Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 130 281
  • Obserwuję517
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań691 508

Lerum May Grethe - Córy Życia - 33 Na Krańcu Tęczy

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :557.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Lerum May Grethe - Córy Życia - 33 Na Krańcu Tęczy.pdf

Beatrycze99 EBooki L
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 148 stron)

MAY GRETHE LERUM NA KRAŃCU TĘCZY

ROZDZIAŁ I Lyster, wrzesień 1769 Chociaż jesień była taka sama, Reina nie miała żadnych wspomnień o wydarzeniach dokładnie sprzed roku. Wiedziała, że dzisiaj przypada jesienne Święto Krzyża∗1 i że deszcz jest tak samo ponury jak tamtego dnia... Nie. To nie były wspomnienia, to jedynie powracające w przebłysku świadomości same czyste fakty. Arill okazał się obcy. Był gotów zabić swoje własne dziecko. Objawił się jako większy łajdak od człowieka, który w przypływie zazdrości zakłuwa nożem rywala. Gorszy od kogoś, kto zaciska ręce na szyi drugiego i wydusza z niego życie! Dawało się go przyrównać jedynie do tych nielicznych, najokrutniejszych zbrodniarzy, którzy odbierali życie własnym dzieciom. Zdarzały się takie przypadki. Wciąż nie mogła zrozumieć, jak to możliwe, by kiedyś kochała mężczyznę, kryjącego w sobie tak potworny brak człowieczeństwa. Ale to już nie było ważne. Nic już nie było ważne. Dni przychodziły i odchodziły, jeden po drugim, jak zawsze. Wokół niej ludzie wprost tryskali szczęściem. Matka od powrotu ojca do domu odmłodniała o dziesięć lat. Siostra, Ingalill, potrafiła poradzić sobie z wyrzutami sumienia i ułożyć życie w bardzo wygodny sposób, przynajmniej na to wyglądało. Dostała zagrodę, którą jej przyobiecano, chociaż ze ślubu z Arillem nic nie wyszło. Co prawda nie została gospodynią na Storlendet, lecz gdy wiosną poślubiła Ingmara Kleivestolen z Feios, otrzymała w podarku Karlsgârd. Ingmar był wędrownym handlarzem i przybył tutaj z Gudbrandsdalen. Dzięki jukom pełnym pięknych materii i nowiuteńkich srebrnych brosz prędko wzbudził zainteresowanie Ingalill. Reina skarciła się w myśli - przecież aż tak proste to wcale nie było. Ingmar to dobry człowiek, stale uśmiechnięty i pogodny, zawsze umiał rzucić jakąś dowcipną uwagę o tym, co się działo. Posiadał też rzadką zdolność nieprzejmowania się niczym, żartobliwego puszczania oka i łagodzenia uśmiechem złości albo gniewu Ingalill. Owszem, być może to właściwy dla niej człowiek. Większości ludzi życie jakoś się w końcu układało. Tylko jej nigdy. Nie chciała stać się zgorzkniałą, wiecznie zasmuconą osobą. Starała się nad sobą 1∗ 14 września - (przyp. tłum.).

panować, zwłaszcza od czasu, gdy coraz częściej słyszała uwagi, że teraz jeszcze bardziej niż dotychczas robi się podobna do matki. A któż chciałby być podobny do swojej matki? Bez względu na jej kwitnącą urodę, bez względu na mądrość i szacunek, jakim się cieszyła... Reina nie chciała. Bacznie więc się wystrzegała, nigdy nie pokazywała kamiennej twarzy ludziom, których nie znała. Wargi same rozciągały jej się w uśmiechu, a głos brzmiał czysto, przyjaźnie. Ba, niekiedy czuła nawet lekkie wibracje w ciele, a to oznaczało, że się śmieje. W lustrze dostrzegała także, że oczy ma pełne życia, tak samo głębokie, ciemnoniebieskie, tak samo otoczone gęstymi rzęsami. Ale osoba, którą widziała w zwierciadle, to nie była ona. Miała świadomość, że w jej pogodnym, tętniącym życiem ciele gdzieś w głębi tkwi ciemna, zimna, stroniąca od ludzi dusza. Ubrana była w koronki, spływały na wąskie ramiona, odciągając całą uwagę od bladej skóry, od równie bladych warg. Lecz jej oczy błyszczały szczęściem: niosła tacę. Arill uniósł się, wbijając mocno łokcie w miękki materac. - Niech Bóg błogosławi taki piękny poranek, mój mężu! Usmażyłam kotleciki z jajek, te, które tak lubisz. Spójrz, jest też do nich słoninka i świeże, przecedzone mleko... Nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. Tak ślicznie teraz wyglądała, cała w koronkach, które dostała w prezencie ślubnym przed rokiem. Uderzyło go to, zastanowił się. Przed rokiem? Tak, niedługo będzie już rok. Dzisiaj jesienne Święto Krzyża, a rok temu w ten dzień pastor ogłosił ich zapowiedzi. A więc dlatego tak się dziś dla niego wystroiła... - Moje kochane kaczątko! Nie powinnaś sprawiać sobie tyle kłopotu. Wiesz przecież, że rano zwykle nie bywam głodny... Postawiła tacę obok niego na szerokim łóżku i sama wsunęła się pod okrycie. W drobnym ciele nie było ani śladu ciepła. Uścisnął ją. - Jesteś dla mnie za dobra, moja mała kaczuszko... Uśmiechnęła się szczęśliwa, gdy lekko pocałował ją w czoło. - Dla ciebie nikt nie może być za dobry. Zasługujesz na o wiele, wiele więcej... Nigdy nie zdołam ci się odwdzięczyć, Arillu. Zdusił westchnienie. Wyraz jej piwnych błyszczących oczu niekiedy działał mu na nerwy. Była tak nieznośnie łagodna i wdzięczna za każdy najmniejszy drobiazg! Patrzyła na niego z takim

uwielbieniem, jakby to sam Zbawiciel we własnej osobie leżał obok niej i pozwalał sobie dogadzać jajecznymi kotletami ze słoniną... - A może wolałbyś raczej piwo? Pokręcił głową. - Nie, nie, to i tak wspaniałe śniadanie. Chyba jednak mimo wszystko jestem głodny! Nikt inny nie potrafi tak przyrządzić kotlecików jak ty, moje kaczątko! Uśmiechnęła się zadowolona. - Jedz teraz, a ja zaraz przyniosę ciepłej wody do miednicy... Już podrywała się z łóżka. Arill wyciągnął do niej rękę, przytulił ją do siebie. Popatrzył w okrągłe oczy i rzekł z uśmiechem: - Oby ten dzień był szczęśliwy, żono... Mieliśmy dobry rok, odkąd pastor ogłosił nasze zapowiedzi. Z powagą skinęła głową. - Lepszego nigdy nie przeżyłam. - Jesteś pewna? Zadowolona? - Żaden inny człowiek nie ma więcej powodów do radości niż ja - wyznała. Puścił ją, uśmiechnęła się miękko. - Pomyśleć tylko, że pamiętałeś... Spróbował kotleta. - Oczywiście, że pamiętam - odparł, lecz nie potrafił popatrzeć jej prosto w oczy. Zamiast tego jął nakładać sobie smażone kawałeczki słoniny i skoncentrował się na jedzeniu. Tamten dzień nie był wart wspomnień, a mimo to napłynęły do niego, stał się wobec nich bezbronny, bo ona wyszła z pokoju. To było takie proste. Thora, jego wierna służąca, niezauważenie przejęła gospodarskie obowiązki Ingalill, z których tej albo się nie chciało, albo też nie potrafiła się wywiązać. Thora wszystkim tak dobrze się zajęła, chociaż w pojedynkę nie miała możliwości utrzymania domu w takim porządku, jakby tego pragnęła. Potem się zaręczyła. Pewnego dnia zaś parobcy znaleźli ją całą we łzach: narzeczony ją porzucił. Cała ta historia była naprawdę przykra, mężczyzna bowiem, który ją zostawił, nie zadowolił się dyshonorem, jakim i tak już było złamanie danego słowa: rozpuścił jeszcze po wsi plotki, że Thora nie nadaje się na żonę i w następstwie tego nigdy też nie będzie mogła zostać matką. Arill nie przejmował się niemądrym gadaniem. Thora, która wydawała się silna i sprężysta, gdy trzepała z kurzu ciężkie baranice, okazywała się jednak spłoszonym drżącym pisklęciem, gdy tylko ktoś próbował się do niej zbliżyć. Cóż za dureń z tego człowieka! Był o całe cztery lata starszy od Arilla, lecz postępował jak szczeniak.

Nieszczęsna Thora... ona także była o wiele starsza od Arilla, lecz różnica wieku nie rzucała się w oczy. Policzki miała gładkie i delikatne, a drobne usta blade i wąskie. Oczy Thory były ciemne, piwne, a włosy splatała zawsze w równy, ciasny warkocz, który zwijała na karku. Gdy po raz pierwszy w dzień wesela zobaczył je rozpuszczone, musiał przyznać, że jest piękna. Wtedy policzki zabarwił jej też rumieniec, a wargi zaczerwieniły się i nabrzmiały, gdy przyciskała je do krawędzi misy z piwem, przepijając do narzeczonego. Ale w dzień zapowiedzi dokładnie przed rokiem... Zapamiętał tamto ostre uczucie, zachował w pamięci własne pełne rozpaczy myśli. Chyba nie wiedział, co czyni, obiecując Thorze małżeństwo. A może jednak wiedział? Może było to desperackie posunięcie, ostatnia resztka nadziei, że zdoła poruszyć Reinę? Ona tam była, wiedział, że będzie. Mieli się pobrać tego dnia, lecz to inna para otrzymała błogosławieństwo w starym kościele Dale. Potem ogłoszono zapowiedzi. Patrzył na Reinę, gdy pastor je odczytywał. Stała chłodna i obojętna, nie zdradziła żadnego uczucia nawet miną. Najgorsze jednak, że ciężko opierała się o obcego mężczyznę i ściskała jego dłoń. Wtedy zrozumiał. Prawdą było więc to, co gadali ludzie. Na Vildegârd mieszkał jakiś obcy o długich czarnych włosach. Był czeladnikiem wraz z bratem Reiny. Podobno nieślubne dziecko jakiegoś szlachcica. Podobno mieszkał w baronii... Arill zacisnął wtedy szczęki, starał się nawet nie mrugnąć. Gdy pastor odczytywał ostatnie zalecenia dla młodej pary, a z oczu Thory popłynęły łzy czystego, niczym nie zmąconego szczęścia, Arill stał prosto, nie mogąc oprzeć się wrażeniu, że został oszukany. A więc to nie tylko ta nieszczęsna historia z kłamstwem Ingalill, nie tylko to, że był dostatecznie zrozpaczony, by przynieść jej środek, mający zabić w niej dziecko. O, nie, Reina rozgrywała swoją własną grę. Okazała się jedną z tych, co to zawsze starają się mieć jakiegoś mężczyznę w zanadrzu. Nigdy by jej o to nie posądzał, była przecież taka nieśmiała, a jednocześnie całą sobą okazywała surowość wobec młodych chłopców i większość z nich, rozumiejąc to, potrafiła trzymać się od niej z daleka. Ta czarnowłosa dzika kotka nie była stworzona do wesołości i śmiechu. Być może w pewnym stopniu odziedziczyła urodę po swojej prababce Marji, lecz ani krztyny skłonności tamtej do zabawy. Kochał ją.

Wiedział, że zawsze tak będzie. Arill Storlendet spostrzegł powracającą żonę, wciąż całą w koronkach. Przy łóżku zamknęła oczy, policzki lekko jej się zaczerwieniły. Niezgrabnie rozsunęła na boki szeroką koszulę, pragnęła ofiarować mu jeszcze jeden podarunek. Wzruszyła go tym, wiedział bowiem, jak wiele ją to kosztuje. Była nadzwyczaj nieśmiała, pół roku zabrało mu przekonanie jej, że nie musi się tego obawiać. Że on jest inny niż jej poprzedni narzeczony. Na początku zastanawiał się, czy to właśnie nie z powodu krążących o Thorze plotek zdecydował się jej oświadczyć, plotek o tym, że jest zimna i niezdolna do pożycia małżeńskiego. Gdyby okazały się prawdą, przynajmniej nie miałby okazji do przywoływania wciąż żywych i bolesnych wspomnień o namiętności Reiny. Prędko jednak się zorientował, że Thora wcale nie jest zimna. Po prostu nieprawdopodobnie wystraszona i niesłychanie wprost nieśmiała. Niemal jak dumny nauczyciel, który widzi, że jego niepewny uczeń wykazuje się wielką wiedzą, obserwował jej niezgrabne próby, by go skusić. Była taka słodka. - Moje małe kaczątko - mruknął z zamkniętymi oczyma, gdy przycisnęła do niego nagie piersi. Przyjemnie było ją pieścić, czuć owo niezłomne zaufanie, jakim go obdarzyła. Czułość zaczęła mieszać się z żądzą, lecz nigdy w pełni nie pozwolił jej się porwać. Głaskał żonę, przemawiał ściszonym głosem, a ona zaraz głęboko wzdychała z tęsknoty i szczęścia. Biedna mała... Być może prawdą było jej wyznanie, że większego szczęścia nigdy nie mogła oczekiwać. On stał się jej zbawcą, ona zaś ocaliła go od samotności, pozostawiającej miejsce dla zbyt wielu myśli. Jej drobne piersi nie przypominały biustu Reiny. Miała proste, smukłe ciało i wąskie biodra. Wprawdzie mięśnie ud były mocne i sprężyste, lecz nie tak obfite jak Reiny, gdy objęła go nogami... Jej włosy nie pachniały lawendą, bił od nich słodkawy zapach lekko zjełczałego tłuszczu - mieszanki, której używała, by wyglądały na gęściejsze. Ucałował ją w same usta, lekko, delikatnie. Thora aż się zachłysnęła tym pocałunkiem. Pozwolił, by dostała to, czego chciała, lecz bez pośpiechu. Właściwie jakby nieobecny wszedł w nią i zamknął oczy, gdy gwałtowna słodycz

wypełniła lędźwie. Tym miał się zadowolić. Krótkimi momentami nieświadomości, z rozwodnionym smakiem miłości w ustach. I tak aż do końca życia. Odkąd w szpitaliku przestano przyjmować pacjentów, dni na Vildegârd nie upływały już w takim pośpiechu. Decyzja Johanny o tym, że od tej pory wykonywać będzie tylko obowiązki położnej, nie została zbyt dobrze przyjęta. Ludzie wiedzieli jednak, że jeśli zdarzy się wypadek, ona i tak zrobi swoje. Większość pojmowała, że jej oświadczenie przeznaczone było głównie dla mieszkańców innych wiosek, przybywających tu z daleka, zajmujących jej czas i stawiających wielkie wymagania. Ludziom wydawało się, że Johanna jest w stanie uleczyć ich z absolutnie wszystkich możliwych plag, w dodatku chodziły słuchy, że nie każe sobie przy tym słono płacić. Znalazło się więc wielu takich, którzy uznawali, że lepiej wybrać się do niej, aniżeli tracić grosz u innych. Johannie jednak niełatwo przychodziło odprawianie z kwitkiem tych, którzy wciąż jeszcze się zjawiali. To zadanie spoczęło wreszcie na parobku. Bacznie przyglądał się ludziom, mrużąc oczy, a do Johanny dopuszczał zaledwie nielicznych. Reina uważała, że dni jej się dłużą. - Dlaczego, nawet jeśli sama chcesz trochę spokoju, nie pozwolisz, żebym ja pracowała? Chętnie dowiedziałabym się czegoś więcej o chirurgii, chciałabym, żebyś nauczyła mnie wszystkiego, co sama umiesz o lekarstwach i nowych odkryciach. - Poczytaj więc listy Remmermanna. Cały strych pełen jest notatek i prac naukowych. - Ależ, mamo... Lepiej, żebyś ty mi wszystko sama pokazała. Nawet jeśli nie masz innego powodu, dla którego chciałabyś przyjmować chorych, to mogłabyś chyba to zrobić po to, żebym ja się czegoś nauczyła? - Dość już umiesz - oświadczyła Johanna krótko. - Więcej niż dość, Reino. W życiu młodej kobiety powinny być ważniejsze rzeczy aniżeli wrzody i konwulsje gorączkowe! Reina milczała. Znów się zaczyna. Johanna tak bardzo wszystkim się przejmowała, a od lata nieprzerwanie marudziła o tym, że Reina powinna więcej spotykać się z młodymi ludźmi, chodzić na tańce organizowane koło Dosen, przyjmować nieliczne zaproszenia na przyjęcia i uroczystości weselne, które mimo wszystko otrzymywała. Ale Reina nie chciała. Wyprawiała się za to konno na dalekie przejażdżki, niekiedy razem z ojcem. Dużo też przesiadywała, zajęta lekturą, na wielkim kamieniu za stodołą, gdzie było jej ulubione stale miejsce, dopóki słońce przygrzewało.

Albo też chowała się w maleńkiej alkowie, czytała, notowała, z pozoru całkowicie pochłonięta medycznymi księgami. Johanna podsunęła jej nawet kilka dość frywolnych powieści, które niedawno ukazały się drukiem w Kopenhadze. Córce jednak podobały się jedynie opowieści Swifta o podróżach Guliwera i historia słynnego Robinsona Crusoe napisana przez Defoe. Johanna także kochała te książki. Ale czy Reina przeczytała którąś z nowych książek - nie wiedziała. Dziewczyna połykała natomiast pisma ulotne, gazetki, nawet wtedy, gdy miały już trzy albo i sześć miesięcy, zanim do nich dotarły. Ravi się nie martwił. Wieczorami gładził Johannę po włosach, mówiąc, że ścieżka życia Reiny na pewno będzie się tworzyć w miarę, jak dziewczyna będzie po niej kroczyć. Johanna starała się zarazić od niego spokojem, lecz to nie było łatwe. - Boję się o nią. Po tym, co się stało z Arillem... To wszystko moja wina. Dlaczego nie mogłam głębiej ukryć tego listu? Dlaczego ona musiała go znaleźć? Ravi westchnął. Czytał już tę część długiej notatki sporządzonej przez Remmermanna, opisującego nowe prawo i karę, jaka czekała tych, którzy rozsiewali dziedziczne choroby poprzez małżeństwo. - Nie byłoby chyba lepiej, gdyby znalazła go po ślubie? Gdyby prawnie się z nim rozwiodła, ponieważ nosi w sobie tę krew? - Zastanawiam się, skąd to się mogło wziąć? - westchnęła Johanna. - Wszak ród z Bergaheim przez wiele lat żył w spokoju i nikt nigdy nie słyszał, by ktokolwiek z nich wykrwawił się na śmierć... - To było już tak dawno. Oni żyli w odosobnieniu. Któż może wiedzieć, ile dzieci przyszło na świat z takimi uszkodzeniami, ile pochowano tam na górze, bez chrztu czy też błogosławieństwa pastora? Johanna pokiwała głową zamyślona. - Masz rację, lecz gdybyśmy tylko wiedzieli więcej... wówczas być może udałoby się rozwikłać tę zagadkę, znaleźć lekarstwo, które mogłoby uzdrowić takie dzieci, jak nasz mały Vetle. Ravi poczuł ukłucie w sercu. Johanna to zauważyła, podniosła głowę, położyła dłonie na jego policzkach. - Ach, Ravi, to takie smutne, że nigdy go nie ujrzałeś. Był taki śliczny... Podobny do ciebie. Takie dobre dziecko... Ravi mógł jedynie kiwać głową. - Wiem. Nigdy sobie nie wybaczę tego, że go nie widziałem.

Milczeli. Właściwie nigdy nie rozmawiali o tym, co mu się przydarzyło przez te dziesięć lat, gdy był poza domem. Johanna wiedziała, że Raviego więziła zła kobieta, że przez wszystkie te lata grupa chorych na umyśle ludzi przetrzymywała go w zamknięciu w piwnicy. Nie mo- gła pojąć, jak człowiek jest w stanie przeżyć coś takiego. No tak, dla zwykłego człowieka to na pewno niemożliwe, ale Ravi nie był przecież zwyczajny. Jego myśli potrafiły wzlatywać. Posiadł zdolność przebywania ciałem w jednym miejscu, duchem zaś w zupełnie innym... Opowiadał jej o tym. O tym, jak przestał wreszcie liczyć dni i tygodnie, jak czas przestał dla niego istnieć. Johanna wierzyła, że w jego przypadku to możliwe. Dobrze jednak wiedziała, że sama na jego miejscu by oszalała. Tkwić w odosobnieniu przez tyle lat, mając jedynie własne myśli za towarzystwo, nawet bez jednej książki, przy której można by się rozerwać... To tortura, tortura nie do wytrzymania! Ów zły czas odcisnął na nim piętno. Lecz w jakiś cudowny sposób ten pobyt w zamknięciu wypolerował te strony jego charakteru, które najbardziej kochała. Nabrały teraz jakby nowego blasku, pojawiły się w Ravim cechy, za którymi tak tęskniła, a w których ujawnieniu - przyznawała to dopiero teraz - ona sama była największą przeszkodą. Objęła go tak mocno, jak tylko potrafiła. - Nigdy więcej - szepnęła. - Już nigdy więcej nie odejdziesz ode mnie, choćby nawet na jedną jedyną noc. Ravi pochwycił jej słowa wargami. - Nigdy więcej - obiecał, tuląc się do jej ust. Przymknęła oczy, by móc lepiej napawać się owym czystym zapachem bliskości, jakiego nie znajdowała u nikogo innego. Pogładziła go po twarzy, każda jej linia była już teraz dobrze znajoma. Każdy jej łuk, każde wgłębienie. Podrapała paznokciami zarost pod szczęką. Chociaż Ravi golił się dzisiaj rano, broda wy- dawała mu się rosnąć teraz szybciej niż przedtem. Poczuła, jak jego ciało się napina, gdy powiodła dłonią po ramionach w dół pleców, po uszkodzonym biodrze. - Chodźmy spać - szepnęła. On roześmiał się cicho. - Tak, chodźmy... Siedziała obrócona plecami do męża, gdy to powiedziała: - Wydaje mi się, że na wiosnę będzie nas więcej. On się nie poruszył. Szczupłe plecy pochylały się przy pracy, naprawiał grabie przed żniwami. W izbie unosił się zapach tłuszczu, smażyła na obiad soloną słoninę.

Prędko opłukała łyżki po kapuśniaku. On wciąż jeszcze nie odpowiadał, czyżby jej nie słyszał? W oczach zakręciły jej się łzy, szemranie w piersi było niczym echo owego zawsze niespokojnego uczucia w podbrzuszu, boleśnie pulsowało. Znała już te objawy. Znów spodziewała się dziecka, a przecież najmniejszy chłopczyk wciąż jeszcze wisiał u jej piersi, gdy tylko znalazła wolną chwilę. Odwrócił się powoli. - Nie dasz rady. Przygryzła wargę. Że też powiedział właśnie to! Naprawdę nie rozumiał, jak bardzo potrzeba jej pociechy. Podniósł się w końcu, odłożył zęby grabi, które wbijał w równym rządku. Podszedł do niej, wziął w objęcia. - Tak się boję - powiedziała. On stał tylko i trzymał ją za ramiona. Wreszcie mocno nabrał powietrza. - I z tym jakoś sobie poradzimy - zapewnił cicho. - Kittil ma dopiero jedenaście miesięcy... a inne... Inne... - Potrzebują matki. Uważaj teraz na siebie, jakoś sobie poradzimy. Wspólnymi siłami. Zaszlochała, wsparła się o niego. Właśnie te słowa tak bardzo chciała usłyszeć. Podniosła wzrok na jego zmęczoną twarz, zauważyła, że słońce spaliło go tego lata, skóra wyglądała, jakby cala była jednym wielkim strupem. - To już będzie dwunaste. Tyle samo, ilu było apostołów... Mężczyzna uśmiechnął się z przymusem. - Tak, tyle, ilu apostołów.

ROZDZIAŁ II Zawsze miała doskonałe wyczucie kierunków i już będąc dzieckiem, bez trudu odnajdywała drogę, zanim jako tako jej ją opisano. Dziś było jeszcze łatwiej, bo przecież mimo wszystko znalazła się w znajomych okolicach. Świetnie pamiętała tamten skalny nawis i teraz, gdy zbliżała się do właściwej doliny, rozpoznawała nawet osobliwe cechy górskiego powietrza. Kobieta większą część drogi przebyła konno w samotności, lecz przez ostatnie dwa tygodnie musiała przemieszczać się na piechotę. Na szczęście pewien człowiek przewożący smołę podwiózł ją kawałek łodzią, w ten sposób dotarła aż do Marifjora, a stamtąd droga była już łatwa. Podążyła starą ścieżką w górę Engjadalen, a gdy ta się skończyła, kobieta i tak wiedziała, którędy ma iść. Rozpoznawała formacje skalne, pamiętając, że szczyty Molden i Sveidalsnosi to doskonałe punkty orientacyjne. Minęła Seljesete i teraz przed sobą z prawej strony miała Fivlenosi. Dzień był wilgotny i przenikliwie chłodny. Tu, wysoko, chmury groziły deszczem, a jeśli szczęście przestanie jej sprzyjać, to jeszcze spadnie śnieg, już teraz, we wrześniu. Szczęście przestanie jej sprzyjać? Och, nie, musiała przyznać, że ta podróż minęła jej łatwiej, niż mogła się tego spodziewać. Devla była dla niej łaskawa. Kobieta z każdym dniem nabierała coraz większej pewności: dotrze do celu. I dokona wielkiego dzieła, które zapewni jej należne miejsce wśród Ludu. Wędrowała szybkim krokiem, wśród czerwieni i żółci wrzosów. Całe góry wprost iskrzyły kolorami, a na niedużych jeziorkach widać było ptaki zbierające się przed odlotem na południe. Czuła pokrewieństwo łączące ją z tymi ptakami. Niemalże wyczuwała napięcie w ich trzepoczących się sercach: czy i w tym roku poradzą sobie w podróży? Czy zdołają odnaleźć ciepłe, tętniące życiem miejsca na południu, dzięki którym ocalą życie? Jednego nie mogła pojąć: Dlaczego wracają do tego zimnego, niegościnnego kraju, pełnego ludzi, którzy są gaije. No cóż, niektórzy z nich są na pewno dobrzy. Na spotkanie z nimi nawet się cieszyła. Co też powie ów czarnowłosy mężczyzna o sercu, które mogła ująć w dłonie? I ta jego mała mądra córeczka, czy żyje jeszcze?

Tym razem nie muszą jej ukrywać, tym razem przybywała, by prosić ich o pomoc. Nie była ubrana w strój Ludu, miała na sobie dość nowoczesny kostium podróżny. Zamierzała powiedzieć, że nie przybywa w pojedynkę, lecz jej towarzysze zatrzymali się w pewnym oddaleniu. Nie musi wcale zdradzać, że przywędrowała przez góry, zresztą być może niemądrze robi, idąc tędy sama. Ale Tindir nigdy nie czuła się zbyt dobrze w łodzi. Wolała raczej z mozołem przedzierać się przez górskie płaskowyże, aniżeli spędzić bodaj jedną noc w rozkołysanej drewnianej skorupce na niebezpiecznej wodzie. Tacy już byli oni, z Ludu. Nie znała wśród nich nikogo, kto umiałby pływać. Na cóż im zresztą ta umiejętność, woda jest dla ryb, a kto chciałby być rybą? Uśmiechnęła się do siebie. Powróciło do niej odległe wspomnienie z dzieciństwa: Tamos, zrozpaczony, przyszedł do Kirvi Telekki błagać ją o radę. Włosy zaczęły mu wypadać! A wszyscy przecież wiedzieli, że jeśli tak się stanie, to człowiek w kolejnym życiu odrodzi się pod postacią ryby. Telekka dała mu maści, lecz ważniejsze były odprawione przez nią modlitwy i rytuały. Powiedziała też, że nie może dopuścić, by światło księżyca padło mu na głowę... Tutaj! Bez trudu rozpoznała skupisko letnich zagród, położonych w górnej części doliny. Schodzenie w dół mogło być trudne, ale przesunęła kraj spódnicy od tyłu między nogami i zawiązała go w pasie. Na spory węzełek, który dźwigała przez całą drogę, już nie zważała. Podczas długiej podróży stał się jakby jej częścią, ciężarem własnego ciała. Letnie zagrody opustoszały, nic w tym dziwnego. Popatrzyła w niebo, zorientowała się, że już niedługo zapadnie wieczór. Może lepiej byłoby, gdyby tu się teraz zatrzymała na nocleg? Miałaby wówczas dach nad głową, mogłaby przenocować w którejś z małych szop. Na pewno są teraz pełne świeżego, pachnącego siana. Bacznie rozejrzała się dokoła, biegiem pokonując podwórze. Trawa rosła tu gęsta i zielona, była jednak dziwnie równa, wypasiona. Pastwiska mogłyby zostać skoszone jeszcze raz, dość tu było trawy dla kilku krów. Przypomniała sobie jednak, że ci ludzie, gaije, wierzą, iż zimą mieszkają tu demony i stwory z zaświatów. Pewnie myślą, że do nich należy też pastwisko! Przeniknął ją dreszcz, nigdy jeszcze nie widziała demona gaije, lecz wcale nie była gotowa przysiąc, że takie nie istnieją.

Czym prędzej sięgnęła po amulet, który zawsze nosiła przy sobie. - Dobra Devlo, Alaho, Słońce i Księżycu... Kirvi Telekko, na twą wieczną duszę, chroń swoje dziecko przed złą wolą obcych mocy... Zaraz też się uspokoiła. To działało za każdym razem, wystarczyło jedynie, że dotknęła amuletu, a przed oczami stawała jej pomarszczona twarz Telekki i na widok uśmiechu w prastarych oczach natychmiast ogarniał ją spokój. Bez trudu odsunęła antabę w drzwiach. Tak, pachniało tu zapomnianym latem. Siano było suche i delikatne, upchnięte w sąsiekach od samej podłogi. Będzie miała miękkie, wygodne posłanie. Zjadła co nieco z zapasów, kupionych od przewożącego smołę, i zamknęła oczy. Z gór nie dobiegał żaden dźwięk. Chociaż czy to nie szemrze gdzieś strumień? A może to trzepot skrzydeł pod ciemniejącym niebem? W szopie było o wiele ciszej. Być może wokół krążyły zwierzęta, lisy i szczury, jakieś drobne gryzonie, a może nawet, i niedźwiedź, ale ona ich nie słyszała. Tu nie szeleściło, nie skrzypiało i nie zgrzytało tak jak w miejscu, w którym czuła, że jest w domu. Ani jednego świerszcza. To było niemal najgorsze, ta cisza, która otaczała ją, gdy układała się do snu w tej krainie na północy. Może właśnie dlatego miała tutaj taki dziwny sen? Ujrzała siebie samą idącą po śladach innej kobiety, obie ścigały połyskującego srebrem sokoła. Reina słuchała dawnych dźwięków dobiegających z sypialni rodziców, aż wreszcie sobie przypomniała: przecież oni już tam nie sypiają! Przenieśli się na górę, gdy tylko przebudowa dobiegła końca. Ale dźwięki zostały. Odgłosy miłości. Czyżby utkwiły jej w uszach? Otuliła się przykryciem. Nie wyciągnięto jeszcze zimowych kołder, ale w pokoju było ciepło. Zadrżała. Nie chciała słuchać tego echa, nie chciała, by przywoływało wspomnienia, zapachy i zapomniane tęsknoty. Ale tak właśnie było. Przed oczami stanęła jej twarz Arilla, była niemalże w stanie wyczuć jego ciało wyciągnięte obok niej w łóżku. Słyszała jego lekki oddech, odgłos warg, gdy tuliły się do jej ust i do innych wrażliwych miejsc na ciele.

Nie. Poderwała się, zapaliła lampę. Usiadła, żeby poczytać. Ale wzrok widać miała zmęczony, litery bowiem wirowały jej przed oczami jak roztańczone owady, aż zakręciło jej się od tego w głowie. Zimne fale spłynęły od karku po plecach wzdłuż kręgosłupa, w piersi zapiekło. Przyłapała się na tym, że wstrzymuje oddech. To teraz nadejdzie. Już się nie bała, wiedziała, że od tego nie umrze. Raczej ogarniać ją będzie coraz większa ciekawość. Musi istnieć jakiś klucz do niezrozumiałego języka obrazów. Musi istnieć jakaś możliwość odczytania tych koszmarnych wizji, wykorzystania ich w jakiś sposób. Ale ona ich nie pojmowała. Widziała dziwaczne urządzenia, połyskujący metal. Ptaszyska wielkie niczym domy i wozy z rozdziawionymi paszczękami. Pożerały ludzi. Widziała krew. Potem obrazy się zmieniły, zobaczyła drobną kobietę, samą na pustkowiu. Okolica wyglądała jak przysypany śniegiem płaskowyż, lecz śnieg był złocisty, niczym piasek? Kobieta ciągnęła jakąś paczkę, coś w rodzaju worka? Reina zorientowała się wreszcie, co to jest. To było dziecko w worku z brzucha jakiegoś zwierzęcia. Dziwne. Mogła myśleć, choć przed oczami wciąż przelatywały jej nowe obrazy. Nie była nieprzytomna, nie zatonęła wśród groźnych wirów, jak to zwykle bywało. Mogła myśleć. W pokoju były dwie Reiny! Jedna ta, która wiła się bezradnie wśród wszystkich tych dziwacznych wizji, i druga, której żal było tej pierwszej i która patrzyła na obrazy niczym na cienie na ścianie. Poczuła, że serce mocno jej wali. Pozwoliła, by obrazy przepływały niczym rzeka. Lecz ona się w niej nie kąpała. Rankiem następnego dnia Reina obudziła się z rozsadzającym piersi nowym uczuciem. Coś się wydarzyło. Coś dziwnego. Coś, dzięki czemu wszystko może stać się łatwiejsze. Odnalazła drogę, która mogła wyprowadzić ją z całego tego bólu. Postanowiła pomówić o tym z ojcem. Prędko naciągnęła odświętne ubranie, które nosiła poprzedniego dnia. Nie miała dzisiaj w planie żadnych ciężkich prac, w dodatku bardzo podobała jej się ta sukienka z czerwonym wełnianym stanikiem. Przypominała suknie, w które stroiły się inne młode

kobiety, a wzdłuż brzegu spódnicy biegł skomplikowany ozdobny haft. Na bielutkiej koszuli nie było ani jednej plamki, ją także postanowiła więc włożyć, a na koniec spięła się szerokim pasem ze srebrną sprzączką. Włosy prędko splotła w gruby warkocz i na głowie zawiązała chustkę. Słońce na niebie było blade i dalekie, ale powietrze sprawiało wrażenie niemalże niebieskiego. Znalazła Raviego tam, gdzie spodziewała się go zastać: przy wielkim kamiennym stole na podwórzu. Siedział z jedną nogą wyprostowaną, wiedziała, że zwykle rano odczuwa w niej ból. Przypuszczała, że zimą może być jeszcze gorzej. Przez moment, ukryta za podwórzowym drzewem, przyglądała się ojcu. Był przystojnym mężczyzną i pięknie dźwigał swój wiek. Niemalże tak samo jak Marja... We włosach miał kilka siwych pasm, zwłaszcza przy skroniach czerń wyblakła. Ale teraz spod czarnego kapelusza spadał na ramiona tylko kruczoczarny koński ogon. Ravi przeżuwał coś, być może ostatni kawałek suszonego śledzia jeszcze ze śniadania. Potem splunął, przywołał kota. Ponad nim na tle turkusowoniebieskiego nieba podwórzowe drzewo zdawało się płonąć niczym ogień. Reina patrzyła, jak ojciec porusza chorą nogą pod stołem. Widać było, że odczuwa ból, ale to przejdzie, jak tylko wyruszy na swą codzienną poranną przechadzkę, zaraz będzie równie zwinny i sprężysty jak kiedyś. Wstrzymała oddech, skupiła wzrok na biodrze ojca. Poczuła ogarniające ją ciepło, powietrze zadrżało. Ravi wolno odwrócił głowę, dostrzegł córkę. - O, to ty... Reina uśmiechnęła się, podeszła do niego, usiadła na stojącej przy stole ławce. - Dobrze się czujesz, ojcze? Skinął głową. - Doskonale! Ty za to wyglądasz blado, moja kochana. Źle spałaś? Reina wtuliła policzek w jego ramię. Dobrze było złożyć na nim głowę. No i w takiej pozycji nie mógł widzieć wyrazu jej twarzy. - Wiesz, mam takie dziwne sny. - Tak. Usłyszała, że z trudem przełknął ślinę. - Posłuchaj, tatusiu... te sny... mówiłeś kiedyś, że dadzą się okiełznać. - Naprawdę tak mówiłem? Jesteś pewna? - Mhm, tak powiedziałeś. Westchnął. - Moja mała córeczko... nie wiem. Być może naprawdę dadzą się okiełznać, lecz cena,

jaką trzeba za to zapłacić, Reino, jest wysoka, to pewne. Wódka... Nigdy nie używaj wódki, by je stłumić, moja kochana. - Wiem, wiem, i tego nie zrobię. Ale istnieje chyba jakiś inny sposób? Chyba można stać się ich... władcą? Ravi odsunął się od niej, sięgnął po laskę, ułożył ją porządnie pod ławką. Potem pochwycił wzrok córki. - Jedyne, co wiem, Reino, to to, że upływające lata trochę ścierają im kanty. Nie jestem pewien, czy może to być dla ciebie jakąś pociechą, ale obrazy w miarę upływu czasu blakną, stają się coraz mniej wyraziste, a może dzieje się tak dlatego, że człowiek nie pozwala im się porwać w taki sam sposób jak kiedyś. Reina z powagą skinęła głową. - Dzisiejszej nocy, tatusiu... dziś w nocy było inaczej. Trochę tak, jakbym nie całkiem była obecna. Śniłam i widziałam, ale tak jakbym to nie była ja. W tym samym czasie mogłam myśleć, wiedziałam, że są to jedynie marzenia senne i wizje. Ravi zmrużył oczy, patrząc pod słońce. Mówił teraz ściszonym głosem: - Rozumiem, mnie także się to zdarzyło, ale... Reino... niekiedy najlepiej jest po prostu się im poddać, nie rozdzielać na dwoje. W pełni wczuć się w sen bez względu na to, jak bardzo jest bolesny. Wydaje mi się... sądzę, że niebezpiecznie jest się dzielić. Pewnego dnia może się okazać, że te dwie połowy nie są w stanie na powrót się odnaleźć. - I co wtedy nastąpi? Wolno pokręcił głową. - Tego nie wiem, moja kochana. Ale... jest przecież tak, że gdy dusza oddziela się od ciała, wtedy człowiek umiera. Reina jęknęła. - Chcesz powiedzieć, że to właśnie się wtedy dzieje? Że nie widzę tych obrazów wyraźnie, ponieważ moja dusza ulatuje? Ravi westchnął. - Naprawdę nie wiem, Reino. Ta niezwykła kraina, po której się poruszasz... ona jest wyłącznie twoja. Ja mam swoją. Nie mogę dać ci żadnej mapy, mogę co najwyżej udzielić kilku rad przed podróżą. Jak on dziwnie mówi, pomyślała Reina. A mimo to doskonale rozumiem, co ma na myśli. Kiedyś używał innych słów, cięższych, pochodzących od ziemi, teraz w jego mowie jest woda i ogień. Jakie to dziwne! Ravi objął córkę ramieniem. Znów zmrużył oczy, patrząc na żółtobiałe poranne słońce. Po wioskowych zboczach kręciło się kilku mężczyzn, sprawdzali kłosy, wyglądały już

teraz na ciężkie, gotowe do ścięcia. Jeśli jeszcze przez kilka dni będzie tak sucho, żniwa mogą być udane. - Reino... jesteś silną, mądrą kobietą. Dasz sobie radę, jeśli tylko będziesz pamiętać, że musisz być wierna sobie. Krocz swoją własną ścieżką, nie pozwól, by inni wytyczali ci drogę, którą masz podążać. - Ale ja nie wiem, dokąd... - Nikt nie wie, ani dokąd, ani jak. Musimy tylko starać się żyć tak dobrze, jak potrafimy. A ty, moja kochana... Jednego jestem pewien. Staniesz przed wielkimi, niezwykle ważnymi zadaniami. Jesteś wyjątkowa. Masz w sobie ciepło. - Tak jak ty! Skinął głową. - Tak... Ale ja odziedziczyłem je po matce, ty zaś masz je w sobie zarówno po rodzinie swego ojca, jak i matki. To bardzo potężne sprawy, Reino. Sądzę, że o tym wiesz. - Matka mówi, że to przekleństwo. - I być może ma co do tego rację. Musimy jednak z nim żyć. I jeśli tylko zdołamy, obrócić je w dobro. - A czy pozostawiono nam jakiś wybór? Przyglądał jej się badawczo. - O, tak, zawsze możemy wybierać, co najmniej jedną z dwu możliwości... Reina siedziała ciężko oparta o ojca. Słońce zaczęło już teraz grzać. Podwórzowe drzewo osłaniało ich przed wiatrem wiejącym od gór, w koronie rozlegał się cichy szum. Po niebie wolno przemknął klucz dzikich gęsi, rozciął je niczym oszczep. Reinę ciekawiło, czy ojciec był równie oszołomiony jak ona, gdy odkrył swoje zdolności. Gdy zorientował się, że nie wszyscy potrafią ujrzeć to samo. Co wtedy pomyślał? Wiedziała, że jego matka została ukamienowana przez ludzi ze wsi, przekonanych, że to diabeł we własnej osobie wywołuje jej niezwykle ataki. Ona, Reina, nigdy się nad tym nie zastanawiała. Uznała za pewnik, że jej zadziwiające wizje nie mają żadnego związku z duchami, ani z diabłem, ani z Bogiem. Uznała, że są jej własne, być może są wynikiem jakiegoś błędu tkwiącego w głowie. Albo w sercu. Kto wie, w którym miejscu ludzkiego ciała tak naprawdę tkwi dusza? - Niekiedy miałoby się ochotę zostać uczonym - oświadczył nagle Ravi. Ale uśmiech na jego wargach i leciutki błysk w oku świadczył, że sobie żartuje. - Jesteśmy jak osobliwe zwierzęta, jak zniekształcone płody, które medycy konserwują w spirytusie i prowadzą na

nich badania. Jesteśmy kalekami w nasz osobliwy sposób... - Naprawdę? Teraz śmiał się już głośno. - Tak, tak właśnie by nas potraktowali. Nie jesteśmy tacy jak inni ludzie, tkwi w nas jakiś błąd. Nauka odkryła, że takie błędy się zdarzają. Nagle krowa rodzi cielę, które ma sześć nóg. Dlaczego? Albo rodzicom posługującym się mową przychodzi na świat nieme dziecko i nikt nie wie, czemu tak się dzieje. - Jak sądzisz, co oni by z nami zrobili? Zakonserwowali w spirytusie? Ravi pokiwał głową. - Tak, a potem być może pokroili nasze mózgi na cieniutkie plasterki, żeby się przekonać, czy nie różnią się kolorem od ich własnych... Reina prychnęła ze śmiechem. - Pomyśl tylko, gdyby wszystkie nasze myśli tkwiły tam w środku i podczas operacji dało się je usunąć, to by dopiero było coś! - Na miłość boską, miejmy nadzieję, że to nigdy nie stanie się możliwe! Reina spoważniała. - Wiesz, trochę na ten temat czytałam. Niekiedy zdarza się, że ludzie, którym do głowy przychodzą dziwaczne myśli i którym coś się zwiduje, zdrowieją po wykonaniu pewnej operacji. Trepanacja, tak to się nazywa. Boruje się dziurę w czaszce, mniej więcej tu, w tym miejscu. Pokazała na swojej głowie nad uchem. - W ten sposób mózg może się przewietrzyć i choroba wylatuje z głowy. Ravi popatrzył na nią. - To jakieś stare brednie, to żadna nauka! Robi się to już od setek lat! Kiedyś wierzono, że trzeba z głowy wypuścić demony! Reina spuściła wzrok. - Kto wie, co jest słuszne... Ravi potrząsnął nią. - Nigdy nie myśl sobie, że to choroba czy też jakaś diabelska moc! Jesteś piękną, dobrego serca młodą kobietą, otrzymałaś dar, dzięki niemu masz pomagać ludziom. Powtarzałem ci to, odkąd byłaś maleńkim dzieckiem! Czyżbyś o wszystkim już zapomniała, Reino? - Nie, tatusiu... Dobrze pamiętam, czego mnie uczyłeś. Miłości, sprawiedliwości, szacunku... nie uginać się pod zdaniem innych, jeśli samemu znalazło się prawdę. - No właśnie. Powiedz mi więc, Reino, jakie prawdy odnalazłaś?

- Ależ, tatusiu, na dźwięk takich wielkich słów budzi się lęk. Kto wie, czym jest prawda? Ravi pocałował ją w policzek i szepnął cicho: - Tę najważniejszą już znalazłaś, kochana. Zastukała do drzwi Zamku Marji, lecz ogarnęło ją zakłopotanie, gdy pojawiła się w nich zupełnie obca dama. Na szczęście pamiętała jego imię, było łatwe, i gdy spytała o niego, do wielkiego holu przywołano inną panią. - Chodź, zaprowadzę cię. Kim jesteś? Tindir popatrzyła drobnej kobiecie w oczy. - Przychodzę z daleka, w ważnej sprawie. Muszę pomówić z Ravim. Emmi zamrugała, podejrzliwe patrzyła w twarz wyższej niewiasty. Dlaczego nieznajoma nie powiedziała, jak się nazywa? To przecież wręcz niegrzeczne! Jakaś tajemnica? Emmi poczuła łaskotanie w piersi. Czyżby to była kobieta z tych lat zapomnienia? Posłanniczka z czasów, które Ravi spędził pod innym słońcem? Ale nieznajoma zupełnie dobrze posługiwała się duńskim z drobnymi naleciałościami, w których Emmi rozpoznawała wpływ tutejszego języka. Czy widziała tę kobietę już wcześniej? Kiedy szły, ukradkiem zerkała na twarz obcej. Prosty nos, pełne wargi, ciemna, odrobinę złotawa skóra. Zapewne nieznajoma odbyła daleką podróż latem, nie mając za bardzo czym się osłaniać od słońca. Przez tę opaleniznę przypominała nieco dziewczynę najętą do sianokosów, ale jej dłoni nie naznaczyły stwardniałe odciski od długich godzin spędzonych przy grabiach. Były natomiast dość brudne. Nie pasowały do pięknego, prostego stroju z wełny, w który była ubrana, czystego kroju, bez żadnego haftu czy też ozdobnego szwu. Gruba, gęsto tkana wełna, z której została uszyta dość szeroka spódnica, wygodna na pewno i podczas konnej jazdy, i dłuższych pieszych wędrówek, sama w sobie była ozdobą. Kaftan miał kieszenie i luźno spływał wokół piersi i talii. Kobieta była bardzo szczupła. Na Vildegârd Emmi nie musiała szukać Raviego. Siedział i drzemał w południowym słońcu pod drzewem na podwórzu, przy nim usadowiła się Reina z jedną z oprawnych w skórę ksiąg Johanny na kolanach. Kot przechadzał się po stole. Prawdziwy sielski obrazek czystego, leniwego spokoju. - Witaj, Ravi, masz gościa w domu!

Drgnął, przestraszony, zamrugał, otworzywszy oczy na światło, powiódł dłonią po włosach. Kapelusz trzymał w drugiej ręce. - Ach, tak? Dzień dobry pani. Tindir niemal dygnęła. Wiedziała, że tak właśnie czynią tu ludzie przy przywitaniu. Wyciągnęła do niego rękę. - Znów się spotykamy, Ravi - Ravi przez chwilę nie wypuszczał jej dłoni, wyraz twarzy zdradzał lekkie zmieszanie. Wreszcie mocno zamknął oczy i mruknął: - Tindir... znów się spotykamy... Reina podeszła do nich, utkwiła w twarzy kobiety zmrużone oczy. - Ty jesteś Tindir? Prawda? Emmi skrzyżowała ręce na piersi. Co to ma znaczyć? Czyżby Reina również znała tę osobę? Wobec tego nie mogło być tak, jak jej się wydawało. Poczuła niemal ulgę. - Siadaj, siadaj, zaraz przyprowadzę żonę. Musisz się z nią przywitać. Bardzo się zmieniłaś, Tindir... Usiadła, wygładziła spódnicę. - Możesz nazywać mnie Anna, jeśli chcesz. Jeśli to miałoby oszczędzić wam kłopotu... Ravi i Reina prędko wymienili spojrzenia. - Nie, masz na imię Tindir i tak cię będziemy nazywać. Jesteś naszym gościem. Teraz nastały inne czasy, chyba wiesz. Tindir zamyślona pokiwała głową. - Tak, nikt chyba już się nas nie boi, gdy przychodzimy w pojedynkę. Ravi uśmiechnął się. - To chyba rzeczywiście mądre słowa. W pojedynkę jesteście tylko ludźmi. Tindir prychnęła. Wyszła Johanna, służące uprzedziły ją już, że w domu pojawili się goście. Twarz miała surową, pewnie spodziewała się, że to znów ktoś przyszedł po pomoc przy złamanej nodze, jakiejś przykrej chorobie czy innych dolegliwościach, którymi nie miała już siły się zajmować. Ale Ravi ją uprzedził: - Johanno, to Tindir. Ty jej nie znasz, ale... to długa historia. Wydaje mi się, że najwyższy czas, byś ją usłyszała. Johanna uniosła brwi, lecz wyciągnęła rękę do kobiety. Reina złapała matkę za ramię. - Nie gniewaj się, mamo, ale wiesz, strasznie cię oszukaliśmy...

Wreszcie Johanna usłyszała całą historię. O tym, jak to tabor cygański mimo wszystko wcale nie wyniósł się z wioski. O tym, jak to jej mąż zdobywał dla nich pożywienie i znalazł schronienie pod skalnym nawisem wyżej w dolinie. I o tym, jak później sprowadził ich do wsi w przebraniu samego Gwiazdora. Nie mogła powstrzymać się od śmiechu. Pamiętała wszystkie tamte opowieści bladych ze strachu mieszkańców wioski, z przejęciem relacjonujących, że widzieli pochód zjaw, przemykający przez wioskę w wigilijną noc... - Mój ty świecie, cóż za pomysł! Dziecięca zabawa! Reina uśmiechnęła się. - Oczywiście, ale przyznaj, że sprytnie pomyślane. I wszystko dobrze się skończyło. Przez całą zimę ci ludzie mieszkali na strychu Zamku Marji, mamo. I nikt, absolutnie nikt o tym nie wiedział! To wprost nie do uwierzenia, prawda? Johanna wzruszyła ramionami, wciąż nieco zdumiona całą tą niezwykłą opowieścią. - Proszę do środka... Tindir? Pani Tindir? Kobieta uśmiechnęła się. - Nie, nie pani, po prostu Tindir. Albo... Kind Tindir. Ravi przyglądał jej się uważnie. A więc wciąż nosiła ten zaszczytny tytuł. Sądził raczej, że ten sprzeciw wobec niej i to, że sama musiała wyruszyć za innymi... Najwyraźniej jednak udało jej się przekonać radę plemienia. Widać wciąż jeszcze była Kirvi. Matką chrzestną. Lecz również przywódczynią, kapłanką, tą, która wskazuje drogę. Tą, którą stara Kirvi Telekka obrała na swoją następczynię. Johanna dała znak dziewczętom, by postarały się, jak mogą, przyspieszyć południowy posiłek. Na razie gość musiał się zadowolić kubkiem piwa i plackami. Potrawa ze świeżej kapusty, cebuli i baraniny jeszcze się nie ugotowała, ale w domu już unosił się cudowny zapach pieprzu i kolendry. Świeżo upieczony chleb chłodził się na kamiennej ławie przy palenisku. Tindir usiadła. Cały czas nie przestawała nerwowo zerkać w kierunku Johanny. Ravi ujął żonę za rękę i skinął głową Cygance. - Żadnych tajemnic - oświadczył. Johanna chodziła tam i z powrotem, przede wszystkim dlatego, że dała dziewczętom wolne na całe popołudnie, nie chcieli bowiem, by jakaś dodatkowa para uszu przysłuchiwała się tej rozmowie. No a ktoś musiał napełniać półmiski, ktoś musiał przynosić więcej piwa. Reina siedziała jakby z oczami przyklejonymi do ust Tindir, widać było, że

dziewczyna zna całą historię. A więc ją oszukali. Nie tylko zresztą ją, całą wieś. Johanna czuła jednak, że mimo wszystko postąpili słusznie. Jej zapewne nie spodobałoby się, gdyby się dowiedziała, że zarażeni ospą wędrowcy zamieszkali pod jej dachem... A ludzie we wsi osądziliby ich surowo, jeśli wyszłoby na jaw, że goszczą u siebie brudnych morderców... Wszystko przecież ułożyło się dobrze. Zorientowała się, jak cudownie jest, gdy nawet odrobina gniewu ani goryczy nie trawi jej serca. Ravi ucieszył się na widok tej kobiety. Musiał istnieć między nimi jakiś szczególny kontakt. Ale Tindir była chyba wtedy jeszcze dzieckiem, skórę przecież wciąż miała taką gładką, młodą. Dziesięć lat temu? Nie, piętnaście... - Ile masz lat, Tindir? - spytała Johanna, stawiając na stole talerz śliwek. Tindir popatrzyła jej prosto w oczy. - Nie wiem - odparła powoli. - My nie liczymy lat. Johanna uśmiechnęła się. - Być może nie jest to wcale takie głupie. Posilali się w pełnym życzliwości milczeniu. Śliwki były słodkie i okrągłe, drzewa dobrze rodziły za domem w ogrodzie założonym przez Amelię. Wśród rabatek, z których unosił się ciężki aromat ziół, posadziła kruche roślinki, szczepki wiśni, śliw, jabłoni, zasiała też jakieś nieznane nasiona ze skrzyń Marii. Niektóre z nich ledwie wykiełkowały, z innych wyrosły pokrzywione drzewka, pięknie kwitnące na wiosnę, nigdy jednak nie mające dostatecznie dużo słońca, by wydać owoce. - Podobno jabłonie na plebanii w tym roku też będą obficie owocować - powiedziała Johanna. Ravi skinął głową. - Będą dobre zbiory, ale najbardziej jestem ciekaw tego nowego pola. Nie mam pojęcia, kiedy z niego zbierać. - Było o tym chyba napisane w gazecie, ojcze? Zaraz ją przyniosę. Reina pobiegła i po chwili wróciła, niosąc nieduży papier. Gazety przechowywano w pięknie lakierowanym kufrze w paradnej izbie, niektóre były zniszczone, naznaczone wilgocią, inne żółtobiałe, gładkie. Te drobne wydawnictwa zawierały zarówno świeże

wiadomości, jak i wszelakiego rodzaju pożyteczne rady. - Zaraz zobaczymy... Co też Harboe Hertzberg pisze na ten temat... Zaczęła czytać na głos z tego kawałka, który nosił tytuł „Informacja dla wieśniaków w Norwegii o niezwykle pożytecznej bulwie zwanej ziemniakiem, o jej uprawie i wykorzystaniu”. Tindir bacznie się temu przysłuchiwała. Gdy wreszcie ustalili, że z pola należy zebrać czym prędzej, starannie odłożyła pestki śliwek i uśmiechnęła się. - Jedynym dostrzeganym przeze mnie powodem, dla którego ludzie tak długo tkwią w jednym miejscu, jest to, że można sobie zapewnić strawę, że zna się miejsce, w którym zawsze wyrośnie coś jadalnego... - Czy twój Lud niczego nie uprawia? Czy wy nigdzie nie mieszkacie? Tindir pokręciła głową. - Nasz Lud... Nie mamy nawet słowa, które znaczyłoby „mieszkać”. Jesteśmy jak ptaki na wietrze, jak nasiona kwiatów rozrzucone po ziemi. Jesteśmy owocami tej ziemi, lecz nie uprawianymi jak ta śliwka tutaj... Johanna uśmiechnęła się. - To bardzo pięknie powiedziane, Tindir. Rozumiem, że jesteście czymś wyjątkowym. Wiem, że dużo tańczycie i śpiewacie, że doskonali z was muzykanci i że najstarsze z waszych kobiet posiadły wielką wiedzę o leczeniu i chorobach. Tindir kiwnęła głową. - Wiem, że i pani ją również ma. A wasza córka nosi w sobie moc Devli i potrafi uzdrawiać chorych. Johanna pobladła. - Devla... Nie wypowiadaj takich słów w moim domu. Ravi wtrącił się ściszonym głosem: - Devla to ich określenie dobrego bóstwa, Johanno, wcale nie to, o czym myślisz. Johanna zamrugała. - Ach, tak! Ale skoro tak nazywacie Boga, to nic dziwnego, że, zdaniem wszystkich ludzi, zajmujecie się czarną magią. Jak można czcić... Devlę? - Naszym bogiem jest Devla, ciepła, życiodajna jak Słońce. Mamy także Alaho, łagodność i nieprzewidywalność Księżyca. Ale złych mocy jest wiele, najpotężniejsza jest chyba ta, którą wy nazywacie diabłem. My mówimy o niej Beng. Johanna zadrżała.

- Cóż, nie można chyba oczekiwać, żeby wasze dzieci porządnie się czegoś nauczyły, zapewne dużo podróżują i rzadko chodzą do szkoły. Powiedz mi, czy nie trzeba ich zapisywać do szkoły i po jakimś czasie konfirmować? Tindir z powagą popatrzyła na Johannę. - Pani nic nie rozumie. Mówiłam przecież, że jesteśmy jak dzikie kwiaty tej ziemi, nikt nie może nas uprawiać, nikt nie może nas ogrodzić. Jesteśmy wędrującym Ludem, a naszym domem jest cały świat. - Hm, a mnie się wydawało, że Vildegârd po rozbudowie to duży dom. Johanna uśmiechnęła się. Wystawiła też na stół słodkie wino. Mimo wszystko Tindir była gościem, którego Ravi powitał z radością. Ale czego właściwie tu szukała? Dlaczego wróciła, przebrana za zwyczajną kobietę? Czy przywlokła się za nią cała ta gromada, cały ten tabor, który przeszedł przez góry, roznosząc po wsi zarazę i śmierć? Cóż, musi jeszcze poczekać, zanim się tego dowie. Tym razem Ravi na pewno wszystko jej wyjaśni.