z Marją, ach, to będzie takie dobre, w pewnym sensie takie oczyszczające! A wraz z Emmi na pewno do domu wróci życie. Spotkają się też z Astrid i Aurorą. Thilla musiała się trochę obawiać, jak się tu wszystko ułożyło. W każdym razie jeśli nie wiedziała, że Marja nie żyje, gdy je tutaj wysyłała... Szła przed nim, nie przestając mówić. Parobek wciąż jeszcze mocował się z dyszlami, koń w południowym skwarze nie bardzo miał ochotę dać się zaprząc, dobrze mu było w cieniu pod rozłożystymi koronami drzew w zagrodzie dla koni. Byli już coraz bliżej. Johanna wprost wyczuwała zapach czegoś nowego w wiosce i z daleka widziała łódź, która jeszcze raz przywiozła jej Thillę. Słyszała już głos Emmi, wchodzącej do izby w Dosen, gdzie często zapraszano zamożniejszych przyjezdnych na szklaneczkę. W progu zatrzymała się zmieszana. Lekko odchyliła się w tył, dotknęła piersi Raviego. On jedną ręką przytrzymywał się framugi drzwi i na niej wsparli się oboje. Wciąż

jeszcze dawało się znaleźć jakieś wyjaśnienie. Wciąż jeszcze mógł istnieć rozsądny powód na to, dlaczego nie dostrzegli jej tak od razu wśród podróżnych kufrów, parasoli słonecznych i podnoszących w górę kielichy ludzi. Nagle jednak wzrok Johanny pochwycił spojrzenie Emmi. Wydawało się ono o sto lat starsze. Emmi natychmiast podbiegła do Johanny, z oczu wyzierał jej smutek, całkiem świeży, wciąż jeszcze krwawiący ból. Przy niej stała Lovise, dziewczynka, którą Thilla zajęła się i uważała za przybraną córkę. Mały synek Lovise również tam był, ssał kciuk, chociaż miał jakieś osiem, może dziesięć lat. - Thilla także. Johanno, kochana moja, straciłyśmy też i Thillę... Johanna poczuła, jak nieco kościste ciało Emmi przyciska się do niej, odruchowo otoczyła ramieniem kruchą kobietę i mocno ją przytuliła. Diana stała zakłopotana, ciężko przełykając ślinę, aż wreszcie Ravi wyciągnął do niej rękę i porwał w objęcia. Lovise i jej syn wpatrywali się w nich pustym wzrokiem. Johanna opanowawszy się zauważyła, że dziecku drżą usta, Diana pogładziła je po włosach, przyciągnęła oboje bliżej. - Chodźmy stąd jak najprędzej, ja... my... tyle jest do opowiadania. Johannie spierzchły wargi. Usiłowała uczepić się tego faktu, znaleźć jakąś możliwość protestu, lecz wzrok Emmi był nieustępliwy. - Rozchorowała się? Co się stało? Gdzie ona teraz jest? Ale Emmi zaczęła mówić dopiero w powozie. A w miarę jak mówiła, Johannie zwężały się oczy tak, aż wreszcie nie widać ich było spomiędzy rzęs. Ravi w milczeniu obserwował jej rozpacz. - To nieprawda - szepnęła Johanna. - To niemożliwe... Jak ktoś mógł odebrać życie takiej dobrej kobiecie? Jak ktokolwiek mógł... Na Boga, znajdę potwora, który to zrobił! Zabiję go własnymi rękami! - Cicho, cicho, nic nie wiemy, nikt nie wie. Znaleziono ją z nożem w sercu, jedno jedyne pchnięcie. Nawet mocno nie krwawiła, Johanno. Podobno wyglądała na całkiem zdrową... Ravi w milczeniu przeklinał samego siebie. Powinien był raczej odrąbać sobie rękę, aniżeli namalować ten obraz. Teraz jeszcze ważniejsze się stało, by Johanna nigdy go nie zobaczyła. Zrozumiał to od razu: obraz przedstawiał mordercę Thilli. Myślał o niej przez cały czas, gdy go malował. Kiedy już wypłakały łzy, stawiające opór słowom, Emmi, Diana, Lovise i Johanna zbierały się wieczorami wokół ognia w hallu i rozmawiały o Thilli. Gdy Reina wróciła do domu z Aurorą i Astrid, one także przyłączyły się do tych spotkań w sali, będącej niegdyś

najokazalszym ze wszystkich pokojów Marji. Jednego z tych wieczorów Ravi, niczym we śnie, poszedł na strych i odszukał tamten gruby list. Mając za pomoc tylko jedną świecę i błękitną poświatę sączącą się przez otwór w dachu, otworzył nadzwyczaj długi list, będący zapewne ostatnim, napisanym przez Thillę. Słowa odczytywał bez trudu, Thilla bowiem pisała równie prosto jak mówiła, pismo jej zaś było nierówne i kanciaste jak jego własne, jak pismo dziecka. Sens tych słów jednak był jasny i klarowny. Droga Marjo, moja najbliższa przyjaciółko i córko na całe życie! Piszę do ciebie, by prosić cię o przysługę. Niewielu ludzi ośmieliłabym się prosić o tak wiele, sprawa bowiem jest niebezpieczna. Mimo wszystko wydaje mi się jednak, że nikt inny nie jest w stanie tego zrobić, nie ma bowiem na tej zielonej Bożej ziemi nikogo obdarzonego taką mądrością i urokiem jak ty. Ważne jest, abyś uważnie przeczytała ten list i przestudiowała załączone informacje. Nasza Matka obawia się, że list może gdzieś zaginąć po drodze, przyrzekłam jej jednak, że zaczekam na zaufanego posłańca. Ponadto mamy czas. Przynajmniej rok, zanim krewni i potężni przyjaciele Viveke będą musieli zrezygnować z przeciągania jej sprawy... Zerknął na datę i zadrżał. List został napisany w dniu śmierci Marji, blisko dziesięć miesięcy temu... Czytał dalej i znalazł odpowiedź. Viveke miała zaledwie nieco ponad dwadzieścia lat i była żoną wysoko postawionego Valdemara von Hauffa. Młoda i śmiała, na pewien czas naprawdę oczarowała żeńską część wielkiego mieszczaństwa w Bergen. Pochodziła z Wenecji, z jednego z miast, w którym wciąż kwitł handel wzorowany na hanzeatyckim. Ojciec jej nadal mieszkał w Rzymie, Ravi wbił sobie jego nazwisko mocno w głowę. Jego tytuł brzmiał doprawdy imponująco, nawet on jednak nie zdołał osiągnąć nic innego niż przeciąganie sprawy swojej nieszczęsnej córki: przyłapano ją na spędzaniu płodu. Powinna teraz siedzieć w jednej z wilgotnych cel bergeńskiej twierdzy, ponieważ jednak mąż jej bronił i świadczył o jej niewinności, przysięgając na własny honor, zgodzono się na areszt domowy, lecz i tak nawet na krok nie odstępował jej żołnierz. Ravi przeczytał, że została oskarżona, a co do dowodów nie było żadnych wątpliwości. Nie tylko wmusiła trujący proszek w swą znajomą, znaną z nazwiska mieszczankę, lecz także skłoniła nieszczęsną do oddania jej płodu, gdy tylko ciało go odrzuciło. Ów postępek miał zgubny wpływ na tę drugą kobietę. Zmarła, uprzednio jednak zdążyła ulżyć swej udręczonej duszy i ocaliła ją, podpisując w obecności świadków zeznanie,

w którym przedstawiła całą tę wstrętną historię. Ravi westchnął. Jeśli to wszystko zgadzało się z prawdą, to dlaczego Thilla pragnęła cokolwiek uczynić w obronie takiej kobiety? Sądzę, że zrozumiesz, co się kryje za tą sprawą. Przypuszczam, że pojmiesz także, dlaczego jest taka ważna dla nas. Pamiętasz słowa bogini Gefion, wypowiedziane na wielkiej równinie? Osobiście wzięłaby sprawę w swoje ręce, gdyby tylko mogła. Teraz my musimy działać. Działać tak, by Viveke nie stała się ofiarą. Lecz również tak, by i nas nie złożyła w ofierze. Ravi starannie złożył papier. Jedno było jasne. Ktoś musi uratować tę Viveke, wywieźć ją do ojczyzny, do Włoch, albo też ukryć w miejscu, gdzie nikt nie będzie jej szukał. Rozejrzał się po mrocznym strychu. Wciąż dało się tu wyczuć zapach ogniska. Co zrobiłaby Marja? Nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Marja przywiozłaby tę bezbronną, nieszczęsną oskarżoną tutaj i wzięła ją pod swoje skrzydła. Zawsze odnosiła się do takich zrozpaczonych, zagubionych kobiet jak kwoka. Dlaczego mąż nie pozwolił Viveke uciec? Przecież i tak, jeśli żonę skażą za ów niecny występek, utraci stanowisko w radzie miasta i wszystkie przywileje. Jeszcze kilka lat temu mógłby się przeżegnać i przysiąc na Biblię, że to czarownica, która rzuciła na niego urok, wtedy może jakoś zdołałby się wywinąć, teraz jednak, gdy nastała epoka oświecenia, nikt nie pozwoliłby mu ujść wolno. Chyba że zarzuci jej szaleństwo, w takiej sytuacji jednak powinien się z nią rozwieść natychmiast, gdy tylko prawda wyszła na jaw. Ravi westchnął. Boleśnie jasne było dla niego, co musi zrobić. Johanna nie może podjąć się takiego zadania. Thilla liczyła na Marję. No i przecież to niebezpieczne. Osoba pomagająca w ucieczce kobiecie oskarżonej o taki czyn powinna się właściwie liczyć z karą śmierci, jeśli ktoś ich zdradzi. Sprawa jednak wcale nie wyglądała na beznadziejną. Musi po prostu nawiązać kontakt z mężem Viveke i wykonać to, czego on nie mógł zrobić, tak by nie obróciło się to przeciwko obojgu. Jej ojciec zapewne myśli podobnie. Na pewno ma więcej córek, może i synów. Uznał, że jest zmuszony poświęcić nieszczęsną Viveke, którą wywieziono daleko od ojczyzny, by wydać ją za mąż. Ona była jedną z sióstr. Miał co do tego pewność.

Inaczej Thilla nie przykładałaby do tej sprawy tak wielkiej wagi. Młode kobiety skazywano na śmierć za usuwanie ciąży, za rodzenie dzieci potajemnie, za duszenie noworodków lub ich przygniatanie, takie wyroki nie należały wcale do rzadkości. Czyż matka Heleny nie była jedną z nich? O, tak, Liv-Więźniarce obcięto głowę, ponieważ nikomu nie przyznała się do swej brzemienności i wydała na świat dziecko, które w samotności zmarło. To musi być historia spreparowana przez wrogów Viveke. Thilla napomykała o tym w swoim liście, podała też adres, w którym należy szukać bliższych informacji, jakiś klasztor. Ravi ostrożnie przysuwając list do płomienia świecy, zapamiętał również i tę nazwę. Potem wstał, w kolanach mu zatrzeszczało od tak długiego siedzenia w kucki. Musi jechać, musi się dowiedzieć, czy coś da się zrobić. Jeśli została skazana, to siedzi pewnie zamknięta, oczekując kata. Wtedy mogło już być za późno. Jeśli jednak sprawy jeszcze nie rozpatrzono, miał szansę. Może kobietę udałoby się uwolnić? Lecz czy on podejmie ryzyko, by zabrać ją tutaj? Jeszcze zanim wyraził tę myśl w pełni, już ją odrzucił. Nie, tutaj nie. Nigdy więcej nie narazi ani Johanny, ani dzieci na niebezpieczeństwo. Nigdy. Musi znaleźć inne rozwiązanie. Głowa rozbolała go od zastanawiania się nad tym, kto ze wszystkich znajomych mógłby mu pomóc w przeprowadzeniu tego śmiałego zadania. Stanęło na dwóch: Torkjell Villand z Al zyskał sobie ostatnio większą władzę niż kiedykolwiek. Niemiecki baron zaś, zajmujący się handlem w Kopenhadze, posiadał statki żeglujące do wszystkich zakątków świata. Jeden z nich mógł zapewne zawieźć Viveke w bezpieczne miejsce, może nawet do domu, do rodziny. Ravi przez wzgląd na pamięć Thilli postanowił spróbować. Być może nie była to wcale tak wielka sprawa, na tyle jednak poważna, że Thilla nie ośmieliła się zwrócić do nikogo oprócz Marji. Ciężko postawił stopę na najwyższym stopniu i zdmuchnął świecę. Na dole słońce wpadało przez duże okna, słyszał też rozmowę kobiet dochodzącą z salonu. Za jego plecami na strychu niósł się wyraźny zapach spalenizny, odwrócił się więc jeszcze raz, żeby sprawdzić, czy papiery rzeczywiście zostały porządnie zgaszone winem z butelki, którym oblał żar. Z kufra, oczywiście, się nie dymiło. Czuł jednak jakiś niebezpieczny płomień w piersi. Znów wyruszał w drogę.

Niech Bóg broni, obiecał przecież Johannie i samemu sobie, że nigdy więcej już się nie rozstaną. Lecz na kilka tygodni... jakoś to będzie. Byle tylko udało mu się sprawdzić możliwości. Może i tak jest za późno, wkrótce więc wróci do domu, albo też uda mu się wymyślić taki sposób ucieczki, w który sam nie będzie bezpośrednio zamieszany. Na pewno jakoś się wszystko ułoży. Przez całe życie przecież uczył się ostrożności. Zawsze wędrował w cieniu, posiadł sztukę stawania się niewidzialnym. Na pewno znów ujdzie z tego cało, jak lis, przemykający w gęsty las, w którym nie wytropią go ani psy, ani myśliwi. Inaczej myśleć nie mógł ani nie śmiał. Johanna wspominała, że teraz, gdy spodziewa się dziecka, będzie potrzebowała wielu rzeczy, żeby mały synek nie musiał ubierać się w zniszczone ubranka Benjamina. A pięknie wyszywaną wyprawkę z okresu niemowlęctwa Reiny dawno już zszargały bliźniaki z Meisterplassen. O, tak, żona dostanie wszystko, czego tylko zapragnie, grosza im teraz nie brakowało. Pojedzie do Bergen i przywiezie do domu to, czego tylko Johanna sobie zażyczy, a nawet jeszcze więcej. Reina zatrzymała go na środku podwórza. Drgnął przestraszony, gdy zawołała do niego ostrym głosem: - Dokąd się wybierasz? Chyba nigdzie nie jedziesz, tatusiu? Ravi zmieszany pokręcił głową. - Co? Nie, chciałem tylko pójść do stajni, zajrzeć do klaczy. Źrebak powinien był się urodzić już tydzień temu, pomyślałem sobie, że jeśli wyprowadzimy ją na trochę, może coś się przyspieszy. - Nie możemy chyba dosiąść teraz biednej Isli, ma brzuch jak worek ziemniaków! Ravi wzruszył ramionami. - Nie wiem. Ty jesteś drobna i lekka, a jej potrzeba pomocy. Ale może masz rację, pomyślałem tylko... nie, już późno. Głos mu zamarł. Córce łzy lśniły w oczach. - Smutno było wrócić do domu, tatusiu. Mama wciąż jest taka zmartwiona. Dlaczego to musiało się stać? Dlaczego Thilla nie żyje? Ona była przecież taka dobra. Dlaczego wszystkich dobrych zabijają? - Ależ przecież wcale... - Właśnie, że tak! We wszystkich książkach tak jest. W Biblii umarł Jezus i wszyscy jego uczniowie, umarła też święta Sunniva. I wszyscy święci byli dobrzy, a też zostali zabici.

I Marja. Ravi nie potrafił znaleźć na to odpowiedzi. Pogłaskał tylko córkę po policzku i powiedział, że często przecież również dobrych ludzi spotyka piękna śmierć. Dziewczynka patrzyła na niego tak dziwnie, jak gdyby wiedziała o czymś, o czym on nie miał pojęcia. Te ciemne oczy... Od jej maleńkości czul niekiedy, jak cała krew odpływa mu z twarzy, gdy skupiła wzrok gdzieś daleko poza jego tęczówkami. Czy właśnie to przerażało ludzi, kiedy odsuwali się również od niego? Czy to owo spojrzenie, którego nigdy nie udało mu się pochwycić w lusterku, lecz wiedział, że i on tak patrzy? Wziął Reinę za rękę, miał ochotę się przejść. Może kawałek w stronę Karlsgird, sprawdzić, czy kosiarze dobrze się spisują? Nie było to konieczne, lecz akurat tak właśnie czul. Reina szła za nim w milczeniu i to także mu się nie podobało. Zwykle przecież buzia jej się nie zamykała, mówiła do niego i do siebie, trochę fantazjowała. Teraz jednak szła ze wzrokiem wbitym w ziemię, a kiedy wspięli się wyżej, nawet się nie odwróciła, by popatrzeć na fiord. Serce w piersi waliło mu mocno, nie śmiał jednak się zatrzymać ani nic mówić. To dziecko... Dobrze, że Johanna nie wie, jak mało on, ojciec, rozumie dziewczynkę. - Tatusiu... A więc się nie wykręci. - Tak? - Zastanawiam się nad jednym... - Tak... - Czasami tak dziwnie mi się przyglądasz. Co ty widzisz, tatusiu? Ravi westchnął. Przystanął. Spojrzał w dół na buzię w kształcie serca. - Reino, sama dobrze wiesz, co widzę. Czytasz twarze, prawda? Mała z powagą pokiwała głową. - Czytam ludzi. To bardzo zabawne. Na ogół. Ravi też skinął głową. - Czy myślałaś kiedyś o tym, że nie wszyscy robią to, co my, Reino? Nie wszyscy potrafią czytać ludzi. Nie mają takich snów. A przynajmniej nie wtedy, kiedy nie śpią. - Teraz już wiem, tatusiu. - Hm. Wiele jeszcze musisz zrozumieć, ale obawiam się, że nie potrafię wytłumaczyć ci wszystkiego. - Wiem jedno - powiedziała Reina z szerokim uśmiechem. - Że my dwoje jesteśmy tacy sami! Bardziej podobni do siebie niż ktokolwiek inny. Uśmiechnął się. - Owszem, chyba masz rację. Reina pierwsza ruszyła naprzód. Zbliżali się teraz do

kamienia, znaczącego granicę między Karlsgard a Storlendet. Oba gospodarstwa w ten letni wieczór wyglądały na uśpione. Ale od strony Storlendet dobiegał z oddali przenikliwy odgłos kos ostrzonych na wirującej osełce. Reina pochyliła się i roztarła ślinę na kamyku, znalezionym na środku drogi. Zalśnił, gdy promienie słońca padły na wilgotną powierzchnię. - Myślisz, że mój nowy braciszek będzie do nas podobny? Ravi długo zwlekał z odpowiedzią. Nie znalazł jednak żadnego powodu, by kłamać albo tłumaczyć się ze swej pewności. Reinie nie trzeba niczego wyjaśniać, gdy chodzi o takie rzeczy. - Nie - odparł łagodnie. - Nie sądzę, by był podobny do ciebie. - To znaczy, że będzie taki jak Benjamin? - spytała z nagłym światłem w oczach. - Może i tak - mruknął Ravi. - Tatusiu... - Tak? - On będzie taki jak Benjamin - oświadczyła, uśmiechając się szeroko. - A Benjamin jest teraz bardzo dobry. Już prawie nigdy się ze mną nie kłóci ani nie bije. Pożycza mi wszystkie książki i robi dla nas różne rzeczy. - On już dorósł. - Ja też chcę dorosnąć, jak najprędzej! Ravi poczuł łzy piekące pod powiekami. Przy rozległych równych polach, które teraz należały do nich, zatrzymał się i wypatrzył nieduży pagórek, na którym mogli przysiąść i odpocząć. Posadził sobie Reinę na kolanach i mocno ją objął. Szczupłe plecy dziewczynki opierały się o jego pierś, usta miał tuż przy jej uchu. - Aż tak chyba się nie śpieszy, moja Reino. Nie tak bardzo... Dziewczynka oddychała ciężko, jej włosy pachniały latem i łagodnym dziecięcym potem. - Opowiedz mi, jak to jest być dorosłym, tatusiu. Nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. - To wcale nie tak trudno wytłumaczyć. Bycie dorosłym oznacza, że nie zatrzymujesz się już więcej przy drodze, by nazbierać ładnych kamieni. Reina się roześmiała. - Ale przecież ty tak robisz! To znaczy, że nie jesteś dorosły, tatusiu! A wobec tego nie możesz decydować, kiedy mam iść spać! Klepnęła go lekko, rozbawiona, i zsunęła się z jego kolan. Patrzył, jak podskakuje na jednej nodze, potem rzuca kamień do góry, chwyta go i odrzuca ojcu. W samym środku zabawy, nawet nie moment nie przerywając skupienia, zawołała:

- Tatusiu, nie odjedziesz ode mnie, prawda? Znów to walenie serca, i to spojrzenie. Na Boga, uświadomił sobie Ravi. Będę musiał jej o wszystkim powiedzieć. Sierpień. Prawdopodobnie już za późno. Nie mógł dłużej zwlekać, nie mógł czekać ani szukać usprawiedliwienia. Z każdym upływającym dniem zapał oddalał się coraz bardziej, teraz już zmuszał się, by przywołać przed oczy twarz Marji, żeby poczuć, że to niezwykle ważna sprawa. I niczym im nie grozi. Wszystko w nim sprzeciwiało się wyjazdowi, coraz częściej w duchu podejmował decyzję: nie jadę, to nie moja rzecz. Muszą być jacyś inni, którzy mogą pomóc tej kobiecie. Dlaczego umarłaś, Thillo? Postawiłaś mnie przed tak trudnym wyborem. Dlaczego bardziej nie zaufałaś Johannie? Zawsze powtarzałaś, że nadejdzie czas, że musimy cierpliwie czekać. Ze Johanna jest silną, dojrzałą kobietą, lecz... Nie chcę nic o tym wiedzieć. Nie chcę już śnić nocą o maleńkiej kobiecie -aniele, która jak kociak piszczy, wzywając mojej pomocy. Nie chcę patrzeć, jak ją dręczą, gdy z wolna się wykrwawia z moim imieniem na ustach. Ja jej nie znam! Z ręką miękko opartą o wciąż znajomy jeszcze brzuch Johanny potrafił leżeć tak i czuć, jak wszystkie mięśnie napinają się z niechęcią na wspomnienie tego zadania. W środku nocy, udręczony bezsennymi godzinami, coraz to od nowa podejmował tę samą decyzję: to nie jego sprawa. Dopiero wtedy mógł zasnąć, ulga powodowała, że rozluźniał nawet uścisk wokół ciała Johanny. Ale wtedy tamta zaczynała krzyczeć, znów pojawiały się obrazy. A gdy światło dzienne zaczynało docierać do oczu, wiedział, że nie zdoła się od tego wykręcić, że nie może uciec. Owszem, mógł przywiązać myśli do drzewa, a stopom nakazać, by nie szły do Dosen, prosić o podwiezienie. Owszem, mógł powstrzymać samego siebie od wyjazdu. Bał się jednak, że wówczas nigdy nie wyzwoli się od tych patrzących błagalnie niebieskich oczu, które nocą mieszały się ze zmrużonymi szarymi oczami Thilli i zlewały w jedną twarz. Wieczorem, dwudziestego siódmego sierpnia, wspomniał żonie, że zamierza przyłączyć się do mężczyzn wybierających się do Bergen po nowe srebrne okucia do drzwi kościoła. Powiedział też, że handlarz prosił, by w jego imieniu obejrzał noże i zegary, które

mu zaproponowano. Właściwie nie minął się z prawdą. Johanna przyjęła to lekko, zwinęła się na ławie z kolanami pod brodą jak mała dziewczynka. Oczy zabłysły jej szelmowsko. - Pewnie dostanę jakiś piękny podarek, gdy wrócisz do domu? - Tak - odszepnął z całym spokojem, na jaki było go stać. - Ale najpiękniejszy podarek ty mi ofiarujesz. - Przecież wrócisz dużo wcześniej, żartownisiu! Ta wyprawa nie potrwa dłużej niż parę tygodni! - No, nie wiem. Była mowa o kilku przystankach po drodze. Tamci mają jakąś rodzinę, którą chcą odwiedzić, i sprawy do załatwienia z adwokatem w mieście. Johanna pokiwała głową. Była spokojna, wiedząc, że Ravi wyjeżdża w licznej gromadzie. O tej porze roku wielu zamożniejszych gospodarzy z wioski chętnie wyprawiało się do Bergen. Może po to, by pokazać, że stać ich na wynajęcie ludzi do pracy w najbardziej gorącej porze żniw? A może dlatego, że kobiety przebywające w górskich zagrodach nie mogły za bardzo protestować... Pocałowała go zadowolona. - Uważaj tylko na siebie! Pamiętaj, że to duże miasto! Pełno tam włóczęgów, zwłaszcza w porcie. Nie daj się nikomu oszukać. - Oszukać? Ja? - Uniósł brwi. - A któż zdołałby to zrobić? Widziałaś mnie przy zabawie w kości, Johanno? Przekonałabyś się, kogo oszukają! Raz wygrałem kamizelkę i kapelusz od wędrownego handlarza z Lom, nie mógł pojąć, jak to możliwe, że udaje mi się zgadnąć za każdym razem! - Powinieneś się wstydzić! - złajała go z uśmiechem, spokojna, że on sam dobrze o tym wie. Nareszcie. Umilkli, światło wpadające przez okno malowało szare smugi na stole. Noc nawet teraz nie była ciemna, przynajmniej o tej porze, gdy na niebie świecił przezroczysty biały księżyc. - Chyba nie będę mogła zasnąć - szepnęła cicho Johanna. Pogładził ją po plecach, powiódł dłońmi po każdym znajomym kształcie. Piersi już jej się powiększyły, sznurowała je teraz jak zwykle podczas ciąży. - Przejdźmy się trochę! Popatrzymy, czy marchew i rzepa dobrze rosną. Uśmiechnęła się. - Cóż, wymówka dobra jak każda inna. - Jeśli to ci się nie podoba, żono, pójdźmy więc poszukać jakiejś kryjówki, gdzie będę

cię mógł łaskotać długim źdźbłem trawy. Może znajdę jakąś maleńką dziurkę w tym pancerzu, który ostatnio przywdziewasz? Johanna zakręciła się w koło. - Cha, cha, przecież już nieraz ją znalazłeś! Moje gorsety w niczym ci nie przeszkadzają. Pociągnął ją za sobą, drewniaki, które zwykle nosił latem, zostawił. Na bosaka pobiegli w noc, o wiele jaśniejszą niż wydawała się przez okno. Niebo było prawie błękitne, a z pól podnosiły się drżące opary. Chciał zostać przy niej na zawsze, lecz minuty, które akurat teraz wydawały się wieczne, upłyną w końcu i znikną. Pociechą zawsze było to, że mógł do nich wrócić, od nowa. W sposób tak naturalny jak to, że na stole pojawiało się jedzenie, gdy tylko zrobił się głodny. Nie zawsze tak było, ani z jedzeniem, ani z wiecznością. Tej nocy ze smakiem niedojrzałego ziarna w ustach i zapachem ciepłej wilgotnej ziemi w nosie Ravi stwierdził, że nie istnieje nic takiego, co mogłoby ich rozdzielić. Owszem, na dzień, na tydzień, może nawet na rok, lecz nigdy na zawsze. Zboże, pochylone za dnia od ulewy, teraz szeleściło wokół nich, prostując się. Zielone źdźbła wciąż były twarde i małe, nie było w nich żadnej innej siły poza tą, której samej potrzebowały, by urosnąć. Lecz już niedługo wyzłocą się od słońca, napęcznieją... Zanim wróci do domu, zostaną zżęte.