ROZDZIAŁ I
12 października 1770
Las miękko przykładał ręce do głowy Reiny i obejmował ją, jakby chciał zapewnić:
Nie jesteś sama. My cię strzeżemy. Nie obawiaj się, mała kobieto, bo nasze korzenie sięgają
głębiej niż twoje...
Dawno już przestała biec. Znalazła coś w rodzaju ścieżki wiodącej w górę rozpadlin;
gęsta, na poły zwiędła trawa i paprocie łapały ją za nogi, lecz się nie potykała. Teraz las
rozpościerał się przed nią, czarny i przepastny, lecz Reina nigdy nie bała się ciemności.
Październikowy wiatr potrafił być o tej porze tak samo zimny jak woda w fiordzie,
lecz tu, gdzie Reina przemykała się między prostymi strzelistymi pniami, nie mógł jej
dosięgnąć. Drzewa tworzyły również nad jej głową dach, a w leśnym poszyciu wyczuwała
jeszcze echo pięknego, pełnego słońca jesiennego dnia.
Nie wiedziała, dokąd zmierza.
Nie miała tu żadnej sprawy.
Po prostu tak się stało, że Reina nie mogła już dłużej znieść myśli, iż ktoś miałby
czytać w jej twarzy. Ona, która przez tyle lat zabawiała się właśnie tym: patrzeniem w oczy
ludzi, odgadywaniem ich myśli i uczuć, odkrywaniem gnijących plam w ich wnętrzu.
Być może ojciec mówił prawdę, twierdząc, że nie wszyscy ludzie obdarzeni są taką
zdolnością i że właściwie rzadko spotyka się człowieka, który zadał sobie trud, by opanować
tę osobliwą sztukę czytania.
- Trudniej się tego nauczyć aniżeli liter, nad którymi tak się mozoliłaś, kiedy miałaś
sześć lat. Ale musisz wiedzieć, że kiedy już ją opanujesz, to nie będziesz mogła z niej
zrezygnować ot tak, po prostu, jakbyś odkładała książkę - dodał z uśmiechem.
Reina przystanęła, przeciągnęła palcami przez rozczochrane ciemne włosy, czarne jak
plamy na rosnących w oddali brzozach, pełne zwiędłych liści i gałązek.
Wstrzymała oddech, wsłuchała się w ptasi krzyk.
Gole ramiona w chłodzie pokryły się gęsią skórką.
Ciężko oparła się o pień drzewa, poczuła, jak sucha, martwa kora szoruje ją po
plecach. Po jednej łydce na podłogę z mchu ściekał wąziutki strumyk krwi. Reina poczuła, że
teraz, teraz wreszcie będzie mogła zasnąć.
- Nie podoba mi się to - powtórzyła Johanna.
Ravi, siedzący spokojnie przy ogniu, cicho westchnął. Zostali już sami w domu.
Odkąd oddali ziemię i oborę w dzierżawę, w całym dworze nie było tyle roboty, by wraz z
Reiną, we troje, nie zdołali poprowadzić gospodarstwa. Johanna wciąż przyjmowała w
szpitaliku rodzące i nigdy nie zamykała drzwi przed kobietami, cierpiącymi na dolegliwości
przypadające w udziale jej płci. Odprawiła jednak pierworodnego syna z Hjalmen, gdy po
świętojańskiej zabawie w Nes przyszedł z raną zadaną nożem. Zarzuciła także czytanie
wielkich, grubych ksiąg, które każdej wiosny przysyłano z Kopenhagi. A instrumentów i
dziwacznych wynalazków medycznych też nie rozpakowywała już z tak wielką radością jak
dawniej.
Dużo czasu spędzała, siedząc przy małym stoliku tuż przy oknie. Wyglądała przy
tym, jakby drzemała.
Ravi wstał, jedną ręką objął żonę i pocałował ją w czoło.
- Nasza córka jest już dorosła.
- Nie boję się wcale o to, że Reina wplącze się w jakieś nieszczęście i przyniesie do
domu nieślubne dziecko! Ravi, ty mnie nie traktujesz poważnie! Ja wiem, że coś jej grozi,
wiem, że ona wyrządza krzywdę... swojej duszy...
Ostatnie słowa wypowiedziała ze szlochem. Ravi usiadł przy żonie, gorącą dłonią
przesunął po jej kręgosłupie w górę, potem w dół.
- Niewiele możemy zrobić - powiedział cicho. -Ona tak przeklęcie dużo widzi.
Johanna przymknęła oczy. Ravi spostrzegł, że złożyła dłonie.
- Czy to jest kara? - szepnęła. - Czy to dlatego, że byłam wyniosła i samolubna?
Ravi jęknął.
- Johanno... tak źle myślisz o swoim Bogu? Wydaje ci się, iż on chciałby ukarać naszą
Reinę, żeby się tobie odpłacić?
Johanna podniosła oczy.
- Tak mówi Pismo, Ravi. Zostaniemy ukarani za grzechy ojców, aż do siódmego
pokolenia.
Musi wyrwać ją z tego nastroju. Z czułością przyłożył palec do jej czoła i delikatnie
pocałował w nos.
- Za grzechy ojców, owszem... Ale Pismo nic nie mówi o grzechach matek...
Johanna uśmiechnęła się lekko. Ravi widział, że żona walczy ze sobą, że nie chce
siedzieć tu tak i tonąć w czarnych myślach. One jednak były niczym ciemnobrunatna gęsta
smoła, która ją oblepiała, wsysała i wciągała z całej siły w mroczną głąb.
- Przejdźmy się trochę. Spytamy, czy Emmi i dziewczęta nie widziały jej dzisiaj.
Może ona już tam siedzi i opycha się kandyzowanymi owocami? Tyle jeszcze zostało
dziecka w tej naszej Reinie...
Johanna wstała. Ujęła Raviego za rękę i razem powędrowali przez jasne pokoje. W
domu nie unosił się już ostry zapach spirytusu i leczniczych mikstur.
Tylko z sali dla chorych dochodził słaby kwaskowaty zapach nowo narodzonego
życia.
Okna Zamku Marji były już zasłonięte. W wielu z nich brakowało szyb, a parapety
wprost dopominały się malowania. Dom jednak stał równie dumny jak dawniej. Zielone
pnącza, rodzące białe kwiaty, niemal całkowicie pokrywały jedno skrzydło. Ogród był teraz
mniejszy, nikt nie miał sił zajmować się wszystkimi roślinami. Ale przed każdym letnim
okresem zabaw Ravi, zwoławszy sąsiadów i przyjaciół, z ich pomocą pozbywał się chwastów
i śmieci. Potem ogrodowi znów pozwalano zarastać aż do następnego razu, gdy spodziewano
się łodzi przywożącej wielkich państwa.
Cieniutka biała smużka dymu zdradzała, że zmarznięta Emmi napaliła w wielkim
kominku w hallu. Prawdopodobnie tam właśnie usadowiły się kobiety, dogadzając sobie
gorącą czekoladą albo filiżanką herbaty z rumem. Z każdą zimą przybywało ich coraz więcej.
Emmi i Dianie najpierw dotrzymywały towarzystwa Astrid z Aurorą, potem zaś pojawiły się
Dorte i Lovise z dzieckiem. Ostatniego lata baronowa wdowa Michaela rozchorowała się
podczas letnich przyjęć i postanowiła spędzić tę zimę u Emmi. Na pewno miała już ponad
siedemdziesiąt lat, wciąż jednak była piękna, w sposób przypominający Johannie
porcelanowe lalki, które widywała na wystawach w Kopenhadze. Tindir sprowadziła się do
Zamku Marji tuż po tamtym strasznym wypadku na bagnach. Być może Emmi, zapraszając
ją, usiłowała ukryć, co zrobiła Reina. Może była to próba wyrównania z nią rachunku, a mo-
że przypuszczała, że Tindir prędzej utrzyma język za zębami, jeśli rodzina będzie ją gościć w
taki sposób.
Johanna wciąż nie mogła zrozumieć, co też takiego naszło córkę. Przecież ona
zwyczajnie zostawiła Tindir samą w górach, i to wtedy, gdy Cyganka na dobre utkwiła w
bagnie! To doprawdy niezwykły traf, że się uratowała. A najgorsze ze wszystkiego, że Reina
nigdy nie wydusiła z siebie ani słowa przeprosin czy też usprawiedliwienia. Wiadomo
przecież było, że miewała te swoje ataki, nie mogła być wtedy przy zdrowych zmysłach. Na
pewno można wybaczyć coś, co się zrobiło w stanie oszołomienia czy też przejściowej
choroby umysłowej.
Dziewczyna siedziała teraz wśród tych kobiet. Tuż przy Lovise, ociężałej, z wielkim
brzuchem. "Wesoły pan Strudense dzielnie się spisał, nie upłynęło jeszcze osiem miesięcy od
ślubu, a już żona była na ostatnich nogach...
Emmi troszczyła się o nią jak matka. U lewego boku Lovise siedział jej starszy syn.
Przez wiele lat nazywała go bratem, dzieliła ich bowiem bezwstydnie mała różnica wieku.
Emmi jednak potrafiła jakoś zapanować nad całą tą sytuacją, podobnie jak niegdyś Thilla.
Dlatego też oczy Fredrika jaśniały wyłącznie dumą, gdy przyłożył rękę do brzucha matki i
rzekł z uśmiechem: - Tak, tak. Moja siostrzyczka na pewno już niedługo będzie z nami.
Johanna przyłapała się na tym, że przygląda się barwie skóry Lovise, ocenia
temperaturę drobnej rączki, którą wyciągnęła na powitanie, sprawdza, czy skóra jest sucha
czy też lepka, wilgotna.
Lovise wprawdzie wyglądała na zdrową, mimo wszystko jednak dawno minęła jej już
trzydziestka, a nie rodziła od dwudziestu lat...
Emmi rzeczywiście postawiła na stole duży srebrny dzbanek. Maleńkie filiżanki
również były posrebrzane. Marja otrzymała je w ślubnym prezencie od Miki. Teraz sama
baronowa siedziała tu i popijała z podarowanej przez siebie filiżanki. Wyglądała na bladą i
zmarzniętą, chociaż Emmi otuliła ją wielkim, czarnym wełnianym pledem.
- To będzie długa jesień - powiedziała piskliwym głosem.
Johanna uściskała je wszystkie, zawahała się tylko przy Tindir.
W tej kobiecie było coś dziwnego.
Poczuła, jak przechodzą ją dreszcze. Po cóż Emmi ją tu trzyma? Czy nie lepiej
wręczyć jej po prostu kilka monet jak włóczędze, którą przecież była, i odprawić stąd?
Nie.
To pewnie nie byłoby mądre. Gdyby Tindir zaczęła mówić, mogłaby bardzo
zaszkodzić Reinie, nawet jeśli słów Cyganki nie potraktowano by zbyt poważnie.
- Masz ochotę na filiżankę czekolady, Ravi? A może, jako mężczyzna, wolisz kawę?
Ravi uśmiechnął się szeroko.
- A gdybym tak poprosił cię o kieliszek, Emmi? Czy uważasz, że jestem w
dostatecznym stopniu mężczyzną, bym mógł o to prosić?
Emmi uderzyła się po udach.
- W dniu, kiedy poprosisz o kieliszek, Ravi, nie będziesz już ani mężczyzną, ani w
ogóle żywym człowiekiem! Taki dzień nie nadejdzie, o to jestem najzupełniej spokojna!
Nawet Johanna nie zdołała powstrzymać się od uśmiechu. Ravi nie tykał już wódki.
Od wielu, wielu lat. Owszem, lubił napić się piwa przy uroczystych okazjach, wznieść toast
w dobrym towarzystwie za nowo narodzone albo ochrzczone dziecko. Nie chował się jednak
już przed ludźmi, żeby pić. Nigdy też nie znajdowała wygrzebanych przez niego w ziemi
jam, z ukrytymi beczułkami albo butelkami.
Nie mogła się tym nacieszyć.
Ravi w ogóle był najlepszym mężem, jakiego mogła dostać, dla Reiny zaś jedynym
ojcem, który miał dość sił, by próbować ją zrozumieć. Johanna niekiedy zastanawiała się, czy
wszystko nie potoczyłoby się inaczej, gdyby był przy córce przez te dziesięć najważniejszych
lat jej życia. Czy wówczas zdołałby ocalić ją od całego tego pomieszania i gry w chowanego,
w którą, jak się wydawało, Reina bawiła się sama ze sobą?
Johanna wypiła gorzką czekoladę, wolniutko, nie roniąc ani kropelki. Syn Lovise
opowiadał jakąś historię.
W głębi hallu trzaskały w ogniu grube polana. Wielki kominek ze steatytu posyłał w
ich stronę fale ciepła.
Srebrne filiżanki w dłoniach połyskiwały, gdy słabe promienie październikowego
słońca prześlizgiwały się przez zakurzone szybki najmniejszego okna.
Ale Reiny tu nie było.
Po krótkim czasie Ravi wstał i Johanna odgadła, że dręczy go niepokój. Chciał szukać
córki. Poczuła tępy ból w brzuchu.
Jeśli ktokolwiek mógł ją znaleźć, to chyba tylko on.
Bardzo jej się to nie podobało. Pragnęła, by dalej zajmowali się swoimi sprawami, jak
gdyby nic się nie działo, chociaż Reina znikała zarówno dniami, jak i nocami, nie
uprzedzając ich ani słowem.
Johanna mocno zamrugała powiekami. Wiedziała, że się starzeje. Lęk o Reinę wgryzł
się w nią na dobre. Co dzień już nosiła go w sercu i nie potrafiła stłumić nawet wówczas, gdy
córka, cała i zdrowa, z uśmiechem rzadko goszczącym na jej twarzy, siedziała razem z nimi
w domu.
Coś na pewno się stanie.
Reina balansuje na krawędzi przepaści.
Johanna zdawała sobie z tego sprawę, lecz zrobić nie mogła nic.
Dawno temu składała ręce, wierząc, że modlitwa na pewno pomoże. Potem nastał
czas, kiedy nie potrafiła już nawet mieć nadziei. Odkryła, że równie dobrze radzi sobie bez
niej.
Ostatnio jednak dawne przywiązanie do religii znów do niej wróciło. Być może
słabła. Wszak ci nowi filozofowie twierdzili, że Bóg jest dla ludzi tym samym, co środki
odurzające albo wódka: oszałamiają się modlitwą, zapominając, że trzeba troszczyć się o
życie.
Żałowała, że nie potrafi czerpać z modlitwy takiej samej siły jak wówczas, gdy była
jeszcze młoda. Wtedy wszystko wydawało się takie proste. Bardzo czarne albo bardzo białe.
Wierzyło się w to, co mówią księża, a przynajmniej w jakąś tego część. Naprawdę istniał ktoś
większy i potężniejszy, u kogo można było szukać pociechy i wsparcia, jak u ojca.
Ale to chyba Ravi miał rację.
Ravi, który twierdził, że budowanie katedr to wyrzucanie pieniędzy, które powinno
się poświęcić raczej na nakarmienie głodnych żywych ludzi, zamiast czcić w nich martwego
mężczyznę na krzyżu. Mar-ja także to powtarzała.
Mimo to akurat w tej chwili, mając w uszach szum wesołych kobiecych głosów,
Johanna zapragnęła znaleźć się w kościele, gdzie ktoś zechciałby do niej przemówić i
doradzić, co powinna robić, żeby ratować córkę.
- Ach, tak, tatusiu? Po zapachu poznałeś, że się tu schowałam?
Podszedł bliżej. Usłyszał chrapliwy głos córki, wiedział, że ukryła się w kącie szałasu.
Od ostrej woni, jaką zwierzę oznacza swój rewir, aż zakręciło mu w nosie. Ale poczuł też
inny zapach, słabą woń terpentyny i zjełczałego cielęcego kleju.
Reina podniosła się na niepewnych nogach. Ravi stał nieruchomo, próbując
przyzwyczaić wzrok do panującego wewnątrz półmroku. Sam w ciężkich chwilach często
szukał tu schronienia. Dziwnie było patrzeć, jak jego własne posunięcia, jego własne życie,
powtarza ktoś inny.
Słyszał, jak wali mu serce.
Nie bał się, lecz gdy światło pozwoliło mu wreszcie dostrzec kontury postaci córki,
ciarki przebiegły mu po plecach.
- Co ty robisz, córeczko?
Reina wciągnęła powietrze przez nos, mówiła powoli, ochrypłym głosem:
- Wejdź w krąg, drogi ojcze. Podejdź do mnie, a przekonasz się, że są tu potężni
przyjaciele...
Ravi ruszył w jej stronę, poczuł, że butem trąca o coś twardego, co nieprzyjemnie
zazgrzytało o kamień w podłodze.
- Ostrożnie! Nie wolno ci przerwać kręgu! To oznaczałoby coś więcej niż tylko
nieszczęście, ojcze!
Ravi spostrzegł, że ułożyła kamienie w wielkim kręgu, że zakreśliła jego granice,
rysując coś na kamiennych płytach w głębi szałasu. A teraz rozpoznał zapach, na który tak
silnie zareagował, gdy tylko wszedł do środka.
To woń palonej belladony, gorzka tak, że aż zapiekło go w oczach. Zapach mieszał
się z innym, bardziej kąsającym odorem.
Ten zapach bił od niej.
Z jej ust, gdy roześmiała się do niego.
- Wrócisz teraz do domu - oświadczył cicho i mocno ujął Reinę za rękę, ale ona nie
przestawała się śmiać.
Ravi poczuł lekki chłód ogarniający ciało, patrzył, jak Reina wyzwala się z jego
uścisku, jak lekkim krokiem przemieszcza się na drugą stronę i jednym susem wskakuje na
stołek.
- Potrafię już latać, tatusiu! Mogę się wybrać tam, gdzie tylko zechcę! Jestem
królową, jestem Lilith! I zobacz, tatusiu, jestem szczęśliwa!
Słowa nie były wyraźne, głos dziewczyny poruszał się na granicy falsetu. Stojąc na
stołku, kręciła jakieś przerażające piruety, potem wyciągnęła ręce i mocno poruszyła głową,
aż cała grzywa długich włosów opadła jej na twarz niczym welon. Potem zaczęła spadać, ale
jej śmiech wciąż drażnił mu uszy. Ravi stał zupełnie nieruchomo i przez trwający mgnienie
oka moment uwierzył nawet, że córka rzeczywiście poszybuje obok niego i wyleci na jasny
dzień.
Upadła.
Patrzył, jak uderza czołem o kamienną podłogę.
Upłynęło dość dużo czasu, zanim zaczął się dziwić, dlaczego stoi tak spokojnie i tylko
obserwuje, co się dzieje.
Gdy wreszcie zrozumiał, że Reina leży nieruchomo i krwawi, nie był w stanie
poruszyć nawet jednym mięśniem. Patrzył, jak krew córki rysuje niewielką różę pod bladym
policzkiem. Długo musiał tak stać, zdołał się bowiem ruszyć dopiero, gdy słoneczne
promienie niemal płasko padły na podłogę. Może wcześniej słońce skryło się za chmurą? A
może stal na tyle długo, że zdołało zawędrować daleko ku zachodowi?
Nie wiedział. Gdy jednak wreszcie oprzytomniał i wziął córkę na ręce, jej krew na
podłodze zdążyła już zakrzepnąć i zmienić się w rdzawobrunatny zwiędły kwiat.
Z wolna wracała do przytomności. Pierwszą rzeczą, jaką sobie uświadomiła, było
pobrzękiwanie dochodzące z kuchni. Ktoś widać mył delikatne kieliszki, a może to matka
odmierzała lekarstwa ze swoich cieniutkich, kruchych pojemniczków. Dźwięk się wzmagał,
usłyszała głosy. Astrid? Tak, ten odrobinę głęboki śmiech należy do niej. Być może więc
była tu również Aurora, ale ona tak rzadko się śmieje.
Reina ostrożnie otworzyła oczy. Szeroka wstęga płótna mocno opinała głowę.
- Odpocznij jeszcze trochę - odezwał się jakiś głos tuż obok.
To Emmi.
Słychać było, że jest zatroskana. Co właściwie się stało? Czyżby znów się przewróciła
i potłukła, jak zdarzało się kiedyś, gdy była dzieckiem?
Ostry ból szarpnął skronią. Uniosła rękę, pomacała miękkie lniane płótno, którym
matka obwiązała jej głowę. Wyczuwała zapach krwi. Ale na koniuszkach palców pojawiła się
tylko wilgoć z wywaru, którego Johanna zapewne użyła do oczyszczenia rany.
- Upadłaś - cicho powiedziała Emmi.
- Gdzie? Gdzie...
- Odpoczywaj - poprosiła Emmi.
Reina próbowała skupić wzrok, chciała popatrzeć jej w oczy, żeby dowiedzieć się,
skąd u Emmi taka troska.
Nie miała jednak na to sił, czuła się ogromnie zmęczona.
W salce dla chorych rozległo się szuranie kroków.
Ściszone glosy - nie wolno budzić noworodka.
Reina wiła się na posłaniu, walczyła z tym, co, jak wiedziała, jest jedynie snem.
Ale zapach nowo narodzonego dziecka był tak znajomy i słodki, tak miły i ciepły, że
wydało jej się, iż to ona sama leży przy matczynej piersi i nie musi się niczego bać.
Uśmiechał się. Prawie już zapomniała, w jak piękne łuki układały się jego rzęsy,
kiedy się tak uśmiechał. Poruszał ustami, przemawiał do niej bez słów, a ona czuła, jak lekkie
jest jej ciało. Mogła unosić się w powietrzu, pozwalać, by wiatr pieścił podeszwy stóp, gdy
zbliżała się do niego coraz bardziej, niczym liść popychany letnią bryzą.
Jej twarz przy jego nagiej skórze. Odnalazła zagłębienie przy obojczyku, było takie
jak dawniej, połaskotała je ustami. Usłyszała jego pełne uniesienia westchnienie, radość z
powtórnego spotkania. Ach, jakże on musiał czekać!
Pragnęła to powiedzieć, przeprosić, że droga okazała się taka długa, ale on chyba już
o tym wiedział, znał każdy zakręt i każdą koleinę ścieżki, którą musiała przewędrować. Objął
ją, przygarnął do siebie, a mimo to ich oczy nie przestawały się ze sobą bawić, mówiąc
wszystko to, czego nigdy nie da się wyrazić słowami.
Bijące od niego ciepło rozpuściło maleńkie kryształki, które utworzyły się w jej
żyłach, zmieniając każde uderzenie serca w ból roznoszący się po całym ciele.
Chciała spytać: „Czy my już umarliśmy?", lecz on był taki piękny i rzeczywisty, w
ostatniej chwili zrozumiała, jak zbędne byłoby to pytanie.
Ach, tak, więc to tylko sen! Reina uświadomiła to sobie z goryczą jeszcze wtedy, gdy
wciąż bawił się jej włosami, które w jego palcach zmieniły się w złoto.
Gdy się ocknęła, rana była już/Zagojona. Na szybach w oknie dostrzegła grubą
warstwę szronu. Podniosła dłoń do oczu i spostrzegła, że paznokcie ma długie i blade. Na
każdym widoczny był znak półksiężyca, mniej więcej w tym miejscu, gdzie kończył się
palec.
Przebudzona tak nagle, wszystko wychwytywała wyostrzonymi zmysłami, jakby
podwójnie. Ciche trzaskanie drewna na palenisku zdawało się odległym pożarem lasu, zegar
tykający w sąsiednim pokoju chodził tak głośno, jakby stał tuż przy jej uchu. A płacz dziecka
groził, że głowa Reiny rozpęknie się od niego na kawałeczki. Otworzyła usta, żeby nabrać
powietrza, i odkryła, że nawet ono zawiera w sobie nieskończenie wiele smaków.
Zakręciło jej się w głowie, kiedy próbowała usiąść, lecz w ciało zaraz wróciła siła.
Wstała więc, zobaczyła, że jest ubrana jedynie w długą, niebieską wełnianą koszulę. Włosy
miała splecione w warkocz, ciężko uderzył ją po plecach, kiedy stawiała pierwsze kroki.
Stopy otulały jej dwie pary skarpet, rozpoznała, że jedna z nich, ta czerwona, należała kiedyś
do ojca.
Chciała zawołać matkę, zrozumiała jednak, że krzyk może być nieznośnie głośny,
dlatego też cichuteńko przeszła przez pustą izbę chorych, przez małą prywatną alkowę i
skierowała się prosto do kuchni, gdzie wystraszyła swoją matkę niemal do szaleństwa.
Znów po kolei czuwali nad Reiną. Tak jak ostatnio, gdy sądzili, że postradała zmysły,
chcieli przez cały czas być przy niej, baczyć na wszystko. Nie mogła od nich uciec, pozwalali
jej zaledwie na króciuteńkie chwile odosobnienia, kiedy musiała iść do wygódki albo przy
porannym myciu. Johanna pisała długie listy do przyjaciela Remmermanna, lecz nie uzyskała
żadnej innej pociechy poza długimi analizami nowych konkluzji medycyny dotyczących
chorób umysłu.
Kuracja, jaką proponował, sprawiła, że Johanna aż się otrząsnęła.
Pamiętała ostatnią radę, jakiej udzielił jej Remmermann. Teraz ten drugi lekarz
powiadomił ją, że niemal połowa kobiet leczonych metodą histerektomii przeżywa.
Ofiarował swoje usługi; jako najbardziej zaufany spadkobierca Remmermanna i znakomity
chirurg sam chciał operować Reinę. I podkreślał to, o czym wspomniał na początku: obecnie
ponad połowa pacjentek przeżywała zabieg.
Ale dla Johanny połowa to absolutnie za mało. Nigdy w życiu nie zgodzi się, by
jakikolwiek chirurg usunął Reinie macicę. Nawet gdyby taka operacja miała jej wrócić rozum
i uchronić przed kolejnymi strasznymi napadami.
Zamiast tego Johanna podawała córce słabe wywary z rumianku, smarowała jej czoło
maścią, do której domieszała pobudzającego rozmarynu i szałwii. Do herbatek, które
wmuszała w córkę późnym wieczorem, dodawała kilka kropli tynktury z opium.
Bo chociaż Reina przez te tygodnie nie była przytomna, to jednak zwłaszcza przed
nadejściem nocy jej twarz ściągała się bólem.
Emmi i Diana także przy niej czuwały, ich prowadzone szeptem rozmowy ledwie
docierały do Johanny.
Oczywiście ogromnie się martwiły, lecz ich niepokój był innego rodzaju, wszak to nie
ich córka leżała ciężko ranna. Kiedy Reina tak prędko po wypadku odzyskała przytomność,
uwierzyły, że wszystko już niedługo będzie dobrze. Przecież rana na głowie się zagoi.
Tak jednak się nie stało. Dziewczyną przez kilka tygodni leżała nieprzytomna.
Kiedy listopad zbliżał się do końca, byli już pewni, że umrze.
Nagle jednak w lodowaty poranek piątego dnia grudnia Reina jakby urodziła się na
nowo. Blada i wychudzona stanęła w kuchennych drzwiach, błagając matkę, żeby przestała
tak strasznie hałasować drutami, na których coś dziergała.
Johanna uderzyła w krzyk. W pierwszej chwili sądziła, że to duch córki przyszedł się
z nią pożegnać. Widziała Reinę jak za zasłoną mgły, tak jakby reszta świata zaczęła nagle
gęstnieć przed jej oczami, a Reinę otoczył wełnisty obłok.
- Mamo... jestem głodna - szepnęła dziewczyna.
Johanna wybuchnęła płaczem, nie zwracając uwagi na grymas bólu, który odmalował
się na twarzy córki, kiedy krzyknęła, odrzucając robótkę, a ołowiane końcówki drutów
głośno stuknęły o metalową pokrywę stojącego przy palenisku wiadra na popiół.
Nie minęło wiele czasu, a wszyscy się zebrali. Reina powoli zaczęła zdawać sobie
sprawę, że oto nadeszła już zima, że wkrótce przyjdą Święta i że świat z wolna wraca na
swoje miejsce.
ROZDZIAŁ II
Johanna niemal całkiem zapomniała o wysłanym jesienią liście, w którym prosiła
Benjamina, by przyjechał do domu, najlepiej w towarzystwie Rafaela. Ten chłopak w
niezwykły sposób potrafił radzić sobie z Reiną za każdym razem, gdy dopadało ją prze-
kleństwo. Nikt tak jak on nie umiał nakłonić jej, by zrobiła ze sobą porządek, żeby wstała
rano z łóżka i znosiła towarzystwo innych ludzi.
Przyjeżdżał już wcześniej, zarówno wtedy, gdy po niego posyłano, jak i nie proszony.
Z początku Johanna nie miała zbyt wiele sympatii dla tego dziwaka.
Ale on był przyjacielem jej córki.
Być może łączyło ich coś więcej, tego Johanna nie wiedziała. Przecież to chyba musi
coś znaczyć, jeżeli młody mężczyzna i młoda dziewczyna czerpią tyle radości z przebywania
ze sobą. Słyszała plotki, że Rafael jest z tych, którzy raczej wolą mężczyzn, a na jarmarku
podsłuchała nawet rozmowę, że i jej syna łączyły jakoby jakieś ciemne sprawki z tym
cudakiem.
To wszystko oczywiście wierutne bzdury.
Benjamin może i był trochę dziwnym dzieckiem, lecz przecież nigdy nie dostrzegła w
nim żadnych oznak wskazujących na jakieś odchylenia.
Rafael natomiast ubierał się tak, że przypominał skrzyżowanie pawia z
poszukiwaczem złota. Beztrosko rzucał łacińskimi przysłowiami, uwielbiał brylować
zręcznie opowiadanymi historiami. Johanna przypuszczała, że na dłuższą metę może być
męczący, dopóki jednak miał moc przywoływania światła i blasku w oczach córki, gotowa
była wybaczyć mu wszystko.
Prosiła, by przybył najszybciej jak się da, i pisząc do Benjamina, miała nadzieję, że
syn od razu się zorientuje, w czym rzecz.
Powiadomiła, że jego siostra jest chora, i napomknęła, że powinien też chyba,
wspomnieć o tym Rafaelowi. Dodała także, że teraz, kiedy ma się już ku jesieni, Reinie na
pewno dobrze by zrobiło towarzystwo brata i przyjaciela.
Gdy więc Rafael pojawił się tuż przed Bożym Narodzeniem, Johanna nie była tym ani
trochę zaskoczona. Wprawdzie odkąd Reina zaczęła wracać do zdrowia, nieomal zapomniała
o swoim liście, a przez ten tak długi czas nie mieli od chłopców żadnych wiadomości.
Rafael przyjechał obładowany workami i sakwami, a twarz miał świeżą i opaloną,
jakby była pełnia lata. Mimo zimy bił od niego zapach kwiatów, Johanna wstrząśnięta
zrozumiała w końcu, że chłopak używa perfum. Z dumą opowiadał, jak to spędził osiem
miesięcy we dworze pewnego hiszpańskiego księdza i że, niestety, nie spotkał się z
Benjaminem, gdy czym prędzej powrócił na dwór Knagenhielmów, by zabrać stamtąd swoje
rzeczy.
- Ale wiadomość dostałem - powiedział, wymachując zniszczonym kawałkiem
papieru, który wyciągnął spod kamizelki.
Johanna przyjęła go z uśmiechem i z całych sił starała się przełknąć rozczarowanie,
które ogarnęło ją, gdy zrozumiała, że Rafael przyjechał bez Benjamina. Nie widziała syna od
czasu, gdy sama wybrała się do Kaupanger wraz z pastorową Catrine podczas czerwcowej
wizytacji biskupa Aretza. Benjamin był wtedy blady i roztrzęsiony, lecz rzeźbienia, które
tworzył, okazały się piękniejsze, a ich detale liczniejsze i bardziej wypracowane niż
kiedykolwiek wcześniej. Promieniały wprost, nawet bez złoceń i malunków Rafaela.
Rafael dostrzegł Reinę, stała za plecami rodziców i z całych sił starała się nad sobą
panować.
Nie uśmiechała się.
Podszedł do niej spokojnie, Johanna i Ravi wymienili spojrzenia. Ciało dziewczyny
odzyskało nieco dawnych kształtów po chorobie, lecz kości policzkowe wciąż mocno jej
wystawały, co sprawiało, że oczy wydawały się nienormalnie wielkie i zapadnięte.
Widzieli, jak Rafael ujmuje ją za rękę. Nie wyrwała mu się, dłoń była bezwładna.
Potem chłopak coś powiedział, a Reina uśmiechnęła się ledwie widocznym uśmiechem.
Rafael stał tak przez chwilę, trzymając w dłoniach rękę Reiny, roztarł ją lekko, jak
gdyby chciał rozgrzać.
Potem odwrócił się do Johanny i Raviego i kiwnął głową.
- Widzę, że mieliście ciężką jesień.
Reina nie przestawała na niego patrzeć, zauważyła, że ma ciemniejszą cerę i włosy
trochę mu wyblakły, przestały już teraz być zupełnie czarne. Pojawiły się w nich takie same
pasma jak te, które zapamiętała ze swego dzieciństwa, kiedy jej palce urządzały sobie zabawę
w chowanego we włosach Marji.
Czoło Rafael miał wyższe niż Ravi, oczy węższe. Reina jednak dobrze wiedziała, że
już z samego tego powodu, że przypominał trochę jej ojca, od pierwszej chwili przyciągnął
do siebie jej uwagę. Teraz, gdy patrzyła na nich obu stojących obok siebie, wcale nie
wydawali się podobni.
- Dobrze, że przyjechałeś - szepnęła, niemal onieśmielona.
Dopiero teraz nareszcie ją uściskał. Pochwycił w prawdziwie żelazne objęcia, Reina
poczuła, że stopy unoszą jej się w powietrzu, a do ucha wpadła ostra uwaga.
- Horribile dictu... Okropne, że muszę tak powiedzieć, Reino, ale... wyglądasz
strasznie!
Uśmiech zmienił jej twarz w śmiejącą się maskę.
- Masz rację, Rafaelu, jestem ot, takim sobie strachem na wróble.
Pogładził ją po głowie, pod grubą wełnianą czapką warkocze tkwiły zwinięte jak lina
kotwiczna.
- Jeszcze cię uzdrowimy i rozbawimy! Wsłuchiwała się w rozedrganie w jego głosie,
nie
mogła pojąć, skąd się ono bierze.
- Czekają nas cudowne, szalone, pełne śmiechu święta!
Reina kiwnęła głową, sama wskoczyła do sań, pociągając go za sobą. Świeży śnieg
pokrył już ziemię warstwą dostatecznie grubą, by płozy ledwie zgrzytały, gdy natrafiły na
kamień czy fragment rozjeżdżonego żwiru.
Zbliżyli się jeszcze jacyś ludzie, by przywitać się z Rafaelem. Reina zobaczyła, że to
gromada starych żołnierzy, pijaków z przystani, i syn muzykanta, który miał nie najlepiej
poukładane w głowie.
Rafael witał się ze wszystkimi.
Chichotali, otwierając usta, z których wypadły wszystkie zęby, i już się cieszyli na
historie i szalone pomysły przybysza.
Bo czy nie mieli racji?
Ten dziwoląg miał jakąś sprawę na Vildegard, no i czy nie przybył tu teraz na Święta,
jak przystoi człowiekowi, który nosi się z poważnymi zamiarami? Może już niedługo będzie
weselisko? Może popłynie jeszcze więcej piwa i wódki, niż na to liczyli?
Ale na twarzy Reiny nie widzieli rumieńców, nie wydawała się też wcale
onieśmielona i wyczekująca, jak przystoi narzeczonej. Usiadła wygodnie, tuląc się do
ramienia Rafaela, lecz spojrzenie, które mu posłała, nie wyrażało żadnych uczuć.
Cóż, długo chorowała.
Stali i patrzyli, jak wielcy gospodarze z Vildegard odjeżdżają, a niedługo potem
uświadomili sobie, że łódź, którą przypłynął Rafael, przywiozła także mnóstwo dzbanów z
gorzałką i tytoń do żucia w wielkim wyborze. Na pewno trafi się jakaś okazja, żeby wypić
kielicha i dostać szczyptę prymki. A ludzie, którzy zerkają z ukosa na odjeżdżające sanie,
chętnie dowiedzą się, jakie tu padły słowa i w jaki sposób ta szalona dziewczyna z Vildegard
przyjęła swego gościa.
- Dlaczego nie przyjechałeś wcześniej? - westchnęła Reina. - Nie wiem, co mnie
nachodzi, Rafaelu. Czuję się jakbym była... gdzieś poza mną samą. Wiem, ludzie gadają, że
robię zupełnie nieprawdopodobne rzeczy, że sam diabeł we mnie wstąpił i zmusza mnie do...
- Cicho, cicho... jesteś chora. Przecież ty nie wierzysz w diabła, czy nie tak?
Zachorowałaś, wiele przeszłaś. A poza tym jesteś córką swego ojca, nie zapominaj o tym. On
także widzi rzeczy, jakich my, inni, nawet się nie domyślamy.
- Fantazje i sny... Rafaelu, w jaki sposób mam odróżnić wizje, fantazje i sny od... od
szaleństwa?
Chłopak splatał w palcach jedwabny sznurek. Siedział w purpurowej koszuli rozpiętej
niemal do samego dołu. W blasku czerwonego żaru kolor materiału ściemniał, a zarazem
przybrał intensywniejszy odcień.
Cały dom spał. Tylko Rafael czuwał wraz z nią.
Reina czuła, jak delikatny spokój zaczyna rozchodzić się od kręgosłupa, a w głowie
się rozjaśnia. Wszystko wydawało się o wiele prostsze, gdy można było zajrzeć w oczy
Rafaela jak w kalejdoskop: maleńkie kawałeczki oderwanych myśli w jednej chwili
zaczynały układać się w piękny wzór.
- Dobrze wiesz, że różnisz się od wszystkich. Rzadki z ciebie ptak, latasz wyżej niż
inni, nic więc dziwnego, że masz lepszy widok na świat.
- Dziwak z ciebie - uśmiechnęła się Reina. - Ale być może masz rację, może właśnie
to mi się przytrafia. Widzę więcej, niż wychodzi mi to na dobre. W mojej biednej głowie nie
wszystko może się pomieścić.
- Ależ tak, dość masz w niej miejsca. Musisz tylko zdecydować, czym ją wypełnisz,
Reino.
Zobaczyła, że Rafael ściąga poły koszuli, wiedziała, że nie robi tego ze skromności,
przecież już wcześniej widziała tę jego nagą śniadą pierś. I chociaż przyjemnie było pozwolić
spojrzeniu spocząć na miękkiej żywej skórze, to nie czuła żadnego zawstydzenia.
- Co masz na myśli? - spytała wolno.
Rafael wyjął cygaro z rodzaju tych wąskich, ciemnych, zapalił je i zaproponował
Reinie. Dziewczyna wolno pokręciła głową.
- Chodzi mi o to - powiedział - że powinnaś porozmawiać ze swoją matką. Ona jest
mądra, potrafi ci doradzić. Chociaż tobie wydaje się, że niczego nie rozumie i że jesteś
jedyną kobietą na świecie, która przeżywa takie udręki.
Reina uśmiechnęła się, ale bez radości.
- Co ona zrobiła, żeby cię tak nastroić? Moja matka! Biedna mama, doprawdy, dość
ma kłopotów z samą sobą. Nie widzisz, jak bardzo się postarzała? Nie widzisz, że ona, która
kiedyś cały czas biegała po domu, teraz chodzi ostrożnie i z wahaniem stawia każdy krok?
Rafael kilkakrotnie cmoknął cygaro, potem wbił w Reinę twardy wzrok.
- Prawdę powiedziawszy, to ty czegoś nie widzisz. Nie widzisz, że twoja matka
ślepnie.
- Ślepnie?
Rafael wyjął zwinięty papier.
Reina wyrwała mu arkusz i przyjrzała się pismu, widocznemu w słabym świetle. To
palce Johanny trzymały pióro, linijki były nierówne, a litery, najwyraźniej napisane z
wielkim skupieniem, bardzo duże i nie wszędzie łączyły się ze sobą.
Popatrzyła na Rafaela.
- Ślepnie? - powtórzyła. - Jak... ? Dlaczego nikt... ?
- Chyba tylko ty tak mało się jej przyglądasz, że tego nie dostrzegłaś. Twój ojciec
wszędzie ją prowadza, ale tu, w domu, twoja matka wie, gdzie co stoi, i sama daje sobie radę.
Reina wolno odwróciła głowę.
- Ty, która twierdzisz, że widzisz za dużo... Czy nie powinnaś wkrótce zacząć dzielić
się swymi oczami z matką? - spytał łagodnie.
Kiedy kładła się spać, słowa Rafaela nie przestawały wirować wokół niej jak planety.
Musiała dać im się trochę uspokoić, obracały się coraz wolniej, aż wreszcie dotarł do niej ich
sens.
Przypomniała sobie tamten pierwszy raz, kiedy musiała zastąpić Johannę w szpitaliku.
Przypomniała sobie, że wkrótce potem zapadła decyzja, iż szpitalik zostanie zamknięty. Że
matka bardzo rzadko albo wręcz nigdy nie wyprawiała się sama. Że nagle chętniej jechała
wierzchem, niż prosiła o wyprowadzenie powozu.
Uświadomiła sobie, że matka, która nigdy nie wykazywała zainteresowania żadnymi
robótkami ręcznymi, nagle zaczęła robić na drutach, żeby mieć czym zająć ręce.
Może chciała mieć wymówkę na to, dlaczego przestała już czytać ani też nie robiła
nic, co wymagało dobrego wzroku?
Owszem, przyjmowała na świat rodzące się dzieci, masowała obolałe plecy i pewną
ręką mieszała medykamenty.
Przygotowywała jedzenie, ścieliła łóżka, piekła chleb, chodziła do spichrza i na strych
i wracała stamtąd dokładnie z tym, czego potrzebowała.
Gdy Reina stawała w drzwiach do pokoju, matka natychmiast podnosiła głowę i
uśmiechała się do niej.
Niemożliwe, żeby nie widziała!
Ravi nie pozwoliłby jej chyba ukrywać czegoś takiego.
Reina rzucała się w łóżku.
Coraz więcej drobnych okruchów wydarzeń wracało do jej pamięci i zanim wstał
świt, zawstydzona cicho zapłakała w poduszkę.
Johanna przyniosła córce gorące mleko z kminkiem.
Kiedy Reina brała od niej kubek, jej zaczerwienione oczy usiłowały pochwycić
spojrzenie matki, lecz to okazało się niemożliwe.
- Mamo... mamo, najdroższa mamo... dlaczego nic nie powiedziałaś?
Johanna jęknęła cicho.
- Dzięki Bogu - szepnęła. - Nareszcie wyzdrowiałaś, znów mnie widzisz. Widzisz nas
wszystkich.
- Mamo, co ty zrobiłaś?
Johanna roześmiała się trochę drżąco.
- Prawie już utraciłam wiarę, córeczko, ale teraz już wiem. Pan w dziwny sposób uczy
nas życia. Przez wiele lat byłam zbyt dumna, by o coś prosić, zbyt silna, by ośmielić się
kogoś błagać. Kiedy moje oczy przesłoniła mgła, sądziłam, że po prostu wiek robi swoje. Z
czasem do tego przywykłam.
- Powinnaś była powiedzieć! Powinnaś była poprosić mnie o pomoc! Mamo, nie
wiesz, ile ja potrafię. To wręcz straszne, co mogę zrobić...
Johanna kiwnęła głową.
- Wiem. Widziałam to. Ty... ty masz moc. Jeszcze potężniejszą niż twój ojciec. Ale...
ja nie wierzę, że to by się udało.
- A czy on próbował? Czy on przykładał ci dłonie do oczu? Próbował sprowadzić do
nich światło?
Johanna potaknęła. Delikatnie trąciła rękę córki, chciała, żeby Reina wypiła mleko
jeszcze gorące. W małej alkowie wyczuwało się nocny chłód.
- Ja jeszcze trochę widzę - powiedziała. - Dostatecznie dużo, żebym mogła stwierdzić,
że powinnaś się umyć i uczesać. Jest niedziela, nabożeństwo adwentowe.
Zanim Reina zdążyła powiedzieć coś więcej, Johanna wyszła z pokoju. Poruszała się
teraz szybkim, lekkim krokiem i akurat w porę wyciągnęła rękę, żeby wymacać futrynę.
Matka traci wzrok.
Zapada się w wieczną ciemność.
Reina w duchu przeklęła. Że też Johanna nie miała dość rozumu, by walczyć z
chorobą, by szukać rady u któregoś z wielu medyków, którzy przyjeżdżali tu na lato, albo
przynajmniej przyznać się córce, co się z nią dzieje!
Teraz mogło już być za późno.
Chciała pobiec za matką, krzyknąć do niej, że wcale tak nie jest, że przecież ona
wciąż czuje owo łaskotanie
w całym ciele, ową moc, która nie zna żadnych granic. Ale tylko serce jej drżało.
Wolno wypiła mleko, chłonęła je jak niemowlę.
Jeśli to prawda, że Johanna w przyszłym roku nie będzie mogła cieszyć się widokiem
wysprzątanego na święta domu, to trzeba czym prędzej brać się do roboty i postarać się, żeby
tegoroczne święta były bardziej promienne niż kiedykolwiek.
Z ojcem spotkała się w kuchni, gdzie na półkach ustawiono już pojemniki i pudełka
ze świątecznymi przesyłkami. Jedzenia nie trzymano teraz w spiżarni. Johanna
przechowywała tam zioła, które powinny mieć bardziej sucho niż w piwnicy i cieplej niż w
szopach, do których wchodził mróz. Czeladnej się nie ogrzewało i żadna służąca nie
wstawała rano, żeby napalić w piecu. Ten obowiązek wziął na siebie Ravi. Zawsze był w
ubraniu na długo, zanim pierwszy kogut piał w zimowej ciemności.
Reina dawno już nie miała tak szeroko otwartych oczu.
Rozejrzała się po swoim domu i stwierdziła, że cisza, na którą przez ostatni czas nie
zwracała uwagi, wreszcie zaczyna do niej przemawiać.
Rodzice się starzeli.
We dworze także pojawiła się jakaś szczególna senność, trwała nawet teraz, w tych
ostatnich dniach przez świętami Bożego Narodzenia.
Tak było już od... od kiedy?
Usiłowała przypomnieć sobie zeszłoroczne święta i jeszcze poprzednie, uświadomiła
sobie, że ostatnie cztery, pięć lat było dla niej jedynie ciągnącą się mazią nie przetrawionego,
nie przeżytego życia.
Jęknęła, zadrżała, kiedy napłynęły wspomnienia dawniejszych świąt.
Przypomniała sobie zabawę, nagrzane, przystrojone izby i chłopca o oszpeconej
twarzy.
Jak strasznie dawno temu to było!
Jak strasznie daleko się odsunęło!
Jak gdyby nigdy tak naprawdę w tym nie uczestniczyła, a tylko opowiedział jej o tym
ktoś, kto potrafił wyczarować obrazy i barwy.
Jak strasznie była chora! Jak daleko poza całym tym światem!
Być może pewnego dnia znów się tak rozchoruje, powódź z całą pewnością ją porwie,
pochłonie ją potworny wir, w którym czuła się teraz jak w domu, lecz mimo to śmiertelnie się
go bała.
Oblała twarz lodowatą wodą i postanowiła, że musi się ratować.
Być może kiedy prąd zacznie wciągać ją w głąb, okaże się, że pozostał jej jakiś
wybór.
- Cóż za cudowny wieczór - westchnęła Johanna, syta po zjedzeniu marynowanego
steku, smażonego boczku, rolady z renifera i mnóstwa marynowanych jarzyn.
Rozsiadła się wygodnie w przepastnym fotelu i małymi łyczkami dopijała słodkie
piwo.
W tym roku do Wigilii nakryją w Zamku Marji.
Nie zdarzyło się to od śmierci Marji, dom zamykano każdej zimy.
Reina jednak, krzątając się bez wytchnienia, postanowiła, że tego roku święta
obchodzić będą właśnie tam. Wyczyściła kryształowe żyrandole, tak długo tarła marmurowe
kolumny, aż i one zaczęły się świecić, poczyniła też duże spustoszenia w kuferku z
pieniędzmi, żeby zapłacić wynajętym od sąsiadów służącym za kilkudniową pracę.
Dziewczyny wypolerowały srebra, nanosiły świeżych gałązek jałowca, oczyściły
paleniska i ustroiły wszystkie pokoje zielonymi wieńcami świerku.
Zasłony wywietrzono i wytrzepano w śniegu, aż kolory pięknych gobelinowych
materii na nowo pojaśniały.
Obrusy po lecie ułożono w stosach w bieliźniarce nie wyprasowane i teraz trzeba było
prać je na nowo, żeby w ogóle dały się użyć.
Reina klęczała nad przeręblem i w miarę jak mróz coraz bardziej skuwał otwór w
lodzie, czuła, że mało brakuje, a paznokcie zaraz zejdą jej z palców.
Wyprowadziła sanie, zabrała sakiewkę ojca i wybrała się do kupca.
Zmusiła swoją dawną przyjaciółkę Britt, by ta zatroszczyła się o wyszorowanie i
napełnienie piwem beczek, mąż jej bowiem słynął jako najlepszy piwowar w całej parafii.
Ravi i Johanna, uradowani, tylko zerkali na siebie.
Ale gdy Reina przyprowadziła do domu zarówno pastorową, jak i nauczyciela, pana
Sonnesyn, nic z tego nie mogli pojąć.
Okazało się, że córka zaprosiła całą wieś do Zamku Marji na wspólne śpiewanie
trzeciego dnia świąt, a pan Sonnesyn przyrzekł, że poprowadzi śpiew. Chudemu jak szczapa
nauczycielowi policzki zarumieniły się od jazdy saniami, a być może również od zmieszania,
wywołanego promiennym humorem Reiny i jej poufałym ściskaniem go za rękę.
Pani Catrine Daae uśmiechała się skromniej, lecz najwyraźniej i ją rozbawił dziecinny
zapał Reiny.
- Doszliśmy do wniosku, że najwyższa pora wprowadzić trochę życia do tego domu
również zimą. Na Vildegard zrobiło się za cicho - oznajmiła Reina.
Rafael, który powoził, nie odezwał się ani słowem.
Johanna jednak wyczuwała u niego pewną nerwowość.
Na pewno myślał tak jak i ona: to za piękne, aby mogło być prawdziwe.
Nie pamiętała, żeby Reina kiedykolwiek dobrowolnie i tak ochoczo szukała
towarzystwa obcych ludzi.
Miała wrażenie, że zaraz upadnie. Przed oczami wirowały jej ciemne plamy, nogi
były miękkie i ciężkie.
Dalej jednak wałkowała ciasto na pulchne, słodkie wieńce, które zawisną jako ozdoba
nad wielkimi kominkami. Zostaną zjedzone trzeciego dnia świąt.
Dwa pierwsze przypaliła i już właściwie chciała się poddać.
Usiadła jednak w nagrzanej kuchni, czując, jak szalona radość mało nie rozsadzi jej
piersi.
Zaczęła dłubać palcem w błyszczącym od masła cieście, narysowała na wieńcu jedną
literę, potem całe imię.
On jeszcze zobaczy.
Zrozumie, że go okłamali, że ona także kłamała. Wcale nie jest szalona.
Nie jest też wcale na wpół umarła i nieobecna duchem jak tamci nieszczęśnicy,
których tak dobrze zapamiętała z domu wariatów.
Była żywa, pełna siły i dobrej woli.
Potrafiła się śmiać razem z wesołymi, mocno stąpającymi po ziemi ludźmi i dzielić z
nimi ich świat i ubogie myśli.
Nie muszą się już więcej o nią martwić, ani jej ukochany ojciec, ani nikt inny.
Reina westchnęła cicho, rozkoszując się łagodnym smakiem masła, który rozlał się po
ustach, kiedy ssała palec.
W kuchni tak cudownie pachniało, na ławie paliły się lampy i podczas gdy cały dom
pogrążył się we śnie, oczekując na świąteczny poranek, ona topiła cukier, by namalować nim
przedziwne wzory na swych bardzo szczególnych świątecznych wieńcach.
Jeśli rzeczywiście spełni się to, w co teraz tak wierzyła, to tegoroczne święta naprawią
wiele z jej największych błędów.
W Lyster ludzie gadali bardziej niż kiedykolwiek. Akurat zdążyli się już
przyzwyczaić, że u mieszkańców Vildegard nic się nie dzieje. Na dłuższą metę przestało już
ich interesować to, że Johanna zaczęła stronić od ludzi w niemal równym stopniu jak córka i
że Reina snuła się po lesie w porze, w której przyzwoici ludzie powinni siedzieć w swoich
czterech ścianach. Niewiele też dało się powiedzieć o Ravim, chodził do kościoła i
zachowywał jak przystoi gospodarzowi. Nawet z jego nielicznych odwiedzin w karczmie nic
nie wynikało. Nie mieli więc o czym rozprawiać ani zamożniejsi nad filiżankami kawy, ani
też zwykli wieśniacy zbierający się przy dzbanie piwa albo podłej wódki.
Za to teraz!
Teraz całą wieś sproszono na wspólne śpiewanie trzeciego dnia świąt. Starzy
pamiętali jeszcze tę tradycję, ich rodzice i dziadkowie opowiadali, że dawniej ludzie zbierali
się w tym właśnie celu. Prawdopodobnie był to jakiś niechrześcijański obyczaj, wywodzący
się jeszcze z czasów, zanim Luter zaprowadził swoje porządki. Ale mimo wszystko spotkanie
zapowiadało się bardzo przyjemnie.
Poproszono, żeby ludzie zabrali ze sobą tyle świec, ile mogą na to poświęcić, o
jedzenie i picie zatroszczą się gospodarze.
Kobiety patrzyły po sobie. W miarę jak o zaproszeniu robiło się coraz głośniej, jasne
się też stawało, że każdy kto żyw z Lyster stawi się w Zamku Marji. Mogła przyjść ponad
setka ludzi. Jak oni sobie z tym poradzą teraz, gdy Vildegard nie miało żadnych znaczących
dochodów poza niewielkimi sumami z dzierżawy ziemi, obory, praw do łowienia ryb i
górskich pastwisk?
Oczywiście było i Karlsgard. Kiedy Ingalill wystawiła dwór na sprzedaż, Ravi stanął
przed licytatorem i choć zaproponował niewielką sumę, nikt nie ośmielił się wtrącić. Ale
pewnie ten wspaniały niegdyś dwór teraz wymagał tylko nakładów. Cieśle cały czas pra-
cowali, by doprowadzić go do użytku, lecz praca szła tak wolno, że z pewnością mieli
kłopoty z zapłatą.
Co pozostało po Marji? Czyżby na dnie kufra było jakieś srebro, o którym nikt nie
wiedział?
Takie to gadki krążyły przed świętami, do Reiny docierały ich urywki, kiedy jeździła
od chaty do chaty, kupując jedzenie i piwo, świąteczne wypieki i solone mięso, oferując przy
tym cenę, nad którą ludzie z zadowoleniem kiwali głowami.
Jedyną zagrodą, do której nie zajrzała, było Storlendet.
Nieoczekiwanie jednak spotkała Thorę kolo Do-sen. Dawna służąca nagle stanęła
przed nią, jak gdyby wyłoniła się z zaspy. Dźwigała w ręku wielki kosz, śnieg przysypał
niebieską ściereczkę, którą był nakryty. Thora uśmiechnęła się lekko.
- Słyszałam, że tu jesteś, Reino, i pomyślałam sobie, że oszczędzę ci drogi przez
wzgórza do nas. Proszę...
Reina z trudem przełknęła ślinę i próbowała uśmiechnąć się do Thory.
To była żona Arilla.
Bezradne, przelęknione stworzenie. Reina wyciągnęła rękę, wzięła od niej kosz. Źle
by postąpiła, odmawiając jego przyjęcia. Thora znów uśmiechnęła się nieśmiało.
- Dobrze widzieć cię na powrót zdrową, Reino. Ja... martwiłam się o ciebie.
W tych słowach kryło się tak wiele. Reina popatrzyła w gładką jak u młodej
dziewczyny twarz w kształcie serca. Thora była od niej starsza, ale wyglądała jak dziecko. W
głębi duszy Reiny zaczął budzić się mały potwór.
- To bardzo miłe z twojej strony, Thoro - wydusiła z siebie.
Thora kiwnęła głową i spuściła wzrok.
- My... powinniśmy zrobić przynajmniej tyle... Reina miała wrażenie, że zaraz
rozsadzi jej serce,
i pytanie, którego nie miała śmiałości nawet w duchu zadać sobie samej, cisnęło jej
się na wargi.
- To znaczy, że... przyjdziecie?
Nie zdołała skryć w głosie nadziei. Tej nadziei, której, jak sądziła, już w niej nie było.
Poczuła teraz jednak, że ona dławi wszystkie inne tkwiące w niej uczucia.
Thora uśmiechała się szerzej.
- A mielibyśmy nie przyjść? O, nie, to nas nie może ominąć! Śpiew i światło w ten
święty czas Bożego Narodzenia... Czy potrafisz wyobrazić sobie coś piękniejszego?
- Wobec tego zapraszamy. I dziękuję za... kosz. Ale muszę wam zapłacić, to przecież
nie jest składkowe przyjęcie.
Thora przez chwilę patrzyła na nią w milczeniu.
- Wydaje mi się... - powiedziała wreszcie. - Czy mogę prosić, żebyś trochę
wstrzymała się z zapłatą? Możliwe, że i ja będę musiała cię o coś prosić.
Gwałtownie odwróciła się na pięcie i odeszła. Śnieg posypał się z jej chusty, a Reina
spostrzegła, że twarz Thory zapłonęła.
Thora odeszła w najgorszym z możliwych momentów. Reinie bardzo nie spodobały
się jej słowa.
Zona Arilla była ostatnim człowiekiem na świecie, któremu Reina chciała być
cokolwiek dłużna.
Wolnym krokiem wróciła do sań i postawiła kosz między beczkami z piwem i
wiązkami dobrego suchego drewna.
Matka już zaczynała trochę utyskiwać.
Niedobrze jest dobijać targu na dzień przed Wigilią. Reina jednak przeczuwała, że
słusznie liczy na ludzką ciekawość i trzeciego dnia świąt w Zamku Marji będzie naprawdę
tłoczno.
Nawet pastor obiecał, że przyjdzie.
Reina kazała też nastroić szpinet Amelii, okazało się, że pani Catrine poznała sztukę
gry na tym instrumencie jeszcze za swych młodych lat.
Pięknie byłoby mieć muzykantów, którzy zwykle zabawiali ich latem, lecz we wsi nie
było teraz nikogo, kto umiałby zagrać na czymś innym niż tylko zwykłych skrzypkach. To
będzie więc musiało wystarczyć, chociaż pastor i tak mocno zmarszczył brwi, gdy mu o tym
wspomniała.
Było jeszcze parę drumli i prosta norweska cytra.
Reina wiedziała jednak, że gdy nauczyciel Sonnesyn otworzy usta i zacznie śpiewać,
ludzie zapomną o całym bożym świecie. Nikt nigdy nie słyszał piękniejszego męskiego
głosu, w uszach Reiny wciąż dźwięczało echo jego pieśni, które śpiewał na pogrzebie Marji.
Przyszło jej do głowy pytanie: Czy jej poczynania właśnie z tym mają związek? Czy
robi to wszystko, żeby uczcić Marję? Czy też może raczej duch Marji uratował ją, wyciągając
z szarości, by przygotowała tę niezwykłą zabawę? To bez znaczenia.
Jej sny nocą stawały się coraz bardziej oczywiste. Również na jawie wydawało jej się,
że zna już odpowiedź:
Coś wyganiało ją z siebie samej, raz po raz. Coś, co się wydarzyło.
Jakaś rana, która wciąż nie przestawała krwawić, która opróżniała ją z krwi i groziła,
że ją zabije. Musi ją wreszcie zamknąć. A znała tylko jeden sposób, by to zrobić.
Emmi i Diana długo patrzyły na wielką salę przyjęć w Zamku Marji. Stały na wąskim
balkoniku, ciągnącym się wzdłuż jednej z dłuższych ścian, i dlatego miały stąd również
widok na lśniące żyrandole. Pod wszystkimi ścianami ustawiono zapalone, migoczące
świece. Rozniecono ogień w kominkach i wkrótce ciepło panujące w pomieszczeniu zaczęło
wydobywać z jałowcowych wianków i pęczków gałęzi sosny mocny, świeży zapach.
Wystawiono trzy długie stoły. Przy każdym z nich mogło pomieścić się pięćdziesiąt
osób. W jednym końcu zostawiono sporo wolnego miejsca, tam paliły się najgrubsze białe
świece w wysokich świecznikach. Skąd ona je wzięła? Wyglądały na własność kościelną...
Ze strychu zniesiono też wszystkie ławy, a także zniszczone stare meble, których
zwykle używano w ogrodzie.
Przesuwały wzrokiem po białych obrusach. Biel płótna na stołach łączyła się z
długimi, białymi jedwabnymi wstęgami zwisającymi z karniszy, łącząc pokój w jedno.
Emmi w milczeniu pokręciła głową. Diana lekko zadrżała.
- W jaki sposób... ?
- To przypadek - szepnęła Emmi, ale głos jej się trząsł.
Nie zdołała powstrzymać jęku na widok wchodzącej Reiny. Dziewczyna ubrana była
w biel, niosła księgę, obciągniętą białym płótnem, i nawet w czarne włosy wplotła białe
wstążki, i to tyle, że ciemne pasma ledwie przez nie przeświecały.
Prosta niebieska mantylka, którą narzuciła na suknię, należała niegdyś do Amelii.
Błękit przytłumiał całą tę skandaliczną biel, nie dość jednak, by Reina mimo wszystko nie
wyglądała na nieziemską istotę.
- Co ona wyprawia? - mruknęła Emmi.
- Chyba musimy zejść na dół, nie możemy tu tak tkwić jak stare kokoszki na grzędzie
- uznała Diana, ujmując ukochaną przyjaciółkę pod rękę.
Patrzyła na zebranych gości, ciesząc się, że ma u boku ojca. Bendik także tu był, a na
dole wśród innych zaproszonych siedzieli również Benjamin, Helena, bliźniaki i Johanna.
Twarz Rafaela na poły skrywał wielki kapelusz, ozdobiony piórami we wszelkich możliwych
odcieniach błękitu.
Wiedziała, że są tutaj wszyscy ci, którzy pragną jej dobra. Ale to nie wystarczało. Jej
oczy nie przestawały szukać, nawet na sekundę nie chciały się zamknąć choćby po to, żeby
mrugnąć. Tuziny zapalonych świec ułatwiały rozpoznawanie twarzy, gdy jednak wreszcie
znalazła uśmiechnięte, pełne nadziei oblicze Thory, oczy łzawiły jej z wysiłku.
Miejsce obok żony Arilla było już zajęte. Siedziała tam przyjaciółka Thory Hansine.
Reina mocniej ścisnęła księgę z pięknymi pieśniami.
Cieszyła się, że Ravi w tej samej chwili się odezwał i zaraz oddał głos wyraźnie
podchmielonemu pastorowi Daae. Spojrzenie pani Catrine przykuło wielebnego do podłogi i
chyba dobrze się stało, bo kołysał się mocno, gdy donośnym głosem zaczął odczytywać
bożonarodzeniową Ewangelię.
Planowano, że nauczyciel Sonnesyn zacznie śpiewać, jak tylko pastor dotrze do słów
o zastępach anielskich, wielbiących Boga.
Zrobiło się jednak trochę zamieszania, gdy Reina upuściła ciężką księgę na podłogę, a
Johanna potknęła się i upadła, chcąc podejść, by ją podnieść.
A więc nie przyszedł.
Wiedziała już teraz całkiem jasno, że właśnie dla niego zrobiła to wszystko.
Dla niego i dla tego snu, który stale powracał.
Dla tego snu, w którym stała w bieli i zostawała poślubiona jemu. Kiedyś
wytłumaczyła sobie, że ten sen ziści się dopiero wtedy, gdy oboje umrą.
Bo w tym śnie zawsze pojawiał się też Ravi, a w owym czasie uważała, że ojciec nie
żyje.
Ale tak przecież nie było.
A im częściej budziła się z głową pełną tej bieli i pieśni, tym łatwiej przychodziło jej
uwierzyć, że można zmusić sen, by stał się prawdą.
Teraz zrozumiała, jak bardzo to wszystko jest niemądre.
We śnie był śpiew tak piękny, że nie da się go opisać. We śnie były jasne migoczące
świece, ludzie zamgleni i niewyraźni, przypominający mgliste obłoki wśród całej tej bieli.
Tylko jej ojciec dawał się rozpoznać.
I Arill.
Reina uświadomiła sobie, że nie próbowała wcale zorganizować świątecznego
spotkania przy śpiewie.
Przysposobiła wszystko na własne wesele.
Zabrakło tylko pana młodego.
Nie chciała się dłużej nad tym zastanawiać, ale mały diablik siedzący jej na ramieniu
śmiał się:
Głupia, kobieto, płaczesz teraz dlatego, że tylko on jeden nie przyszedł. Nie słuchasz
pięknych pieśni ani tego, jak cudownie gra Catrine, jak prześlicznie brzmi instrument,
wtórujący śpiewowi nauczyciela. Nie widzisz nawet, że Bendik pierwszy raz od tylu lat wyjął
swoją fujarkę! Niemądra kobieto, jak ci się wydaje, co właściwie mogłaś przez to osiągnąć?
Reina wzdrygnęła się, odsunęła matkę, której po policzkach spływały łzy.
Bendik grał.
MAY GRETHE LERUM OTCHŁAŃ
ROZDZIAŁ I 12 października 1770 Las miękko przykładał ręce do głowy Reiny i obejmował ją, jakby chciał zapewnić: Nie jesteś sama. My cię strzeżemy. Nie obawiaj się, mała kobieto, bo nasze korzenie sięgają głębiej niż twoje... Dawno już przestała biec. Znalazła coś w rodzaju ścieżki wiodącej w górę rozpadlin; gęsta, na poły zwiędła trawa i paprocie łapały ją za nogi, lecz się nie potykała. Teraz las rozpościerał się przed nią, czarny i przepastny, lecz Reina nigdy nie bała się ciemności. Październikowy wiatr potrafił być o tej porze tak samo zimny jak woda w fiordzie, lecz tu, gdzie Reina przemykała się między prostymi strzelistymi pniami, nie mógł jej dosięgnąć. Drzewa tworzyły również nad jej głową dach, a w leśnym poszyciu wyczuwała jeszcze echo pięknego, pełnego słońca jesiennego dnia. Nie wiedziała, dokąd zmierza. Nie miała tu żadnej sprawy. Po prostu tak się stało, że Reina nie mogła już dłużej znieść myśli, iż ktoś miałby czytać w jej twarzy. Ona, która przez tyle lat zabawiała się właśnie tym: patrzeniem w oczy ludzi, odgadywaniem ich myśli i uczuć, odkrywaniem gnijących plam w ich wnętrzu. Być może ojciec mówił prawdę, twierdząc, że nie wszyscy ludzie obdarzeni są taką zdolnością i że właściwie rzadko spotyka się człowieka, który zadał sobie trud, by opanować tę osobliwą sztukę czytania. - Trudniej się tego nauczyć aniżeli liter, nad którymi tak się mozoliłaś, kiedy miałaś sześć lat. Ale musisz wiedzieć, że kiedy już ją opanujesz, to nie będziesz mogła z niej zrezygnować ot tak, po prostu, jakbyś odkładała książkę - dodał z uśmiechem. Reina przystanęła, przeciągnęła palcami przez rozczochrane ciemne włosy, czarne jak plamy na rosnących w oddali brzozach, pełne zwiędłych liści i gałązek. Wstrzymała oddech, wsłuchała się w ptasi krzyk. Gole ramiona w chłodzie pokryły się gęsią skórką. Ciężko oparła się o pień drzewa, poczuła, jak sucha, martwa kora szoruje ją po plecach. Po jednej łydce na podłogę z mchu ściekał wąziutki strumyk krwi. Reina poczuła, że teraz, teraz wreszcie będzie mogła zasnąć. - Nie podoba mi się to - powtórzyła Johanna. Ravi, siedzący spokojnie przy ogniu, cicho westchnął. Zostali już sami w domu. Odkąd oddali ziemię i oborę w dzierżawę, w całym dworze nie było tyle roboty, by wraz z
Reiną, we troje, nie zdołali poprowadzić gospodarstwa. Johanna wciąż przyjmowała w szpitaliku rodzące i nigdy nie zamykała drzwi przed kobietami, cierpiącymi na dolegliwości przypadające w udziale jej płci. Odprawiła jednak pierworodnego syna z Hjalmen, gdy po świętojańskiej zabawie w Nes przyszedł z raną zadaną nożem. Zarzuciła także czytanie wielkich, grubych ksiąg, które każdej wiosny przysyłano z Kopenhagi. A instrumentów i dziwacznych wynalazków medycznych też nie rozpakowywała już z tak wielką radością jak dawniej. Dużo czasu spędzała, siedząc przy małym stoliku tuż przy oknie. Wyglądała przy tym, jakby drzemała. Ravi wstał, jedną ręką objął żonę i pocałował ją w czoło. - Nasza córka jest już dorosła. - Nie boję się wcale o to, że Reina wplącze się w jakieś nieszczęście i przyniesie do domu nieślubne dziecko! Ravi, ty mnie nie traktujesz poważnie! Ja wiem, że coś jej grozi, wiem, że ona wyrządza krzywdę... swojej duszy... Ostatnie słowa wypowiedziała ze szlochem. Ravi usiadł przy żonie, gorącą dłonią przesunął po jej kręgosłupie w górę, potem w dół. - Niewiele możemy zrobić - powiedział cicho. -Ona tak przeklęcie dużo widzi. Johanna przymknęła oczy. Ravi spostrzegł, że złożyła dłonie. - Czy to jest kara? - szepnęła. - Czy to dlatego, że byłam wyniosła i samolubna? Ravi jęknął. - Johanno... tak źle myślisz o swoim Bogu? Wydaje ci się, iż on chciałby ukarać naszą Reinę, żeby się tobie odpłacić? Johanna podniosła oczy. - Tak mówi Pismo, Ravi. Zostaniemy ukarani za grzechy ojców, aż do siódmego pokolenia. Musi wyrwać ją z tego nastroju. Z czułością przyłożył palec do jej czoła i delikatnie pocałował w nos. - Za grzechy ojców, owszem... Ale Pismo nic nie mówi o grzechach matek... Johanna uśmiechnęła się lekko. Ravi widział, że żona walczy ze sobą, że nie chce siedzieć tu tak i tonąć w czarnych myślach. One jednak były niczym ciemnobrunatna gęsta smoła, która ją oblepiała, wsysała i wciągała z całej siły w mroczną głąb. - Przejdźmy się trochę. Spytamy, czy Emmi i dziewczęta nie widziały jej dzisiaj. Może ona już tam siedzi i opycha się kandyzowanymi owocami? Tyle jeszcze zostało dziecka w tej naszej Reinie...
Johanna wstała. Ujęła Raviego za rękę i razem powędrowali przez jasne pokoje. W domu nie unosił się już ostry zapach spirytusu i leczniczych mikstur. Tylko z sali dla chorych dochodził słaby kwaskowaty zapach nowo narodzonego życia. Okna Zamku Marji były już zasłonięte. W wielu z nich brakowało szyb, a parapety wprost dopominały się malowania. Dom jednak stał równie dumny jak dawniej. Zielone pnącza, rodzące białe kwiaty, niemal całkowicie pokrywały jedno skrzydło. Ogród był teraz mniejszy, nikt nie miał sił zajmować się wszystkimi roślinami. Ale przed każdym letnim okresem zabaw Ravi, zwoławszy sąsiadów i przyjaciół, z ich pomocą pozbywał się chwastów i śmieci. Potem ogrodowi znów pozwalano zarastać aż do następnego razu, gdy spodziewano się łodzi przywożącej wielkich państwa. Cieniutka biała smużka dymu zdradzała, że zmarznięta Emmi napaliła w wielkim kominku w hallu. Prawdopodobnie tam właśnie usadowiły się kobiety, dogadzając sobie gorącą czekoladą albo filiżanką herbaty z rumem. Z każdą zimą przybywało ich coraz więcej. Emmi i Dianie najpierw dotrzymywały towarzystwa Astrid z Aurorą, potem zaś pojawiły się Dorte i Lovise z dzieckiem. Ostatniego lata baronowa wdowa Michaela rozchorowała się podczas letnich przyjęć i postanowiła spędzić tę zimę u Emmi. Na pewno miała już ponad siedemdziesiąt lat, wciąż jednak była piękna, w sposób przypominający Johannie porcelanowe lalki, które widywała na wystawach w Kopenhadze. Tindir sprowadziła się do Zamku Marji tuż po tamtym strasznym wypadku na bagnach. Być może Emmi, zapraszając ją, usiłowała ukryć, co zrobiła Reina. Może była to próba wyrównania z nią rachunku, a mo- że przypuszczała, że Tindir prędzej utrzyma język za zębami, jeśli rodzina będzie ją gościć w taki sposób. Johanna wciąż nie mogła zrozumieć, co też takiego naszło córkę. Przecież ona zwyczajnie zostawiła Tindir samą w górach, i to wtedy, gdy Cyganka na dobre utkwiła w bagnie! To doprawdy niezwykły traf, że się uratowała. A najgorsze ze wszystkiego, że Reina nigdy nie wydusiła z siebie ani słowa przeprosin czy też usprawiedliwienia. Wiadomo przecież było, że miewała te swoje ataki, nie mogła być wtedy przy zdrowych zmysłach. Na pewno można wybaczyć coś, co się zrobiło w stanie oszołomienia czy też przejściowej choroby umysłowej. Dziewczyna siedziała teraz wśród tych kobiet. Tuż przy Lovise, ociężałej, z wielkim brzuchem. "Wesoły pan Strudense dzielnie się spisał, nie upłynęło jeszcze osiem miesięcy od ślubu, a już żona była na ostatnich nogach...
Emmi troszczyła się o nią jak matka. U lewego boku Lovise siedział jej starszy syn. Przez wiele lat nazywała go bratem, dzieliła ich bowiem bezwstydnie mała różnica wieku. Emmi jednak potrafiła jakoś zapanować nad całą tą sytuacją, podobnie jak niegdyś Thilla. Dlatego też oczy Fredrika jaśniały wyłącznie dumą, gdy przyłożył rękę do brzucha matki i rzekł z uśmiechem: - Tak, tak. Moja siostrzyczka na pewno już niedługo będzie z nami. Johanna przyłapała się na tym, że przygląda się barwie skóry Lovise, ocenia temperaturę drobnej rączki, którą wyciągnęła na powitanie, sprawdza, czy skóra jest sucha czy też lepka, wilgotna. Lovise wprawdzie wyglądała na zdrową, mimo wszystko jednak dawno minęła jej już trzydziestka, a nie rodziła od dwudziestu lat... Emmi rzeczywiście postawiła na stole duży srebrny dzbanek. Maleńkie filiżanki również były posrebrzane. Marja otrzymała je w ślubnym prezencie od Miki. Teraz sama baronowa siedziała tu i popijała z podarowanej przez siebie filiżanki. Wyglądała na bladą i zmarzniętą, chociaż Emmi otuliła ją wielkim, czarnym wełnianym pledem. - To będzie długa jesień - powiedziała piskliwym głosem. Johanna uściskała je wszystkie, zawahała się tylko przy Tindir. W tej kobiecie było coś dziwnego. Poczuła, jak przechodzą ją dreszcze. Po cóż Emmi ją tu trzyma? Czy nie lepiej wręczyć jej po prostu kilka monet jak włóczędze, którą przecież była, i odprawić stąd? Nie. To pewnie nie byłoby mądre. Gdyby Tindir zaczęła mówić, mogłaby bardzo zaszkodzić Reinie, nawet jeśli słów Cyganki nie potraktowano by zbyt poważnie. - Masz ochotę na filiżankę czekolady, Ravi? A może, jako mężczyzna, wolisz kawę? Ravi uśmiechnął się szeroko. - A gdybym tak poprosił cię o kieliszek, Emmi? Czy uważasz, że jestem w dostatecznym stopniu mężczyzną, bym mógł o to prosić? Emmi uderzyła się po udach. - W dniu, kiedy poprosisz o kieliszek, Ravi, nie będziesz już ani mężczyzną, ani w ogóle żywym człowiekiem! Taki dzień nie nadejdzie, o to jestem najzupełniej spokojna! Nawet Johanna nie zdołała powstrzymać się od uśmiechu. Ravi nie tykał już wódki. Od wielu, wielu lat. Owszem, lubił napić się piwa przy uroczystych okazjach, wznieść toast w dobrym towarzystwie za nowo narodzone albo ochrzczone dziecko. Nie chował się jednak już przed ludźmi, żeby pić. Nigdy też nie znajdowała wygrzebanych przez niego w ziemi jam, z ukrytymi beczułkami albo butelkami.
Nie mogła się tym nacieszyć. Ravi w ogóle był najlepszym mężem, jakiego mogła dostać, dla Reiny zaś jedynym ojcem, który miał dość sił, by próbować ją zrozumieć. Johanna niekiedy zastanawiała się, czy wszystko nie potoczyłoby się inaczej, gdyby był przy córce przez te dziesięć najważniejszych lat jej życia. Czy wówczas zdołałby ocalić ją od całego tego pomieszania i gry w chowanego, w którą, jak się wydawało, Reina bawiła się sama ze sobą? Johanna wypiła gorzką czekoladę, wolniutko, nie roniąc ani kropelki. Syn Lovise opowiadał jakąś historię. W głębi hallu trzaskały w ogniu grube polana. Wielki kominek ze steatytu posyłał w ich stronę fale ciepła. Srebrne filiżanki w dłoniach połyskiwały, gdy słabe promienie październikowego słońca prześlizgiwały się przez zakurzone szybki najmniejszego okna. Ale Reiny tu nie było. Po krótkim czasie Ravi wstał i Johanna odgadła, że dręczy go niepokój. Chciał szukać córki. Poczuła tępy ból w brzuchu. Jeśli ktokolwiek mógł ją znaleźć, to chyba tylko on. Bardzo jej się to nie podobało. Pragnęła, by dalej zajmowali się swoimi sprawami, jak gdyby nic się nie działo, chociaż Reina znikała zarówno dniami, jak i nocami, nie uprzedzając ich ani słowem. Johanna mocno zamrugała powiekami. Wiedziała, że się starzeje. Lęk o Reinę wgryzł się w nią na dobre. Co dzień już nosiła go w sercu i nie potrafiła stłumić nawet wówczas, gdy córka, cała i zdrowa, z uśmiechem rzadko goszczącym na jej twarzy, siedziała razem z nimi w domu. Coś na pewno się stanie. Reina balansuje na krawędzi przepaści. Johanna zdawała sobie z tego sprawę, lecz zrobić nie mogła nic. Dawno temu składała ręce, wierząc, że modlitwa na pewno pomoże. Potem nastał czas, kiedy nie potrafiła już nawet mieć nadziei. Odkryła, że równie dobrze radzi sobie bez niej. Ostatnio jednak dawne przywiązanie do religii znów do niej wróciło. Być może słabła. Wszak ci nowi filozofowie twierdzili, że Bóg jest dla ludzi tym samym, co środki odurzające albo wódka: oszałamiają się modlitwą, zapominając, że trzeba troszczyć się o życie.
Żałowała, że nie potrafi czerpać z modlitwy takiej samej siły jak wówczas, gdy była jeszcze młoda. Wtedy wszystko wydawało się takie proste. Bardzo czarne albo bardzo białe. Wierzyło się w to, co mówią księża, a przynajmniej w jakąś tego część. Naprawdę istniał ktoś większy i potężniejszy, u kogo można było szukać pociechy i wsparcia, jak u ojca. Ale to chyba Ravi miał rację. Ravi, który twierdził, że budowanie katedr to wyrzucanie pieniędzy, które powinno się poświęcić raczej na nakarmienie głodnych żywych ludzi, zamiast czcić w nich martwego mężczyznę na krzyżu. Mar-ja także to powtarzała. Mimo to akurat w tej chwili, mając w uszach szum wesołych kobiecych głosów, Johanna zapragnęła znaleźć się w kościele, gdzie ktoś zechciałby do niej przemówić i doradzić, co powinna robić, żeby ratować córkę. - Ach, tak, tatusiu? Po zapachu poznałeś, że się tu schowałam? Podszedł bliżej. Usłyszał chrapliwy głos córki, wiedział, że ukryła się w kącie szałasu. Od ostrej woni, jaką zwierzę oznacza swój rewir, aż zakręciło mu w nosie. Ale poczuł też inny zapach, słabą woń terpentyny i zjełczałego cielęcego kleju. Reina podniosła się na niepewnych nogach. Ravi stał nieruchomo, próbując przyzwyczaić wzrok do panującego wewnątrz półmroku. Sam w ciężkich chwilach często szukał tu schronienia. Dziwnie było patrzeć, jak jego własne posunięcia, jego własne życie, powtarza ktoś inny. Słyszał, jak wali mu serce. Nie bał się, lecz gdy światło pozwoliło mu wreszcie dostrzec kontury postaci córki, ciarki przebiegły mu po plecach. - Co ty robisz, córeczko? Reina wciągnęła powietrze przez nos, mówiła powoli, ochrypłym głosem: - Wejdź w krąg, drogi ojcze. Podejdź do mnie, a przekonasz się, że są tu potężni przyjaciele... Ravi ruszył w jej stronę, poczuł, że butem trąca o coś twardego, co nieprzyjemnie zazgrzytało o kamień w podłodze. - Ostrożnie! Nie wolno ci przerwać kręgu! To oznaczałoby coś więcej niż tylko nieszczęście, ojcze! Ravi spostrzegł, że ułożyła kamienie w wielkim kręgu, że zakreśliła jego granice, rysując coś na kamiennych płytach w głębi szałasu. A teraz rozpoznał zapach, na który tak silnie zareagował, gdy tylko wszedł do środka.
To woń palonej belladony, gorzka tak, że aż zapiekło go w oczach. Zapach mieszał się z innym, bardziej kąsającym odorem. Ten zapach bił od niej. Z jej ust, gdy roześmiała się do niego. - Wrócisz teraz do domu - oświadczył cicho i mocno ujął Reinę za rękę, ale ona nie przestawała się śmiać. Ravi poczuł lekki chłód ogarniający ciało, patrzył, jak Reina wyzwala się z jego uścisku, jak lekkim krokiem przemieszcza się na drugą stronę i jednym susem wskakuje na stołek. - Potrafię już latać, tatusiu! Mogę się wybrać tam, gdzie tylko zechcę! Jestem królową, jestem Lilith! I zobacz, tatusiu, jestem szczęśliwa! Słowa nie były wyraźne, głos dziewczyny poruszał się na granicy falsetu. Stojąc na stołku, kręciła jakieś przerażające piruety, potem wyciągnęła ręce i mocno poruszyła głową, aż cała grzywa długich włosów opadła jej na twarz niczym welon. Potem zaczęła spadać, ale jej śmiech wciąż drażnił mu uszy. Ravi stał zupełnie nieruchomo i przez trwający mgnienie oka moment uwierzył nawet, że córka rzeczywiście poszybuje obok niego i wyleci na jasny dzień. Upadła. Patrzył, jak uderza czołem o kamienną podłogę. Upłynęło dość dużo czasu, zanim zaczął się dziwić, dlaczego stoi tak spokojnie i tylko obserwuje, co się dzieje. Gdy wreszcie zrozumiał, że Reina leży nieruchomo i krwawi, nie był w stanie poruszyć nawet jednym mięśniem. Patrzył, jak krew córki rysuje niewielką różę pod bladym policzkiem. Długo musiał tak stać, zdołał się bowiem ruszyć dopiero, gdy słoneczne promienie niemal płasko padły na podłogę. Może wcześniej słońce skryło się za chmurą? A może stal na tyle długo, że zdołało zawędrować daleko ku zachodowi? Nie wiedział. Gdy jednak wreszcie oprzytomniał i wziął córkę na ręce, jej krew na podłodze zdążyła już zakrzepnąć i zmienić się w rdzawobrunatny zwiędły kwiat. Z wolna wracała do przytomności. Pierwszą rzeczą, jaką sobie uświadomiła, było pobrzękiwanie dochodzące z kuchni. Ktoś widać mył delikatne kieliszki, a może to matka odmierzała lekarstwa ze swoich cieniutkich, kruchych pojemniczków. Dźwięk się wzmagał, usłyszała głosy. Astrid? Tak, ten odrobinę głęboki śmiech należy do niej. Być może więc była tu również Aurora, ale ona tak rzadko się śmieje. Reina ostrożnie otworzyła oczy. Szeroka wstęga płótna mocno opinała głowę.
- Odpocznij jeszcze trochę - odezwał się jakiś głos tuż obok. To Emmi. Słychać było, że jest zatroskana. Co właściwie się stało? Czyżby znów się przewróciła i potłukła, jak zdarzało się kiedyś, gdy była dzieckiem? Ostry ból szarpnął skronią. Uniosła rękę, pomacała miękkie lniane płótno, którym matka obwiązała jej głowę. Wyczuwała zapach krwi. Ale na koniuszkach palców pojawiła się tylko wilgoć z wywaru, którego Johanna zapewne użyła do oczyszczenia rany. - Upadłaś - cicho powiedziała Emmi. - Gdzie? Gdzie... - Odpoczywaj - poprosiła Emmi. Reina próbowała skupić wzrok, chciała popatrzeć jej w oczy, żeby dowiedzieć się, skąd u Emmi taka troska. Nie miała jednak na to sił, czuła się ogromnie zmęczona. W salce dla chorych rozległo się szuranie kroków. Ściszone glosy - nie wolno budzić noworodka. Reina wiła się na posłaniu, walczyła z tym, co, jak wiedziała, jest jedynie snem. Ale zapach nowo narodzonego dziecka był tak znajomy i słodki, tak miły i ciepły, że wydało jej się, iż to ona sama leży przy matczynej piersi i nie musi się niczego bać. Uśmiechał się. Prawie już zapomniała, w jak piękne łuki układały się jego rzęsy, kiedy się tak uśmiechał. Poruszał ustami, przemawiał do niej bez słów, a ona czuła, jak lekkie jest jej ciało. Mogła unosić się w powietrzu, pozwalać, by wiatr pieścił podeszwy stóp, gdy zbliżała się do niego coraz bardziej, niczym liść popychany letnią bryzą. Jej twarz przy jego nagiej skórze. Odnalazła zagłębienie przy obojczyku, było takie jak dawniej, połaskotała je ustami. Usłyszała jego pełne uniesienia westchnienie, radość z powtórnego spotkania. Ach, jakże on musiał czekać! Pragnęła to powiedzieć, przeprosić, że droga okazała się taka długa, ale on chyba już o tym wiedział, znał każdy zakręt i każdą koleinę ścieżki, którą musiała przewędrować. Objął ją, przygarnął do siebie, a mimo to ich oczy nie przestawały się ze sobą bawić, mówiąc wszystko to, czego nigdy nie da się wyrazić słowami. Bijące od niego ciepło rozpuściło maleńkie kryształki, które utworzyły się w jej żyłach, zmieniając każde uderzenie serca w ból roznoszący się po całym ciele. Chciała spytać: „Czy my już umarliśmy?", lecz on był taki piękny i rzeczywisty, w ostatniej chwili zrozumiała, jak zbędne byłoby to pytanie.
Ach, tak, więc to tylko sen! Reina uświadomiła to sobie z goryczą jeszcze wtedy, gdy wciąż bawił się jej włosami, które w jego palcach zmieniły się w złoto. Gdy się ocknęła, rana była już/Zagojona. Na szybach w oknie dostrzegła grubą warstwę szronu. Podniosła dłoń do oczu i spostrzegła, że paznokcie ma długie i blade. Na każdym widoczny był znak półksiężyca, mniej więcej w tym miejscu, gdzie kończył się palec. Przebudzona tak nagle, wszystko wychwytywała wyostrzonymi zmysłami, jakby podwójnie. Ciche trzaskanie drewna na palenisku zdawało się odległym pożarem lasu, zegar tykający w sąsiednim pokoju chodził tak głośno, jakby stał tuż przy jej uchu. A płacz dziecka groził, że głowa Reiny rozpęknie się od niego na kawałeczki. Otworzyła usta, żeby nabrać powietrza, i odkryła, że nawet ono zawiera w sobie nieskończenie wiele smaków. Zakręciło jej się w głowie, kiedy próbowała usiąść, lecz w ciało zaraz wróciła siła. Wstała więc, zobaczyła, że jest ubrana jedynie w długą, niebieską wełnianą koszulę. Włosy miała splecione w warkocz, ciężko uderzył ją po plecach, kiedy stawiała pierwsze kroki. Stopy otulały jej dwie pary skarpet, rozpoznała, że jedna z nich, ta czerwona, należała kiedyś do ojca. Chciała zawołać matkę, zrozumiała jednak, że krzyk może być nieznośnie głośny, dlatego też cichuteńko przeszła przez pustą izbę chorych, przez małą prywatną alkowę i skierowała się prosto do kuchni, gdzie wystraszyła swoją matkę niemal do szaleństwa. Znów po kolei czuwali nad Reiną. Tak jak ostatnio, gdy sądzili, że postradała zmysły, chcieli przez cały czas być przy niej, baczyć na wszystko. Nie mogła od nich uciec, pozwalali jej zaledwie na króciuteńkie chwile odosobnienia, kiedy musiała iść do wygódki albo przy porannym myciu. Johanna pisała długie listy do przyjaciela Remmermanna, lecz nie uzyskała żadnej innej pociechy poza długimi analizami nowych konkluzji medycyny dotyczących chorób umysłu. Kuracja, jaką proponował, sprawiła, że Johanna aż się otrząsnęła. Pamiętała ostatnią radę, jakiej udzielił jej Remmermann. Teraz ten drugi lekarz powiadomił ją, że niemal połowa kobiet leczonych metodą histerektomii przeżywa. Ofiarował swoje usługi; jako najbardziej zaufany spadkobierca Remmermanna i znakomity chirurg sam chciał operować Reinę. I podkreślał to, o czym wspomniał na początku: obecnie ponad połowa pacjentek przeżywała zabieg. Ale dla Johanny połowa to absolutnie za mało. Nigdy w życiu nie zgodzi się, by jakikolwiek chirurg usunął Reinie macicę. Nawet gdyby taka operacja miała jej wrócić rozum i uchronić przed kolejnymi strasznymi napadami.
Zamiast tego Johanna podawała córce słabe wywary z rumianku, smarowała jej czoło maścią, do której domieszała pobudzającego rozmarynu i szałwii. Do herbatek, które wmuszała w córkę późnym wieczorem, dodawała kilka kropli tynktury z opium. Bo chociaż Reina przez te tygodnie nie była przytomna, to jednak zwłaszcza przed nadejściem nocy jej twarz ściągała się bólem. Emmi i Diana także przy niej czuwały, ich prowadzone szeptem rozmowy ledwie docierały do Johanny. Oczywiście ogromnie się martwiły, lecz ich niepokój był innego rodzaju, wszak to nie ich córka leżała ciężko ranna. Kiedy Reina tak prędko po wypadku odzyskała przytomność, uwierzyły, że wszystko już niedługo będzie dobrze. Przecież rana na głowie się zagoi. Tak jednak się nie stało. Dziewczyną przez kilka tygodni leżała nieprzytomna. Kiedy listopad zbliżał się do końca, byli już pewni, że umrze. Nagle jednak w lodowaty poranek piątego dnia grudnia Reina jakby urodziła się na nowo. Blada i wychudzona stanęła w kuchennych drzwiach, błagając matkę, żeby przestała tak strasznie hałasować drutami, na których coś dziergała. Johanna uderzyła w krzyk. W pierwszej chwili sądziła, że to duch córki przyszedł się z nią pożegnać. Widziała Reinę jak za zasłoną mgły, tak jakby reszta świata zaczęła nagle gęstnieć przed jej oczami, a Reinę otoczył wełnisty obłok. - Mamo... jestem głodna - szepnęła dziewczyna. Johanna wybuchnęła płaczem, nie zwracając uwagi na grymas bólu, który odmalował się na twarzy córki, kiedy krzyknęła, odrzucając robótkę, a ołowiane końcówki drutów głośno stuknęły o metalową pokrywę stojącego przy palenisku wiadra na popiół. Nie minęło wiele czasu, a wszyscy się zebrali. Reina powoli zaczęła zdawać sobie sprawę, że oto nadeszła już zima, że wkrótce przyjdą Święta i że świat z wolna wraca na swoje miejsce.
ROZDZIAŁ II Johanna niemal całkiem zapomniała o wysłanym jesienią liście, w którym prosiła Benjamina, by przyjechał do domu, najlepiej w towarzystwie Rafaela. Ten chłopak w niezwykły sposób potrafił radzić sobie z Reiną za każdym razem, gdy dopadało ją prze- kleństwo. Nikt tak jak on nie umiał nakłonić jej, by zrobiła ze sobą porządek, żeby wstała rano z łóżka i znosiła towarzystwo innych ludzi. Przyjeżdżał już wcześniej, zarówno wtedy, gdy po niego posyłano, jak i nie proszony. Z początku Johanna nie miała zbyt wiele sympatii dla tego dziwaka. Ale on był przyjacielem jej córki. Być może łączyło ich coś więcej, tego Johanna nie wiedziała. Przecież to chyba musi coś znaczyć, jeżeli młody mężczyzna i młoda dziewczyna czerpią tyle radości z przebywania ze sobą. Słyszała plotki, że Rafael jest z tych, którzy raczej wolą mężczyzn, a na jarmarku podsłuchała nawet rozmowę, że i jej syna łączyły jakoby jakieś ciemne sprawki z tym cudakiem. To wszystko oczywiście wierutne bzdury. Benjamin może i był trochę dziwnym dzieckiem, lecz przecież nigdy nie dostrzegła w nim żadnych oznak wskazujących na jakieś odchylenia. Rafael natomiast ubierał się tak, że przypominał skrzyżowanie pawia z poszukiwaczem złota. Beztrosko rzucał łacińskimi przysłowiami, uwielbiał brylować zręcznie opowiadanymi historiami. Johanna przypuszczała, że na dłuższą metę może być męczący, dopóki jednak miał moc przywoływania światła i blasku w oczach córki, gotowa była wybaczyć mu wszystko. Prosiła, by przybył najszybciej jak się da, i pisząc do Benjamina, miała nadzieję, że syn od razu się zorientuje, w czym rzecz. Powiadomiła, że jego siostra jest chora, i napomknęła, że powinien też chyba, wspomnieć o tym Rafaelowi. Dodała także, że teraz, kiedy ma się już ku jesieni, Reinie na pewno dobrze by zrobiło towarzystwo brata i przyjaciela. Gdy więc Rafael pojawił się tuż przed Bożym Narodzeniem, Johanna nie była tym ani trochę zaskoczona. Wprawdzie odkąd Reina zaczęła wracać do zdrowia, nieomal zapomniała o swoim liście, a przez ten tak długi czas nie mieli od chłopców żadnych wiadomości. Rafael przyjechał obładowany workami i sakwami, a twarz miał świeżą i opaloną, jakby była pełnia lata. Mimo zimy bił od niego zapach kwiatów, Johanna wstrząśnięta zrozumiała w końcu, że chłopak używa perfum. Z dumą opowiadał, jak to spędził osiem
miesięcy we dworze pewnego hiszpańskiego księdza i że, niestety, nie spotkał się z Benjaminem, gdy czym prędzej powrócił na dwór Knagenhielmów, by zabrać stamtąd swoje rzeczy. - Ale wiadomość dostałem - powiedział, wymachując zniszczonym kawałkiem papieru, który wyciągnął spod kamizelki. Johanna przyjęła go z uśmiechem i z całych sił starała się przełknąć rozczarowanie, które ogarnęło ją, gdy zrozumiała, że Rafael przyjechał bez Benjamina. Nie widziała syna od czasu, gdy sama wybrała się do Kaupanger wraz z pastorową Catrine podczas czerwcowej wizytacji biskupa Aretza. Benjamin był wtedy blady i roztrzęsiony, lecz rzeźbienia, które tworzył, okazały się piękniejsze, a ich detale liczniejsze i bardziej wypracowane niż kiedykolwiek wcześniej. Promieniały wprost, nawet bez złoceń i malunków Rafaela. Rafael dostrzegł Reinę, stała za plecami rodziców i z całych sił starała się nad sobą panować. Nie uśmiechała się. Podszedł do niej spokojnie, Johanna i Ravi wymienili spojrzenia. Ciało dziewczyny odzyskało nieco dawnych kształtów po chorobie, lecz kości policzkowe wciąż mocno jej wystawały, co sprawiało, że oczy wydawały się nienormalnie wielkie i zapadnięte. Widzieli, jak Rafael ujmuje ją za rękę. Nie wyrwała mu się, dłoń była bezwładna. Potem chłopak coś powiedział, a Reina uśmiechnęła się ledwie widocznym uśmiechem. Rafael stał tak przez chwilę, trzymając w dłoniach rękę Reiny, roztarł ją lekko, jak gdyby chciał rozgrzać. Potem odwrócił się do Johanny i Raviego i kiwnął głową. - Widzę, że mieliście ciężką jesień. Reina nie przestawała na niego patrzeć, zauważyła, że ma ciemniejszą cerę i włosy trochę mu wyblakły, przestały już teraz być zupełnie czarne. Pojawiły się w nich takie same pasma jak te, które zapamiętała ze swego dzieciństwa, kiedy jej palce urządzały sobie zabawę w chowanego we włosach Marji. Czoło Rafael miał wyższe niż Ravi, oczy węższe. Reina jednak dobrze wiedziała, że już z samego tego powodu, że przypominał trochę jej ojca, od pierwszej chwili przyciągnął do siebie jej uwagę. Teraz, gdy patrzyła na nich obu stojących obok siebie, wcale nie wydawali się podobni. - Dobrze, że przyjechałeś - szepnęła, niemal onieśmielona. Dopiero teraz nareszcie ją uściskał. Pochwycił w prawdziwie żelazne objęcia, Reina poczuła, że stopy unoszą jej się w powietrzu, a do ucha wpadła ostra uwaga.
- Horribile dictu... Okropne, że muszę tak powiedzieć, Reino, ale... wyglądasz strasznie! Uśmiech zmienił jej twarz w śmiejącą się maskę. - Masz rację, Rafaelu, jestem ot, takim sobie strachem na wróble. Pogładził ją po głowie, pod grubą wełnianą czapką warkocze tkwiły zwinięte jak lina kotwiczna. - Jeszcze cię uzdrowimy i rozbawimy! Wsłuchiwała się w rozedrganie w jego głosie, nie mogła pojąć, skąd się ono bierze. - Czekają nas cudowne, szalone, pełne śmiechu święta! Reina kiwnęła głową, sama wskoczyła do sań, pociągając go za sobą. Świeży śnieg pokrył już ziemię warstwą dostatecznie grubą, by płozy ledwie zgrzytały, gdy natrafiły na kamień czy fragment rozjeżdżonego żwiru. Zbliżyli się jeszcze jacyś ludzie, by przywitać się z Rafaelem. Reina zobaczyła, że to gromada starych żołnierzy, pijaków z przystani, i syn muzykanta, który miał nie najlepiej poukładane w głowie. Rafael witał się ze wszystkimi. Chichotali, otwierając usta, z których wypadły wszystkie zęby, i już się cieszyli na historie i szalone pomysły przybysza. Bo czy nie mieli racji? Ten dziwoląg miał jakąś sprawę na Vildegard, no i czy nie przybył tu teraz na Święta, jak przystoi człowiekowi, który nosi się z poważnymi zamiarami? Może już niedługo będzie weselisko? Może popłynie jeszcze więcej piwa i wódki, niż na to liczyli? Ale na twarzy Reiny nie widzieli rumieńców, nie wydawała się też wcale onieśmielona i wyczekująca, jak przystoi narzeczonej. Usiadła wygodnie, tuląc się do ramienia Rafaela, lecz spojrzenie, które mu posłała, nie wyrażało żadnych uczuć. Cóż, długo chorowała. Stali i patrzyli, jak wielcy gospodarze z Vildegard odjeżdżają, a niedługo potem uświadomili sobie, że łódź, którą przypłynął Rafael, przywiozła także mnóstwo dzbanów z gorzałką i tytoń do żucia w wielkim wyborze. Na pewno trafi się jakaś okazja, żeby wypić kielicha i dostać szczyptę prymki. A ludzie, którzy zerkają z ukosa na odjeżdżające sanie, chętnie dowiedzą się, jakie tu padły słowa i w jaki sposób ta szalona dziewczyna z Vildegard przyjęła swego gościa.
- Dlaczego nie przyjechałeś wcześniej? - westchnęła Reina. - Nie wiem, co mnie nachodzi, Rafaelu. Czuję się jakbym była... gdzieś poza mną samą. Wiem, ludzie gadają, że robię zupełnie nieprawdopodobne rzeczy, że sam diabeł we mnie wstąpił i zmusza mnie do... - Cicho, cicho... jesteś chora. Przecież ty nie wierzysz w diabła, czy nie tak? Zachorowałaś, wiele przeszłaś. A poza tym jesteś córką swego ojca, nie zapominaj o tym. On także widzi rzeczy, jakich my, inni, nawet się nie domyślamy. - Fantazje i sny... Rafaelu, w jaki sposób mam odróżnić wizje, fantazje i sny od... od szaleństwa? Chłopak splatał w palcach jedwabny sznurek. Siedział w purpurowej koszuli rozpiętej niemal do samego dołu. W blasku czerwonego żaru kolor materiału ściemniał, a zarazem przybrał intensywniejszy odcień. Cały dom spał. Tylko Rafael czuwał wraz z nią. Reina czuła, jak delikatny spokój zaczyna rozchodzić się od kręgosłupa, a w głowie się rozjaśnia. Wszystko wydawało się o wiele prostsze, gdy można było zajrzeć w oczy Rafaela jak w kalejdoskop: maleńkie kawałeczki oderwanych myśli w jednej chwili zaczynały układać się w piękny wzór. - Dobrze wiesz, że różnisz się od wszystkich. Rzadki z ciebie ptak, latasz wyżej niż inni, nic więc dziwnego, że masz lepszy widok na świat. - Dziwak z ciebie - uśmiechnęła się Reina. - Ale być może masz rację, może właśnie to mi się przytrafia. Widzę więcej, niż wychodzi mi to na dobre. W mojej biednej głowie nie wszystko może się pomieścić. - Ależ tak, dość masz w niej miejsca. Musisz tylko zdecydować, czym ją wypełnisz, Reino. Zobaczyła, że Rafael ściąga poły koszuli, wiedziała, że nie robi tego ze skromności, przecież już wcześniej widziała tę jego nagą śniadą pierś. I chociaż przyjemnie było pozwolić spojrzeniu spocząć na miękkiej żywej skórze, to nie czuła żadnego zawstydzenia. - Co masz na myśli? - spytała wolno. Rafael wyjął cygaro z rodzaju tych wąskich, ciemnych, zapalił je i zaproponował Reinie. Dziewczyna wolno pokręciła głową. - Chodzi mi o to - powiedział - że powinnaś porozmawiać ze swoją matką. Ona jest mądra, potrafi ci doradzić. Chociaż tobie wydaje się, że niczego nie rozumie i że jesteś jedyną kobietą na świecie, która przeżywa takie udręki. Reina uśmiechnęła się, ale bez radości.
- Co ona zrobiła, żeby cię tak nastroić? Moja matka! Biedna mama, doprawdy, dość ma kłopotów z samą sobą. Nie widzisz, jak bardzo się postarzała? Nie widzisz, że ona, która kiedyś cały czas biegała po domu, teraz chodzi ostrożnie i z wahaniem stawia każdy krok? Rafael kilkakrotnie cmoknął cygaro, potem wbił w Reinę twardy wzrok. - Prawdę powiedziawszy, to ty czegoś nie widzisz. Nie widzisz, że twoja matka ślepnie. - Ślepnie? Rafael wyjął zwinięty papier. Reina wyrwała mu arkusz i przyjrzała się pismu, widocznemu w słabym świetle. To palce Johanny trzymały pióro, linijki były nierówne, a litery, najwyraźniej napisane z wielkim skupieniem, bardzo duże i nie wszędzie łączyły się ze sobą. Popatrzyła na Rafaela. - Ślepnie? - powtórzyła. - Jak... ? Dlaczego nikt... ? - Chyba tylko ty tak mało się jej przyglądasz, że tego nie dostrzegłaś. Twój ojciec wszędzie ją prowadza, ale tu, w domu, twoja matka wie, gdzie co stoi, i sama daje sobie radę. Reina wolno odwróciła głowę. - Ty, która twierdzisz, że widzisz za dużo... Czy nie powinnaś wkrótce zacząć dzielić się swymi oczami z matką? - spytał łagodnie. Kiedy kładła się spać, słowa Rafaela nie przestawały wirować wokół niej jak planety. Musiała dać im się trochę uspokoić, obracały się coraz wolniej, aż wreszcie dotarł do niej ich sens. Przypomniała sobie tamten pierwszy raz, kiedy musiała zastąpić Johannę w szpitaliku. Przypomniała sobie, że wkrótce potem zapadła decyzja, iż szpitalik zostanie zamknięty. Że matka bardzo rzadko albo wręcz nigdy nie wyprawiała się sama. Że nagle chętniej jechała wierzchem, niż prosiła o wyprowadzenie powozu. Uświadomiła sobie, że matka, która nigdy nie wykazywała zainteresowania żadnymi robótkami ręcznymi, nagle zaczęła robić na drutach, żeby mieć czym zająć ręce. Może chciała mieć wymówkę na to, dlaczego przestała już czytać ani też nie robiła nic, co wymagało dobrego wzroku? Owszem, przyjmowała na świat rodzące się dzieci, masowała obolałe plecy i pewną ręką mieszała medykamenty. Przygotowywała jedzenie, ścieliła łóżka, piekła chleb, chodziła do spichrza i na strych i wracała stamtąd dokładnie z tym, czego potrzebowała.
Gdy Reina stawała w drzwiach do pokoju, matka natychmiast podnosiła głowę i uśmiechała się do niej. Niemożliwe, żeby nie widziała! Ravi nie pozwoliłby jej chyba ukrywać czegoś takiego. Reina rzucała się w łóżku. Coraz więcej drobnych okruchów wydarzeń wracało do jej pamięci i zanim wstał świt, zawstydzona cicho zapłakała w poduszkę. Johanna przyniosła córce gorące mleko z kminkiem. Kiedy Reina brała od niej kubek, jej zaczerwienione oczy usiłowały pochwycić spojrzenie matki, lecz to okazało się niemożliwe. - Mamo... mamo, najdroższa mamo... dlaczego nic nie powiedziałaś? Johanna jęknęła cicho. - Dzięki Bogu - szepnęła. - Nareszcie wyzdrowiałaś, znów mnie widzisz. Widzisz nas wszystkich. - Mamo, co ty zrobiłaś? Johanna roześmiała się trochę drżąco. - Prawie już utraciłam wiarę, córeczko, ale teraz już wiem. Pan w dziwny sposób uczy nas życia. Przez wiele lat byłam zbyt dumna, by o coś prosić, zbyt silna, by ośmielić się kogoś błagać. Kiedy moje oczy przesłoniła mgła, sądziłam, że po prostu wiek robi swoje. Z czasem do tego przywykłam. - Powinnaś była powiedzieć! Powinnaś była poprosić mnie o pomoc! Mamo, nie wiesz, ile ja potrafię. To wręcz straszne, co mogę zrobić... Johanna kiwnęła głową. - Wiem. Widziałam to. Ty... ty masz moc. Jeszcze potężniejszą niż twój ojciec. Ale... ja nie wierzę, że to by się udało. - A czy on próbował? Czy on przykładał ci dłonie do oczu? Próbował sprowadzić do nich światło? Johanna potaknęła. Delikatnie trąciła rękę córki, chciała, żeby Reina wypiła mleko jeszcze gorące. W małej alkowie wyczuwało się nocny chłód. - Ja jeszcze trochę widzę - powiedziała. - Dostatecznie dużo, żebym mogła stwierdzić, że powinnaś się umyć i uczesać. Jest niedziela, nabożeństwo adwentowe. Zanim Reina zdążyła powiedzieć coś więcej, Johanna wyszła z pokoju. Poruszała się teraz szybkim, lekkim krokiem i akurat w porę wyciągnęła rękę, żeby wymacać futrynę. Matka traci wzrok.
Zapada się w wieczną ciemność. Reina w duchu przeklęła. Że też Johanna nie miała dość rozumu, by walczyć z chorobą, by szukać rady u któregoś z wielu medyków, którzy przyjeżdżali tu na lato, albo przynajmniej przyznać się córce, co się z nią dzieje! Teraz mogło już być za późno. Chciała pobiec za matką, krzyknąć do niej, że wcale tak nie jest, że przecież ona wciąż czuje owo łaskotanie w całym ciele, ową moc, która nie zna żadnych granic. Ale tylko serce jej drżało. Wolno wypiła mleko, chłonęła je jak niemowlę. Jeśli to prawda, że Johanna w przyszłym roku nie będzie mogła cieszyć się widokiem wysprzątanego na święta domu, to trzeba czym prędzej brać się do roboty i postarać się, żeby tegoroczne święta były bardziej promienne niż kiedykolwiek. Z ojcem spotkała się w kuchni, gdzie na półkach ustawiono już pojemniki i pudełka ze świątecznymi przesyłkami. Jedzenia nie trzymano teraz w spiżarni. Johanna przechowywała tam zioła, które powinny mieć bardziej sucho niż w piwnicy i cieplej niż w szopach, do których wchodził mróz. Czeladnej się nie ogrzewało i żadna służąca nie wstawała rano, żeby napalić w piecu. Ten obowiązek wziął na siebie Ravi. Zawsze był w ubraniu na długo, zanim pierwszy kogut piał w zimowej ciemności. Reina dawno już nie miała tak szeroko otwartych oczu. Rozejrzała się po swoim domu i stwierdziła, że cisza, na którą przez ostatni czas nie zwracała uwagi, wreszcie zaczyna do niej przemawiać. Rodzice się starzeli. We dworze także pojawiła się jakaś szczególna senność, trwała nawet teraz, w tych ostatnich dniach przez świętami Bożego Narodzenia. Tak było już od... od kiedy? Usiłowała przypomnieć sobie zeszłoroczne święta i jeszcze poprzednie, uświadomiła sobie, że ostatnie cztery, pięć lat było dla niej jedynie ciągnącą się mazią nie przetrawionego, nie przeżytego życia. Jęknęła, zadrżała, kiedy napłynęły wspomnienia dawniejszych świąt. Przypomniała sobie zabawę, nagrzane, przystrojone izby i chłopca o oszpeconej twarzy. Jak strasznie dawno temu to było! Jak strasznie daleko się odsunęło!
Jak gdyby nigdy tak naprawdę w tym nie uczestniczyła, a tylko opowiedział jej o tym ktoś, kto potrafił wyczarować obrazy i barwy. Jak strasznie była chora! Jak daleko poza całym tym światem! Być może pewnego dnia znów się tak rozchoruje, powódź z całą pewnością ją porwie, pochłonie ją potworny wir, w którym czuła się teraz jak w domu, lecz mimo to śmiertelnie się go bała. Oblała twarz lodowatą wodą i postanowiła, że musi się ratować. Być może kiedy prąd zacznie wciągać ją w głąb, okaże się, że pozostał jej jakiś wybór. - Cóż za cudowny wieczór - westchnęła Johanna, syta po zjedzeniu marynowanego steku, smażonego boczku, rolady z renifera i mnóstwa marynowanych jarzyn. Rozsiadła się wygodnie w przepastnym fotelu i małymi łyczkami dopijała słodkie piwo. W tym roku do Wigilii nakryją w Zamku Marji. Nie zdarzyło się to od śmierci Marji, dom zamykano każdej zimy. Reina jednak, krzątając się bez wytchnienia, postanowiła, że tego roku święta obchodzić będą właśnie tam. Wyczyściła kryształowe żyrandole, tak długo tarła marmurowe kolumny, aż i one zaczęły się świecić, poczyniła też duże spustoszenia w kuferku z pieniędzmi, żeby zapłacić wynajętym od sąsiadów służącym za kilkudniową pracę. Dziewczyny wypolerowały srebra, nanosiły świeżych gałązek jałowca, oczyściły paleniska i ustroiły wszystkie pokoje zielonymi wieńcami świerku. Zasłony wywietrzono i wytrzepano w śniegu, aż kolory pięknych gobelinowych materii na nowo pojaśniały. Obrusy po lecie ułożono w stosach w bieliźniarce nie wyprasowane i teraz trzeba było prać je na nowo, żeby w ogóle dały się użyć. Reina klęczała nad przeręblem i w miarę jak mróz coraz bardziej skuwał otwór w lodzie, czuła, że mało brakuje, a paznokcie zaraz zejdą jej z palców. Wyprowadziła sanie, zabrała sakiewkę ojca i wybrała się do kupca. Zmusiła swoją dawną przyjaciółkę Britt, by ta zatroszczyła się o wyszorowanie i napełnienie piwem beczek, mąż jej bowiem słynął jako najlepszy piwowar w całej parafii. Ravi i Johanna, uradowani, tylko zerkali na siebie. Ale gdy Reina przyprowadziła do domu zarówno pastorową, jak i nauczyciela, pana Sonnesyn, nic z tego nie mogli pojąć.
Okazało się, że córka zaprosiła całą wieś do Zamku Marji na wspólne śpiewanie trzeciego dnia świąt, a pan Sonnesyn przyrzekł, że poprowadzi śpiew. Chudemu jak szczapa nauczycielowi policzki zarumieniły się od jazdy saniami, a być może również od zmieszania, wywołanego promiennym humorem Reiny i jej poufałym ściskaniem go za rękę. Pani Catrine Daae uśmiechała się skromniej, lecz najwyraźniej i ją rozbawił dziecinny zapał Reiny. - Doszliśmy do wniosku, że najwyższa pora wprowadzić trochę życia do tego domu również zimą. Na Vildegard zrobiło się za cicho - oznajmiła Reina. Rafael, który powoził, nie odezwał się ani słowem. Johanna jednak wyczuwała u niego pewną nerwowość. Na pewno myślał tak jak i ona: to za piękne, aby mogło być prawdziwe. Nie pamiętała, żeby Reina kiedykolwiek dobrowolnie i tak ochoczo szukała towarzystwa obcych ludzi. Miała wrażenie, że zaraz upadnie. Przed oczami wirowały jej ciemne plamy, nogi były miękkie i ciężkie. Dalej jednak wałkowała ciasto na pulchne, słodkie wieńce, które zawisną jako ozdoba nad wielkimi kominkami. Zostaną zjedzone trzeciego dnia świąt. Dwa pierwsze przypaliła i już właściwie chciała się poddać. Usiadła jednak w nagrzanej kuchni, czując, jak szalona radość mało nie rozsadzi jej piersi. Zaczęła dłubać palcem w błyszczącym od masła cieście, narysowała na wieńcu jedną literę, potem całe imię. On jeszcze zobaczy. Zrozumie, że go okłamali, że ona także kłamała. Wcale nie jest szalona. Nie jest też wcale na wpół umarła i nieobecna duchem jak tamci nieszczęśnicy, których tak dobrze zapamiętała z domu wariatów. Była żywa, pełna siły i dobrej woli. Potrafiła się śmiać razem z wesołymi, mocno stąpającymi po ziemi ludźmi i dzielić z nimi ich świat i ubogie myśli. Nie muszą się już więcej o nią martwić, ani jej ukochany ojciec, ani nikt inny. Reina westchnęła cicho, rozkoszując się łagodnym smakiem masła, który rozlał się po ustach, kiedy ssała palec.
W kuchni tak cudownie pachniało, na ławie paliły się lampy i podczas gdy cały dom pogrążył się we śnie, oczekując na świąteczny poranek, ona topiła cukier, by namalować nim przedziwne wzory na swych bardzo szczególnych świątecznych wieńcach. Jeśli rzeczywiście spełni się to, w co teraz tak wierzyła, to tegoroczne święta naprawią wiele z jej największych błędów. W Lyster ludzie gadali bardziej niż kiedykolwiek. Akurat zdążyli się już przyzwyczaić, że u mieszkańców Vildegard nic się nie dzieje. Na dłuższą metę przestało już ich interesować to, że Johanna zaczęła stronić od ludzi w niemal równym stopniu jak córka i że Reina snuła się po lesie w porze, w której przyzwoici ludzie powinni siedzieć w swoich czterech ścianach. Niewiele też dało się powiedzieć o Ravim, chodził do kościoła i zachowywał jak przystoi gospodarzowi. Nawet z jego nielicznych odwiedzin w karczmie nic nie wynikało. Nie mieli więc o czym rozprawiać ani zamożniejsi nad filiżankami kawy, ani też zwykli wieśniacy zbierający się przy dzbanie piwa albo podłej wódki. Za to teraz! Teraz całą wieś sproszono na wspólne śpiewanie trzeciego dnia świąt. Starzy pamiętali jeszcze tę tradycję, ich rodzice i dziadkowie opowiadali, że dawniej ludzie zbierali się w tym właśnie celu. Prawdopodobnie był to jakiś niechrześcijański obyczaj, wywodzący się jeszcze z czasów, zanim Luter zaprowadził swoje porządki. Ale mimo wszystko spotkanie zapowiadało się bardzo przyjemnie. Poproszono, żeby ludzie zabrali ze sobą tyle świec, ile mogą na to poświęcić, o jedzenie i picie zatroszczą się gospodarze. Kobiety patrzyły po sobie. W miarę jak o zaproszeniu robiło się coraz głośniej, jasne się też stawało, że każdy kto żyw z Lyster stawi się w Zamku Marji. Mogła przyjść ponad setka ludzi. Jak oni sobie z tym poradzą teraz, gdy Vildegard nie miało żadnych znaczących dochodów poza niewielkimi sumami z dzierżawy ziemi, obory, praw do łowienia ryb i górskich pastwisk? Oczywiście było i Karlsgard. Kiedy Ingalill wystawiła dwór na sprzedaż, Ravi stanął przed licytatorem i choć zaproponował niewielką sumę, nikt nie ośmielił się wtrącić. Ale pewnie ten wspaniały niegdyś dwór teraz wymagał tylko nakładów. Cieśle cały czas pra- cowali, by doprowadzić go do użytku, lecz praca szła tak wolno, że z pewnością mieli kłopoty z zapłatą. Co pozostało po Marji? Czyżby na dnie kufra było jakieś srebro, o którym nikt nie wiedział?
Takie to gadki krążyły przed świętami, do Reiny docierały ich urywki, kiedy jeździła od chaty do chaty, kupując jedzenie i piwo, świąteczne wypieki i solone mięso, oferując przy tym cenę, nad którą ludzie z zadowoleniem kiwali głowami. Jedyną zagrodą, do której nie zajrzała, było Storlendet. Nieoczekiwanie jednak spotkała Thorę kolo Do-sen. Dawna służąca nagle stanęła przed nią, jak gdyby wyłoniła się z zaspy. Dźwigała w ręku wielki kosz, śnieg przysypał niebieską ściereczkę, którą był nakryty. Thora uśmiechnęła się lekko. - Słyszałam, że tu jesteś, Reino, i pomyślałam sobie, że oszczędzę ci drogi przez wzgórza do nas. Proszę... Reina z trudem przełknęła ślinę i próbowała uśmiechnąć się do Thory. To była żona Arilla. Bezradne, przelęknione stworzenie. Reina wyciągnęła rękę, wzięła od niej kosz. Źle by postąpiła, odmawiając jego przyjęcia. Thora znów uśmiechnęła się nieśmiało. - Dobrze widzieć cię na powrót zdrową, Reino. Ja... martwiłam się o ciebie. W tych słowach kryło się tak wiele. Reina popatrzyła w gładką jak u młodej dziewczyny twarz w kształcie serca. Thora była od niej starsza, ale wyglądała jak dziecko. W głębi duszy Reiny zaczął budzić się mały potwór. - To bardzo miłe z twojej strony, Thoro - wydusiła z siebie. Thora kiwnęła głową i spuściła wzrok. - My... powinniśmy zrobić przynajmniej tyle... Reina miała wrażenie, że zaraz rozsadzi jej serce, i pytanie, którego nie miała śmiałości nawet w duchu zadać sobie samej, cisnęło jej się na wargi. - To znaczy, że... przyjdziecie? Nie zdołała skryć w głosie nadziei. Tej nadziei, której, jak sądziła, już w niej nie było. Poczuła teraz jednak, że ona dławi wszystkie inne tkwiące w niej uczucia. Thora uśmiechała się szerzej. - A mielibyśmy nie przyjść? O, nie, to nas nie może ominąć! Śpiew i światło w ten święty czas Bożego Narodzenia... Czy potrafisz wyobrazić sobie coś piękniejszego? - Wobec tego zapraszamy. I dziękuję za... kosz. Ale muszę wam zapłacić, to przecież nie jest składkowe przyjęcie. Thora przez chwilę patrzyła na nią w milczeniu. - Wydaje mi się... - powiedziała wreszcie. - Czy mogę prosić, żebyś trochę wstrzymała się z zapłatą? Możliwe, że i ja będę musiała cię o coś prosić.
Gwałtownie odwróciła się na pięcie i odeszła. Śnieg posypał się z jej chusty, a Reina spostrzegła, że twarz Thory zapłonęła. Thora odeszła w najgorszym z możliwych momentów. Reinie bardzo nie spodobały się jej słowa. Zona Arilla była ostatnim człowiekiem na świecie, któremu Reina chciała być cokolwiek dłużna. Wolnym krokiem wróciła do sań i postawiła kosz między beczkami z piwem i wiązkami dobrego suchego drewna. Matka już zaczynała trochę utyskiwać. Niedobrze jest dobijać targu na dzień przed Wigilią. Reina jednak przeczuwała, że słusznie liczy na ludzką ciekawość i trzeciego dnia świąt w Zamku Marji będzie naprawdę tłoczno. Nawet pastor obiecał, że przyjdzie. Reina kazała też nastroić szpinet Amelii, okazało się, że pani Catrine poznała sztukę gry na tym instrumencie jeszcze za swych młodych lat. Pięknie byłoby mieć muzykantów, którzy zwykle zabawiali ich latem, lecz we wsi nie było teraz nikogo, kto umiałby zagrać na czymś innym niż tylko zwykłych skrzypkach. To będzie więc musiało wystarczyć, chociaż pastor i tak mocno zmarszczył brwi, gdy mu o tym wspomniała. Było jeszcze parę drumli i prosta norweska cytra. Reina wiedziała jednak, że gdy nauczyciel Sonnesyn otworzy usta i zacznie śpiewać, ludzie zapomną o całym bożym świecie. Nikt nigdy nie słyszał piękniejszego męskiego głosu, w uszach Reiny wciąż dźwięczało echo jego pieśni, które śpiewał na pogrzebie Marji. Przyszło jej do głowy pytanie: Czy jej poczynania właśnie z tym mają związek? Czy robi to wszystko, żeby uczcić Marję? Czy też może raczej duch Marji uratował ją, wyciągając z szarości, by przygotowała tę niezwykłą zabawę? To bez znaczenia. Jej sny nocą stawały się coraz bardziej oczywiste. Również na jawie wydawało jej się, że zna już odpowiedź: Coś wyganiało ją z siebie samej, raz po raz. Coś, co się wydarzyło. Jakaś rana, która wciąż nie przestawała krwawić, która opróżniała ją z krwi i groziła, że ją zabije. Musi ją wreszcie zamknąć. A znała tylko jeden sposób, by to zrobić. Emmi i Diana długo patrzyły na wielką salę przyjęć w Zamku Marji. Stały na wąskim balkoniku, ciągnącym się wzdłuż jednej z dłuższych ścian, i dlatego miały stąd również widok na lśniące żyrandole. Pod wszystkimi ścianami ustawiono zapalone, migoczące
świece. Rozniecono ogień w kominkach i wkrótce ciepło panujące w pomieszczeniu zaczęło wydobywać z jałowcowych wianków i pęczków gałęzi sosny mocny, świeży zapach. Wystawiono trzy długie stoły. Przy każdym z nich mogło pomieścić się pięćdziesiąt osób. W jednym końcu zostawiono sporo wolnego miejsca, tam paliły się najgrubsze białe świece w wysokich świecznikach. Skąd ona je wzięła? Wyglądały na własność kościelną... Ze strychu zniesiono też wszystkie ławy, a także zniszczone stare meble, których zwykle używano w ogrodzie. Przesuwały wzrokiem po białych obrusach. Biel płótna na stołach łączyła się z długimi, białymi jedwabnymi wstęgami zwisającymi z karniszy, łącząc pokój w jedno. Emmi w milczeniu pokręciła głową. Diana lekko zadrżała. - W jaki sposób... ? - To przypadek - szepnęła Emmi, ale głos jej się trząsł. Nie zdołała powstrzymać jęku na widok wchodzącej Reiny. Dziewczyna ubrana była w biel, niosła księgę, obciągniętą białym płótnem, i nawet w czarne włosy wplotła białe wstążki, i to tyle, że ciemne pasma ledwie przez nie przeświecały. Prosta niebieska mantylka, którą narzuciła na suknię, należała niegdyś do Amelii. Błękit przytłumiał całą tę skandaliczną biel, nie dość jednak, by Reina mimo wszystko nie wyglądała na nieziemską istotę. - Co ona wyprawia? - mruknęła Emmi. - Chyba musimy zejść na dół, nie możemy tu tak tkwić jak stare kokoszki na grzędzie - uznała Diana, ujmując ukochaną przyjaciółkę pod rękę. Patrzyła na zebranych gości, ciesząc się, że ma u boku ojca. Bendik także tu był, a na dole wśród innych zaproszonych siedzieli również Benjamin, Helena, bliźniaki i Johanna. Twarz Rafaela na poły skrywał wielki kapelusz, ozdobiony piórami we wszelkich możliwych odcieniach błękitu. Wiedziała, że są tutaj wszyscy ci, którzy pragną jej dobra. Ale to nie wystarczało. Jej oczy nie przestawały szukać, nawet na sekundę nie chciały się zamknąć choćby po to, żeby mrugnąć. Tuziny zapalonych świec ułatwiały rozpoznawanie twarzy, gdy jednak wreszcie znalazła uśmiechnięte, pełne nadziei oblicze Thory, oczy łzawiły jej z wysiłku. Miejsce obok żony Arilla było już zajęte. Siedziała tam przyjaciółka Thory Hansine. Reina mocniej ścisnęła księgę z pięknymi pieśniami. Cieszyła się, że Ravi w tej samej chwili się odezwał i zaraz oddał głos wyraźnie podchmielonemu pastorowi Daae. Spojrzenie pani Catrine przykuło wielebnego do podłogi i
chyba dobrze się stało, bo kołysał się mocno, gdy donośnym głosem zaczął odczytywać bożonarodzeniową Ewangelię. Planowano, że nauczyciel Sonnesyn zacznie śpiewać, jak tylko pastor dotrze do słów o zastępach anielskich, wielbiących Boga. Zrobiło się jednak trochę zamieszania, gdy Reina upuściła ciężką księgę na podłogę, a Johanna potknęła się i upadła, chcąc podejść, by ją podnieść. A więc nie przyszedł. Wiedziała już teraz całkiem jasno, że właśnie dla niego zrobiła to wszystko. Dla niego i dla tego snu, który stale powracał. Dla tego snu, w którym stała w bieli i zostawała poślubiona jemu. Kiedyś wytłumaczyła sobie, że ten sen ziści się dopiero wtedy, gdy oboje umrą. Bo w tym śnie zawsze pojawiał się też Ravi, a w owym czasie uważała, że ojciec nie żyje. Ale tak przecież nie było. A im częściej budziła się z głową pełną tej bieli i pieśni, tym łatwiej przychodziło jej uwierzyć, że można zmusić sen, by stał się prawdą. Teraz zrozumiała, jak bardzo to wszystko jest niemądre. We śnie był śpiew tak piękny, że nie da się go opisać. We śnie były jasne migoczące świece, ludzie zamgleni i niewyraźni, przypominający mgliste obłoki wśród całej tej bieli. Tylko jej ojciec dawał się rozpoznać. I Arill. Reina uświadomiła sobie, że nie próbowała wcale zorganizować świątecznego spotkania przy śpiewie. Przysposobiła wszystko na własne wesele. Zabrakło tylko pana młodego. Nie chciała się dłużej nad tym zastanawiać, ale mały diablik siedzący jej na ramieniu śmiał się: Głupia, kobieto, płaczesz teraz dlatego, że tylko on jeden nie przyszedł. Nie słuchasz pięknych pieśni ani tego, jak cudownie gra Catrine, jak prześlicznie brzmi instrument, wtórujący śpiewowi nauczyciela. Nie widzisz nawet, że Bendik pierwszy raz od tylu lat wyjął swoją fujarkę! Niemądra kobieto, jak ci się wydaje, co właściwie mogłaś przez to osiągnąć? Reina wzdrygnęła się, odsunęła matkę, której po policzkach spływały łzy. Bendik grał.