Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 130 281
  • Obserwuję517
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań691 508

Lerum May Grethe - Córy Życia - 32 Powrót

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :831.4 KB
Rozszerzenie:pdf

Lerum May Grethe - Córy Życia - 32 Powrót.pdf

Beatrycze99 EBooki L
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 172 stron)

MAY GRETHE LERUM POWRÓT

ROZDZIAŁ I Lyster, 1767 Chociaż w lipcowym upale rzeka była spokojna, a woda ciepła, Reina siedziała na brzegu i dygotała. Zmusiła się do wsunięcia palców nóg do wody raz zdawało jej się, że rzeka zaraz pochwyci jej stopy i całą wciągnie w nurt. Tutaj przy brzegu prawie nie było prądów, od czasu do czasu woda bulgotała cicho pośrodku nurtu, a sucha i brunatna ziemia Po obu stronach świadczyła, że po wiosennej powodzi nie zostało ani śladu. Dziewczyna była śmiertelnie przerażona. Postanowiła zlekceważyć ten lęk i po raz pierwszy w całym swoim życiu zanurzyć ciało w owym cudownym, ruchliwym żywiole, który ludzie nazywają wodą. W płynącej wodzie. Dlaczego się tak boi? Zapytywała się o to sama tysiące razy. Ale teraz nie znajdowała odpowiedzi tak samo jak wówczas kiedy była mała i wrzeszczała dziko, gdy brat Benjamin próbował wciągnąć ją do zabawy w wodzie. Wtedy ogarniała ją po prostu panika, a strach mijał, gdy tylko Benjamin ją puścił albo mama przybiegła na ratunek. Co to się z nią dzieje? Johanna po prostu kręciła głową, patrząc na Przestraszone dziecko. - Można by pomyśleć, że ktoś cię kiedyś próbował utopić - uśmiechała się zatroskana. Reina nie pamiętała ani jednego wydarzenia, które by w jakiś sposób tłumaczyło jej lęk. Pije przecież wodę. Potrafi się nawet rozkoszować kąpielą, byleby tylko woda była ciepła i pachnąca mydłem, zamknięta w wielkiej balii, stojącej w pralni. Polubiła te małe, łaskoczące strumyczki, które spływały po ciele, kiedy wylewała garnek wody na głowę, by spłukać włosy. Lubiła też widok fiordu, zwłaszcza kiedy trwał w bezruchu, zielonkawoniebieski, i niczym lustro odbijał wizerunki otaczających go gór. Ale rzeka... do rzeki nie mogła się zbliżyć, żeby serce nie zaczęło jej kołatać, a w uszach nie pojawił się ten bardzo nieprzyjemny szum. Wstrzymała oddech. Zmuszała się, by poczuć, jak dobrze jest ochłodzić nogi po długim spacerze w kurzu. Była niedziela, wszystko trwało w spokoju, cała okolica drzemała w upale i rozkoszowała się świadomością, że ten rok chyba będzie dobry dla uprawiających rolę.

Dziewczyna rozejrzała się wokół. Gałązki wierzby nad jej głową nie poruszały się. Powietrze nawet nie drgnęło, co w tej dolinie nad fiordem wydawało się czymś dziwnym. Ziemia nad rzeką była gęsto porośnięta trawą, miękka. Osiki po drugiej stronie zamykały widok na najbliższą zagrodę. Reina przybiegła tu zupełnie sama. Rzeka teraz, w środku lata, zmieniła się w nieduży, spokojny strumyk. Mimo to dziewczyna miała wrażenie, że drobne wiry, jakby rozbawione, ciągną ją mocno ku sobie, chcą pochwycić jej ciało. Powinna stąd odejść. W najgłębszym miejscu nawet dziecko mogłoby stać na dnie. Wiedziała o tym. Widziała, jak bawili się tutaj chłopcy Heleny. Woda sięgała im zaledwie do piersi. Reina mogłaby stać nie tylko z głową, ale i z całą górną częścią ciała ponad lustrem rzeki. Ciekawe, jakie to uczucie? Ciężko przełknęła ślinę, starała się przywoływać same tylko dobre wspomnienia. Woda będzie w nią uderzać, wiedziała o tym. Jeśli nurt nie jest zbyt silny, będzie to odczuwać jako łagodny nacisk na ciało. Albo jak zmaganie się z przeciwnym wiatrem. A może jak ociężałość, którą człowiek chce opanować, kiedy jest bardzo zmęczony. Chłodny nurt rozplecie jej włosy, jeśli nie zwiąże ich dostatecznie mocno. Ale przecież jedną z przyczyn, dla których chciała się wykąpać, było właśnie pragnienie umycia głowy. Przeczesała palcami czarne, lekko falujące włosy. Owszem, są lepkie i brudne. Wyczuwała zapach słodkiego potu i dymu z kuchni, przy której obie z matką przygotowywały wywary z nowej mieszanki ziół. Wyczuwała też cierpki zapach kiepskiego spirytusu, którego używały do ziołowych nalewek. Reina przesunęła się nieco w miejsce, gdzie brzeg był niższy. Teraz, kiedy tak siedziała, woda sięgała jej aż do kolan. Przesunęła się jeszcze trochę, w jeszcze niższe miejsce. Wystarczy się tylko zsunąć. Przez czystą wodę widziała, że dno jest twarde i gładkie, tylko zbita glina i piasek, żadnych ostrych kantów, które mogłyby skaleczyć bosą stopę. No, ruszaj, powtarzała sobie w duchu. Ciało jednak było nieposłuszne. Ręce chwytały kępki trawy, wczepiały się w nie mocno. Serce biło w piersi niczym daleki grzmot. Nie mogła oddychać. Boże, zaraz zemdleję... - Co się stało z Reiną? - zastanawiała się Johanna, kładąc ostatni widelec na pięknie nakrytym stole. Jej ojciec, Bendik, wzruszył ramionami. - Nie widziałem jej od powrotu z kościoła. Może zdrzemnęła się w altance? Emmi i Diana siedziały tam, kiedy przyszliśmy. Johanna skinęła głową. Po raz ostatni ogarnęła spojrzeniem stół.

Teraz ojciec nieczęsto bywał w Vildegard, więc ta wizyta bardzo ją uradowała. A sama przed sobą przyznawała, że cieszy się szczególnie mocno również dlatego, iż Helena tu nie przyjdzie. Helena miała mieszkać u córki w Storlendet. Pewnego razu Johanna zażądała od niej decyzji: Storlendet albo Vildegard. I chociaż sama przyznawała, że Helenie nie można odebrać prawa do odwiedzania własnej córki, to wciąż dręczyło ją zachowanie Ingalill. Ingalill ją zdradziła. To dziewczyna z piekła rodem, intrygantka najgorszego rodzaju. Co tam... to nie są rozmyślania na taki dzień jak dzisiaj. Dzisiaj powinni się cieszyć, być ze sobą, zjeść razem ten wspaniały posiłek, przygotowany według przepisów z najbardziej eleganckiej książki kucharskiej. Kobiety z Zamku Marji oczekiwały jak zwykle wielkiego najazdu letnich gości pod koniec miesiąca. Wtedy wszystko stanie na głowie. Na razie jednak oba domy pogrążone były w spokoju i wciąż jeszcze Johanna mogła nakrywać dla wszystkich w dużej izbie w Vildegard. Zdjęła fartuch i powiesiła go na haczyku przy kuchennych drzwiach. Przygładziła włosy, które upięła w ciasny kok na karku. W małym lusterku dostrzegła, że oczy jej leciutko płoną, a policzki poróżowiały. Ciemne półksiężyce pod oczyma zrobiły się jakby trochę... Miała na sobie piękną suknię. Jasnozieloną w drukowane żółte kwiaty. Jest też do tej sukni kapelusz, ale zdjęła go natychmiast po powrocie z kościoła i schowała do szafy. Słyszała, że na dworze Engebred i Levord wołają kota. Są już prawie dorośli - siedemnaście lat. I wciąż mają te niesforne, jasne loki. Jeśli zostaną tu dostatecznie długo, to na pewno zaroi się od wiejskich dziewcząt, pomyślała Johanna z uśmiechem. Chłopców Heleny nie dało się nie lubić. Mieli takie radosne, ufne twarze, z których można było wyczytać wszystko ni- czym z otwartej księgi. Równie pogodni i szczerzy, jak ich siostra mroczna i podstępna, sprawiedliwi w każdym swoim działaniu. Zupełnie jak szczenięta ubóstwiali każdego, kto dawał im jedzenie, a jedli za czterech. Nie bali się żadnej pracy, nie było też w nich tej przebiegłości, którą prezentowała Ingalill zawsze, kiedy proszono ją, by zrobiła coś pożytecznego. Johanna przyjmowała ich z radością. Poza tym są podobni do Bendika. No i wreszcie to jej przyrodni bracia... Gdzie jest Reina? Dziewczęta pracujące w szpitaliku miały dzisiaj wolne, zresztą leżała tam tylko jedna kobieta. Pojawiły się u niej krwawienia w środku ciąży, Johanna zatrzymała ją w Vildegard, dopóki nie odzyska sił. To cicha istota, życzliwa wszystkim, nie żądała dla siebie

niczego poza tym, co najbardziej niezbędne. Leżała przez całe dnie spokojnie i czytała książki, które przyniosła jej Johanna. Ciekawe opowiadania, opisy podróży, a także poradnik dla młodych matek Johanna zapytała o córkę jedyną służącą, która została w domu, by pomóc w kuchni. Ona także nie widziała Reiny od powrotu z kościoła. Lodowata obręcz zaciskała się wokół serca Johanny. Bardzo dobrze znała to uczucie, wiernie towarzyszące jej od czasu, kiedy urodziła dzieci. Czy stało się coś złego? Wyszła na podwórze, oślepiło ją słońce, więc przesłoniła oczy dłonią, rozglądając się za czymś, co mogłoby naprowadzić ją na ślad córki. Zawołała raz i drugi. Nie otrzymała odpowiedzi. Wkrótce Emmi, Diana i Dorte przyszły z Zamku Marji. Ich letnie suknie uszyte były z tak przezroczystej tkaniny, że Johanna widziała pod nimi zarysy ciał. Całe szczęście, że nie ubierają się tak, idąc na wieś. Drobna twarz Emmi błyszczała, na czole perlił się pot. Dyszała ciężko i wachlowała twarz jedwabną chusteczką. - Co za straszny upał dzisiaj! Pojęcia nie mam, co byśmy zrobiły bez nowej lodowni! Johanna uśmiechnęła się blado. Wszystkie te mieszkanki Kopenhagi mają takie wytworne przyzwyczajenia. Kiedy jednak wpadły na pomysł zbudowania lodowni, w której można przechowywać wielkie bloki wycięte z lodowca, nie protestowała. Rozmawiała nawet z właścicielem tartaku i zamówiła u niego najdelikatniejsze trociny do okrycia lodu. Teraz Emmi podała jej ociekający wodą węzełek. - Zobacz, czy jeszcze coś zostało. Umarłabym bez szklanki wiśniowego soku z lodem! Jej towarzyszki zachichotały. Widocznie panie raczyły się nie tylko wiśniowym sokiem i wodą, kiedy przyzwoici ludzie siedzieli w Dale, w starym kamiennym kościele i słuchali słów Pańskich. Johanna jednak znała te kobiety zbyt dobrze, by krzywić nos na takie zachowanie. One nie są złe. Tylko odrobinę za mało poważne. Prawdopodobnie żyją zbyt długo razem, nie obciążone żadnymi konkretnymi obowiązkami ani odpowiedzialnością. Mają wystarczająco dużo pieniędzy, by prowadzić takie życie, do jakiego przywykły w rodzinnych domach. Wszystkie pochodzą z bogatych rodzin i wszystkie otrzymały fortuny, których nie roztrwoniły poprzez małżeństwa.

Owszem, bywały chwile, kiedy Johanna zaczynała im zazdrościć. Bywały chwile, kiedy mogła zazdrościć wszystkim żyjącym tak beztrosko. Wiedziała jednak, że lodowate szpony w żołądku nigdy by jej nie opuściły. Gdzie się podziewa Reina? Johanna niespokojnie rozglądała się po obejściu. Gości poprosiła do środka. Córki nie było ani u nowo narodzonych kociąt pod murem stajni, ani nie siedziała przy kamiennym stole pod drzewem na podwórzu. Nie odpowiadała na wołania ze swojego pokoju, zresztą teraz po południu, kiedy słońce świeci prosto w dach, w tej małej izdebce panuje nieznośne gorąco, smoła, którą pociągnięto ściany, dosłownie się gotuje. Nie było jej też w izbie chorych ani w ogrodzie za domem, gdzie zioła i kwiaty słodko pachną miodem. Johanna wróciła do gości. Z całych sił starała się opanować. Pominąwszy wszystko inne, to bardzo dziwne, że Reina tak zniknęła, nikomu nic nie mówiąc. Jest już za dorosła na taki dziecinny brak odpowiedzialności. Powinna wiedzieć, że matka będzie się niepokoić, powinna pamiętać, że już dawniej w podobnych sytuacjach obiecywała, iż zawsze będzie mówić, dokąd idzie. Johanna zaciskała zęby i uśmiechała się blado. Bendik patrzył na nią zatroskany. - Nie znalazłaś jej? Może powinniśmy uderzyć w stary dzwon wzywający na posiłki? To znakomity pomysł. Dzwonu wciąż używano, zwłaszcza w lecie, kiedy parobcy i wynajęci robotnicy pracowali rozproszeni po licznych polach należących do Vildegard. Ten dzwon słychać było w całej wsi, wszyscy świetnie go znali. Takie dzwony w różnych dworach brzmiały różnie. Niektórzy uśmiechali się i mówili, że dzwon w Vildegard woła: mięso - i - sos, mięso - i - sos... Przeważnie wzywały na śledzia i kaszę na wodzie. Bendik wstał od pięknie udekorowanego stołu, chwilę potem rozległ się dźwięk dzwonu. Wszyscy usiedli. Johanna nakryła dzisiaj lnianymi obrusami i srebrem. Kwiaty ustawione pośrodku stołu mogły być ozdobą obiadu na zamku, skomentowała Diana. Z kuchni dochodziły smakowite zapachy, służąca kończyła ostatnie przygotowania. Bendik wrócił. Twarz mu pociemniała. - Myślę... myślę, że należy jej poszukać. Johanna walczyła z ogarniającym ją strachem. Wiedziała, że powinna powiedzieć nie, że lepiej niż inni zna dziwne zachowania Reiny. Dziewczyna lubi się tak po prostu schować. Nie robi tego świadomie, nie, będzie jej bardzo przykro, kiedy zrozumie, że ktoś

się o nią martwił. Potrafi jednak tak siedzieć i marzyć. Zamyka się we własnym świecie na całe godziny... Akurat w momencie, kiedy wszyscy mieli już uznać, że radość z uroczystego obiadu trzeba odłożyć na później, na ganku rozległy się kroki. Johanna natychmiast je rozpoznała. - Reina! Chodź zaraz! Czekamy na ciebie! W drzwiach ukazała się wykrzywiona twarz. Głos brzmiał żałośnie. - Wybaczcie mi, muszę się przebrać... jestem trochę mokra. - Mokra? Johanna wybiegła do sieni. Tam stała córka w swojej nowej, pięknej, jedwabnej sukni z Kopenhagi, ociekającej wodą, falbanki i koronki wyglądały okropnie. - Mamo, ja... nie chciałam... tego zrobić. Johanna głośno przełknęła ślinę, starając się opa- nować. Patrzyła jednak na córkę zirytowana. - Przebierz się. I zejdź na dół. I wytrzyj włosy, leje się z nich woda! Boże drogi, dziewczyno, coś ty zrobiła! Reina dygotała. Mimo letniego upału w takim mokrym ubraniu było jej zimno. Skrzyżowała ręce z przodu. Johanna dobrze wiedziała, dlaczego. Pod jasnym jedwabiem rysowały się piersi. Gniewnie pokręciła głową, patrząc na córkę. Ta dziewczyna chyba nigdy całkiem nie wydorośleje. Niełatwo też ją zrozumieć. Chociaż, Bogu dzięki, opanowała się trochę i zachowuje lepiej, od kiedy chłopak ze Storlendet w końcu zrozumiał swoją sytuację i zerwał z nią. Uśmiechając się do gości, Johanna usiadła na honorowym miejscu obok ojca. Stół został nakryty na osiem osób. Blat był wystarczająco duży dla dziesięciorga, nawet jeśli się go nie rozłożyło. Powinien tu z nami siedzieć Benjamin, przemknęło jej przez myśl. I Ravi, szeptał jakiś daleki głos. Ten głos słyszała jednak coraz słabiej. Mąż zaginął wiele lat temu. Syna natomiast nie utraciła całkiem. Wyjechał tylko, by się uczyć, zostanie artystą, rzeźbi w drewnie, wytwarza piękne dekoracje. Przez ponad dwa lata przebywał w siedzibie barona w Hardangerfjorden i w ciągu tego okresu Johanna widziała go tylko jeden jedyny raz.

Był bardzo zajęty. Pisał, że nie ma czasu przyjechać do domu nawet na wielkie święta. Za każdym razem obiecywał, że może na Wielkanoc, a później że może na Boże Narodzenie. Wielkie święta nadchodziły jednak i mijały, a jego nie było, listy docierały też rzadziej. Johanna tęskniła, żeby go znowu zobaczyć w domu. Raz pojechała do niego z wizytą, ale wspomnienia z tego spotkania zachowała nie najlepsze. Benjamin stał się jakiś daleki. Nie miał wolnego czasu poza niedzielnymi wieczorami. A kiedy próbowała rozmawiać z nim poważnie, zmieniał temat. Jej mały Benjamin... co się z nim stało? Zauważyła, że Bendik czeka na jej znak, by nalać piwa. Ten delikatny, ale mocny napój zrobili na świętego Jana, było w nim dużo chmielu i przechowywał się znakomicie. Piwnica pod Vildegard uważana była we wsi za najlepszą. Emmi dostała swoje podzwaniające w szklance kostki lodu. Czekając na Reinę, wszyscy popijali. Kiedy przyszła, miała włosy wysoko upięte, ale cienkie strużki wciąż spływały po karku i rysowały delikatne wzorki na białej sukience. Johanna nie chciała jej teraz pytać, co się stało. Teraz powinni zjeść bardzo miły niedzielny obiad, cieszyć się, że wszystko dobrze się skończyło. Minęły dwa lata od chwili, kiedy widziała brata, ale Rafael pisał, że mają się dobrze. Z początku Benjamin wysyłał list zawsze, kiedy dowiedział się, iż jakiś kuter wybiera się do Sognefjordu. Zdarzało się też, że któryś z gości barona jechał przez Bergen, a tam zawsze nadarza się możliwość wysłania listu dalej. Przesyłki od Johanny i Reiny dostarczał najczęściej specjalny posłaniec. Cóż, matkę stać na więcej. Benjamin nie mógł sobie na to pozwolić ze swo- ich zarobków ucznia. Pisał, że niczego mu nie brakuje, ale w listach Rafaela można było wyczytać to i owo. Majster był człowiekiem ogromnie wymagającym. Pracowali bardzo dużo, wielokrotnie zdarzało się, że stary ciskał do ognia wyroby swoich uczniów i kazał im zaczynać od nowa. Wiedzieli jednak, że to znakomita szkoła. Rafael sam opowiadał o Niemcu, który nauczył go po-złotnictwa i który był co najmniej tak samo surowy. Pisywał też o wielu innych rzeczach. Przysyłał listy, jakich Reina nigdy przedtem nie czytała. Często bywały grube niczym książki, pełne cytatów z dzieł, które jego zdaniem powinna była poznać, i jego własnych filozoficznych dociekań. Poza tym używał w listach tylu serdecznych słów. Reina musiała przyznać, że robi jej się od tego ciepło na sercu.

Rafael... łatwo mogła go sobie wyobrazić w tym jego dziwnym ubraniu, w kapeluszu na bakier, ozdobionym piórami, najłatwiej jednak wywoływała z pamięci jego przestraszoną twarz tamtego dnia, kiedy zemdlała w grocie nazywanej Kościołem i ocknęła się w jego ramionach. W czasie tego krótkiego tygodnia stał jej się może nawet bliższy niż brat. Teraz był bliższy niż ktokolwiek inny. Straciła jednego po drugim dwóch ludzi, o których myślała, że będą z nią przez całe życie. Najpierw ojciec. Pustka po nim wciąż jeszcze pozostawała w jej sercu. A potem Arill. Pustki, jaką on pozostawił, nie miała odwagi rozpamiętywać. Reina siedziała w swoim bardzo gorącym pokoju, na kolanach ułożyła ciężką książkę. Pisała zwyczajnym ołówkiem, trudno było ustawić kałamarz i wszystko co potrzebne, kiedy się siedzi na łóżku, a nie przy stole. Światło wpadało przez nieduży otwór okienny w ścianie. Mieniło się pięknie w kryształowej szklance z wodą, którą tu ze sobą przyniosła. Goście wciąż jeszcze rozmawiali w ogrodzie. Słyszała śmiech Diany. Johanna prawdopodobnie położyła się na chwilę. Zawsze wstaje tak wcześnie. Reina próbowała skoncentrować się na liście. Ozdobiła pięknie litery w imieniu Rafaela. Uśmiechała się sama do siebie. Tak, byłoby bardzo miło znowu go zobaczyć. A gdyby naprawdę udało mu się przekonać Benjamina... matka tak by się ucieszyła. A jeśli Johanna czegoś potrzebowała, to właśnie odrobiny radości. Z roku na rok stawała się coraz bardziej zamknięta w sobie, ponura, coraz bardziej surowa zarówno w sposobie ubierania się, jak i zachowania. Opiekowała się swoimi pacjentami bez uśmiechu, ręce miała twarde, szorstkie. Każdego człowieka lustrowała i osądzała. Nie pozwalała sobie na żadne inne przyjemności, jak czasami wieczór z mieszkankami Zamku Marji. Chodziła do kościoła, była członkinią Koła Modlitewnego. Była wśród tych, którzy nawołują do pobożności, chociaż pastor Daae odnosił się do tego obojętnie. Reina uważała, że matka powoli robi się starą, zasuszoną jędzą. Nie było już radosnych konnych wypraw. Żadnych wizyt u przyjaciółek, z winem i pysznym ciastem w koszyczku. W

uroczystościach z tańcami nie brała udziału, zdarzało się natomiast często, że siedziała w nocy i lękliwie odmawiała swoje pacierze. Miała dopiero czterdzieści pięć lat, ale zachowywała się tak, jakby jej życie dobiegało końca. I czasami Reina myślała, że tak właśnie jest. Czasami nie bardzo pojmowała, dlaczego w ogóle matka jeszcze trwa. Westchnęła i napiła się wody. Zdecydowała się jeszcze raz przeczytać list od Rafaela. Może jest już za późno na odpowiedź? Może on znajduje się już w drodze do Lyster! Poczuła, że w jej martwym sercu coś jakby drgnęło na myśl o tym. Włosy wciąż jeszcze miała wilgotne.

ROZDZIAŁ II Sama operacja nie była trudna. Trzeba tylko zrobić nacięcie na samej wypukłości i odsłonić popękane błony. Należy przy tym zachować wielką ostrożność, gdyby bowiem ostry skalpel uszkodził jelito, życie chorego byłoby śmiertelnie zagrożone. Johanna stanowczym ruchem wykonała nacięcie. Można było skórę odciągnąć na boki. Poinformowała pacjenta, że naleje teraz spirytusu na ranę. Krzyknął głośno, kawałek drewna, na którym miał zaciskać zęby, wypadł na podłogę. Reina pochyliła się i podniosła go. Młoda żona chorego była blada jak płótno, stała jednak przy stole i drżącymi rękami ściskała głowę męża. Reina widziała, że patrzą sobie w oczy. Chory dostał znieczulający napój. Więcej nie można mu było dać. Środki nasenne i opium mogły podziałać zbyt silnie na jego słaby organizm. Johanna wymacywała palcami miejsce, w którym mięśnie i błony się rozstąpiły, tworząc otwór, przez który wydobywały się jelita. Wielokrotnie miała do czynienia z przepukliną tego rodzaju. To się robi od dźwigania ciężarów, można się też z tym urodzić. Zorientowała się, że w tym przypadku tak właśnie było, młody mężczyzna bowiem miał gładkie, białe ręce. Ostrożnie przycisnęła jelita. Trzeba je delikatnie wepchnąć z powrotem do wnętrza brzucha, zanim będzie można pozaszywać pęknięcie. Rana krwawiła teraz mocno, Johanna zastanawiała się, czy by jej nie przypalić. Reina stała z gotowym rozpalonym żelazem. Obie się jednak wahały. Nacięcie trzeba było odrobinę poszerzyć, by jelita mogły swobodnie się ułożyć. Pacjent zachowywał się bardzo niespokojnie. Przemawiała do niego z wolna. Żona chorego głośno przełykała ślinę, pochyliła się, by dotknąć policzkiem twarzy męża. Ręka Johanny drgnęła. Reina zobaczyła strumień krwi sikający aż do sufitu. Nie krzyknęła, widziała jednak, że matka upuściła lśniący nóż i odskoczyła w tył. - Boże drogi... - jęknęła. - Mamo! Co ty robisz? Rzuciła się ku choremu. Obiema rękami szukała w ranie przeciętej tętnicy. Naczynie cofnęło się w głąb mięśnia, było elastyczne i musiało być mocno napięte, kiedy Johanna dotknęła go skalpelem. Mężczyzna wykrwawiał się strasznie. Johanna i Reina patrzyły na siebie przez moment. Reina zbyt dobrze czytała w twarzy matki. Widziała w jej oczach panikę. Nieszczęście odebrało jej całkiem zdolność myślenia.

Odsunęła ją na bok. Złapała zakrwawiony skalpel, osuszyła ranę, pulsujące jelita były teraz niebieskawe, kurczyły się i prostowały. Chory krzyczał jak zwierzę, już nie z bólu, ale ze strachu, widział własną krew wypływającą gęstym strumieniem z ciała. Reina znalazła górny koniec naczynia krwionośnego. Przypaliła je. Wiedziała jednak, że to będzie kosztować mężczyznę nogę. Johanna umyła się w rzece, włożyła na siebie czystą, czarną, codzienną suknię i zamknęła się w swojej małej izdebce. Chory mężczyzna zmarł wieczorem. Jego żona poprzysięgła, że postawi je przed sądem. Utraciła swego opiekuna, ukochanego człowieka. Przed północą przyszli trzej jego bracia, by zabrać zwłoki. Reina bała się, ponieważ wprost ociekali żądzą zemsty i gniewem. Musiała jednak ich wpuścić, musiała pomóc im ułożyć zmarłego w trumnie, którą ze sobą przywieźli. Nie odzywali się do niej. Patrzyli tylko na nią zaczerwienionymi, ciemnymi oczyma. Rozpacz prze- słaniała ich twarze niczym gęsta, szara chmura. Reina położyła się do łóżka bez nadziei, że zaśnie. Słyszała ciche modlitwy matki z pokoju obok: ponure, monotonne słowa, które tamta recytowała, jakby uczyła się ich na pamięć. Reina słuchała zgnębiona. Ze zdumieniem poczuła, że bunt toruje sobie w niej drogę od żołądka do ust. O co ta matka tam się modli? O wybaczenie? Czy też przeklina złe moce, które sprawiły, że skalpel zadrżał w jej dłoni? Jakkolwiek było, ona wciąż rozmawia tylko z tym swoim zadufanym w sobie, ponurym Bogiem. Reina odczuwała wobec niego coraz większy gniew. Obserwowała, jak z roku na rok matka bardziej pogrąża się w modlitwie, a wizyty u znających Biblię sprawiały, że Johanna robiła się coraz bardziej ponura, bezlitosna i milcząca. Co mogłoby ją wyrwać z tego stanu? Chodziła zatopiona w swoich czarnych myślach, zapadała się w nie z każdym dniem bardziej. Reina wiedziała, że matka usunęła wszystkie lekkomyślne książki: Holberga, Vernego, soczyste opowieści z francuskiej wsi. Odłożyła na strych nawet niektóre naukowe pisma. Reina stwierdziła, że są to te, które starają się objaśniać świat bez Boga. A to akurat były ulubione książki Reiny. Leżała teraz wsłuchana w modlitwy matki. Serce krwawiło jej z bólu.

Od czasu do czasu słyszała wyraźne słowa. Matka boi się, że zostanie ukarana. Prosiła Boga, by mogła jakoś odkupić swój błąd. Sama siebie nazywała morderczynią. Gotowa była ofiarować wszystko za łaskę i wybaczenie swego Pana... prosiła, by wziął w zamian jej zdrowie, jej życie... Reina jęknęła. Najchętniej poszłaby teraz do Johanny i próbowała jej wyjaśnić, że taki ponury Bóg nie jest ludziom do niczego potrzebny. Wiedziała jednak, że to się na nic nie zda. Podczas gdy coraz więcej dawnych pietystów* zrywało ze starymi regułami przodków, Johanna pogrążała się wciąż bardziej i bardziej w swojej pełnej strachu wierze. Myła się w zimnej wodzie. Ubierała się prosto, w czarne suknie, zarówno na co dzień, jak i od święta. Modliła się kilka razy dziennie, zawsze tym samym niskim, mamroczącym głosem. Oczy często miewała czerwone, wyglądało na to, że żyje w strachu. *Pietyści - zwolennicy pietyzmu, nurtu w luteranizmie, stawiającemu sobie za cel m. in. rozbudzanie uczuć religijnych i pogłębianie wiary (przyp. red. ). Przestała pisać listy do większości swoich dawnych przyjaciół i znajomych. Wrzuciła nawet do ognia książkę, którą dostała z Kopenhagi. Reina widziała, jak stronice zwijają się w ogniu i czernieją, zdążyła jednak zobaczyć piękne kolorowe ilustracje, zanim przemieniły się w popiół. To wszystko dokonywało się powoli, krok po kroku, tak że nawet się tego nie zauważało. Reina jednak pamiętała aż za dobrze wesołe konne wyprawy z matką. Te pełne śmiechu wieczory, kiedy Diana i Emmi opowiadały swoje pieprzne historie. Wtedy Johanna także się śmiała... Reina wciąż jeszcze mogła spędzić wieczór w Zamku Marji i śmiać się przy winie. Nigdy jednak w towarzystwie matki. Johanna już w ogóle nikogo nie odwiedzała, z wyjątkiem Abrahama Asa, który wyżej niż ktokolwiek inny we wsi nosił, jak sam to nazywał, sztandar Chrystusa. To on uczył ją, czego nie powinna robić, by być prawdziwą oblubienicą Chrystusa. Było tych rzeczy coraz więcej. Reina gniewnie zaciskała pięści. Wiedziała, że jeśli szybko nie wydarzy się coś dramatycznego, to utraci również matkę. O, tatusiu, żaliła się w duchu. Gdybyś

tylko ty tutaj był, to z pewnością nic takiego by się nie stało. Wtedy mama chciałaby znowu tańczyć, cieszyć się i śmiać... Przeniknął ją zimny dreszcz, jakby te słowa odbijały się echem w jej duszy. Czuła, że łzy napływają jej do oczu. Ojca nie ma. Wciąż jeszcze nie chciała w to uwierzyć, wszystko w niej przeciwko temu protestowało. Cokolwiek jednak się z nim dzieje, to nie ma go z nimi, i musi się pogodzić z tym, że go więcej na tej ziemi nie zobaczy. Ale wciąż wydawał jej się taki bliski, w krótkich chwilach, kiedy była szczególnie nieszczęśliwa, mogła wyraźnie słyszeć jego głos, czuła nawet jego zapach. Tatusiu... Pragnęła się z tego otrząsnąć, za nic nie chciała dopuścić, by ta rozpaczliwa tęsknota mieszała się ze zmartwieniem o matkę. Jeśli raz tak się stanie, to nie potrwa długo, a wyłoni się przed nią jeszcze inna twarz i pogrąży ją w bólu i rozpaczy. Storlendet było takie ciche w tę lipcową noc. Upał wciąż trwał w nasmarowanych smołą ścianach. Arill przeniósł się teraz do starej pralni. Ściany tego budynku wzniesiono z dużych, szarych kamiennych bloków, podłoga też była pokryta kamiennymi płytami. Chłód tego pomieszczenia dawał ukojenie. Skóra go paliła po całym dniu pracy na polu bez koszuli. Żaden z mężczyzn nie potrafił go zrozumieć. Czyż do tego stopnia postradał rozum, by rozbierać się w takim słońcu? No i teraz musi żałować! Arill jednak oblewał ciało zimną wodą, skóra ożywała pod nią, piekła i swędziała. Jakby czekał na ten ból. Odzwierciedlał on to, co paliło go w duszy, i w jakiś niezwykły sposób sprawiał, że czuł się lepiej. Obnażył się na słońcu, no to teraz musi cierpieć. Kazał Ingalill dołożyć drewna do ognia, dziwnie było mu to potrzebne! W noce takie jak ta, gorące i ciche, ona do niego nie przychodziła. Więc to nie przed nią uciekał, kiedy w jasną noc nosił ze studni jedno wiadro wody po drugim i napełniał miedziany kocioł w starym domu. Potem zaryglował drzwi.

Zanurzył się z drżeniem w łagodzącym ból, rozkosznym chłodzie. Myśli natychmiast pojaśniały. Ból ustąpił, teraz było lepiej. Zanurzył się cały, wydawało mu się, że skóra na twarzy popęka od grymasów, które robił. Zaciskał ręce na ostrym brzegu kotła. Czuł w powietrzu lekki zapach ługu, wiedział jednak, że w tym kotle nikt mydła nie gotuje. To wielkie, szerokie naczynie było przeznaczone do wyrobu piwa. Zresztą w pomieszczeniu unosił się zapach słodu, Arill bowiem obiecał Idzie, że przygotuje pięć beczek dobrego napoju na jej wesele. Nie była ona jego rodzoną matką, ale cieszył się serdecznie, wiedząc, że nareszcie znalazła dla siebie własne miejsce na ziemi, nareszcie będzie miała własny dom, w którym będzie rządzić... Wynurzył się z wody i prychał głośno. Echo wielokrotnie odbijało się od kamiennych ścian. Znowu zanurzył twarz, tarł nierówną skórę tak, że pęcherze, które porobiły mu się od słońca, pękały, wyczuwał pod palcami żywe mięso. Plecy były jedną wielką raną. Jutro też wyjdzie na pole bez koszuli. Taki ból potrafi znosić. Ten ból prawie całkiem tłumi tamten inny. - Gdzie on się podziewa, ten łobuz? Nie widziałam go od obiadu. Gjert, wyjdź i rozejrzyj się za nim. Powiedz mu, żeby przyszedł, gdy tylko usłyszy dzwon wzywający na posiłek! Jego gospodyni chce z nim rozmawiać! Oczy Gjerta były wyblakłe i martwe. Otrząsnął się z odrętwienia. Zgarbiony, ciężko wzdychając, podniósł się z krzesła i powlókł ku drzwiom. Ingalill skrzyżowała ręce na piersi i splunęła. - Pośpiesz się, stary dziadu! Bo jak nie, to wyślę za tobą moich nosicieli ognia! Nie odwrócił się do niej. Zniknął w drzwiach. Kobieta uśmiechała się. Gjert jest skończony. Już nigdy więcej nie odważy się jej przeciwstawić. Była z siebie bardzo dumna. Co prawda długo musiała nad nim pracować, ale ostatecznie przekonała go o swoich niezwykłych zdolnościach, opowiadając mu jakieś drobiazgi z jego dzieciństwa. Takie nieważne wydarzenia, o których wiedział tylko on... no i może zmarły brat Magnus. Nikt jednak nie mógłby przypuszczać, że Magnus powiedział komuś coś rozsądnego, odkąd zamknięto go w domu wariatów. Mąż wielbił ją więc teraz niczym boginię. Imponowała mu, ale też bał się jej zdolności. Wróżyła mu wielokrotnie i większość przepowiedni się oczywiście spełniła. Nietrudno go było podejść. Słyszał przecież o jej ojcu... Ale dopiero ostatni pomysł, na jaki wpadła, przypieczętował wszystko. Gjert wspomniał jej kiedyś o krążących w okolicy historiach, jakoby

jej ojciec miał zdolność krzesania ognia wzrokiem. Że podpalił wiele zagród w Hallingdalen tylko przez to, że na nie popatrzył! Długo zastanawiała się nad tą sprawą. W końcu któregoś wieczora wszystko stało się dla niej jasne. Jakby przez zapomnienie zostawiła pod łóżkiem naczynie z żarem. Leżały tam również kleszcze do wyjmowania węgielków. Na podłodze wyznaczyła spirytusem wąską ścieżkę, oblała też dokładnie miejsce wokół łóżka oraz przestrzeń od paleniska aż do narożnika, w którym ułożyła kupkę wiórków polanych spirytusem. Zadbała, żeby Gjert wypił wieczorem odpowiednio dużo. Zapach spirytusu w izbie sypialnej był tak ciężki, że gdyby wpuścić tam ptaka, to nieszczęsne stworzenie na pewno by padło. Kiedy jednak popychała męża na posłanie, ten niczego nie czul. Sam cuchnął wystarczająco mocno. Był oszołomiony, ale na tyle trzeźwy, by zapamiętać to, co miał zobaczyć. Ułożyła go w pościeli. Potem oznajmiła z uśmiechem, że coś mu pokaże. Z przerażeniem patrzył na jej dziwne ruchy, sztywne gesty, dramatyczne miny; w końcu z jękiem opadła na posłanie tuż obok niego. I wtedy z podłogi buchnęły płomienie. Dotarły do paleniska, gdzie pożar dosłownie eksplodował z taką siłą, że nawet Ingalill się przestraszyła. Patrzyli oboje, jak płomienie obejmują deski podłogi, w jednej chwili trwogi Ingalill pomyślała, że za moment cały dom spłonie. Rzuciła się na ogień z kołdrą w rękach, udało jej się go zdławić, zanim wysuszona podłoga całkiem się nie zajęła. W kominku nadal paliły się drwa. Popatrzyła ukradkiem na Gjerta. Jego twarz była kompletnie biała, tylko nos pozostał czerwony. Oczy wytrzeszczone. - O Jezu Chryste, toż to cud... Z ulgą skinęła głową, obojętnie odrzuciła od siebie kołdrę. Dym stłumił resztki zapachu spirytusu w pomieszczeniu, nie miało więc znaczenia, że Gjert nagle wytrzeźwiał. Położyła się znowu przy nim. - Nie istnieje nic, nad czym bym nie panowała. Potrafię zawrócić bieg rzeki, potrafię rozpalać i gasić ogień. Zapamiętaj to, Gjert... ożeniłeś się z niezwykłą kobietą... On oblizywał suche wargi, ale nie odrywał oczu od ognia. Słyszała, że pojękuje cicho. Gjert się boi. Odczuwa dla niej głęboki respekt.

Była bardzo, ale to bardzo zadowolona. Żeby tylko ten stary głupiec sprowadził do niej Arilla. Widziała go dzisiaj, jak kosił półnagi, bez koszuli. Przy każdym ruchu mięśnie poruszały się pod skórą. Widziała, jak cienkie spodnie napinają się na jego udach, kiedy całe ciało wykonywało zamaszysty ruch, by metalowe ostrze mogło śpiewać w trawie... Pragnęła znowu czuć to mocne ciało przy swoim. Chciała rozkoszować się siłą jego ramion, walką, którą najpierw prowadził ze sobą, a potem z nią. Chciała widzieć jego członek, jak się unosi, twardy, jakby świeżo wykuty z żelaza, pragnęła czuć, jak się w nią wdziera. Nie wiedziała już, o czym on myśli, ani czy nadal marzy o tej jej beznadziejnej przyrodniej siostrze. Możliwe, że tak jest, nawet jeśli teraz już wie, że to marzenie nigdy nie zostanie spełnione. W każdym razie bardzo się z tym kryje i chyba mu odpowiada to, że może znaleźć ujście dla zmysłowego napięcia, które przecież musi trawić takiego dorosłego męż- czyznę. I ona mu w tym pomoże. Robiła to już wielokrotnie. Wiedziała, że Arill jej nienawidzi, widywała w jego oczach coś, co mogłoby słabszą kobietę śmiertelnie przerazić. Był jak dziki niedźwiedź zamknięty w klatce. Nie! Jak dziki niedźwiedź, któremu założono łańcuch na szyję i który musi tańczyć, ponieważ stąpa po rozgrzanej żelaznej płycie. Dzisiejszego wieczoru będzie tańczył dla niej. Żeby tylko teraz stary Gjert szybciej poruszał nogami! Piąty kieliszek całkiem go ogłuszył, z uczuciem wdzięczności opadł z powrotem na krzesło. Ponad jego głową słychać było dudniące dźwięki, coś, co przypominało szorowanie i krótkie jęki jego ślubnej żony. To prawdziwa wiedźma. Przeklinał dzień, w którym uległ tej niezwykłej istocie, jej bezradnym prośbom o opiekę. Uwierzył jej. Nadal wierzył we wszystko, co mu mówiła, że oni dwoje zostali sobie przeznaczeni przez los. Że ona całe życie na niego czekała, a on na nią. Tak jest, jeszcze teraz w to wierzył, choć widział sprawę w innym świetle: Ingalill została zesłana przez Boga jako kara za jego grzechy. Za to, że okradał nieszczęsnego brata. Że zbyt długo uważał, iż może swobodnie dysponować jego srebrem, pić jego wódkę, sprzedawać jego rzeczy, by kupić sobie nowe ubranie...

Ona jest jego karą na ziemi. Co zaś on znaczy w tej jej grze, nie pojmował. Ale ona posiada go na własność, absolutnie i nieodwołalnie. Wiedział dobrze, że w tym życiu się od niej nie uwolni. Szósty kieliszek już go nie palił w gardle. Gjert uświadomił sobie, że jego wargi wykrzywiają się w uśmiechu. Ci tam na górze w izbie zachowywali się jak zwierzęta. Ingalill tłumaczyła mu, że gdy tylko syn zostanie poczęty w jej łonie, to wszystko się skończy. Chodzi tylko, by wypełniły się wizje, jakie miała. Wtedy dla nich obojga rozpocznie się czas szczęśliwości. Wtedy Arill zostanie odepchnięty. Gjert pociągnął jeszcze łyk. Właściwie nie uważał już, że to grzech. Ma jeszcze jakieś radości w życiu, choć wiedział, że za każdą, nawet najmniejszą z nich będzie musiał drogo zapłacić. Jego żona nie jest łaskawą władczynią. Kiedy jednak uśmiechała się i mówiła, że musi postępować tak, jak jej każą widzenia, niezależnie od tego, ile bólu jej to sprawia... wtedy czasami widywał rozpacz w jej zielonych oczach. I wtedy, w takich chwilach, gdy przytulała się do niego i niczym kot prosiła o trochę ciepła, wtedy wiedział, że wytrzyma. W końcu zawsze można oszaleć. Czuł, że żołądek zaczyna protestować. Dostał już dość. W głowie krążyły Gjertowi myśli przyjemnie bezkształtne. Jeszcze słyszał stukot i dźwięki dochodzące z góry. Teraz mógłby się z tego śmiać. Jakie to dziwne dźwięki! Ciężkie stękanie Arilla przypominało mu byka stojącego w oborze, który niebo nad głową widywał ledwie parę razy w roku. Kołysał się na krześle i chichotał. Zaczął nucić jakąś starą piosenkę, której słowa nigdy nie powinny dotrzeć do uszu żadnej kobiety. Czuł mrowienie pod skórą, ale to wódka wypełniała jego żyły tak, że krew nie docierała do splecionych dłoni. Komu potrzebna jest młodzieńcza siła i pożądanie? Gjert śmiał się głośno i ordynarnie. Nie, lepiej jest stłumić to wszystko dobrym alkoholem, zwłaszcza jeśli się samemu na niego nie zapracowało!

Ocknął się dopiero, kiedy Arill stanął nad nim i zaczął nim potrząsać. Przez okno wpadało już jasne światło, słychać było śpiew ptaków. Zrobił się ranek! - Do diabła, Gjert, myśleliśmy, że nie żyjesz! Uniósł bańkę, wciąż stojącą na stole. Wosk, którym zalakowano korek, leżał pokruszony na obrusie. - Wlałeś w siebie pół bańki? To nic dziwnego, że wyglądałeś jak trup, ty stara pijana świnio! Głos Ingalill ranił mu uszy. Arill ujął go pod pachy i próbował postawić na nogach. - Potrzebujesz porządnej porcji świeżego powietrza. I spaceru nad rzekę! Cuchniesz, Gjert! Kiedy ty się myłeś po raz ostatni? Stary mamrotał coś pod nosem. Córka Heleny odprowadziła go pełnym irytacji spojrzeniem. - Wymyj go porządnie! Nie jestem w stanie nawet dotknąć tej świni. Arill, podpierając wuja, prowadził go przez podwórze, ale kiedy wyszli na pole, stary mógł już iść o własnych siłach. Rzeka była płytka, woda płynęła spokojnie. Gjert rozebrał się, dał się namówić, by zanurzyć całe ciało w wodzie. Uważał jednak, że to szaleństwo. Arill przekonywał go, że tylko głupi i przesądni ludzie boją się odrobiny wody. Kiedy wyszedł na brzeg i położył się na słońcu między krzakami wikliny, musiał przyznać, że kąpiel bardzo dobrze mu zrobiła. Arill siedział odwrócony do niego plecami. Gjert widział, że koszula przylepia się do cieknących ran. Młody mężczyzna nie odzywał się do niego. Gjert westchnął. Nie dziwił się temu. Oparł się na łokciach i powiedział do pleców Arilla: - Ona jest straszna, ta nasza kochana Ingalill. Ale chyba nie moglibyśmy bez niej żyć, prawda... ? Arill nie odpowiedział. Nie odwrócił się. Gjert miał wrażenie, że otacza go lodowaty chłód. Pośpiesznie zaczął się ubierać. Kiedy włożył już kaftan, Arill się w końcu odwrócił. - Wiesz co, wuju? Mnie już nic nie obchodzi. Właściwie to ja już nie żyję, rozumiesz. Ja tylko istnieję. Jak...

Wyrwał margerytkę razem z korzeniami. Przyjrzał się jej uważnie, a potem wyrzucił do wody, która pochwyciła roślinę bezlitośnie i poniosła w stronę słonego, martwego fiordu. - ... to! Gjert spojrzał w ciemne oczy chłopca. Ich gorzki wyraz sprawiał, że twarz tamtego bardziej niż kiedykolwiek przypominała nieudaną maskę. Gjert westchnął. Ten chłopak jest już stracony. Podobnie jak on sam. Szaleństwo nie odeszło razem w Magnusem. Ono żyje i karmi się ich krwią. Z każdym dniem staje się silniejsze. Pewnego dnia jednak pozwoli im odetchnąć. Arill wstał, przyglądał się dwóm ptakom z ożywieniem budującym gniazdo na starej jarzębinie. - Można przypuszczać, że bronią się wspólnie przed sroką, bo nic więcej o życiu nie wiedzą... Gjert ruszył w stronę domu. Chłodna woda usunęła oszołomienie alkoholem, który wypił w nocy. Czas go uzupełnić, ponieważ myśli zaczynają być nieprzyjemnie rozsądne. Arill nie poszedł za nim. Znowu skulony usiadł nad brzegiem rzeki, wpatrując się w skraj lasu po drugiej stronie. Jakby na kogoś czekał. Gjert odszedł. Nagle ukazała się. Patrzył na szary pień uschniętego dębu i zobaczył jej jasną sukienkę, migającą w lesie niczym wielki motyl. Natychmiast wiedział, że to ona, zdążył się więc ukryć, zanim go zobaczyła. Dostrzegał też jej lęk. Widział, jak zbliżała się do wody z białą twarzą i drżącymi rękami. Widział również, jak się przemogła i rzuciła do wody tam, gdzie najgłębiej. Nurt pochwycił jej ramiona i piersi. Straciła oparcie dla stóp. Wahał się jedynie przez moment. Potem wskoczył, po chwili trzymał ją mocno za ręce. Długo patrzyła mu w oczy, a on starał się nie czuć bliskości jej szczupłego ciała. Zimna woda próbowała mu ją wyrwać. Dziewczyna była śmiertelnie przerażona. Bała się jego widoku jeszcze bardziej niż tego, że utonie. Postarał się, by bezpiecznie wyszła na brzeg nieco poniżej miejsca, w którym przedtem siedział, w małej zatoczce. Potem szybko uciekł.

Nie zamienili ani słowa. Nie umiałby powiedzieć, dlaczego siedział tam i czekał, a kiedy ona naprawdę przyszła, uciekł od niej na łeb na szyję. Wszystko między nimi przeminęło, zanim się naprawdę zaczęło. I to była jego wina, tylko on za to odpowiada. Miał jedynie nadzieję, że te jego brzemienne w skutki błędy nie ściągnęły na nią takiego samego bólu jak ten, z którym on musi żyć. Nie był teraz w stanie nawet na nią patrzeć, a równocześnie ciągnęło go coś, by iść do miejsc, w których ona mogła mu choćby z daleka mignąć... Gdyby zamordowanie Ingalill w czymś pomogło, zrobiłby to natychmiast. Ale teraz rozdziela ich nie tylko jej podstępna gra. Najgorsza okazała się jego bezmyślność. Jego desperacka próba uwolnienia się od Ingalill pogrążyła go na zawsze. Reina nigdy nie pogodzi się z tym, co zrobił. Nie będzie mogła patrzeć na niego z miłością, wiedząc, że zabił własne, nie narodzone dziecko. Mimo wszystko czekał.

ROZDZIAŁ III W Zamku Marji rządziły teraz tylko Emmi i Diana. Astrid i Aurora miały przyjechać razem z gośćmi z Kopenhagi, którzy zwykle przybywali własnym statkiem do Bergen. Potem już razem z Astrid i Aurorą pokonają fiord. Wokół Emmi jednak nigdy nie było spokoju. Razem z Dorte przeganiała wynajęte służące z jednego miejsca na drugie. Niczego nie można było przeoczyć. To najważniejsza uroczystość w roku, kto wie, jacy tym razem eleganccy goście przyjadą? Na pewno będą to najbliższe przyjaciółki. Victoria Ruth, córka pastora. Niemiec ze swoją nową, młodą żoną. Peter i Miki, tacy sympatyczni, że się niemal zapominało o ich bardzo wysokim pochodzeniu. Lovise Mortensen ze swoim małym synkiem, nie była wprawdzie w stanie zastąpić Thilly, ale wszyscy ją akceptowali jako jedyną, prawowitą córkę zmarłej Thilly. Po śmierci Ylvy była przecież najbliższą jej osobą. Malarz dworski, Piło, też pewnie przyjedzie, może nawet będzie mu towarzyszyć jego paląca opium siostra, która twierdzi, że znała Marję. Remmermann się chyba jednak również w tym roku nie pokaże. Nie będzie też Hildy, która podróżuje po Oriencie. Ale z pewnością będą i muzycy, i pisarze, wiele osób z wesołych dworskich kręgów, a przede wszystkim panie, które Emmi znała w czasach, gdy sama mieszkała w królewskim mieście. Tęskniła za nimi jak za siostrami. Bez Diany nie byłaby w stanie żyć w takim miejscu jak położone na uboczu, ciche Lyster. Wkrótce jednak okres ciszy się skończy! W ciągu dwóch tygodni wieś będzie żyć inaczej. W ciągu dwóch tygodni w dużym domu odbywać się będą przyjęcia i zabawy. To prawdziwe błogosławieństwo. Spadek godzien Marji, uważała Emmi. Ale kiedy tego dnia wypożyczony powóz z Dosen w końcu ukazał się na drodze wiodącej do Vildegard i Zamku Marji, siedzieli w nim tylko dwaj samotni panowie. Reina zauważyła ich dopiero, kiedy wysiadali z powozu, gdy jej mały piesek rzucił się do obcych z wściekłym ujadaniem. Nagle jednak ucichł. Usłyszała radosne skomlenie. - Benjamin! Mamo! Mamooo! Benjamin przyjechał! Johanna jęknęła i upuściła szycie, którym była zajęta. - Co? Czy to prawda? O Boże... Nie było go w domu od kilku lat.

Biegł teraz na spotkanie matki dorosły mężczyzna, wyciągał do niej ramiona, obejmował ją. Nie zrobił się wyższy, ale ramiona obejmujące Johannę były silne i umięśnione. Na twarzy pojawił się krótki zarost, który bardzo dodawał mu urody! Reina czekała cierpliwie. Ponad ramionami matki napotkała spojrzenie Benjamina, a potem przeniosła wzrok na mężczyznę stojącego uprzejmie w cieniu. Podała mu rękę. - Witaj u nas, Rafaelu. Sprawiłeś mojej matce i mnie wielką radość. Rafael odsłonił w uśmiechu rząd bardzo białych zębów. - Daj spokój, Reina. Przemawiasz jak pastor! Czyż nie jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi na świecie? Czy ja nie dostanę żadnego uścisku? Rzuciła mu się na szyję. Czuła, że serce bije radośnie, uszczęśliwione tym, co się stało. Nareszcie mogła przywitać się z bratem, uniósł ją w górę, dosłownie wyrywając z objęć Rafaela, i okręcił w powietrzu. Johanna jęknęła, już była gotowa ostrzec swojego słabowitego syna przed nadmiernym wysiłkiem. Ale opanowała się. Widziała, że bez trudu podniósł siostrę. Miał smagłą, opaloną skórę, stał pewnie na nogach, a dłonie pokryte były odciskami, świadczącymi o wielu godzinach ciężkiej pracy. Nigdy go jeszcze nie widziała w takim zdrowiu. Johanna przymknęła oczy i zastanawiała się oszołomiona, jaki cud to sprawił. - Mamo, jesteśmy głodni! Macie już wyroby z górskich pastwisk? Świeży ser? I pszenny chleb, mamo, marzyłem o twoim pszennym chlebie od czasu... Johanna uśmiechnęła się. - Obawiam się, że skrzynia na chleb jest pusta, mój synu. Ale wieczorem każę służącym napalić w dużym piecu w piekarni. Dzisiaj będziecie się musieli zadowolić rosołem i kaszą z masłem! Benjamin ucałował Johannę w oba policzki. Reina widziała, że matka śmieje się uszczęśliwiona. Poczuła głęboką ulgę. Wszystko wokół pojaśniało. Benjamin jest w domu! I Knut, który każe się nazywać Rafaelem, stoi i uśmiecha się do niej spokojnie. Jakby wiedział wszystko i chciał ją zapewnić, że to się z pewnością ułoży. Odchrząknęła głośno i znowu ujęła rękę brata. Johanna objęła ich oboje i przytuliła do siebie. Była wzruszona, zaskoczona, ale wciąż się uśmiechała.

- Dziękuję Bogu, że przysłał cię do domu, do mnie, Benjaminie. Nie masz pojęcia, ile pacierzy... Benjamin żartobliwie przytulił policzek do twarzy matki. - To Rafael mnie namówił. Ale teraz żałuję, że nie przyjechaliśmy wcześniej. Oczy Johanny pociemniały. - No właśnie, dlaczego nie przyjechałeś wcześniej? Jakież to mroczne siły trzymały cię tak daleko, mój kochany, drogi chłopcze? Słońce świeciło nisko nad górami, złociste promienie sprawiły, że włosy Reiny lśniły głębokim, czerwonawym kolorem miedzi. Benjamin wypuścił matkę z objęć. Spojrzał na nią spod oka i powiedział swobodnie: - Czy to nie wystarczy, mamo, że jestem teraz? Wielka radość z powitania zamarła na moment. To Rafael uratował sytuację: - Pani Johanno, proszę mnie obarczać wszelką winą. Ja po prostu uwiodłem pani syna, sprawiłem, że tak go pochłonęła nasza sztuka, iż nie zauważa upływu czasu. Teraz jednak powrócił mi rozsądek. Proszę mi wybaczyć... Ukłonił się nisko, machając jasnym kapeluszem. Johanna uśmiechała się sztywno. Reina zaczęła mówić: - Tak, będziemy się cieszyć i śmiać przez cały wieczór. Emmi i Diana również będą zachwycone! Szkoda, że nie ma Aurory, ona by z pewnością... Jakiś błysk w oczach Benjamina kazał jej zamilknąć. Ale cisza też była niebezpieczna. Reina mówiła więc dalej zdyszana: - Szkoda też, że nie ma Astrid! Wiesz, ona jest bardzo zdolna, jeśli chodzi o dekoracje i podobne sprawy. Mówi, że musisz wyrzeźbić nowe rozety do kolumn w hallu. Stare zostały kompletnie zjedzone przez korniki... Zresztą pewnie były z kiepskiego drewna albo... Benjamin patrzył na nią, a jego oczy błagały, by umilkła. Słońce płonęło ponad szczytami gór. Zamknęli za sobą drzwi, wewnątrz było chłodniej, powietrze nie takie gorące, łatwiej oddychać.

Rafaela posadzono obok Reiny, Benjamin siedział między nią i matką. Wkrótce też przyszły obie panie z Zamku Marji i zasypały Benjamina pocałunkami oraz pytaniami. W końcu, machając rękami, uwolnił się od nich, ale śmiał się zadowolony. - Tak to się wita powracającego marnotrawnego syna! Ale gdzie jest w takim razie świeżo ubite cielę? Johanna nie zrozumiała żartu. - Nie należy szydzić ze słów Pana - rzekła ostro i zaczęła pośpiesznie sprzątać ze stołu. W izbie zaległa cisza. Po chwili Emmi zerwała się na równe nogi i zaczęła wszystkich zapraszać do Zamku Marji. - Bo widzicie, my przemeblowałyśmy dom! Zrobiło się naprawdę pięknie. I stoły zostaną wniesione, wszystkie te, które były złożone w pokojach na górze. Adamaszek na szczęście jest wciąż ładny, wytrzyma więc jeszcze jedno lato. Srebro natomiast bardzo trudno wyczyścić. Johanno, czy masz jeszcze trochę tego swojego cudownego proszku? Było jednak za późno. Ponury nastrój Johanny udzielił się wszystkim. Wiedziała o tym, ale nic nie mogła poradzić. Próbowała się tylko z wielkim wysiłkiem uśmiechać. - Idźcie, idźcie wszyscy i bawcie się dobrze. Ja tymczasem pozmywam... i do was dołączę. - No to wypijmy za zdrowie powracającego syna, zanim pojawi się tu Johanna! Emmi wbiła korkociąg w butelkę, wprawnym, męskim ruchem wyciągnęła korek. Jej drobne ciało wciąż było bardzo silne. Nalała trunku do zielonkawych, szlifowanych kieliszków. Pachniał ciężko i słodko owocami i przyprawami. Reina uważała, że matka nie miałaby nic przeciwko takiemu toastowi, rozumiała jednak cierpki komentarz Emmi. Siedzieli w altanie, która została przebudowana po tragicznych wydarzeniach. Usunięto fotel, na którym wtedy siedziała Mar ja. Zamiast tego wstawiono wiklinowe meble. Zostały ostatnio polakierowane, lśniły pięknie, wyglądały jak nowe. Wszędzie leżały miękkie poduszki haftowane w kwiaty. Stół pośrodku też częściowo pleciony był z wikliny, jednak blat zrobiono z różanego drewna z dekoracyjnymi intarsjami w różnych kolorach. Emmi położyła świeżo