Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 117 287
  • Obserwuję512
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań683 122

Lerum May Grethe - Córy Życia - 35 Ostatnia Z Rodu

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :755.1 KB
Rozszerzenie:pdf

Lerum May Grethe - Córy Życia - 35 Ostatnia Z Rodu.pdf

Beatrycze99 EBooki L
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 152 stron)

MAY GRETHE LERUM OSTATNIA Z RODU

ROZDZIAŁ I Marzec 1772 Resztki śniegu były takie lepkie i mokre, że Reina poczuła gorąco, zanim jeszcze dotarła do miejsca, w którym, jak widziała, ukrył się ptak. Oddychała ciężko i z trudem jeszcze raz uniosła masywne, obszyte skórą buty. Było tu bardzo stromo, zbocze góry przesłaniało jej widok, nie mogła zobaczyć nieba, jeśli nie odchyliła głowy mocno w tył. Znajdowała jakieś wsparcie dla stóp, czepiała się poocieranymi, zakrwawionymi palcami niewielkich występów skalnych i małych roślinek. Gdzieś tutaj powinno się znajdować gniazdo. Takie drapieżne ptaki zawsze wiedzą, jak się dobrze ukryć, wybierają najbardziej niedostępne miejsca. To bardzo rzadki ptak. Widywała już orły krążące spokojnie nad górą po południowej stronie, nigdy jednak takiego jak ten, nigdy orła morskiego. Był czas budowania gniazd. Ten jest bez wątpienia godnym przeciwnikiem. A orle jaja są z pewnością bardzo pożywne. Odsłoniła zęby w uśmiechu, dźwigając ciało na skalną półkę.

Nieco z boku, jakieś cztery, pięć kroków dalej, sie- dział orzeł z na wpół rozpostartymi skrzydłami i gapił się na nią. Napotkała jego wzrok, wyczytała, że ptak balansuje na delikatnej granicy między gniewem a przerażeniem. Mógł zaatakować, ale to nie było pewne. Szok wywołany widokiem ludzkiej twarzy wyłaniającej się spoza skały był zbyt wielki. Rozmiary gniazda zaskoczyły Reinę. Równie szokujący był odór, który się stamtąd wydobywał. To samica siedziała w gnieździe. Może już wysiaduje jaja, a małżonek odleciał gdzieś daleko i zapomniał o swoim obowiązku wypatrywania wrogów. Reina przełamała ból ramion i wydostała się na półkę. W dole słyszała wodospad. Wkrótce topniejący w górach śnieg przemieni ten nierównomierny szelest w potężny łoskot lecącej w dół wody. Oczy orła były czarne i błyszczące. Samica pospiesznie odwróciła głowę, skrzydła uniosły się jakby do lotu. I nagle ptak rzucił się na Reinę z rozdzierającym krzykiem. Dziewczyna broniła się przed potężnym dziobem, zasłaniała się rękami, poczuła cios przez grubą, niegarbowaną skórę rękawa kurtki. Drugi cios nadszedł, zanim odważyła się spojrzeć przed siebie. Słyszała, że orły starają się trafić w oczy, próbują oślepić intruza, żeby go unieszkodliwić. Może to jednak tylko takie ludzkie gadanie, teraz bowiem Reina poczuła, że ptak szarpie kołnierz osłaniający jej kark. Wydobyła nóż i zamachnęła się w tył. Ptak spadł poza skalną półkę. Daleko. Reina jęknęła. Schowała nóż. Pozwoliła sobie spojrzeć w dół, na orle gniazdo. Dwa jaja. Wielkie. Wolniutko ruszyła w ich stronę. Szum skrzydeł dotarł do niej, zanim zobaczyła nadlatującego ptaka. Teraz była przygotowana, dokładnie w momencie, gdy orzeł wyciągnął szpony, żeby ją złapać, Reina wbiła nóż w jego piersi. Stworzenie krzyknęło przejmująco i machnąwszy skrzydłami, opadło na płaską skałę. Reina siedziała spokojnie. Czekała. Orzeł krwawił. Po chwili czarne oczy przesłoniła szarość.

Dziewczyna prawie przyjaźnie skinęła do swego przeciwnika. Ujęła jedno skrzydło, wygładziła je starannie, wyprostowała czarne pióra i białe pióra, na których zastygły krople krwi. Dwa zdecydowane ruchy nożem i orzeł skonał. Zadowolona Reina odcięła skrzydła. Potem pokonała ostatni odcinek drogi do gniazda, wzięła jedno jajo i uważnie mu się przyjrzała. Spoczywało ciężko w jej dłoni. Ułożyła je na płaskiej skale i obracała w kółko, kiwało się nierównomiernie. W porządku, jajo jest świeże, niedawno złożone, w środku nie ma jeszcze młodego ptaszka, tylko lepkie, śliskie białko i żółtko tak wielkie, że starczyłoby za sześć jaj kurzych. Wydłubała przy węższym końcu sporą dziurę, wymieszała zawartość nożem i wypiła. Żołądek natychmiast się zacisnął, wiedziała, że zaraz pojawią się mdłości, ale wypiła, ile tylko była w stanie przełknąć, a to co zostało w skorupie, ostrożnie umieściła w plecaku. Ptasi zewłok leżał i mienił się w słońcu. Kopnęła go dość mocno, a potem nasłuchiwała plaśnięcia, które musiało nastąpić, gdy martwy ptak spadnie na kamienne osypisko głęboko w dole. Niczego jednak nie usłyszała. Usiadła wygodnie, oparła się o skałę i przymknęła oczy. Teraz mogła pomarzyć. Ale coś ją gnębiło i męczyło, nie mogła zaznać spokoju, którego się spodziewała w miejscu, gdzie żyją orły. Ponownie przyjrzała się skrzydłom. Były długie, co najmniej dwa razy takie długie jak jej ręce. Uniosła jedno z nich, okazało się lżejsze, niż myślała. Sztywne, wielkie pióra poruszały się opornie na wietrze. Obejrzała też uważnie kość, którą przecięła. Stwierdziła, że jest popękana i pusta w środku. Na próbę przyłożyła skrzydło do swego ramienia, załamało się pośrodku, przytrzymała je drugą ręką. Potem poszukała w worku, pod orlim jajem znalazła parę cienkich sznurków z wełnianej przędzy z dodatkiem lnianych nici. Może nie należały do najmocniejszych, ale sama je skręcała. Siedziała długo i starała się przymocować sobie skrzydła do ramion. W końcu podniosła się, zmęczona, stała na chwiejnych nogach, ale mogła podziwiać niebezpieczny, wsysający widok u swoich stóp.

Wypite jajko zalegało ciężarem w żołądku, Reina czuła, że zawarte w nim składniki odżywcze dadzą jej siłę. Wtedy ponownie rozległ się szum skrzydeł. Spojrzała w górę, oślepiło ją ostre, wiosenne słońce, zdążyła więc zauważyć jedynie cień, zanim poczuła, że ostre szpony wbijają się jej w tył głowy. Ale ptak ją tylko udrapnął, wzbił się ponownie do lotu, a Reina stała w niemym podziwie. Małżonek orlicy. - Musimy sprowadzić ją na dół - powiedziała Johanna cicho. - Ona musi się o tym dowiedzieć. Ona musi... Ravi nie miał pojęcia, czy potakiwać, czy raczej milczeć. Siedzieli w najmniejszym salonie Zamku Marji, tym umeblowanym lekkimi, wygodnymi fotelikami i kanapami. Światło wpadało przez zakurzone firanki, ale mimo to pokój zdawał się ciemny, pewnie przez te brązowe panele na ścianach. Tylko Astrid była z nimi, pozostali domownicy odeszli do siebie, kiedy dowiedzieli się, posłaniec z Meisterplassen przyniósł wiadomość o śmierci. Johanna najpierw zareagowała spokojnie, niedowierzaniem. Nie okazywała buntu, siedziała tylko bez ruchu i słuchała, co Engebret ma do powiedzenia. Bendik zmarł w marcową noc, było to dwa dni temu. Helena znalazła go w oborze, rozmawiał jeszcze z nią i był całkiem przytomny, kiedy tam weszła. - Mama powiedziała, że sprawiał wrażenie zmęczonego. Poklepała go po plecach i powiedziała, że powinien się jeszcze na trochę położyć. Było bardzo wcześnie, przed piątą rano. W każdym razie nawet się nie rozwidniło. Mama mówi, że w jego głosie nie słyszała niczego, co by ją zmartwiło. I potem... jakby znowu zasnął. Johanna poprosiła chłopca Heleny, żeby usiadł. Drugiego bliźniaka nie było w domu. Teraz będą musieli go zawiadomić i, rzecz jasna, Ingalill, która mieszka daleko, w Solbyen. Johanna otarła kilka łez i splotła ręce na podołku. - No to dotarłeś na miejsce, tato. Teraz jesteś w domu... u mamy - mruknęła. Ravi zacisnął zęby. Johanna rani chłopca, syna Heleny, syna Bendika. On jednak nadal stał przed swoją daleką przyrodnią siostrą i rozumiał jej cierpienie tak, jak tylko młodzi mężczyźni potrafią. Chętnie nazwałby ją matką, tak jak to czynił jego brat, ale teraz Engebret nagle pojął, że człowiek, o którego śmierci rozmawiają, był także ojcem Johanny. To zupełnie niezwykła myśl, choć przecież zawsze

o tym wiedział. Dziwnie jest mieć taką starą przyrodnią siostrę, aż do tej chwili nigdy tego w pełni nie rozumiał. - Niech cię Bóg błogosławi, mój chłopcze - westchnęła Johanna. Szukała go rękami, podszedł więc i pozwolił, by ujęła jego dłoń. - Wybacz mi... Słyszało się wzruszenie w jego głosie, kiedy bąkał, że nic nie szkodzi. - I mam dla was to - powiedział, wyjmując z kieszeni stary flet Bendika, ten najdłuższy, ten ozdobiony wypalonymi w drewnie kwiatkami, w którym wycięto dwa rzędy otworów, co pozwalało wydobywać z instrumentu najczarowniejsze tony. Johanna poznała natychmiast, gdy tylko go dotknęła. I wtedy łzy niepowstrzymanie popłynęły z jej oczu. - On należy do twojej matki - łkała. - Helena nie może go oddawać... - Ale to mama powiedziała, żebym zabrał go dla was. Ona naprawdę tego chciała - tłumaczył chłopiec cicho. Potem wyszedł, żeby zmienić ubranie przemoczone podczas morskiej podróży. - On skończył siedemdziesiąt lat - szepnął Ravi. - To piękny wiek, Johanno... Podniosła głowę, jakby zapomniała, że nie jest już w stanie napotkać jego wzroku. Ravi wiedział jednak, że Johanna mimo wszystko go widzi. - Pomyśleć, że ojca nie ma... Ravi, teraz my jesteśmy najstarsi. Jesteśmy starzy, Ravi... Powiedziała to ze zdumieniem w głosie, jakby dopiero teraz odkryła siwe włosy na jego skroniach i bruzdy, które lata wyrzeźbiły na jej twarzy. - Oczywiście, żeśmy się zestarzeli, moja kochana -powiedział z czułością i poprowadził ją do drzwi. -Ale być starym nie jest przecież tak źle? Zwłaszcza jeśli się rozważa inną możliwość... - Tylko dwadzieścia lat - mruknęła. - On miał tylko dwadzieścia lat... - Kiedy został twoim ojcem? Skinęła głową i uśmiechnęła się. - Pomyśl, Ravi, tylko dwadzieścia lat. Nasza Rei-na jest już teraz o cztery lata starsza... Mąż nic jej na to nie odrzekł. Przy stole Engebret wiercił się niepewnie. Nie umiał odpowiadać bardzo dokładnie na wszystkie pytania Johanny. Czy ojciec był chory? Czy cierpiał? Czy umarł dlatego, że serce odmówiło mu posłuszeństwa? Chyba nie miał gorączki? Czy nie zauważyli, że jedna połowa twarzy zrobiła mu się ostatnio dziwna?

Ravi ujął pod stołem jej rękę. - Wyruszamy zaraz, jak tylko łódź będzie gotowa. Niedługo będziesz mogła o wszystko wypytać Helenę, Hanno, moja kochana. Johanna umilkła. Zjadła parę łyżek zupy, ledwo spróbowała pozbawionej smaku, gotowanej starej kapusty. - Zbliża się dzień świętego Bendika - powiedziała głucho. Wszyscy zebrani przy stole potakiwali, kobiety, które znały stary kalendarz, wiedziały, że za niecały tydzień trzeba będzie pomyśleć o wiosennych pracach i siewach. W Zamku Marji przyzwyczajono się do innego kalendarza. - Byłoby więc najlepiej, gdybyśmy przywieźli go i złożyli w ziemi akurat tego dnia. Engebret pospiesznie przełknął ostatni kawałek chleba, nic nie mówił, wpatrywał się w talerz. Ravi przyglądał się młodemu mężczyźnie, widział, że jego żałoba jest innego rodzaju. On stracił ojca. Tutaj zaś przyjmowano go jako posłańca. Ravi wstał od stołu i dał gościowi znak, by z nim wyszedł. Po chwili obaj zniknęli za drzwiami i zostawili kobiety w pełnej napięcia pustce. Niech Emmi coś z tym zrobi. Ostrożnie położył rękę na szczupłym ramieniu Bendikowego syna, a ten uśmiechnął się do niego blado. Nie był specjalnie rozmowny. Ravi domyślał się cierpienia i wszystkich bolesnych przeżyć, których Engebret nie chciał ujawniać. - Chodź, napijemy się razem piwa, za pamięć twojego ojca! Engebret skinął z ulgą. Może kiedy zaciśnie dłoń na kubku, ucisk w gardle trochę zelżeje. Ravi zapragnął pójść do Vildegard i przynieść dzbanek dobrego piwa z piwnicy. Ale dwór stał pogrążony w ciszy, pusty. Jeszcze przed Bożym Narodzeniem wszyscy mieszkańcy przenieśli się do Zamku Marji. Nie było sensu utrzymywać dłużej tamtego domu, zwłaszcza od kiedy oczy Johanny osłabły do tego stopnia, że nie tolerowała w pobliżu żadnych obcych ludzi. Emmi przyjęła zmiany bardzo dobrze. Mieszkanki Zamku Marji przeprowadziły się na górę, oddając Johannie i Raviemu tę część, która dawniej była domeną Marji.

Jeden pokój stał pusty i czekał na Reinę. Nikt nic nie mówił, ale Ravi wiedział, że Johanna kazała tam właśnie przenieść wszystkie rzeczy córki. Tam Ravi nie mógł zabrać Engebreta. Tam z pewnością Johanna będzie szukać wieczorem samotności. Rozmawiał z Engebretem półgłosem, zaproponował, że przejdą do kuchni na tyłach domu. Było tam wciąż bardzo ciepło po przygotowaniu kolacji. Dwie służące, które jeszcze pracowały, udały, że mają jakieś inne zajęcia, i wyszły. Ravi nalał do dużych kubków odstałego piwa. Na Wielkanoc zamierzali robić nowe, teraz okazuje się, że trzeba nastawiać piwo na stypę. - Opowiedz mi o swoim ojcu - poprosił łagodnie chłopca. Engebret głęboko wciągnął powietrze, uśmiechnął się z ulgą i zaczął odmalowywać wspomnienia, które nagle wydały mu się ważne. Schodzenie w dół mogło się dla niej skończyć źle, ale Reina wcale się nad tym nie zastanawiała. Miała teraz orle skrzydła mocno przywiązane do plecaka. Kiedy go otworzyła, stwierdziła, że jajko się rozbiło, ale zdołała zebrać lepką zawartość do kubka. Czuła, że całe ciało ma obolałe. Kłuło ją i rwało w wielu miejscach, wymacała palcami dwa długie zadrapania na głowie, pokryte teraz zakrzepłą krwią. Ale się tym nie przejmowała. Orle skrzydła powiesiła w starej oborze, żeby wyschły. Z budynku zostały tylko dwie na wpół rozwalone ściany i kawałek dachu. Potem w malej chatynce wczołgała się na posłanie z chrustu i skór. Dzisiejszej nocy nie będą jej przeszkadzać żadne głosy ani nawoływania. Wiedziała, że pragnie tylko jednego: spać, spać i spać. Niebieski, lekki materiał przesłaniał twarz Reiny. Otworzyła oczy, czuła, że materiał ją łaskocze. Machnęła ręką, przecięła puste powietrze. Źdźbło słomy dotykało jej twarzy, to ono musiało ją łaskotać podczas snu. Niebiański błękit... Jęknęła zirytowana. Ta kobieca postać prześladowała ją od chwili, kiedy tu przyszła. Reina nigdy nie widziała jej całkiem wyraźnie, zawsze zdawała się przemieszczać przez izbę niczym tchnienie wiatru. Zapas woskowych świec jakimś cudem przetrwał tyle czasu. Reina zasta- nawiała się najpierw, czy nie zapalić jednej za pomocą spłonki starej, pociemniałej strzelby.

Świece leżały w dużej skrzyni, którą Reina znalazła, kiedy próbowała naprawiać zarwaną podłogę w pomieszczeniu, kiedyś będącym pewnie izbą. Co innego zwróciło jednak jej uwagę, natychmiast, gdy dotknęła tej skrzyni, przeniknęło ją uczucie wielkiego strachu. Dlatego świece mogły nadal leżeć w spokoju. Zresztą i tak nie miała dla nich zastosowania. Reina uważała, że w ogóle potrzeba jej bardzo niewiele. Zdarzało się, że spała i spała, wiele dni i nocy pod rząd. Budziła się, gdy głód szarpał jej wnętrzności, i wtedy wstawała, by zjeść trochę z tego, co ze sobą przyniosła. Gdy jedzenie się skończyło, odkryła, że gromadka ptaków zbiera się w miejscu, gdzie wyrzuciła okruchy. Wciąż pamiętała smak krwi mew. Pierwszą złapała bardziej z ciekawości, ptak zamknął oczy, zanim szyja trzasnęła. Niektóre dni jednak były boleśnie rzeczywiste. Mogła otworzyć oczy i wiedziała, że oto nadszedł jeden z nich. Bywało, że stała długo i wpatrywała się niewidzący-mi oczyma w ludzkie osiedla na dole. Odnajdywała Karlsgard, Storlendet, przyglądała się z góry kościelnej wsi i małym, brunatnym robaczkom chodzącym po ziemi. Patrzyła w stronę Marifjora, śledziła wzrokiem łodzie. Tęskniła za tym, by być tam, razem z innymi, w rzeczywistości... To właśnie w takie przytomnie przeżywane dni zapalała świece i czytała książkę, którą ukradła z pokoju matki. Nie miała ołówka, nie miała nawet rysika. Opalała jednak wióry w płomieniu świecy i rozkoszowała się widokiem własnych rąk, które wypisywały czarne znaki na gładkim papierze książki. Ktoś zapisał w tej książce datę jej narodzin. Były tam również daty narodzin mamy i ojca oraz obu braci. Amelia i Vetle byli jedynymi, przy imionach których wpisano też datę śmierci. Reina przygryzła dolną wargę i postawiła krzyżyk przy imieniu Bendika. Potem zamknęła książkę. Bendik umarł. Widziała swoją matkę, jak siedzi w łodzi, a łzy spływają jej po twarzy. Ojciec też tam był. Ten widok dawał jej poczucie bezpieczeństwa. Zdarzało się, że krzyczała po nocach. Wykrzykiwała swoją rozpacz.

Tak bardzo chciałaby ich znowu zobaczyć. Chciała poczuć silne ramiona ojca, które ją obejmują... usłyszeć jego głos, który zapewnia, że wszystko będzie dobrze. I zobaczyć Arilla... Jego twarz gdzieś ginęła, nie pojawiała się we wspomnieniach. Ale ciało Reiny zachowało pamięć, serce wiedziało. W tych dniach, kiedy Reina patrzyła na połamane pióra ptaka i plamy krwi na brudnej podłodze, była bardzo, bardzo blisko decyzji, by uciekać dalej. Ale później znowu zapadła nad nią ta błogosławiona ciemność - jak zwykle na długo przedtem, zanim Reina się całkiem załamała - i mogła znowu zacząć szukać ubranej na niebiesko kobiety. Nigdy nie myślała, że tak dobrze będzie mieć stare palenisko, jak tamtej nocy, kiedy potykając się szła przez równinę poniżej zagrody i zastanawiała się, ile trzeba czasu, by zamarznąć na śmierć. Nie zamierzała nawet podejmować próby ratowania życia, w ogóle o tym nie myślała. Zapragnęła jednak znowu zobaczyć roztańczone płomienie. Nie mogła powstrzymać tego pragnienia. Dlatego natychmiast gdy tylko weszła do na pół rozwalonej chaty, zaczęła szukać paleniska. Znalazła je w piwnicy jako kupę kamieni, we wschodnim narożniku podłoga się zapadła i starannie obmurowane miejsce dla ognia znalazło się pod deskami i fundamentem. Zrezygnowała z niego i zbudowała sobie nowe palenisko w pobliżu miejsca, które wybrała na posłanie. Ogień krzesała za pomocą spłonki strzelby, używała do tego pasma własnych włosów, zużyła ich kilka, zanim ogień się na dobre rozpalił. Cuchnęło paskudnie, ale zdawała się nie zauważać smrodu. Kiedy się rozwidniło, zgasiła ogień. Dym nie może się unosić do szarego, listopadowego nieba, przynajmniej do czasu, gdy mgła i śnieżne chmury zasłonią ją przed światem. Miała wokół siebie ściany, a nad głową trzeszczący dach. Tam jednak, gdzie deski przegniły, wpadał do środka deszcz, wiatr i śnieg. Miejsce do spania było suche, nawet dość ciepłe, zebrała bowiem ile się dało zmurszałych starych krokwi i zrobiła z nich dodatkowe zadaszenie, które nakryła blatem od stołu. Znalazła też na wpół zgniły koc, a gdy się rozpadało, poszukała dobrze w piwnicy i natrafiła na zwój suchego, wełnianego samodziału. Kiedy poruszyła zwojem, wyleciała z niego chmara myszy. Tkanina była podziurawiona jak sito, myszy zjadały ją od środka. Pod nią jednak znalazła jeszcze kilka warstw mniej zniszczonego materiału. Ostra, zielona barwa tkaniny zdumiała Reinę. To wyglądało, jakby zostało ufarbowane wczoraj... Ile lat mogą mieć te rzeczy?

O ile dobrze pamiętała, to Liv zeszła z Bergaheim na dół gdzieś w połowie siedemnastego wieku. Ponad sto lat temu. Sto dwadzieścia? Głaskała palcami szorstką, zieloną tkaninę. Nagle zimny dreszcz przeniknął ją od stóp do głów, zachwiała się i oparła o mur. Podrapała rękę, próbując wesprzeć się o kamień fundamentu. Jakim sposobem wełna przetrwała przez tyle czasu i nie zgniła? Oszołomiona rozglądała się wokół. Zdawało jej się, że słyszy, jak jakiś mężczyzna przeklina, jak kobieta przyspiesza rytm tkackiego czółenka. Płacz dziecka! Tak przejmująco bolesny, że Reina zachwiała się ponownie i zasłoniła twarz rękami. Wiedziała, że powinna otworzyć oczy, by się przekonać, że wokół znajdują się tylko szare kamienie starego muru, a nad nią połamane belki. Nie zrobiła jednak tego i wiedziała, że kobieta w niebieskim pojmuje, iż teraz Reina jest słaba. Przytrafiło się to podczas pierwszych godzin. Później Reina zrozumiała, że już wówczas powinna była uciekać dalej. Teraz jest za późno. jedyna pociecha, że nikt nie ucierpi, kiedy w końcu góra się nad nią zamknie, tak jak zamknęła się wokół świętej Sunnivy na wyspie Selje. Tak jak mówi legenda. Reina roześmiała się szyderczo do swoich myśli. Kim jak kim, ale świętą księżniczką, której łaskawy Bóg zesłał wyzwolenie poprzez śmierć, to ona z pewnością nie jest. Owe moce, które nią targają, nie pochodzą z żadnego nieba. Góra czai się na nią z daleka. Góra zna ją wystarczająco dobrze. We wnętrzu góry znajdują się wszelkiego rodzaju zwierzęta, zwierzęta, które żyły i umierały, nie domyślając się nawet tajemnic góry. Nie słyszały, co właściwie mówi wiatr. Co im powierzają dalekie uderzenia ciskanego huraganem śniegu. Reina także nie chciała słuchać. Dzień po dniu starała się przetrwać w nadziei, że kiedyś i dla niej nastanie cisza.

Dni jednak były niemiłosiernie długie, zdawało się, że to jeden jedyny nieustający dzień, obojętny i szary. Nawet jeśli te dni bywały rozdzielane równie nie kończącymi się nocami, Reina już nie uważała, że doba toczy się w jakimś sensownym rytmie. Kiedy jednak po raz pierwszy od wielu miesięcy wyczuła w pobliżu obecność innego człowieka, wiedziała, że jest późne popołudnie. Stała w głębi domu, ukryta za murem, i obserwowała małą, otwartą równinę. Kilka osób. Mocno zacisnęła powieki. Rozpoznała ich, zanim jeszcze głowy ukazały się ponad zaroślami. Słyszała przyciszoną rozmowę. Najpierw zobaczyła Benjamina. Za nim szedł mężczyzna, którego nie znała. Reina widziała, że trzymają długie kostury wędrowców, sękate na końcach. Dobrze jest mieć taki kostur podczas wspinaczki w górę. Można go zaczepić o gałąź krzewu lub o występ skalny, oprzeć się na nim, zanim stopy znajdą pewną podporę. Benjamin torował drogę. Ona stała za węgłem starego domu i uważnie śledziła ich wzrokiem. Po chwili jej oczy zmrużyły się, przemieniły w wąskie szparki, stwierdziła, że przenika ją chłodny strumień tak dobrze znanej siły. Czuła, jak jej dłonie zaciskają się wokół serca Benjamina, jakby stał przed nią z rozpłataną piersią, bezbronny. Widziała, że brat chwyta się za gardło, przystaje. Wbiła ostre paznokcie w pociemniałą belkę domu. Dostrzegła, że podłoga jest zasypana mysimi odchodami. Człowiek obok Benjamina również przystanął, zmartwiony spoglądał na młodego pana. To pewnie jakiś parobek, chyba jeden z tych, którzy pracują w Karlsgard. Stał w pełnej szacunku odległości i tylko raz zapytał, co się stało. Benjamin usiadł na przemarzniętej trawie. Wysokie kępy stały od ubiegłego roku, wszędzie było ich pełno. Tam, gdzie trawa nie została połamana przez śnieg i wiatr, dumne źdźbła sterczały ku niebu. Kiedy Benjamin się położył, prawie zupełnie go przesłoniły. Obcym łatwiej było kierować. Benjamin poprosił go, by się za czymś rozejrzał. Chłopak zniknął, podskakiwał lękliwie niczym królik, zajrzał do obórki i skierował się w stronę domu, gdzie Reina zostawiła mnóstwo śladów. Sprawiła jednak, że nie zajrzał do kąta, w którym leżały wszystkie jej rzeczy. Spłoszyła go, otrzymała przy tym najzupełniej nieoczekiwaną pomoc.

Zanim wrócił, dygocząc ze strachu, zwłaszcza że niepokoił się też o zdrowie swego pana, Benjamin już wstał, poruszał ostrożnie lewą ręką i uśmiechał się niepewnie do towarzysza: - Chyba mi przeszło... naprawdę przeszło. Musiałem naciągnąć sobie mięsień. Ale, mój Boże, jakie to bolesne. Już myślałem, że zbliża się moja ostatnia godzina... Patrzyła na nich, kiedy odpoczywali trochę, dzielili się czymś, w czym rozpoznała świeży razowy chleb. Po chwili dotarł do niej zapach gotowanego peklowanego mięsa. Odwróciła się powoli i zniknęła w młodym zagajniku. Siedziała tam i dygotała, dopóki mgła nie przesłoniła jej całkiem i dopóki nie poczuła, że zupełnie zdrętwiała z zimna. ROZDZIAŁ II Zanim zboże znalazło się w ziemi, zanim dni zrobiły się naprawdę gorące, Bendik został złożony na miejsce wiecznego spoczynku pod nieobecność dwojga swoich wnuków. Pochowano go w pobliżu kościoła w Stedje, z dala od grobu matki w Ardal i od grobu ojca w Lyster, za to niedaleko stąd spoczywała Sunniva, tam gdzie on sam złożył ją kiedyś w tajemnicy. Johanna stała nad otwartym, czarnym grobem i uśmiechała się przez łzy. Ojciec miał długie życie, mimo wszystko. I dobre na ogół. O jego wieczne zbawienie też się nie martwiła. Bendik był szlachetnym człowiekiem, nie było nic, co mogłoby rozdrażnić Pana Boga ani żadnej innej dobrej siły. Zawsze troskliwy, zawsze sprawiedliwy, niekiedy bywał nawet nierozumny w swojej dobroci, zbyt się przed ludźmi otwierał. Pamiętała, jak brał w obronę Helenę na długo przed śmiercią Amelii. Pamiętała, jak jej samej tłumaczył cierpliwie: Nie powinnaś być zbyt surowa i uparta, kiedy osądzasz ludzi,

Johanno. Bo po prostu nie masz prawa wygłaszać takich poglądów. Sama możesz zostać osądzona jeszcze surowiej... No i, rzecz jasna, ojciec miał rację. Miał rację, kiedy ją prosił, by była łagodniejsza, by szukała w sobie wybaczenia, nie trwała w upartej nienawiści wobec ludzi ze Storlendet. Teraz nikt nie potrafiłby jej powiedzieć, co by się stało, gdyby się tak strasznie nie starała trzymać Reiny poza oddziaływaniem przekleństwa. Co by było, gdyby pozwoliła jej w dzieciństwie bawić się z Arillem... Gdyby nie reagowała tak gwałtownie, kiedy dowiedziała się o młodzieńczym zadurzeniu... Bendiku, ojcze najdroższy, byłeś o tyle delikatniejszy ode mnie. Ty wiedziałeś, że twoje dziecko nie jest twoją własnością. Że jedynie Życie włada naszymi dziećmi. Że kiedy wybierają własne drogi, nie możemy dać im nic więcej poza odrobiną prowiantu. Nastały nowe czasy, mój kochany tato. Ty o tym wiedziałeś znacznie wcześniej niż inni. Ty dałeś mi wolność, jakiej inne córki nie doświadczają. I jeszcze byłeś ze mnie dumny, kiedy przełamywałam wszelkie bariery, byłam zarozumiała i egoistyczna. Och, tatusiu najdroższy... rozumiałeś to? Wiedziałeś, że i ja stanę się mądrzejsza? Nie ocierała łez płynących jej z oczu. Nie widziała czarnej dziury w ziemi, ale bardzo silnie ją wyczuwała. Wciąż jeszcze słyszała zawodzący głos pastora. Wkrótce trumna zostanie złożona do grobu. Wkrótce zapach mokrej ziemi dotrze do jej nozdrzy. Ludzie śpiewali. Dookoła niej tłoczyli się żałobnicy, z których znała co najwyżej połowę. Stypa miała się odbyć w Meisterplassen, ale wiatr wiał teraz od strony fiordu, więc pewnie ci, którymi powoduje tylko głód i ciekawość, zechcą się zastanowić, czy warto podejmować taki wysiłek. Rude, przetykane siwizną włosy Heleny zostały ukryte pod kapeluszem, ale kiedy znaleźli się na wodach fiordu, pękło wiązanie pod szyją i wiatr rozwiał włosy wdowy, które mieniły się nad wodą niczym dogasający płomień. Raviego nie było u boku Johanny. Wprawdzie prosił i groził, tłumaczył i przekonywał, ale Johanna pozostała nieugięta: biodro bolało go przez całą zimę, a teraz, na

wiosnę, gdy pogoda często była wilgotna, musiał bardzo cierpieć, Johanna dobrze wiedziała, chociaż się nie skarżył. Opuszkami palców wyczuwała w nocy głęboką bruzdę na jego czole, słyszała jego stłumione jęki, kiedy rano próbował wydostać się z łóżka. Widywała, jak wymykał się z sypialni i na drżących nogach długo stał przy schodach, zanim zaczął powoli schodzić na dół, ostrożnie pochylony, napinając wszystkie mięśnie. W środku dnia potrafił podbiec albo wykonać z nią kilka niezdarnych tanecznych kroków, aż dudniła podłoga: Patrz, na co mnie jeszcze stać! Ona jednak wiedziała. I wiedziała również, że Ravi chce, żeby tak było. Nie mogła więc pozwolić, by tracił siły na męczącą podróż łodzią, długie chodzenie, spotkanie tłumu ludzi, którzy będą się na niego gapić i dziwić, dlaczego tak chwiejnie wstaje z krzesła. Ravi zrobił się stary. Ona zresztą także. Johanna stała z niewidzącymi oczyma skierowanymi gdzieś ponad wodą, była wdzięczna swemu synowi za zdecydowane podtrzymywanie jej ramienia. W następnej lodzi płynęła Helena, mając po lewej stronie jednego z bliźniaków, a po prawej starego dzierżawcę, Ivara. Parobek wiosłował, miarowo poruszając silnymi ramionami, fale wygładzały się pod osłoną Venes. Nieco dalej posuwał się długi szereg mniejszych łodzi. Johanna słyszała narzekania kobiet, wysiadających na ląd. Woda była wysoka, niełatwo dostać się na brzeg. Ale jakoś sobie poradziły. Wszystkie. Przez podwórze w Meisterplassen biegł mężczyzna ze sporą bańką piwa. Łzy zostały już otarte z większości twarzy. Nawet Helena nie płakała, kiedy pochyliła się, żeby uściskać Johannę. Ale uśmiechała się z wdzięcznością, że to jej syn zapraszał gości i prowadził ich do stołu. Johanna słyszała coraz głośniejsze rozmowy, nastrój się poprawiał, znajomi i nieznajomi podchodzili do niej, żeby dobrym słowem wspomnieć Bendika. Cierpiała. Tak strasznie chciałaby usłyszeć ponad tym wszystkim głos Raviego. Ktoś powinien tym ludziom powiedzieć, jakim dobrym ojcem był zmarły. Ktoś powinien zmusić te uśmiechające się twarze do milczenia, zanim się nie dowiedzą, że Bendik był lepszym ojcem, niż to się na ogół zdarza.

Ktoś powinien przemówić głosem Amelii i powiedzieć, że nie był też taki, jak zazwyczaj bywają mężowie. Jego synowie powinni być wysocy. Silni i z gęstym zarostem jak dorośli mężczyźni. Dlaczego ona nie potrafi traktować synów Bendika jak braci? Johanna pozwalała, by szum coraz radośniejszych głosów przepływał mimo jej uszu. Ssało ją w żołądku, czuła się źle, jakby stała tu naga. Helenę wciąż otaczał krąg osób, które chciały ją zapewnić, po jakim to szanowanym człowieku nosi teraz żałobę. Kobiety ocierały ślady łez i wzdychały unisono: Co za strata, co za straszna strata! Ale Helena jest przecież jeszcze młoda, więc... Pewien wdowiec z Ylvisaker przysuwał się coraz bliżej Heleny na ławie, kiedy nastał czas pożegnalnych toastów i ostatnich kondolencji. Johanna czuła jego nieprzyjemny zapach, wyczuwała atmosferę pożądliwości, kiedy toczył spojrzeniem po izbie i jego wzrok padał a to na srebrny świecznik, a to na co ładniejszy talerz. Helena długo sama nie posiedzi w Meisterplassen, obawiała się Johanna. Miejsce Bendika w starym łożu długo puste nie pozostanie. Wdowie wiele jeszcze brakuje do pięćdziesiątki i trzyma się bardzo dobrze, szeptały kobiety. Jej pulchna sylwetka w ciągu ostatniego tygodnia zrobiła się szczuplejsza, to jednak dodawało twarzy wyrazistości, oczy stały się lepiej widoczne. Wciąż jeszcze można ją było uważać za piękną kobietę. I majętną, chyba bowiem żadne z dzieci nie będzie się domagało działów. Jeśli, rzecz jasna, Johanna tego nie uczyni. Ale Benjamin już dawał do zrozumienia, że coś takiego byłoby zachowaniem niechrześcijańskim. On sam, mówił, posiada więcej niż dość, by brać sobie na głowę zmartwienie o jeszcze jedno gospodarstwo. A ponieważ Vildegard jest puste, to gdyby nadeszły złe czasy, można raczej z niego zacząć korzystać. Na te słowa Johanna poczuła bolesny skurcz serca. Czyżby Benjamin już spisał siostrę na straty? Już w myślach dysponuje jej spadkiem? No tak, szukał jej przecież bardzo dokładnie w Bergaheim, gdzie, zdaniem Raviego, powinna się była znajdować. Ravi taki był tego pewien... Ale nie znaleźli nic, najmniejszego śladu Reiny. Tylko stare, porosłe mchem budynki, które się już kompletnie porozpadały.

Nic, co mogłoby świadczyć o jej bytności... - Zresztą, jak miałoby do tego właściwie dojść? - powiedział Benjamin, kiedy bardzo zmęczony wrócił z wyprawy. - Czym by tam żyła? Umarłaby z głodu, a jeszcze szybciej zamarzła na śmierć. Bo przecież nikt nie widział nad Bergaheim najmniejszej smużki dymu, nawet tyle co z fajki! Johanna zdawała sobie sprawę, że Ravi się z tym nie pogodził. Żadne z nich jednak nie odważyło się wypowiedzieć owych strasznych słów: Reina nie żyje! Teraz jej się udało to, czego nie zdołała dokonać tamtej nocy w szałasie. Może utopiła się w wodach fiordu, a może rzuciła się z wysokiej skały? A może, posługując się swoimi tajemnymi siłami, nakazała sercu, by przestało bić! Johanna nie chciała w to wierzyć. A jednak coś z jej wnętrza zostało wydarte. Jakiś kawałek serca. Fragment tej miłości, którą rozciągała i rozciągała, i dłużej nie mogła już tego robić. Sypiała teraz dobrze po nocach i tylko czasami była w stanie pomyśleć: gdzie jest Reina? Czy jeszcze żyje? Czy kiedykolwiek do nich wróci? Johanna wiedziała, że gromadzone latami troski stały się w końcu nieznośnym ciężarem dla duszy. Ze lęk o córkę, który ją przez te wszystkie lata dręczył, nareszcie przepełnił czarę i wszystko się przelało. Jak w pucharze Pitagorasa: jedna kropla za wiele i cała zawartość się wylewa. Dom wciąż nazywano Zamkiem Marji. Emmi i Diana słyszały to wszędzie, kiedy na przykład trzeba było przywieźć towary z Dosen albo ktoś szedł tutaj z jakimś interesem. One nie lubiły tej nazwy. Wielokrotnie łamały sobie głowy, by znaleźć coś lepszego. We wszystkich papierach miejsce określano jedynie jako działkę przynależną do Vildegard. Istniała też bardzo stara nazwa Vassfallhogdi, czyli Wzniesienie Przy Wodospadzie. Diana za nic jednak nie chciałaby mieszkać w miejscu przywodzącym na myśl chłód i masy spadającej wody. Ponieważ nikt nie wymyślił odpowiedniej nazwy, pozostało jak dawniej, imię Marji łączono z zamkiem, chociaż z każdym rokiem mniej to miejsce przypominało królewską siedzibę. Piękne kolumny podtrzymujące taras i schody zaczynały całkiem po prostu grozić zawaleniem. Korniki zalęgły się pod zewnętrzną warstwą. Wiele okien wymagało natych-

miastowej reperacji. Obluzowało się mnóstwo dachówek i w czasie niepogody dach przeciekał. Wiosną Emmi przeprowadziła swoją coroczną inspekcję, od piwnic aż po dach. Ponieważ ostatniego lata nie przyjechali goście z Kopenhagi, nie wynajmowano ludzi do naprawienia najpoważniejszych zimowych uszkodzeń. Dach znajdował się więc w opłakanym stanie. Wiele ram okiennych się powypaczało, bo zamokły albo nie zabezpieczono ich odpowiednio. W jednym narożniku domu cegły się posypały na ziemię. Na dodatek do wszystkiego wczesną wiosną przewróciło się drzewo w ogrodzie, upadło na dom, potłukło okna i uszkodziło mur. Emmi zaprosiła niektóre z pań oraz Raviego do małego saloniku i przedstawiła im listę szkód, wymagających natychmiastowej naprawy. - Chyba wiecie, co mam na myśli - powiedziała cicho. - Albo do nowego roku dom będzie w dobrym stanie, albo... - Obawiam się, czy to nie jest niepotrzebne wyrzucanie pieniędzy - rzekła baronowa półgłosem. Emmi z wolna kiwała głową. - To możliwe... ale ja jeszcze całkiem nadziei nie straciłam. Muszą ją znaleźć. Muszą szukać wszędzie. Sami wiecie, trzeba mieć oczy dookoła głowy. Victoria Ruth, ubrana na czarno córka pastora, która od ślubu Marji bywała tutaj stałym gościem, uniosła głowę i pochyliła się do przodu. - Wyboru trzeba dokonać jak najszybciej. A zebranie wszystkich wymaga czasu. Po niektórych już posłano, ale tak czy inaczej latem trzeba coś postanowić. A jeśli podejmiemy niewłaściwą decyzję, to... niech nas Bóg ma w swojej opiece... Emmi przytaknęła z ciężkim westchnieniem. - Żebyż tak można było wiedzieć, gdzie ona się po-dziewa. Astrid spojrzała Raviemu w oczy. Wolno potrząsał głową. - Ja nie wiem - powiedział, cedząc słowa. - Byłem pewien, że... - Że poszła do Bergaheim? Potwierdził skinieniem. Krzesło Emmi zaszurało po podłodze, nikt od dawna nie zmiatał kurzu ani śmieci z pięknego parkietu. Podłoga zrobiła się matowa i brzydka, wszędzie pełno zadrapań od ostrych nóg krzeseł i podbitych metalowymi podkówkami butów. - Trzeba by tam jeszcze raz dobrze poszukać - westchnęła Emmi. - Tylko że nikt nie ma dość sił na taką wyprawę.

- Ja pójdę - oznajmił Ravi. Kobiety chciały protestować. On, który nawet przez własne podwórze nie może przejść bez laski. Nawet gdyby tam było tylko w połowie tak stromo, jak Benjamin opowiadał, to i tak Ravi ze swoją chorą nogą nie pokona trudności. - Niech no tylko ziemia trochę obeschnie, niech no tylko nadejdzie lato, to zaraz wyruszę na poszukiwania. Na twarzy Emmi malowała się ulga. - Wielu zechce ci towarzyszyć, Ravi. Z pewnością dasz radę. A gdybyś jeszcze zgodził się odłożyć na bok dumę, to ludzie mogliby cię nieść przez najtrudniejsze odcinki... Posiał jej gniewne spojrzenie i Emmi umilkła. - Pójdę sam. Teraz nikt nie odważył się nic powiedzieć, twarz Raviego była surowa, zamknięta. Zrobiło się dziwnie nieprzyjemnie. Emmi zmieniła temat. - Tak... no więc dom. Musimy dokonać obliczeń, zorientować się, jakimi środkami dysponujemy. Prosiłam wszystkie panie, żeby policzyły, na co będzie je stać. Wolałabym nie prosić naszych gości o dary. Ale jeśli się to okaże konieczne... myślę, że mogliby nam ofiarować spore sumy. - Nie będziemy żebrać - wtrąciła Astrid pospiesznie. - Raczej sprzedam resztę swoich kosztowności i... - Nie, nie, tak daleko się nie posuniemy. To mimo wszystko... tylko dom. - Ale ważny. Można nawet powiedzieć decydujący - mruknęła baronowa. Nabrała teraz zwyczaju przysypiania, kiedy rozmowy zbyt się przeciągały. Miała ponad siedemdziesiąt lat i większość doby spędzała w łóżku, ale pewnie dzięki temu w krótkich okresach aktywności była przytomna i myślała jasno. Emmi odłożyła na bok swoje spisy i patrzyła przed siebie, jakby się nad czymś zastanawiała. Astrid poklepała ją po ręce. Diana podała jej kubek herbaty. - Damy sobie radę, jestem tego pewna. Nie możemy utracić tak po prostu czegoś równie ważnego jak ten dom... - Nie - przyznała Emmi szeptem. - Tym razem nie zawiedziemy. Wiosna. Ciepło słońca. Trawa, która dzielnie zaczęła kiełkować, zanim jeszcze stopniał ostatni śnieg pod osłoną zabudowań. Słońce ją oślepiło, poczuła, że wiatr wiejący w dole ponad wodą jest łagodniejszy. Przestraszyła się, że w niej również obudzi się życie, i dlatego zaczęła przeszukiwać swój worek, aż w końcu znalazła słoiczki z pomocnymi ziołami.

Kiedy się ocknęła ponownie, był jeszcze jasny dzień. Czuła w ustach nieprzyjemny smak wymiocin. Wstała. Minęła ostatnia noc z przymrozkiem. Musiała przyjąć do wiadomości, że zima jej nie wybawiła, że na nic się nie zdały te mroźne noce, kiedy kładła się spać bez żadnego okrycia. W okresie, jaki nastał po dniu, kiedy splądrowała orle gniazdo, Reina walczyła ze sobą coraz zacieklej. Ciemność zelżała. Ta błogosławiona, obojętna ciemność zaczynała się na dobre rozpływać. I kobieta ubrana na niebiesko zaczęła ją przyzywać coraz przyjaźniej. Kiedy brzozy okryły się złocistozielonymi baziami, Reina podjęła poszukiwania. Nie miała najmniejszego pojęcia, z jakiego to powodu tak uważnie przeszukuje stare zabudowania. Odczuwała po prostu gwałtowne przyciąganie jakichś miejsc, ręce jakby same z siebie rozgrzebywały torf i nawóz. Serce z wysiłkiem pompowało krew do żył, bo długa zima bardzo ją osłabiła. Nie była w stanie kopać wystarczająco długo. Dużo sypiała, a w przytomniejszych chwilach zaczynała zdawać sobie sprawę z tego, że będzie musiała w końcu wysłuchać wołania własnego ciała o pożywienie. Było coraz gorzej. Wokół wszystko kiełkowało i rosło, na skraju pola, gdzie niegdyś uprawiano len, znalazła zdziczały ogródek, w którym rozpoznała arcydzięgiel, ziele świętojańskie i pędy grochu. Nazbierała młodych listków kminku, rozkopywała ziemię w poszukiwaniu pachnących lekko anyżem korzeni paproci. Mogła też żuć kawałki wierzbowej kory i czuła, że to łagodzi nieustanne pulsowanie pod czaszką. Piła wodę ze źródła. Przez cały czas czekała. Na coś albo na kogoś. Tego nie była pewna. Wiedziała jedynie, że owe diabły, które szarpały jej wnętrzności, teraz stały się jakby bardziej obojętne. Jakby już dłużej nie była dla nich ważna. Jakby po prostu pławiły się w blasku chylącego się ku zachodowi słońca i wyśmiewały z jej nędznego stanu. Ale pewnego popołudnia pod koniec maja mimo wszystko do niej przyszły i rozdrapywały stare rany.

Wszystkie nosiły, niczym maski, twarz Arilla i sprawiły, że zobaczyła swego ojca, jak siedzi na wzgórzu niedaleko Vildegard, a na jego obliczu maluje się cierpienie tysięcy lat. Przegoniła je, znalazły nowe dojście do niej, nowe, wrażliwe miejsce. - Powinnaś wracać do domu. Powinnaś się tam znaleźć jeszcze przed świtaniem - nuciły cicho. Zagryzała wargi do krwi, krzyczała na nie, walczyła z nimi niewidzialnymi mieczami. Przeniknęła ją myśl, by jednak wracać. Kusiła. Zwłaszcza w przytomniejszych chwilach, kiedy pogoda była wspaniała i osady ludzkie w dole nad fiordem mieniły się jak klejnoty... Wtedy po prostu miała ochotę rzucić się ze skały, przeciąć powietrze niczym ptak i wylądować na progu domostwa, gdzie mieszkają jej bliscy. Dostrzegała jednak, że natychmiast, gdy tylko siada na ziemi, pojawia się przy niej wiele ubranych na czarno diabłów. Otaczają ją niczym chmara kruków. Wrzeszczą z radości, że pozwoliła im dotrzeć aż do tego miejsca. Nie! Była pewna, że zamierzają ją pożreć. I że jeśli nie ucieknie, to unicestwią też wszystkich wokół niej. Ciągnęła te diabły za sobą, odprowadzała jak najdalej. Teraz została z nimi sama i czuła się silniejsza niż kiedykolwiek przedtem. Teraz bowiem nie miała już nic do stracenia, a skoro tak, to nie musiała się też niczego lękać. Może właśnie dlatego ciemność zelżała. Reina żuła twarde łodygi dziurawca, przypominała sobie jak przez mgłę, że matka używała nazwy ziele świętojańskie, jak większość ludzi. Ziele świętego Jana? Reina poczuła, że twarz tężeje jej w grymasie, do którego nie była przyzwyczajona. Uśmiechnęła się blado sama do siebie. Pomyślała o wódce, którą, uciekając, zabrała z domu. Wódka była przyprawiona tym właśnie zielem. Dawno temu została wypita. Ale w starym ogródku na tyłach zabudowań Reina rozpoznała rośliny, znane jej jedynie z zakurzonych książek, które matka dawała jej do czytania w młodości. Trudnych łacińskich nazw nie zapamiętała, wiedziała natomiast, do czego się tych ziół używa. Z niektórych można sporządzać mocne lekarstwa. Inne posiadają śmiertelną siłę. Rosły tam

jednak również tamaryszek i piżmaczek wiosenny, rumianek i krwawnik, czyli kiełbasiane przyprawy, jak starzy ludzie nazywali niektóre z tych roślin. Tutaj musiał kiedyś mieszkać ktoś, kto znał ich tajemnice. Matka Liv Bergaheim? Żona starego Andreasa? Może ta ubrana na niebiesko kobieta, która w jakiś dziwny sposób skłoniła Reinę do poszukiwania ogrodu? Kiedy wieczorem dziewczyna zamknęknęła oczy, słyszała, jak wokół domostwa szepczą tułające się dusze. W ciągu dnia też raz po raz rozpoznawała ich obecność. A to jakaś ręka ujęła czerpak do wody a to ktoś dmuchał, żeby rozpalić ogień. To znowu jakiś mężczyzna wchodził wolno na wzgórza, plecy uginały się pod ciężarem martwego kozła. Nie przejmowała się tym. Do takich ech przeszłości była przyzwyczajona, rzadko miały one jakiś sens. Owa ubrana na niebiesko kobieta jednak znajdowała się jakby poza tym, nie miała związku z fragmentarycznymi wizjami. Stała obok Reiny, silna i wyraźnie widoczna, nie wirowała niczym strzęp mgły jak inne zjawy. Reina zjadła parę listków dziurawca. Żółte kwiatki jeszcze się nie rozwinęły, na razie były tylko maleńkie pączki, mimo to na palcach pozostał jej czerwony sok. Zioła nie wystarczały do utrzymania się przy życiu. Pomagały jej jednak zaspokoić głód na tyle, by nie musiała jeść nic innego? Kobieta uśmiechała się do niej. Reina spoglądała, mrużąc oczy. Wiedziała, że pewnego dnia nie wytrzyma i przemówi do tej zjawy. Ale jeszcze nie teraz. Jeszcze nie. Wciąż jeszcze nie wyzbyła się nadziei na spokój. Przez mgiełkę otaczającą kobietę, przywodzącą na myśl błękitny jedwab, widać było serce tamtej. Biło ono miarowo, z wysiłkiem, niczym dyszące zwierzę, skulone w niewielkiej norce. Serce żyło. Reina zauważyła, że diabły boją się tej kobiety. Rozdygotana przeczekiwała coraz jaśniejsze noce i zauważyła, że jej ciało staje się mniej odporne, nie może się powstrzymać od picia wody, choć rezygnacja z tego przyspieszyłaby koniec cierpień.

Pewnego dnia na progu przed drzwiami leżał martwy zając. Ktoś go nadgryzł. Innym razem znalazła całą wiązkę podpłomyków, które kiedyś wpadły jej za posłanie. Prawie nie było na nich mysich odchodów, a przecież mnóstwo tych małych zwierzaków biegało nocami po jej posłaniu i po jej ciele. Czuła ostrą woń rosnącego groszku, pokrzyw i dzięgiela. Jadła je, choć bardzo tego nie chciała. Kiedy lato było już w pełnym rozkwicie, pewnego dnia Reinę zbudził krzyk zdenerwowanych ptaków. Zerwała się z posłania, czerwone plamy latały jej przed oczyma niczym chmara owadów. Ciało pokryło się gęsią skórką, uszy wsłuchiwały się w ptasie krzyki, a krew tężała w żyłach. Orzeł wylądował na grani, niedaleko gniazd. To dlatego wybuchła panika wśród ptaków, które właśnie zaczynały swoje młode uczyć latania. Reina patrzyła, jak dumne ptaszysko rozgląda się wokół. Wolno ruszyła ku niemu. Zamordowała jego towarzyszkę. Mimo to on nie odleciał, nie wyniósł się gdzie indziej, nie szukał nowego, bezpieczniejszego miejsca, nowej towarzyszki. Reina pomyślała: przyleciał, żeby się zemścić. On mi pomoże. Ale wielki ptak ani jednym drgnieniem nie dał poznać, że zamierza się poruszyć, nawet kiedy stanęła na wprost grani i odsłoniła przed nim szyję i pierś. - Chodź... zabierz mnie. Odleć stąd ze mną. Ptak nawet nie mrugnął, lecz ciemna mgiełka przepłynęła przez czarne oko. Pióra mieniły się pięknie w słońcu. Zakrzywione szpony były większe niż palce Reiny. Wstrzymała dech. Czekała. I oto, gwałtownie machnąwszy skrzydłami, ptak zerwał się do lotu. Zataczał coraz większe kręgi ponad jej głową, raz krzyknął przejmująco, po czym jak kamień runął w dół, tam gdzie stała.

ROZDZIAŁ III - Tam na górze są orły - oznajmiła Johanna któregoś popołudnia. - Słyszałam, że ludzie o tym gadają. Mówiła przed siebie, jakby nie całkiem do niego się zwracała. Ravi rozumiał jednak, co tak naprawdę chciała powiedzieć. Orły nie osiedlają się w miejscach, w których mieszkają ludzie. - Widziano, jak lądują w pobliżu zabudowań. Wielokrotnie... widocznie polują na myszy albo co. Widziałeś je kiedyś, Ravi? Ravi zwilżył wargi, mrużąc oczy wpatrywał się w czubki drzew. Bergaheim kryło się za nimi. Zresztą stąd nie było widać nawet wody fiordu. - Tak - powiedział zdecydowanie. - Widziałem. - I nic mi nie mówisz, Ravi! Choć to ty uważasz, że ona tam jest! Poczuła na twarzy jego oddech. Ravi przyglądał się jej, a Johanna szlochała w głębi duszy, bo nie potrafiła już spojrzeć mu w oczy. Zamiast tego wodziła palcami po jego wargach, w ten sposób szukała na twarzy męża czegoś, co mogłoby jej powiedzieć, o czym Ravi myśli. - Tak, uważam, że ona tam jest. Wiem to na pewno, w jakiś sposób wiem...

Johanna długo siedziała bez ruchu. - Niektórzy ludzie wierzą, że dusze mogą mieszkać w wielu ciałach. Ravi, czy to właśnie tak jest? Czy Reina się w jakiś sposób odrodziła? Jako... młode orlę? Ravi zacisnął szczęki. Zauważyła jego zakłopotanie. - Johanno, ja... nie myślałem, że ty... Johanna jęknęła. - Wiem! Wiem, że to pogański przesąd i wymysły. Ale czasami... chcę, żeby tak właśnie było! Chcę, żeby ona żyła, ale nie... nie jako ta udręczona istota, którą przez cały czas była... Skinął głową i westchnął ciężko. - Wiem. Johanna milczała. Czuła delikatne drżenie w ciele. Czy Ravi jest zaskoczony? Wielokrotnie przecież wbijała mu do głowy zasady katechizmu, uczyła go tego, co nawet małe dzieci w szkole powinny umieć, wykładała mu biblijne zasady, których żaden człowiek nie może lekceważyć, dopóki król i kościół panują nad krajem. Ravi głęboko wciągnął powietrze. - Tak nie może być - powiedział w końcu. Johanna czekała, zaciskała wargi, chciała dać mu czas do namysłu, chociaż słowa same się cisnęły na usta. - Tak nie może być, Johanno. Jaką wartość miałoby ludzkie życie, gdybyśmy byli jak te chwasty, które umierają i każdego roku odradzają się znowu? Tak samo niepotrzebne, w nieustającym naprzemiennym rytmie życia i śmierci... Wolno potakiwała. - Ja myślę, że jesteśmy raczej jak to nowe warzywo, ziemniaki. Trzeba je każdej wiosny sadzić w ziemi. Najładniejsze i najzdrowsze bulwy wypuszczają pędy i dają życie nowym roślinom. Niektóre zostają jesienią zapomniane w ziemi. Większość ludzie zjadają. Niektóre jednak... się sadzi. Te umierają, ale zarazem dają pożywkę nowym, zdrowym roślinom. Johanna wyczuła uśmiech na jego wargach. Ucisk w piersi zelżał. Chwyciła go za rękę. - Życie jest zbyt kosztowne. Zbyt wiele warte. Za bardzo skomplikowane, żeby człowiek mógł być jedynie ogniwem w wiekuistym tańcu. Johanno, czy też tak nie uważasz?