1
Na zachodnim wybrzeżu Walii, na lewo od wyspy
Anglesey na niewielkiej polanie, cofniętej kilka mil
w głąb lądu, leżała mała wioska. Nad nią, na stromym
wzniesieniu, stał potężny dwór. Budowla z szarych
kamieni zdawała się obserwować osadę na podobień
stwo matki czuwającej nad dziećmi.
Wioska pławiła się w promieniach letniego słońca,
natomiast szare, chropawe ściany dworu na wzgórzu
nawet w jasne dni wydawały się zimne i nieprzystęp
ne. Na podróżnych przewijających się przez tę okolicę
dwór sprawiał odpychające wrażenie. Tak było i tym
razem.
Przybysz ostrożnie kierował się ku środkowi osady,
cały czas rzucając podejrzliwe spojrzenia na szarą bu
dowlę. Wkrótce jednak jego uwagę przykuło życie to
czące się w wiosce, przestał więc interesować się „mat
ką" czuwającą na wzgórzu. Poczucie zagrożenia po
woli ustępowało miejsca nadziei, że oto los wreszcie
mu sprzyja. Stanął na środku polany, kilkakrotnie ob
rócił się wkoło i obejmując wzrokiem okolicę, napawał
się urokiem tego miejsca, cieszył oczy widokiem kil
kunastu chałup ustawionych w kręgu, jedna przy dru
giej, a także bawiących się, rozbrykanych dzieci, no
i... kobiet. Ach, jakich kobiet!
7
Wyłowił wzrokiem pięć czy sześć, które najbardziej
przypadły mu do gustu. One zaś, zajęte swymi obo
wiązkami, nawet go nie zauważyły.
Przybysz był odziany w spodnie, które niewątpli
wie pamiętały lepsze czasy, nadal z fasonem oplecione
u dołu rzemieniami, oraz okryty brudną wilczą skórą
niczym peleryną. Rozglądał się wokół, nie wierząc
własnym oczom. Nigdzie nie dostrzegał mężczyzn.
Ani jednego mężczyzny! Za to roiło się od kobiet
w różnym wieku. Czyżby trafił do wioski legendar
nych Amazonek?! Nie, niemożliwe; świadczyły o tym
dzieci - zarówno dziewczynki, jak i chłopcy. Widocz
nie mężczyźni udali się do pracy w polu, gdzieś na
wschodniej stronie, bo po drodze nikogo nie mijał.
- Czy mogę w czymś pomóc, dobry panie?
Zaskoczony, poderwał się i obrócił, stając twarzą
w twarz z uśmiechniętą dziewczyną, najwyraźniej za
ciekawioną pojawieniem się obcego. Ocenił, że liczy
sobie nie więcej niż szesnaście wiosen. Starannie za
plecione włosy koloru lnu i niewinna buzia o szeroko
rozstawionych zielonych oczach bardzo mu się spo
dobały. Przybysz szybko omiótł spojrzeniem ciało
dziewczyny; ta jedna krótka chwila wystarczyła, aby
widok pełnych piersi, rozsadzających burą koszulę,
i szerokich, silnych bioder wywołał ból w jego kroczu.
Ponieważ milczał, dziewczyna odezwała się po
nownie:
- Od wielu miesięcy nikt obcy tu nie zbłądził. Od
czasu, kiedy ostatni z mieszkańców Anglesey Island
przechodzili tędy w poszukiwaniu terenów na nową
osadę. Czy ty, panie, też przybywasz z Anglesey?
- Tak. Ale to już nie to samo miejsce - odrzekł
wreszcie.
Och, mógłby opowiedzieć jej o swoim nieszczęściu,
8
gdyby miał ochotę na wynurzenia, lecz jeśli wszystko
pójdzie po jego myśli, już niedługo dziewczątko bę
dzie trapić się własną biedą, bo przecież nie życzliwej
słuchaczki szukał...
- Gdzie są mężczyźni ze wsi? Nie widać nawet
starców wygrzewających się na słońcu.
- Nie ma starców. Zabrała ich gorączka dwie zimy
temu. Poumierali i starzy, i młodzi. - Twarz dziew
czyny posmutniała, lecz zaraz rozjaśnił ją uśmiech. -
Dziś rano znaleźliśmy ślady odyńca i ci, co się ostali,
poszli jego tropem. Wieczorem będzie uczta. Możesz,
panie, zasiąść do niej z nami.
- A nie ma tu pól, które trzeba uprawiać? - zapytał
z czystej ciekawości. - Czy może odyniec ważniejszy?
- Musisz, panie, pływać po morzach, bo inaczej byś
wiedział, że pola zasiewa się wiosną, a plony zbiera
jesienią i niewiele roboty zostaje na inny czas - zachi
chotała, zupełnie nieskrępowana.
- Pewnie lada moment spodziewacie się powrotu
mężczyzn? - Przybysz ściągnął krzaczaste brwi.
- A gdzie tam! - zaśmiała się. - Będą dla zabawy
tropić odyńca tak długo, jak to możliwe. Nieczęsto
dziki podchodzą pod wioskę.
Mężczyzna odetchnął z ulgą. Wąskie usta rozciąg
nęły się w uśmiechu.
- Jak masz na imię? - zapytał.
- Enid - odpowiedziała swobodnie.
- A masz ty męża, Enid?
Zaróżowiła się uroczo i opuściła wzrok.
- Nie, panie. Ciągle jeszcze mieszkam u ojca.
- Czy on poszedł z innymi?
- Nie pominąłby takiej okazji! - Zielone oczy
dziewczyny rozbłysły wesoło.
„To zbyt piękne, żeby było prawdziwe" - męż-
9
czyzna pomyślał z zadowoleniem, zanim znowu się
odezwał.
- Posłuchaj, Enid, przybywam z daleka, a słońce
mocno praży. Czy mógłbym trochę odpocząć w twojej
chacie?
- Ja... nie... - Pierwszy raz ogarnął ją niepokój.
- Tylko chwilę, Enid - zapewnił ją skwapliwie.
Zastanawiała się jakiś czas.
- Jestem pewna, że ojciec nie miałby mi tego za
złe - odpowiedziała po chwili i ruszyła przodem.
Chata, do której go zaprowadziła, była bardzo mała.
W rogu jedynej izby, przedzielonej przepierzeniem, le
żały dwa brudne posłania. Jedną ścianę pomieszczenia
zajmował okopcony komin ułożony z kamieni,
a przed nim stał stół i dwa proste krzesła. Uwagę
mężczyzny przyciągnęły stojące na stole dwa puchary
pięknej roboty, inkrustowane półszlachetnymi kamie
niami. Niewątpliwie warte były fortunę. Nie rozumiał,
jakim sposobem trafiły do tej skromnej chaty.
Enid z zaciekawieniem przyglądała się mężczyźnie,
gdy ten stał ze wzrokiem wlepionym w dar pana na
zamku - dowód wdzięczności za jej chętne usługi.
Nie mogła nazwać tego wysokiego przybysza przy
stojnym, ale też nie był odpychający. Wyraźnie nie
należał do ludzi majętnych. Jego szerokie plecy jednak
świadczyły o sile, więc nadawał się na męża, który
zadbałby o jej byt. Widoki na znalezienie oblubieńca
wśród swoich były mizerne. Wszyscy mężczyźni zdat
ni do żeniaczki zdążyli już zakosztować jej wdzięków.
Mimo że niczego jej nie brakowało, nie mieli ochoty
się z nią żenić, wiedząc, że inni też z nią próbowali.
Enid uśmiechała się w duchu, snując swój plan. Kie
dy ojciec wróci, opowie mu, co umyśliła. Martwił się
o nią, no i marzył o zięciu, który by mu pomógł
10
w polu. Razem z ojcem namówią przybysza, żeby za
trzymał się u nich jakiś czas. A wtedy ona swoimi
fortelami sprowokuje go do oświadczyn. Tak, tym ra
zem najpierw będzie ślub, a dopiero potem figle. Nie
doda kolejnego błędu do wcześniejszych potknięć.
- Dobry panie, czy chcesz ugasić pragnienie odro
biną piwa? - zapytała słodkim głosikiem, przyciągając
uwagę mężczyzny z powrotem do swojej osoby.
- Tak. Bardzo chętnie - odparł i czekał spokojnie,
aż mu poda kubek.
Mężczyzna zerkał nerwowo na wejście. Słomiana
mata, pełniąca rolę drzwi, stała obok, oparta o ścianę.
Szybko dopił piwo, po czym bez słowa podszedł do
otworu i zastawił go słomianką, odcinając w ten spo
sób dopływ światła do izby. Oczywiście mata nie sta
nowiła żadnej ochrony, jedynie osłaniała przed zim
nem, upałem czy wścibskimi spojrzeniami, co akurat
bardzo mu odpowiadało.
- Robi się skwarnie - wyjaśnił.
Jego postępek nie wzbudził w dziewczynie żadnych
podejrzeń.
- Zjadłbyś coś, panie? Zaraz przygotuję poczęstu
nek.
- Tak. Jesteś bardzo miła - podziękował, wyginając
usta w układnym uśmiechu. Po cichu przyznał, że
żołądek może jeszcze wytrzymać bez strawy, ale
lędźwie dłużej czekać nie mogą.
Dziewczyna odwróciła się do niego plecami i pode
szła do komina. W tej chwili mężczyzna wyciągnął
spod tuniki nóż i błyskawicznie znalazł się za nią.
Zamarła, gdy przytknął jej ostrze do szyi, jednocześnie
przyciskając ją do siebie. W przeciwieństwie do więk
szości swych rówieśniczek nie obawiała się uszczerbku
na honorze, lecz drżała o życie.
11
- Enid, nie krzycz, bo inaczej będę musiał cię
skrzywdzić! - powiedział wolno mężczyzna, łapiąc ją
za pierś. - To samo zrobię z każdym, kto przyjdzie ci
na ratunek. Chcę tylko pobaraszkować, nic więcej.
Enid stłumiła łkanie. Jej plany na przyszłość roz
płynęły się w jednej chwili. Tak krótko żyło marzenie
o długo wypatrywanym mężu!
Na południe od wsi pojawiła się między drzewami
samotna postać. Młodzieniec utykał i pojękiwał przy
każdym stawianym kroku. I chociaż nigdzie nie było
śladu konia, który go zrzucił, odwracał się co rusz
i wygrażał pięścią, głośno przy tym pomstując.
- Nie masz po co wracać, ty rozpuszczone bydlę!
Zraniona duma doskwierała bardziej od bólu tylnej
części ciała, obitej podczas upadku. Jeździec zbliżył
się do wsi, wciąż rozcierając obolałe miejsce. Odpo
czynek był bliski; młokos dumnym uniesieniem głowy
odpowiedział na pytające spojrzenia wieśniaczek.
Jedna z kobiet podeszła do niego i nie pytając, co
stało się z koniem, oznajmiła:
- Bren, do wsi przyszedł obcy. Enid dała mu go
ścinę.
Chłodne szare oczy młodzieńca spojrzały na chatę
Enid, a potem znów na kobietę.
- Dlaczego się zamknęli?
- Znasz Enid - odparła tamta ze znaczącym uśmie
chem.
- Tak. Ale ona nie obdarza wdziękami obcych.
Młodzieniec bez słowa podszedł do chaty Enid
i z mieczem w dłoni odsunął słomianą matę. Przez
chwilę nic nie widział, lecz gdy oczy przywykły do
półmroku, dostrzegł parę w kącie, nieświadomą obec-
12
ności intruza. Obcy leżał na Enid i poruszał gwałtow
nie biodrami jak parzący się knur.
Z początku szare oczy patrzyły zafascynowane na
miłosne zapasy, a uszy z zaciekawieniem wychwyty
wały postękiwania i jęki dochodzące z kąta. Nagle
srebrny błysk przyciągnął uwagę szarych oczu; wpa
trzone w nóż w dłoni obcego, pociemniały jak niebo
przed burzą.
Nie namyślając się długo, młodzieniec w paru su
sach znalazł się przy legowisku i zręcznie ciął obcego
mieczem przez pośladki. Zaskoczony mężczyzna za
wył z bólu, oderwał się od wystraszonej Enid i sła
niając się, uciekł od napastnika.
Enid rozdziawiła usta z wrażenia, gdy zrozumiała,
co sprawiło, że obcy zerwał się jak oparzony.
- Bren, co tu robisz?
Młodzieniec stał nad nią na szeroko rozstawionych
nogach.
- Myślę, że dobrze się stało, iż ta szkapa, Wilłow,
poniosła. Inaczej sprawiedliwości nie stałoby się za
dość - odpowiedział głosem pozbawionym emocji. -
On cię wziął siłą, prawda?
- Tak - odpowiedziała Enid, nie panując nad łka
niem wstrząsającym jej ciałem.
- Nie była dziewicą! - warknął gniewnie przybysz,
trzymając się obiema dłońmi za krwawiące pośladki.
Szybko się zorientował, że ma do czynienia nie z oj
cem dziewczyny, lecz z młodzikiem, a nawet, sądząc
po głosie - z żółtodziobem. Zamożny wygląd świad
czył o tym, że młodzieniec nie pochodził ze wsi. Pod
bogato haftowanym płaszczem połyskiwała srebrna
tunika w odcieniu gniewnych oczu właściciela. Miecz
też był przedni, nigdy jeszcze takiego nie widział;
szeroki, a przy tym niezwykle cienki i lekki, z ręko-
13
jeścią inkrustowaną czerwonymi i niebieskimi kamie
niami.
- To nie ma nic do rzeczy. Wszyscy wiemy, że Enid
hojnie obdarza względami - odparł młodzieniec. - Ale
tylko tych, których sama wybiera - dokończył cicho. -
Dziewczyna udzieliła ci gościny, a tyś jej w taki spo
sób odpłacił! Jak mam go ukarać, Enid? Odciąć głowę
i złożyć ci ją u stóp, a może wolisz ten zwiędły organ,
co jeszcze przed chwilą tak dumnie sterczał?
- Za to wyrwałbym ci serce, młodzieńcze! - wy
buchnął rozwścieczony mężczyzna.
W grupce kobiet, które zwabił pod drzwi wrzask
obcego, rozległy się chichoty. Nagi mężczyzna odwró
cił ku nim pobladłą z furii twarz. Poczuł się jeszcze
bardziej poniżony, gdy do chichotu kobiet dołączył
dźwięczny śmiech młodzieńca.
I wtedy, ku ogólnemu zaskoczeniu, wtrąciła się
Enid.
- Bren, nie strój z niego żartów! - krzyknęła z obu
rzeniem.
Śmiech umilkł, a młodzieniec spojrzał na nią z po
gardą.
- Dlaczego nie, Enid? Przybyszowi zapewne się
wydaje, że jest godnym mnie przeciwnikiem. A kto
zakłuł dzika, mając zaledwie dziewięć lat? Kto razem
z ojcem zabił pięciu rabusiów, kiedy napadli na wieś?
Kto nosił miecz, zanim nauczył się chodzić, i od
wczesnego dzieciństwa ćwiczył się w wojennej sztuce?
Ten obwieś wyobraża sobie, że mu się uda wyjąć mi
serce za pomocą zabaweczki, którą ściska w ręce. Mo
że i duży z niego mężczyzna, ale to przecież śmier
dzący tchórz!
Na tę ostatnią zniewagę przybysz ryknął gniewnie
i natarł z nożem w uniesionej dłoni, jakby rzeczywi-
14
ście zamierzał spełnić wcześniejszą groźbę. Lecz mło
dzieniec wcale się nie przechwalał. Uskoczył zręcznie
i nieznacznym ruchem nadgarstka wykonał pchnięcie,
raniąc przybysza w pierś. A potem wymierzył kop
niaka w umazane krwią pośladki.
- Co prawda nie tchórz, ale za to partacz i półgłó
wek! - naigrawał się, gdy przeciwnik z impetem wy
lądował na przeciwległej ścianie. - Masz dość, gwał
cicielu?
Mężczyzna błyskawicznie schylił się po nóż, który
wypadł mu z ręki, kiedy uderzył o ścianę, i ponownie
zaatakował. Tym razem ostrze miecza cięło go przez
pierś od lewej strony ku prawej, a obie rany utworzyły
literę X. Nacięcia nie były głębokie, lecz wystarczyły,
aby mężczyzna zalał się krwią.
- Czy potrafisz jedynie łaskotać tym mieczem, chło
paczku?! - zawył. - Moje ostrze, chociaż krótkie, zada
śmiertelny cios!
Znaleźli się teraz zaledwie o krok od siebie. Męż
czyzna, upatrując w tym swoją szansę, zamierzył się
nożem, celując w białą, smukłą szyję przeciwnika. Ten
jednak uskoczył w bok z taką samą gracją, z jaką ma
tador schodzi z drogi szarżującemu bykowi. Ostrze
przecięło powietrze, a sekundę później nóż, wytrąco
ny silnym uderzeniem, przeleciał łukiem przez izbę.
Przybysz znalazł się twarzą w twarz z Enid.
- Ty głupcze! Nie widzisz, że się z tobą bawi?! -
W jej gniewnych oczach nie było cienia współczucia.
Nieznajomy pobladł, bo zrozumiał, że Enid ma ra
cję. I chociaż cierpiał ze wstydu, że pokonał go wy
rostek, jeszcze bardziej się bał, iż za chwilę straci życie.
Odwrócił się do młodzieńca, modląc się w duchu, by
jak najszybciej nastąpił śmiertelny cios.
Stalowe oczy patrzyły na niego bez litości, a kpią-
15
cy uśmiech, jaki pojawił się na zmysłowych, pełnych
ustach, zmroził mu krew.
- Jak cię zwą?
- Donald. Donald Gillie - odpowiedział szybko.
- Skąd przybywasz?
- Z Anglesey.
Na dźwięk tej nazwy szare oczy zwęziły się
w szparki.
- Byłeś tam w zeszłym roku, gdy ci przeklęci wi
kingowie uderzyli na Holyhead Island?
- A jakże! Strach było patrzeć na tę rzeź i...
- Zamilcz! Nie pytam o to, co zrobiły te psy! Do
wiedz się, Donaldzie Gillie, że twoje życie leży w rę
kach tej oto dziewczyny! - Młodzieniec odwrócił się
do Enid: - Co mam z nim zrobić? Czy chcesz, żeby
w tej chwili zakończył swój nędzny żywot?
- Nie! - jęknęła Enid.
- W takim razie może go okaleczę? Odrąbię rękę
albo nogę?
- Nie! Nie! Bren!
- Enid, sprawiedliwości musi stać się zadość! -
zniecierpliwił się młodzieniec. - Mój ojciec byłby
o wiele surowszy. Gdyby to lord Angus znalazł go
między twymi udami, nadziałby go na pal i zostawił
wilkom na pożarcie. Na razie to były igraszki, teraz
przyszedł czas, by zapłacił za wszystko, co tu się stało.
Enid pobladła ze strachu. Donald Gillie stał z opu
szczonymi ramionami w oczekiwaniu na wyrok. Mło
dzieniec myślał intensywnie, marszcząc czoło.
- Już wiem! - Jego szare oczy rozbłysły z radości,
gdy znalazł rozwiązanie. - Chciałabyś go za męża,
Enid?
- Tak! - od razu padła ledwo słyszalna odpowiedź.
16
- Zgadzasz się, Donaldzie Gillie? - Młodzieniec
spojrzał na niego surowo.
Mężczyzna uniósł głowę.
- Oczywiście! - przytaknął skwapliwie.
- Więc niech tak będzie! Zostaniecie sobie poślu
bieni! - zadecydował. - Zrobiłeś dobry interes, Donal
dzie Gillie. Ale wiedz jedno: Nie możesz dzisiaj po
wiedzieć „tak", a jutro zmienić zdanie! Gdybym mu
siał pożałować swej decyzji - jeśli dziewczynie stanie
się krzywda albo poweźmiesz zamiar, by ją potem
zostawić - pamiętaj, że nie ma takiego miejsca, gdzie
mógłbyś się schować, bo wszędzie cię znajdę. I wtedy
zapłacisz życiem!
Przybysz nie posiadał się z radości, że spotkała go
taka lekka kara.
- Nie skrzywdzę dziewczyny - zapewnił.
- To dobrze - odpowiedział krótko młodzieniec
i ruszył ku drzwiom. - No, kobiety! - krzyknął do
gromadki przy wejściu. - Zabierajcie się stąd! Dosyć
miałyście rozrywki na jeden dzień. Zostawcie tych
dwoje, żeby mogli się poznać. - Od progu dodał, zwra
cając się do Enid: - Obmyj go szybko, zanim zjawi się
twój ojciec. Będziesz musiała wiele wyjaśnić temu za
cnemu człowiekowi.
- Szlachetny panie, twój ojciec wychował cię na
prawdziwie wspaniałomyślnego człowieka! - odezwał
się Donald Gillie.
- Mój ojciec nie ma syna - sprostował młodzieniec.
Donald Gillie odprowadził wzrokiem oddalającą się
sylwetkę i zwrócił się do Enid:
- Co on chciał przez to powiedzieć?
- Jaki on?! - zaśmiała się Enid, rozbawiona jego
głupią miną. - To lady Brenna darowała ci życie.
17
2
Brenna pchnęła ciężkie dębowe wrota dworu. Sło
neczny blask zalał ciemny hol. Nikogo nie spotkała
na dole. Zza podwójnych drzwi po prawej stronie,
prowadzących do paradnej komnaty, doszły ją kobiece
głosy. To jej przybrana siostra, Cordella, ustalała z ku
charką zestaw dań na wieczorny posiłek.
Cordella była ostatnia osobą, jaką Brenna miała
ochotę w tej chwili oglądać. Szczerze mówiąc, w ogóle
nie czuła potrzeby, by ją widywać, a już na pewno
nie chciała natknąć się na nią teraz, gdy po upadku
z przeklętej Willow nie była w najlepszej formie.
Zazwyczaj pokonywała hol kilkoma sprężystymi
susami, tym razem wlokła się jak ślimak. Czuła każdy
mięsień w dolnej części ciała, a przeprawa z tym ob
cym, Donaldem Gilliem, nie wyszła jej na dobre.
W chacie Enid każdy ruch sprawiał jej ból. Nie poka
zała tego po sobie wyłącznie dzięki sile woli.
Ha! A więc obcy wziął ją za mężczyznę! Mile ją to
połaskotało. Czyż nie takie właśnie wrażenie chciała
sprawiać? Przez kilka minut tam, w chacie, naprawdę
była synem swego ojca, dzielnym młodzieńcem uwię
zionym w kłopotliwym, kobiecym ciele. Angus byłby
z niej równie dumny jak ona sama.
Weszła ostrożnie na parę szerokich stopni i skręciła
na schody wiodące w plątaninę korytarzy na pierw
szym piętrze. Każdy nieproszony gość z pewnością
by się tu pogubił, bo wnętrze sprawiało takie wrażenie,
jakby zaczęto wznosić dwór od przeciwległych mu
rów, by na koniec, po usilnych staraniach, spotkać się
na środku. Kazał go tak wykonać ojciec Angusa. Za
leżało mu, aby ludzie, których gościł pod swym da
chem, tracili orientację. Angus zdążył dorosnąć, zanim
18
dwór ukończono, ponieważ budowa tego labiryntu
trwała wiele lat.
Rozkładem pomieszczeń na parterze dom przypo
minał inne dwory, natomiast na piętrze znajdowało
się dziewięć komnat. Do każdej z nich prowadził od
rębny korytarz. Brenna skręciła w pierwszy z nich na
prawo, mijając po drodze jedyne drzwi do komnaty
ojca. Był teraz u siebie; złożony chorobą, od tygodnia
nie podnosił się z łoża i jego stan nie ulegał poprawie.
Miała ochotę opowiedzieć mu o tym, jak dała łupnia
obcemu. Może później zajrzy do niego, najpierw jed
nak musi wziąć kąpiel.
Weszła do korytarza biegnącego w sąsiedztwie apar
tamentów zajmowanych przez Cordellę i jej męża. Skie-.
rowała się na lewo, do własnej komnaty usytuowanej
we frontowej części domu. Zajmowała narożną izbę,
dobrze oświetloną dzięki dwóm oknom na sąsiadują
cych ze sobą ścianach. Brenna liczyła sobie zaledwie
siedemnaście wiosen, więc z wyjątkiem takich dni jak
ten, kiedy każdy krok wymagał wysiłku, nie miała nic
przeciwko długim marszom do swego pokoju.
Miała ochotę krzyczeć z radości, gdy wreszcie do
tknęła klamki. Zatrzymała się na chwilę, żeby zawołać
swoją służącą Alanę. Powoli zamknęła za sobą drzwi
i pokuśtykała do łóżka, ściągając po drodze opończę,
pod którą ukryła wspaniałe, bujne włosy. Długie wło
sy, które kłóciły się z jej wizerunkiem! Ojciec nie po
zwolił ich ścinać, toteż chowała je pod kapturem. Nie
nawidziła tego symbolu kobiecości.
Alanę przybiegła ze swej izby za załomem koryta
rza, zanim głowa Brenny dotknęła poduszki. Służąca
była w podeszłym wieku, lecz nie wyglądała na swoje
lata. Miała rude włosy świadczące o jej szkockim po
chodzeniu. Kiedyś marchewkoworude, teraz pojaśnia
19
ły, nabierając żółtawego odcienia. Natomiast szafirowe
oczy pozostały młode. Alanę nie była już taka zwinna
jak dawniej i często w zimie niedomagała. Wtedy Bren
na zamieniała się w służącą i troskliwie jej doglądała.
- Brenna, moje dziecko! - wysapała Alanę, przycis
kając dłoń do piersi. - Dobrze, że wróciłaś. Wiesz, jaki
zły byłby twój ojciec, gdybyś spóźniła się na lekcję
z Wyndhamem. Zdejmij chłopięcy strój i ubierz się
jak należy. Gdy Boyd przyniósł wiadomość o odyńcu,
zlękłam się, że możesz nie wrócić na czas.
- Przeklęty Wyndham i jego pobratymcy! - po
mstowała znużonym głosem Brenna. - I niech licho
porwie odyńca!
- Ho! Ho! Jesteśmy dzisiaj w doskonałym humo
rze - zaśmiała się Alanę.
- Nie my, lecz ja!
- A co cię tak rozsierdziło?
Brenna uniosła się, mrużąc oczy pod wpływem bó
lu, i zaraz opadła na poduszki.
- To Willow, ta ociężała krowa!.Tyle z nią ćwiczy
łam, a przestraszyła się królika! Marnego królika! Ni
gdy jej tego nie wybaczę!
- Coś mi się wydaje, że rącza klaczka wysadziła cię
z siodła, raniąc nieco twą dumę - zachichotała Alanę.
- Och! Zamilcz, kobieto! Niepotrzebne mi twoje ga
danie. Muszę wziąć kąpiel, wymoczyć obite kości.
- W takim razie będziesz musiała się pospieszyć,
kochanie - powiedziała Alanę bez urazy, bo dawno
już przywykła do porywczego charakteru swej pani. -
Wyndham na ciebie czeka.
- A niech czeka!
Brenna codziennie po południu spotykała się
z Wyndhamem w paradnej komnacie na parterze.
20
Udzielał jej lekcji od wielu miesięcy, od chwili gdy
w osiemset pięćdziesiątym roku krwiożerczy barba
rzyńcy z północy najechali na Holyhead Island. Bren
na dzielnie znosiła znienawidzone nauki, zapamiętu
jąc to, co przekazywał jej Wyndham, dla własnego
dobra, a nie dlatego, że takie było zalecenie Angusa.
Na jej widok Wyndham uniósł się z miejsca.
- Lady Brenno, spóźniłaś się - skarcił ją, marszcząc
czoło.
- Wybacz, Wyndhamie. Przykro mi, że kazałam ci
czekać, kiedy zapewne masz ważniejsze sprawy na
głowie - uśmiechnęła się słodko.
Brenna była teraz ubrana w jedwabną suknię koloru
morskiej wody, a rozpuszczone kruczoczarne włosy
opadały na jej smukłe plecy.
Rysy postawnego Skandynawa wyraźnie zmiękły.
- Bzdura. Nie ma nic ważniejszego od przygoto
wania ciebie, pani, do nowego życia na obcej ziemi -
odparł, uciekając oczyma w bok, byle oderwać je od
uczennicy.
- W takim razie zaczynajmy, żeby nadrobić straco
ny czas.
Należy oddać sprawiedliwość Brennie - gdy wy
magała tego sytuacja, potrafiła zachować się jak pra
wdziwa dama. Dobre maniery wpoiła jej ciotka Linnet.
To dzięki niej nabrała ogłady i nauczyła się czynić
użytek ze swej kobiecości. Niezbyt często korzystała
z owych damskich sztuczek, lecz kiedy już to robiła,
żaden mężczyzna nie był w stanie oprzeć się jej cza
rowi.
Kąpiel rozluźniła nieco mięśnie Brenny, nadal jed
nak nie mogła poruszać się swobodnie. Przeszła
ostrożnie przez komnatę i usiadła obok Wyndhama
na jednym z czterech krzeseł podobnych do tronów,
21
ustawionych przed ogromnym kominkiem. Zaczęli lek
cję dokładnie od miejsca, w którym ją wczoraj skoń
czyli. Wyndham opowiadał jej teraz o skandynaw
skich bóstwach. Mówił po norwesku, bo w pierwszej
kolejności nauczył ją tego języka.
Czy naprawdę nie minął nawet rok, odkąd doszły
ich wieści z Holyhead Island? Miała wrażenie, że
wszystko wydarzyło się bardzo dawno temu. Szok,
jaki przeżyli w związku z najazdem na wyspę, uświa
domił im śmiertelne zagrożenie. Dwa dni później An-
gus wezwał córkę do siebie i oznajmił, jakie znalazł
wyjście, by zapobiec niebezpieczeństwu. Do tej pory
Brennie ani przez myśl nie przeszło, że cokolwiek
może im grozić.
Rozmowę z ojcem pamięta do dziś. Ta scena nieraz
prześladowała ją w sennych koszmarach. Spotkał się
z nią w tej samej komnacie, w której teraz odbywała
lekcje. Siedział naprzeciwko niej, ubrany na czarno
dla podkreślenia powagi sytuacji. Czerń - kolor prze
znaczenia. Tunika Angusa była tak czarna jak jego
długie do ramion włosy i ponura jak jego spojrzenie.
Chociaż Angus Carmarham skończył pięćdziesiąt lat,
jego niebieskie oczy pozostały bystre i pełne życia.
Tamtego dnia jednak, zasnute smutkiem, wyglądały
jak oczy starca.
Gdy ją wezwał, Brenna wróciła akurat z porannej
przejażdżki na Willow, srebrnosiwej klaczy. Stanęła
przed nim ubrana w chłopięcy strój: gołębią tunikę,
krótką opończę, lamowaną brokatem, spodnie z wy
prawionej skóry jelenia i miękkie hiszpańskie buty
z cholewami. U pasa zwisał miecz, ale wyjęła go z po
chwy, zanim zajęła miejsce naprzeciw ojca, na wysła
nym aksamitem krześle z wysokim oparciem.
22
- Poślubisz norweskiego wodza, córko. - To były
pierwsze słowa lorda Angusa.
- I urodzę dwudziestu dzielnych synów, którzy póź
niej najadą nasze wybrzeża - dopowiedziała Brenna.
Angusa nie rozbawił ten żart. Wyraz powagi na
twarzy ojca zmroził jej krew. Zacisnęła dłonie na po
ręczach fotela, czekając w napięciu z nadzieją, że od
woła swoje słowa.
- Może i napadną na nasze wybrzeże, ale nas
oszczędzą - odparł znużony, jakby nagle przygięło go
do ziemi brzemię lat.
- Ojcze, co ty zrobiłeś? - Brenna nie potrafiła ukryć
lęku w głosie.
- Wczoraj wyruszył posłaniec. Jedzie do Norwegii
układać się z wikingami...
Brenna zerwała się z fotela.
- Tymi, co napadli na Holyhead Island?!
- Nie, niekoniecznie akurat z tymi. Mój wysłannik
wyszuka wodza, który weźmie ciebie za żonę. Czło
wieka z odpowiednią pozycją.
- Będziesz mną kupczyć, pukając od drzwi do
drzwi?! - zapytała z wyrzutem, patrząc na ojca sze
roko otwartymi szarymi oczami. Pierwszy raz w życiu
miała wrażenie, że nie zna człowieka, który ją spłodził.
- Nikt nie będzie tobą kupczył, Brenno! - powie
dział stanowczo lord Angus. Chociaż wiele kosztowała
go ta decyzja, był głęboko przekonany o jej słuszno
ści. - Posłaniec będzie działał dyskretnie. Wybrałem
Fergusa. To dobry dyplomata. Rozejrzy się dokładnie,
a gdy znajdzie odpowiedniego pana w stanie bezżen-
nym, przedstawi mu moją propozycję. Nikt nie będzie
tobą frymarczył, Brenno. Poleciłem Fergusowi, by za
pytał tylko w jednym miejscu. Jeżeli mu się nie po
szczęści, wróci i sprawa zostanie zamknięta. Lecz
23
niech niebo ma nas w swojej opiece, jeśli Fergus nie
przywiezie imienia twego przyszłego męża!
Czerwone plamy tańczyły przed oczami Brenny.
- Jak mogłeś mi coś takiego zrobić?
- To jedyne wyjście, Brenno.
- Nieprawda! - krzyknęła. - Wiele mil dzieli nas
od wybrzeża. Nie mamy się czego bać!
- Z roku na rok wikingowie stają się coraz zuchwal
si - tłumaczył Angus. - Pierwsze wieści o ich wyczy
nach doszły tutaj przed moim przyjściem na świat.
Obecnie ziemie leżące po przeciwnej stronie lądu na
leżą do nich - na północnych terenach i na wschodzie
Brytanii nasi bracia służą u ich osadników. A teraz
zbliżyli się także do naszej części wybrzeża. Tylko
patrzeć, jak dotrą w głąb lądu. Kto wie, czy minie
nawet rok... Chcesz, aby obrócili w perzynę naszą wio
skę? Wycięli mężczyzn, a kobiety wzięli do niewoli?
- Nie doszłoby do tego! - krzyknęła. - Jesteś ryce
rzem wprawionym w wojennej sztuce. I mnie nauczy
łeś walczyć. Stawiłbyś im czoło, ze mną u boku!
- Och, Brenno, Brenno... - westchnął. - Jestem za
stary na wojowanie. A ty może zabiłabyś kilku, lecz
to na nic by się nie zdało. Skandynawowie są rasą
olbrzymów. Nikt im nie dorównuje. Poza tym są dzicy
i nie znają litości. Chcę cię widzieć żywą i ochronić
moich poddanych.
- Poświęcając mnie! - syknęła ze złością. - Oddając
mnie jakiemuś staremu wodzowi, który, jak mówisz,
będzie gwałtowny i bezwzględny!
- Jeśli o to chodzi, nie obawiam się o ciebie. Wiem,
że sobie poradzisz.
- Nie będę musiała! - wrzasnęła Brenna. - Bo nie
zgodzę się na małżeństwo!
- Zgodzisz się! - Angus niebezpiecznie ściągnął
24
brwi. - Fergus ma zagwarantować układ moim sło
wem honoru.
- Dlaczego nie powiedziałeś mi o tym wczoraj?
Wiedziałeś, że powstrzymałabym Fergusa, prawda?
- W istocie tak podejrzewałem, córko. Co się stało,
już się nie odstanie. Po części sama się do tego przy
czyniłaś, bo nadal jesteś do wzięcia. Cordella ma męża,
a twoja ciotka, chociaż ciągle piękna, jest za stara.
Wiking będzie chciał młodą oblubienicę.
- Nie składaj winy na mnie, ojcze. To wyłącznie
twój pomysł!
- Proponowałem ci wielu kandydatów: bogatych
i przystojnych młodzieńców. Ale ty żadnego nie chcia
łaś! - wypomniał jej z ponurą miną lord Angus. - Już
dawno mogłaś być mężatką. Co prawda bylibyśmy
teraz skazani na śmierć z rąk wikingów.
- Przedstawiałeś mi jedynie nudnych pyszałków
i próżnych gogusiów. Jak miałam wybrać męża z tej
bandy głupców?!
- Znam cię, Brenno. Obojętnie, kogo bym sprowa
dził, i tak byś się nie zdecydowała. Już sama myśl
o zamążpójściu napełnia cię niechęcią. Nie wiem, dla
czego tak jest.
- Masz rację, milordzie - odparła oschle.
- Więc postanowiłem za ciebie. Poślubisz mężczy
znę, którego wybierze dla ciebie Fergus. Klamka za
padła.
Brenna odwróciła się i stanęła twarzą do ognia.
Choć krew się w niej burzyła, była bezsilna. Ona, taka
nawykła do walki, tym razem nie potrafiła się obronić.
Pozostała ostatnia iskierka nadziei.
- Mogłaby mnie zastąpić jakaś inna kobieta - rzu
ciła obojętnym tonem. - Nie ma gorszej kandydatki
na żonę ode mnie.
25
- Chcesz, by służąca udawała panią? - zapytał
z niedowierzaniem Angus. - Coś takiego sprowadzi
łoby na nas najokrutniejszą zemstę wikingów. Fergus
będzie wychwalać twoje zalety, Brenno. Twoje! Jaka
służąca tutaj, czy gdziekolwiek indziej, dorównuje ci
urodą, manierami i odwagą? Trzeba by było wielu lat,
żeby nabyła umiejętności takich jak twoje. Pochodzisz
ze szlachetnego rodu, a dzięki troskliwym zabiegom
ciotki stałaś się damą w każdym calu. Błogosławię
dzień, w którym Linnet zamieszkała u nas i wzięła
cię pod swoje skrzydła. Inaczej nikt nie chciałby cię
za żonę, a co dopiero wiking!
- W takim razie przeklinam ten dzień! - krzyknęła.
- Brenno!
Od razu pożałowała swych słów. Szczerze kochała
ciotkę. Chowana od urodzenia bez matki, od pierwszej
chwili przylgnęła do pięknej Linnet, która zjawiła się
u nich cztery lata temu, po śmierci swego męża. Linnet
była młodszą siostrą Angusa. Miała czterdzieści lat,
lecz z wyglądu i sposobu bycia sprawiała wrażenie
osoby o wiele młodszej. Mimo że bardzo poważnie
zajęła się wychowaniem Brenny, nie udało jej się do
końca wyplenić chłopięcych zachowań dziewczyny.
Linnet darzyła ją matczynym uczuciem, podczas gdy
macocha Brenny, okropna jędza, tylko czekała na oka
zję, aby pasierbicy dokuczyć. Angus gorzko żałował,
że się z nią ożenił. Na szczęście nie musiano zbyt
długo znosić jej obecności we dworze, bo umarła
w trzy zimy po ślubie, a w rok po sprowadzeniu się
do nich Linnet. Niestety, została po niej córka, Cor-
della, dorównująca złośliwością swej zmarłej matce.
- Przepraszam, ojcze - wyszeptała Brenna. Spuściła
stalowoszare oczy i stała zrezygnowana ze zwieszo-
26
nymi ramionami. - To dlatego, że przeraziła mnie
twoja decyzja.
- Brenno, wiedziałem, że się przejmiesz, ale nie są
dziłem, że przeżyjesz to tak bardzo - wyznał Angus.
Wstał i otoczył córkę ramieniem. - Odwagi, dziew
czyno! Darzysz podziwem siłę i męstwo, a nikt nie
ma go więcej niż wikingowie. Jeszcze kiedyś mi po
dziękujesz za to, że cię wyswatałem.
Brenna tylko uśmiechnęła się z rezygnacją, bo stra
ciła już wszelką ochotę do dalszych protestów. Dwa
tygodnie później przedstawiono jej Wyndhama, kupca
z północy, który osiadł na Emerald Isle. Ojciec znalazł
go w Anglesey. Za sowitą opłatą miał uczyć Brennę
języka norweskiego i zwyczajów ludów skandynaw
skich, by - jak powiedział Angus - „nie błądziła jak
ślepiec po jaskini lwa".
W porze żniw powrócił Fergus z imieniem narze
czonego, przypieczętowując w ten sposób jej los. Przy
szły mąż Brenny nie był głową rodu - na co miał
nadzieję Angus - ponieważ żaden mężczyzna o od
powiednim statusie nie okazał się stanu wolnego. Na
rzeczony to syn potężnego wodza klanu, młody kniaź,
który przez rok brał udział w wyprawach wojennych,
a teraz zajął się handlem, upatrując w nim własną dro
gę życiową. Nazywa się Garrick Haardrad.
Nie, Fergus nie miał okazji mu się przyjrzeć, bo
młodzieniec akurat handlował na Wschodzie. Lecz
Garrick powróci latem i zanim nastanie jesień, przy
jedzie po narzeczoną. Termin został ustalony. Wszyst
ko ułożono. Ułożono, przyklepano i nie ma odwrotu!
Od tego dnia przygnębiona Brenna z niepokojem
zaczęła liczyć dni. Na szczęście czynny tryb życia nie
pozwalał na długie przemyśliwanie o przykrej przy
szłości. Tylko codzienne lekcje z Wyndhamem przy-
27
pominały jej o tym, co ją czeka. Postanowiła, że nie
podda się biernie swemu przeznaczeniu. Stawi czoło
wyzwaniu, nie pozwoli się zdominować. Będzie panią
własnej woli, by zachować wolność. Nowa ziemia -
niech będzie, lecz nowa Brenna - nigdy!
Uwaga Brenny skupiła się z powrotem na słowach
Wyndhama, który właśnie zaczął podsumowywać
lekcję.
- A więc jest Odyn, pan niebios, panujący nad
wszystkimi bogami. Bóg to mądry i wszechwiedzący,
który potrafi przewidzieć przyszłość. Odyn jest także
bogiem wojny Razem z armią martwych wojowni
ków, których do niego sprowadziły walkirie, pędzi
przez chmury na niezmordowanym, ośmionogim ru
maku, Sleipnirze. Każdy wiking marzy, by dołączyć
do zastępów Odyna w Walhalli, krainie wiecznej za
bawy, i razem z nim walczyć całe dnie, a noce spę
dzać na ucztach, jedząc świętego odyńca, którego po
dają walkirie, adoptowane córki Odyna. Bratem krwi
Odyna jest Loki. Podobnie jak Lucyfer u chrześcijan,
Loki jest podstępny i zdradziecki. Cały czas obmyśla,
jak doprowadzić bogów do upadku. Natomiast rudo
brody Thor jest ludziom najbliższy To wesoły i do
brotliwy bóg, ale łatwo go można rozgniewać. Thor
rządzi piorunami, jest bogiem burz. Wykuwa pioruny
potężnym kamiennym młotem. W każdym domu lu
dzi północy można znaleźć figurę latającego młota
Thora. Bogiem wojny jest również Tyr, który poskro
mił wielkiego wilka Fenrisa. Jest jeszcze surowa bogini
Hela, córka Lokiego, panująca w podziemnym króle
stwie zmarłych, i Frey, bóg płodności. Ale to pomniejsi
bogowie. Więcej opowiem ci o nich jutro, Brenno.
- Och, Wyndhamie - westchnęła Brenna. - Kiedy
skończą się te nasze lekcje?
28
- Masz mnie dość? - spytał niezwykle delikatnie
jak na tak potężnego mężczyznę.
- Ależ nie! - odparła szybko. - Bardzo cię lubię.
Gdyby wszyscy twoi pobratymcy byli do ciebie po
dobni, nie miałabym się czego obawiać.
- Chciałbym, żeby tak było, Brenno - uśmiechnął
się niemal ze smutkiem. - Lecz szczerze mówiąc, trud
no byłoby teraz nazwać mnie wikingiem. Od dwu
dziestu lat nie oglądałem rodzinnej ziemi. A wśród
was, chrześcijan, złagodniałem. Moja droga, jesteś bar
dzo zdolną uczennicą. Tyle samo wiesz o ludzie,
z którego się wywodzę, co o swoich celtyckich przod
kach. Od dziś do przyjazdu twego narzeczonego bę
dziemy jedynie powtarzać to, czego się nauczyłaś.
- Czy możesz mi opowiedzieć nieco więcej o rodzie
mego przyszłego męża?
- Niewiele poza tym, co już wiesz. Znałem tylko
dziada twego narzeczonego, Ulrica Podstępnego. Był
wodzem wielce odważnym. Rządził żelazną ręką,
a Loki mu sprzyjał. Lecz dziwny był z niego człowiek.
Opuścił rodzinę, by uniknąć konfliktu z synem, An-
selmem Skwapliwym, któremu przekazał większość
swych ziem. Anselm, zgodnie ze swoim przydom
kiem, był aż nadto chętny do objęcia przywództwa
nad klanem. Jednak Ulric nie odszedł zbyt daleko.
Wraz z paroma służącymi osiadł na nie zamieszkanej
połaci ziemi w pobliżu fiordów. Trzymał konie i dwa
dzieścia sztuk bydła. Postawił dom niepodobny do
żadnych budynków w Norwegii. Wzniósł go na kli
fach fiordu Hortern z kamienia, który kupił od Fry-
zyjczyków. To wielki dom, trochę mniejszy od tego
dworu, i w każdej izbie jest kominek.
- To tak jak u nas, Wyndhamie - zauważyła Brenna.
- Domy w Norwegii, jak wiesz, są drewniane i nie
29
mają kominków, tylko ogromne palenisko na środku,
z którego dym ulatuje przez drzwi.
- Okropne!
- Tak. I bardzo nieprzyjemne dla oczu i nosa.
- Czy będę musiała mieszkać w takim drewnianym
domu, jaki mi opisałeś?
- Najprawdopodobniej. Ale bardzo szybko do tego
przywykniesz.
3
W porze kolacji paradna izba była najjaśniejszym
pomieszczeniem we dworze. Dziewięć płomyków
świec migotało w ozdobnym kandelabrze na środku
długiego stołu, a lampy oliwne, umocowane
w uchwytach na ścianach, dawały dodatkowe światło.
Pomieszczenie zdobiły poczerniałe od dymu kilimy,
a wśród nich nie dokończony gobelin z krajobrazem,
dzieło rąk matki Brenny; pracę nad nim przerwała jej
śmierć przy porodzie. Gobelin utkany przez Linnet
przedstawiał zamek na brzegu morza. Wiszący obok
niego kilim ze sceną batalistyczną zrobiła Cordella.
Najpiękniej jednak prezentował się kobierzec pocho
dzący z Dalekiego Wschodu - dar księcia z sąsiednie
go królestwa.
Oczywiście na żadnej ze ścian nie wisiał gobelin
wykonany przez Brennę, ponieważ brakowało jej cierp
liwości niezbędnej do tej artystycznej pracy. Szczerze
mówiąc, Brenna nie znosiła kobiecych zajęć.
Wychowanie we wczesnym dzieciństwie zostawiło
trwały ślad w psychice Brenny. Ojciec traktował ją jak
syna, którego się nie doczekał. Była dla niego synem,
dopóki nie rozkwitły jej kobiece kształty, i dłużej nie
30
wypadało trwać w oszustwie. Rok, w którym zmie
niła się jej sylwetka, był dla niej przekleństwem, bo
kobiece ciało kłóciło się z męskim sposobem myślenia.
Z tej walki ciała z duchem zwycięsko wyszedł ten
ostatni, więc Brenna ignorowała zachodzące w niej
zmiany do czasu, kiedy jej uświadomiono, jakie mają
znaczenie. Osobą, która czerpała szczególną satysfak
cję z przypominania Brennie o jej płci, była Cordella.
Zielonooka Cordella o płomiennorudych włosach
i wdzięcznych kształtach, podkreślanych przez głębo
ko wycięte suknie, była wrogo nastawiona do Brenny.
Sprawiała miłe wrażenie, dopóki nie otworzyła ust.
Brenna znała powody jej kąśliwości i starała się pa
nować nad sobą.
Wiedziała, że Cordella jest nieszczęśliwa. Młodo, bo
w wieku zaledwie dwudziestu lat - z własnej zresztą
woli - wyszła za mąż za Dunstana. Pokochała go od
pierwszego wejrzenia. Była wtedy całkiem miłą, nor
malną dziewczyną. Potem z jakichś powodów, które
być może znał jedynie Dunstan, zapałała do niego
nienawiścią. I ta nienawiść zmieniła ją w złośliwe
stworzenie.
Cordella wkroczyła do sali i usiadła przy długim
stole obok Brenny. Po chwili służący wnieśli duszo
nego królika. Cordella ustrojona w żółte aksamity,
podkreślające kolor jej włosów i bladość cery pocze
kała, aż wyjdą, i dopiero wtedy się odezwała:
- A gdzie podziewa się twoja ciotka?
- Linnet postanowiła, że dzisiaj sama nakarmi oj
ca - odparła Brenna, nabierając jedzenia na talerz.
- Ty to powinnaś zrobić, nie ona.
- Takie było życzenie Linnet.
- Jak się czuje mój ojczym?
31
- Gdybyś się do niego pofatygowała, wiedziałabyś,
że nie ma poprawy.
- Wyliże się - zawyrokowała oschle Cordella. - Ten
starzec przeżyje nas wszystkich. Swoją drogą, nie spo
dziewałam się ciebie na kolacji. O ile wiem, wieśniacy
zakłuli odyńca i teraz ucztują. Myślałam, że podobnie
jak Wyndham i Fergus dołączysz do chłopów.
- Widzę, że Dunstan również przedkłada ich towa
rzystwo nad twoje - odparowała chłodno Brenna, bo
znowu przypomniała sobie o niefortunnym upadku
podczas pościgu za dzikiem. - Nie mam ochoty jeść
tego ścierwa.
- Oj, oj, jakaś ty dzisiaj drażliwa! - zauważyła Cor
della ze złośliwym uśmieszkiem na wydatnych ustach.
Celowo zignorowała uwagę o Dunstanie. - Czy to dla
tego, że Willow wróciła do domu po tobie? A może
tak wpływa na ciebie zbliżający się przyjazd narze
czonego?
- Uważaj, Cordello - ostrzegła ją Brenna, a z gnie
wu pociemniały jej oczy. - Nie mam dziś cierpliwości
do znoszenia twego ostrego języka!
Cordella popatrzyła na nią wzrokiem skrzywdzonej
niewinności, rezygnując na razie z dalszego drążenia
tematu. Była zazdrosna o przybraną młodszą siostrę.
Otwarcie się do tego przed sobą przyznawała. Chociaż
nie zawsze tak było. Gdy osiem zim temu zamieszkała
wraz z matką w tym pięknym dworze, Brenna była
chudą dziewięciolatką. Prawdę mówiąc, upłynął mie
siąc, zanim się zorientowała, że ma siostrę, a nie brata.
Oczywiście od początku nie przepadały za sobą.
Wzajemną niechęć pogłębiał fakt, że nic ich ze sobą
nie łączyło. Zachowująca się jak chłopak Brenna pa
trzyła z góry na Cordellę, która w wieku dwunastu
lat była w pełni ukształtowaną kobietą. Cordella z ko-
32
lei uważała, że Brenna jest głupia, skoro woli machanie
mieczem od szycia, a pracę w stajni od prowadzenia
domu. Jednak przez parę lat żyły pod jednym dachem
bez konfliktów.
Potem Cordella poznała Dunstana. Widok tego po
tężnie zbudowanego mężczyzny wprawił jej serce
w szaleńczy pląs. Pobrali się i Cordella wreszcie była
naprawdę szczęśliwa. Lecz radość trwała zaledwie
rok. Skończyła się, gdy Linnet wymogła na Brennie,
by ta od czasu do czasu wkładała suknię. Wtedy Dun
stan dostrzegł, jaka z niej skończona piękność. Co
prawda przeklęta Brenna nawet nie była świadoma,
że Dustan jej pożąda, ani Dunstan się nie domyślał,
iż jego żona o tym wie. Zrozumiał tylko tyle, że miłość
Cordelli nagle wygasła.
Zazdrość Cordelli przerodziła się w nienawiść do
obojga. Nie mogła otwarcie zaatakować przybranej
siostry, chociaż nieraz miała ochotę wydrapać jej oczy.
Ojciec wychował Brennę na wojownika; gdy wybu
chała gniewem, na Cordellę padał blady strach. Brenna
bez mrugnięcia okiem potrafiła zabić człowieka.
Sprawdziła się - Angus mógł być z niej dumny.
Ponieważ Cordella nie miała możliwości pokonać
Brenny, mogła jedynie wzbudzić w niej strach przed
czymś, czego ta dotąd nie poznała, mianowicie przed
obcowaniem z mężczyzną. Cordella czerpała ogromną
satysfakcję z opowiadania Brennie o okropnościach fi
zycznego zbliżenia. Straszyła ją przy każdej nadarza
jącej się okazji, napawając się wyrazem przerażenia
w szarych oczach przybranej siostry. To była jej słodka
zemsta. Gdyby jeszcze znalazła sposób, by odpłacić
się Dunstanowi...
Brenna niedługo opuści rodzinny dom. Cordella
wiedziała, że dziewczyna panicznie boi się tej chwili.
33
Wtedy nie będzie w okolicy nikogo, kto by dorówny
wał jej, Cordelli, urodą. I znów owinie Dunstana wo
kół palca.
Odsunęła talerz i spojrzała na Brennę spod oka.
- Wiesz, siostrzyczko, że statek z północy może
przypłynąć lada dzień? Lato dobiega końca. Jesteś go
towa na spotkanie swego przyszłego męża?
- Nigdy nie będę gotowa - burknęła Brenna, od
stawiając talerz.
- Taak. Księżniczka rzucona na pożarcie lwom.
Szkoda, że nikt cię nie zapytał o zdanie. Nigdy bym
się nie spodziewała, że twój ojciec zrobi ci coś takiego.
Cieszę się, że ja miałam wybór.
- Przecież wiesz, dlaczego tak się stało! - warknęła
Brenna.
- Tak. Oczywiście. Żeby nas wszystkich ocalić -
odparła Cordella z wyraźną ironią. - Dobrze, że przy
najmniej spodziewasz się, co cię czeka. Gdybym wie
działa, jak to będzie wyglądać, w życiu nie zdecydo
wałabym się na zamążpójście. Panie mój, z jakim stra
chem czekam każdej nadchodzącej nocy, myśląc o bó
lu, który będę musiała znosić!
Brenna zmierzyła ją chłodnym spojrzeniem.
- Cordello, widziałam dzisiaj we wsi parzących się
ludzi.
- Naprawdę? Jak to możliwe?
- Nieważne. W każdym razie to, co widziałam,
wcale nie było takie straszne, jak mi wmawiasz.
- Nie dowiesz się, póki sama tego nie zaznasz -
odcięła się Cordella. - Nauczysz się cierpieć w mil
czeniu, bo inaczej mężczyzna będzie cię bił. Aż dziw,
że kobiety nie podrzynają sobie gardeł, zamiast znosić
to piekło każdej nocy.
- Dość, Delio! Nie chcę tego słuchać!
34
- Powinnaś być mi wdzięczna, bo wejdziesz do
małżeńskiego łoża, wiedząc, co cię czeka - zakończyła
rozmowę Cordella, wstając od stołu. Gdy zniknęła
Brennie z oczu, uśmiechnęła się z satysfakcją.
4
Port Bułgar na wschodnim zakolu Wołgi był waż
nym ośrodkiem handlowym, gdzie Zachód spotykał
się ze Wschodem. To tutaj wikingowie przypływali na
swoich drakkarach, by wymieniać towary z kupcami
przybywającymi karawanami z Azji Środkowej oraz
z Arabami. Na wschód od Bułgaru wiódł legendarny
jedwabny szlak do Chin.
Do Bułgaru ściągali ludzie najróżniejszego autora
mentu - od złodziei i obwiesiów po bogatych kupców
i królów. Na początku lata Garrick Haardrad postawił
tu na kotwicy swój imponujący żaglowiec i zajął się
pomnażaniem fortuny, którą zgromadził po drodze.
Handel to niezwykłe zajęcie!
Ponieważ Garrick wbrew wcześniejszym planom
musiał przeczekać zimę wśród koczowniczego plemie
nia Słowian, nie zamierzał zbyt długo zostawać w Buł
garze. Chciał jak najszybciej wyprawić się w drogę
powrotną do domu. Musiał jeszcze zawinąć do He-
deby, by sprzedać dwudziestu niewolników, których
mu podarował Aleksander Stasow. Pierwsza podróż
na Wschód obfitowała w niespodzianki, lecz jedno
cześnie okazała się wielce opłacalna.
Rok temu Garrick wyruszył z Norwegii z ośmio
osobowa załogą. Wiózł ładunek futer i niewolników,
których postanowił się pozbyć, do Hedeby - wielkiego
handlowego miasta nad rzeką Schlei. Tam wymienił
35
połowę niewolników na towary wytwarzane przez
miejscowych rzemieślników: kościane grzebienie i za
pinki, kości do gry, a także korale oraz wisiory z bur
sztynu sprowadzanego z ziem nadbałtyckich.
Z Hedeby popłynęli do Birki - ośrodka handlowego
na wyspie na jeziorze Malar, w samym sercu Szwecji.
Naprzeciw, po drugiej stronie morza, leżało słowiań
skie miasto Jumne. Birka była bardzo ruchliwym cen
trum targowym, w jej porcie cumowały statki Duń
czyków, Słowian, Norwegów i Scytów. To tam Garrick
nabył reńskie szkło i wielce cenione za swą fakturę
fryzyjskie sukno, strzemiona wysadzane drogimi ka
mieniami i wino reńskie, którego prawie cały zapas
postanowił zachować dla siebie.
Potem Garrick i jego załoga pożeglowali do Zatoki
Fińskiej, aby stamtąd popłynąć wijącą się wśród ba
gien Newą na jezioro Ładoga. W porcie Stara Ładoga,
u ujścia rzeki Wołchow, uzupełnili zapasy. Był już śro
dek lata, a ich czekała długa droga. Skierowali się na
wschód, na tereny zamieszkane przez zachodnich Sło
wian. Rzeką Świr wpłynęli na jezioro Onega, po czym
systemem małych rzeczek i jezior dostali się na Jezioro
Białe, by wreszcie dotrzeć do północnego zakrętu po
tężnej Wołgi.
W połowie drogi do Bułgaru, dokąd właśnie zmie
rzali, natrafili na niewielki statek zaatakowany przez
grupę Słowian zamieszkujących przybrzeżne tereny.
Przeraźliwe krzyki kobiet i mężczyzn niosły się po
wodzie. Załoga Garricka siadła do wioseł i ruszyła na
ratunek, zanim napastnicy zdążyli zakończyć krwawy
atak. Wciągnięto na pokład mały, pozbawiony żagli
stateczek i wybito tych rzezimieszków, którzy nie sal
wowali się ucieczką na widok potężnego drakkaru
wikingów.
36
Przeżyła jedynie kobieta z niemowlęciem, bo zdą
żyła ukryć się w dużej beczce. Człowiek Garricka, wy
trawny żeglarz o imieniu Haakorn, znał język sło
wiański. Dowiedział się od kobiety, że jest córką zna
mienitego wodza jednego ze słowiańskich plemion.
Jej mąż zginął podczas napadu; opowiadając o rzezi,
leżała przy jego zmasakrowanym ciele i zanosiła się
szlochem. Napastnicy należeli do wrogiego plemienia,
planowali zabić ją i dziecko w odwecie za czyny jej
ojca. To nie był ich pierwszy atak.
By zdecydować o losie kobiety, Garrick naradzał się
z załogą. Przeważyło zdanie przyjaciela Garricka, Per-
rina, który był mu tak bliski jak rodzony brat. Prze
konał ich, że ponieważ zrobili sobie wrogów z niedo
bitków, którzy zdołali uciec, nie ma sensu antagoni
zować kolejnego plemienia, żądając okupu za kobietę.
W przyszłości będą tędy nieraz przepływać, więc
w ich interesie jest mieć przyjaciół wśród Słowian.
Zwrócili matkę i dziecko wodzowi, niczego nie żą
dając w zamian. Na ich cześć wyprawiono wiele uczt.
Mijały dni, a potem tygodnie. Zaczęły padać deszcze,
co stanowiło świetną wymówkę, żeby dalej zwlekać
z odjazdem, zwłaszcza że Aleksander Stasow okazał
się bardzo gościnnym gospodarzem. W końcu zrobiło
się zbyt późno, by dopłynąć z Bułgaru do domu, za
nim zaczną się mrozy, więc zostali w osadzie Słowian
na zimę.
Wiosną wdzięczny wódz podarował im na pożeg
nanie dwudziestu niewolników i po worku srebra na
głowę. Krótko mówiąc, zwłoka bardzo im się opłaciła.
W Bułgarze sprzedali resztę ładunku. Same futra
przyniosły fortunę, z czego lwią część stanowił zaro
bek na skórach białych polarnych niedźwiedzi, z któ
rych aż cztery należały do Garricka. Chociaż statek
37
był jego własnością, każdy z członków załogi handlo
wał swoim towarem, tworzyli bowiem grupę przyja
ciół, którzy skrzyknęli się na wspólne przedsięwzięcie.
Wszyscy ci młodzi mężczyźni, z wyjątkiem Haakor-
na, który już wcześniej zapuszczał się tak daleko, od
bywali swą pierwszą wyprawę na Wschód. Nic więc
dziwnego, że zwlekali z powrotem, ciekawi nowych,
nieznanych miejsc. Garrick zakupił mnóstwo podar
ków dla rodziny. Niektóre z nich zamierzał rozdać
zaraz po powrocie, inne planował zachować na spe
cjalne okazje i uroczystości. Dla matki zamówił na
szyjniki i bransolety noszone wysoko na ramionach;
były wysadzane drogimi kamieniami, kupionymi ko
rzystnie od Arabów. Również z myślą o niej nabył
chińskie jedwabie. Dla ojca wyszukał piękny miecz
podobny do jego własnej broni, z głownią z cenionej
reńskiej stali oraz bogato grawerowaną rękojeścią, in
krustowaną złotem i srebrem. Dla brata Hugha kupił
złoty hełm - symbol przywództwa.
Zadbał o prezenty dla przyjaciół, pomyślał także
o drobnych upominkach dla ochmistrzyni, Yarmille,
która w czasie jego nieobecności prowadziła dom i za
rządzała niewolnikami. Dla siebie wiózł bizantyjski
jedwab i brokat na paradne szaty, orientalne kobierce
i całą beczkę żelaznych narzędzi usprawniających pra
cę niewolników. Każdego dnia znajdował w Bułgarze
coś godnego uwagi. Doszło do tego, że jego przyjaciele
zaczęli robić zakłady, ile srebra zdoła wydać, zanim
zapadnie noc.
Któregoś słonecznego dnia, gdy bezchmurne niebo
oślepiało niemal czystą bielą, udał się z Perrinem do
warsztatu rytownika.
Mały człowieczek uniósł głowę znad stołu ustawio
nego na środku pomieszczenia i mrużąc oczy, przy-
38
glądał się dwóm młodym Skandynawom ubranym
w krótkie tuniki bez rękawów i obcisłe nogawice.
Obaj byli bardzo wysocy, mieli szerokie bary i rozbu
dowane mięśnie ramion. Na ich silnych, zwartych cia
łach nie było ani grama zbędnego tłuszczu. Jeden miał
rudawe włosy, starannie przyciętą brodę i śmiejące się
oczy, które błyszczały jak dwa szmaragdy. Drugi był
gładko wygolonym blondynem, a jego niebieskie oczy,
o odcieniu płytkiej wody w pogodny dzień, spoglą
dały niezwykle chłodno i nieufnie jak na kogoś tak
młodego.
Bolski oczekiwał niebieskookiego wikinga, który za
mówił u niego masywny srebrny medalion z podobi
zną pięknej kobiety na rewersie. Rytownik był bardzo
zadowolony z efektu swej pracy. Na awersie meda
lionu wygrawerował dumny statek wikingów o dzie
więciu wiosłach, a nad nim młot ze skrzyżowanymi
skrzydłami i obosieczny miecz. Twarz piękności na
rewersie odwzorował dokładnie ze szkicu. Kim była
ta kobieta: ukochaną, a może żoną?
- Gotowe? - zapytał Garrick.
Bolski z uśmiechem otworzył futrzany mieszek
i wyjął ze środka medalion na długim łańcuchu.
- Zrobione.
Garrick rzucił na stół sakiewkę ze srebrem i zawiesił
medalion na szyję, nawet go nie obejrzawszy. Nato
miast Perrin, wiedziony ciekawością, uniósł ciężki sre
brny krążek z piersi Garricka i oglądał go z zaintere
sowaniem. Podziwiał wyryte na nim symbole bogac
twa, władzy i męstwa; kiedy jednak odwrócił go na
drugą stronę, skrzywił się z dezaprobatą.
- Dlaczego?
Garrick wzruszył ramionami i skierował się ku wyj-
39
ściu; lecz Perrin, idąc tuż za nim, przytrzymał go za
ramię.
- Po co się tak torturujesz? - zapytał. - Ona nie
jest tego warta.
- I ty to mówisz? - Garrick uniósł brwi ze zdzi
wienia.
- Tak, ja. Co prawda jest moją siostrą, ale nie po
trafię wybaczyć tego, co zrobiła.
- Cóż, nie przejmuj się, przyjacielu. Moje uczucie
dla Morny dawno wygasło.
- A więc po co to? - Perrin wskazał na medalion.
- Dla przestrogi - odparł Garrick z bezwzględną
nutą w głosie. - Żeby zawsze mi przypominał, iż żad
nej kobiecie nie należy ufać.
- Widzę, Garricku, że moja siostra głęboko cię
zraniła. Zmieniłeś się, odkąd wyszła za tego tłuste
go kupca.
Niebieskozielone oczy posmutniały, lecz usta wy
krzywił cyniczny grymas.
- Po prostu zmądrzałem. Nigdy więcej nie ulegnę
kobiecym wdziękom. Raz jeden otworzyłem serce
i nigdy więcej tego nie zrobię. Teraz już wiem, jakie
są kobiety.
- Garricku, nie wszystkie są takie. Pomyśl o swojej
matce. Nie znam osoby wrażliwszej od niej i bardziej
pozbawionej egoizmu.
Twarz Garricka złagodniała.
- Moja matka stanowi wyjątek. Ale dość o tym.
Chodźmy! Czeka nas pożegnalna noc. Mam zamiar
wypić beczkę piwa, a ty, przyjacielu, zataszczysz mnie
na statek, gdy się z nią uporam.
40
5
Brenna siedziała na środku wielkiego łoża i z na
maszczeniem polerowała cenny miecz. Tę lekką, a za
razem ostrą jak brzytwa broń wykonano specjalnie
dla niej. Dostała ją w prezencie od ojca na dziesiąte
urodziny. Srebrną rękojeść, z wyrytem imieniem wła
ścicielki, ozdobiono rzędem rubinów i szafirów wiel
kości grochu. Brenna ceniła miecz ponad wszystko,
chociażby dlatego, że był symbolem uznania ojca dla
jej dokonań.
Zatopiona w ponurych rozmyślaniach, przyłożyła
głownię do czoła. Czy jej kobiece ciało stanie się dla
niej więzieniem w kraju męża? Czy będzie mogła no
sić miecz i używać go, kiedy zajdzie potrzeba, jak to
czynią mężczyni? A może będą od niej oczekiwać, aby
pełniła wyłącznie obowiązki kobiety i żony, i nie po
zwolą wykazać się innymi umiejętnościami? Może bę
dą wymagać, żeby zajęła się typowo kobiecymi pra
cami?
Niech będą przeklęci mężczyźni i ich poglądy! Nie
pozwoli traktować się w ten sposób! Nie złamią jej;
nikt nie będzie nią rządził! Nie ma zamiaru spotulnieć.
Jest Brenna Carmarham, a nie jakąś tam płaczliwą,
zahukaną dziewuszką!
Pogrążona w niewesołych myślach, nie słyszała, że
ciotka weszła do komnaty i zamknęła za sobą drzwi.
Linnet wpatrywała się w bratanicę zmęczonymi, peł
nymi bólu oczami.
Przez wiele miesięcy pielęgnowała swego męża
podczas choroby, patrząc, jak z dnia na dzień opadał
z sił. Kiedy zgasł, jakaś cząstka jej duszy umarła razem
z nim, bo szczerze go kochała. Teraz przeżyła wszyst
ko jeszcze raz, doglądając chorego brata Angusa.
41
Brenna drgnęła zaskoczona, gdy kątem oka spo
strzegła przygarbioną postać. Odwróciła się i z tru
dem rozpoznała w kobiecie z potarganymi włosami
i w pobrudzonej sukni swą ciotkę. Najbardziej wstrząs
nął nią widok zmienionej, kredowobiałej twarzy Lin-
net, jej zaciśniętych ust i ciemnych sińców pod zaczer
wienionymi oczami.
Brenna zerwała się z łóżka i podprowadziła ciotkę
do stojącej pod oknem ławy, obitej złotogłowiem.
- Linnet, ty płaczesz? To do ciebie niepodobne! Co
się stało?
- Och, Brenno, dziewczyno! Twoje życie bardzo się
teraz zmieni. To niesprawiedliwe, by tyle rzeczy działo
się naraz!
- Płaczesz nade mną, ciociu? - Brenna słabo się
uśmiechnęła. - Niepotrzebnie.
- Nie, kochanie, nie nad tobą. Chociaż pewnie doj
dzie i do tego. Płaczę, Brenno, ponieważ Angus nie
żyje.
Brenna pobladła i odskoczyła od ciotki.
- Jak możesz mówić takie rzeczy?! - obruszyła się. -
To nieprawda!
- Brenno - westchnęła Linnet, gładząc bratanicę po
policzku. - Nigdy bym cię nie okłamywała. Angus
zmarł przed godziną.
Brenna kręciła głową z niedowierzaniem.
- Nie był taki chory - mówiła z uporem. - Nie
mógł umrzeć!
- Angus chorował na to samo, co mój mąż. Tylko
aż tak bardzo nie cierpiał.
Oczy dziewczyny zrobiły się okrągłe ze zdziwienia
i szoku.
- Wiedziałaś, że umrze?
- Tak. Wiedziałam.
42
- Na miłość boską, dlaczego mi nie powiedziałaś?
Dlaczego dopuściłaś, bym wierzyła, że wyzdrowieje?
- Takie było jego życzenie, Brenno. Zakazał mówić
o tym komukolwiek, a zwłaszcza tobie. Nie chciał wi
dzieć, jak nad nim płaczesz. Angus nie tolerował łez.
Wystarczyło, że musiał znosić moje.
Teraz oczy Brenny napełniły się łzami. To było dla
niej zupełnie nowe uczucie, bo dotychczas nie płakała.
- Ale to ja powinnam była opiekować się nim. Tym
czasem, jak gdyby nigdy nic, zajmowałam się włas
nymi sprawami.
- Nie chciał, żebyś się zamartwiała, Brenno. Bo
przecież tak by było, gdybyś znała prawdę. Teraz po-
cierpisz trochę, a potem odsuniesz od siebie smutne
myśli. Zamążpójście ci w tym pomoże.
- Nie będzie żadnego ślubu!
- Brenno, twój ojciec dał słowo - powiedziała Lin
net z naciskiem. - Trzeba obietnicy dotrzymać, mimo
że on nie żyje.
- Dlaczego musiał umrzeć? - Brenna nie panowała
dłużej nad łkaniem. - Dlaczego, ciociu?!
Pochowali lorda Angusa w pogodny, jasny poranek.
Budzące się ptaki zaczynały trele, a w chłodnym po
wietrzu unosił się zapach dzikich kwiatów.
Brenna nie uroniła ani jednej łzy. Stała spowita
w czerń od głowy po stopy; na czarną tunikę i spod
nie wykończone skórą narzuciła krótką pelerynę ob
ramowaną srebrną lamówką. Zaplotła kruczoczarne
włosy i jak zwykle ukryła warkocze pod peleryną.
Jedynymi jasnymi akcentami w całej postaci była bla
da twarz i srebrzyście połyskujący miecz.
Linnet skrytykowała jej strój, lecz Brenna pozostała
nieugięta. Ojciec wychował ją i traktował jak syna,
43
więc będzie wyglądać jak syn podczas ostatniego po
żegnania.
Na pogrzeb przyszli ludzie ze wsi. Wielu z nich
płakało. Linnet stała po prawicy Brenny, obejmując
dziewczynę ramieniem. Cordella z Dunstanem stanęli
po jej lewej ręce. Dunstan wygłosił mowę, w której
wychwalał przymioty i czyny zmarłego, lecz Brenna
go nie słuchała, zajęta przywoływaniem obrazów
z dzieciństwa. Widziała siebie u ojca na kolanach,
wracała pamięcią do dnia, kiedy pierwszy raz dosiadła
konia, a młody wówczas Angus wykrzykiwał słowa
zachęty. Wspominała serdeczne, ciepłe chwile.
Gdy zabrakło ojca, poczuła się zagubiona, z potwor
ną pustką w sercu, ale w obecności swych poddanych
stała z dumnie uniesioną głową. I tylko martwe spoj
rzenie oczu pozbawionych wyrazu zdradzało ogrom
jej cierpienia.
Podniosły nastrój podczas przemowy Dunstana za
kłóciło pojawienie się jeźdźca. Ku zaskoczeniu żałob
ników spomiędzy drzew wyłonił się mężczyzna na
koniu i wyraźnie zmierzał w ich stronę. Gdy znalazł
się blisko, zeskoczył z konia i przecisnął się do Brenny.
- Narzeczony przyjechał! - oznajmił, zdyszany. -
Wracając z Anglesey, minąłem po drodze grupę ludzi.
- Skąd wiesz, że to on? - zaniepokoiła się Brenna.
Nie była przygotowana na taką wiadomość. Nie teraz,
kiedy jej ojca składano do grobu!
- A któż by inny? - odparł mężczyzna. - Widziałem
gromadę potężnie zbudowanych mężczyzn o jasnych
włosach. To na pewno wikingowie.
Przerażone głosy podniosły się wśród żałobników,
lecz Brenna myślała wyłącznie o własnej niedoli.
- Panie na niebiosach! Dlaczego akurat teraz?! -
zawołała.
44
Mężczyzna nie znał odpowiedzi na to pytanie. Lin
net mocniej przytuliła Brennę do siebie.
- Mniejsza o to, kochanie. Stało się - powiedziała
i zwróciła się do mężczyzny: - Jak daleko mogą być?
- Za tym lasem - wskazał na północny zachód. -
Jakąś milę stąd.
- No cóż, musimy ich przyjąć we dworze. A wy,
ludzie, wracajcie do wsi. Nie macie się czego bać. Ci
wikingowie przybywają w pokojowych zamiarach.
Brenna przechadzała się nerwowo po paradnej ko
mnacie. Podekscytowany Fergus dołączył do oczeku
jącej rodziny. To on odpowiadał za sprowadzenie wi
kingów. Bardzo mu zależało, by godnie ich powitano.
Dużo czasu spędził na tamtej nieprzyjaznej ziemi, za
nim natrafił na klan Haardradów. Został przyjęty
przez samą głowę rodu i z nim układał się o syna,
ręcząc słowem honoru swego zleceniodawcy. Po
śmierci lorda Angusa narzeczona była warta fortunę,
ponieważ cała ziemia i dwór należały do niej, a więc
także do jej przyszłego męża. Wikingowie będą bardzo
zadowoleni.
- Brenno, kochanie, przystoi, abyś przebrała się
w suknię - pouczyła ją Linnet.
- Nie!
- Przyszłemu mężowi nie możesz pokazać się
w tym stroju. Co sobie pomyśli?
- Powiedziałam: nie! - warknęła Brenna, nie prze
stając chodzić po komnacie.
Cordella obserwowała przybraną siostrę z jawną
satysfakcją. Bawiła się przednio, domyślając się powo
du jej zdenerwowania. Dziewczyna obawiała się, że
narzeczony zażąda, aby się pobrali, zanim pożeglują
do jego kraju. Więc ślub może odbyć się już dziś wie-
45
czorem albo jutro. A potem nastąpi noc poślubna i to
warzyszący jej strach. Cordella o mało nie roześmiała
się na głos. Tej pierwszej nocy Brenna dozna bólu
i dzięki jej opowieściom pomyśli, że tak będzie zaw
sze. Zemsta jest słodka! Gdyby tak jeszcze mogła to
zobaczyć!
Rzeczywiście Brenna myślała o ślubie. Nie była go
towa do małżeństwa. Nigdy nie będzie gotowa! Nie
ma zamiaru cierpieć potulnie. Będzie walczyć! Boże
jedyny, a jeśli zabije męża, gdy ten zacznie domagać
się swoich praw?! W ten sposób sama siebie skaże na
śmierć.
Takie myśli kłębiły się w jej głowie, kiedy pierwszy
kamień uderzył o bramę dworu. Z ust zgromadzo
nych w komnacie ludzi wyrwały się zdumione okrzy
ki. Nie ochłonęli jeszcze ze zdziwienia, gdy na po
dwórcu rozległ się zdławiony krzyk, a w odrzwia tra
fił następny duży kamień. Brenna podbiegła do okna
i obserwowała sytuację, nie mogąc uwierzyć własnym
oczom.
- Boże drogi! Oni nas atakują!
Na ścieżce do stajni leżało ciało służącego z obciętą
głową. Dziedziniec był pełen wikingów trzymających
w dłoniach miecze, topory lub włócznie. Dwóch ludzi
obsługiwało małą, prymitywną katapultę. Właśnie
trzeci kamień uderzył z łoskotem w drzwi. Z niecki
u stóp wzgórza unosiły się ku niebu smugi czarnego
dymu - znak, że płonęła wieś.
Brenna odwróciła się ku domownikom. Z wyrzutem
spojrzała na siedzącego wśród nich Wyndhama.
- Czy w taki właśnie sposób twoi ziomkowie zja
wiają się po pannę młodą?
Wyndham nie odpowiedział, za to Fergus zauważył
niepewnie:
46
- To nie mogą być ci sami wikingowie, których
wyszukałem.
- W takim razie chodź i zobacz, czy znasz któregoś
z nich! - zażądała gniewnie.
- Brenno, opanuj się - mitygowała ją Linnet głosem
zdradzającym niepokój.
Fergus podszedł do okna i w wysokim mężczyźnie
od razu rozpoznał wodza klanu Haardradów; Anselm
Skwapliwy stał na czele swych wojowników i wyda
wał rozkazy.
- To niemożliwe! - zawołał Fergus, odwracając się
do przerażonej garstki ludzi w komnacie. - Dał mi
słowo!
Uderzenie kolejnego kamienia o drzwi pobudziło
Brennę do działania.
- Wyndhamie, jesteś z nami czy sprzyjasz swoim
pobratymcom? - zapytała. - Muszę wiedzieć, zanim
odwrócę się do ciebie plecami.
- Z tobą, pani! - Jej słowa głęboko go dotknęły. -
Nie czuję żadnych więzów ze Skandynawami, którzy
nie dotrzymują słowa.
- A więc dobrze. Ci głupcy dali nam czas, bombar
dując otwarte wrota. Dunstanie, idź i zasuń zaworę,
zanim spowodują większe szkody.
- Brenno, ich jest trzydziestu albo i więcej, a nas
zaledwie trzech! - Dunstan cofnął się, patrząc na nią
z przerażeniem.
- Czterech, do diabła! - rzuciła. - Myślisz, że będę
siedzieć spokojnie i patrzeć?!
- Brenno, bądź rozsądna. Nie mamy szans!
- Proponujesz się poddać?! Ty głupcze! Czyżbyś za
pomniał, co stało się na Holyhead Island? Ci, co się
nie bronili, tak samo ginęli pod ciosami topora jak ci,
co walczyli. Zarygluj drzwi, no już! Fergusie, zbierz
47
czeladź i wydaj im broń! Wyndhamie, ubezpieczaj tył
domu, a potem wróć do holu! Będziemy gotowi na
przyjęcie tych krwawych sukinsynów, gdy w końcu
sforsują wrota!
Mężczyźni, nie zadając żadnych pytań, rozbiegli się
wypełnić jej rozkazy. Cordella siedziała skulona w ką
cie i łkała histerycznie. Także bliska łez Linnet przy
trzymała Brennę za ramię.
- Nie możesz z nimi walczyć! Zabiją cię jak męż
czyznę.
- I tak by mnie zabili, ciotko. Ojciec nauczył mnie
walczyć. Wolę umrzeć z honorem podczas potyczki
niż płacząc z żalu nad sobą jak Della!
- Brenno, nie zabiją cię, jeżeli nie będziesz stawiać
oporu - tłumaczyła Linnet. - Oni biorą kobiety...
- Nigdy! - przerwała jej Brenna. - Wolę umrzeć niż
zostać branką! - I zdecydowanym krokiem opuściła
komnatę.
Cordella i Linnet pogrążyły się w modlitwie.
Zanim zdołano pościągać i uzbroić służących, pu
ściły frontowe wrota. Na dziedzińcu rozległy się mro
żące krew w żyłach wojenne okrzyki. W mgnieniu
oka do holu wtargnął tuzin żądnych krwi mężczyzn.
Brenna zajęła pozycję u podnóża schodów. Stanęła
na szeroko rozstawionych nogach i wyciągnęła miecz.
Tuż obok niej przeleciał topór. Dunstan, który znalazł
się w połowie drogi między nią a napastnikami, padł
pierwszy. Wikingowie się rozdzielili: trzej pobiegli
w głąb holu, a trzej wtargnęli do paradnej komnaty
i zatrzasnęli za sobą drzwi. Wyndham wynurzył się
z tyłów domu i zagrodził drogę dwóm swoim ziom
kom. Walczył dzielnie, ale, jako stary człowiek, szybko
opadł z sił. Zdołał położyć jednego z nich, zanim
miecz drugiego zadał mu śmiertelny cios.
48
Do Brenny zbliżyło się pięciu mężczyzn. Czterech
minęło ją i pobiegło schodami do góry, gubiąc się
w plątaninie korytarzy, ale ostatni rzucił się na nią.
Szeroki miecz wikinga był znacznie cięższy od jej bro
ni, więc odparowanie ciosów kosztowało ją wiele wy
siłku. Bolało ją ramię i bark, lecz przeraźliwe krzyki
za zamkniętymi drzwiami paradnej komnaty wzma
gały jej determinację. Nawet nie podejrzewała, że ma
tyle siły, gdy potężnym uderzeniem wytrąciła miecz
przeciwnikowi i zadała mu precyzyjny cios. Odsunęła
nogą ciało; miejsce powalonego wojownika natych
miast zajął następny - tym razem starszy mężczyzna.
Chociaż osłabiona, walczyła zajadle aż do chwili, gdy
pod pionowym uderzeniem miecza mężczyzny jej
własny pękł na pół.
Brenna w osłupieniu patrzyła na złamaną klingę.
Nie zauważyła, że przeciwnik się zamierzył, by zadać
śmiertelny cios, ani nie usłyszała pełnego przerażenia
okrzyku Fergusa:
- Stać! To lady Brenna!
Fergus rzucił się między nią a wikinga i odepchnął
dziewczynę na bok. Ostrze potężnego, obosiecznego
miecza trafiło go w bark. Odcięte ramię upadło na
posadzkę z głuchym stuknięciem; konający Fergus
osunął się u stóp Brenny.
Anselm Skwapliwy z zainteresowaniem przyglą
dał się dziewczynie. Pomyśleć, że o mało jej nie zabił!
Wróciłby do domu okryty niesławą. Nie przeżyłby
takiego poniżenia. A więc to ją chcieli wydać za jego
syna. Niewątpliwie niezwykła pannica, widział prze
cież, jak walczy. Nigdy dotąd nie spotkał takiej od
ważnej niewiasty. Udało jej się nawet zranić jednego
z jego ludzi. Biedak powróci z wyprawy zhańbiony.
Pokonany przez kobietę - ha!
49
Z angielskiego przełożyła Anna Zielińska ŚWIAT KSIĄŻKI J O H A N N A
Tytuł oryginału FIRES OF WINTER Ilustracja na okładce Pino Daeni / Schluck Ag Redakcja Barbara Waglewska Redakcja techniczna Mirosława Kostrzyńska Korekta Agata Bołdok Marianna Filipkowska Copyright © 1980 by Johanna Lindsey © Copyright for the Polish edition by Bertelsmann Media Sp. z o.o., Warszawa 2000 Bertelsmann Media Sp. z o.o. Świat Książki Warszawa 2000 Skład Joanna Duchnowska Druk i oprawa GGP ISBN 83-7227-569-6 Nr 2595 'Dedykuję tę książkę mojemu mężowi, 'Ralpfwwi, oraz synom: Alfredowi, Josephowi i Garretowi
1 Na zachodnim wybrzeżu Walii, na lewo od wyspy Anglesey na niewielkiej polanie, cofniętej kilka mil w głąb lądu, leżała mała wioska. Nad nią, na stromym wzniesieniu, stał potężny dwór. Budowla z szarych kamieni zdawała się obserwować osadę na podobień stwo matki czuwającej nad dziećmi. Wioska pławiła się w promieniach letniego słońca, natomiast szare, chropawe ściany dworu na wzgórzu nawet w jasne dni wydawały się zimne i nieprzystęp ne. Na podróżnych przewijających się przez tę okolicę dwór sprawiał odpychające wrażenie. Tak było i tym razem. Przybysz ostrożnie kierował się ku środkowi osady, cały czas rzucając podejrzliwe spojrzenia na szarą bu dowlę. Wkrótce jednak jego uwagę przykuło życie to czące się w wiosce, przestał więc interesować się „mat ką" czuwającą na wzgórzu. Poczucie zagrożenia po woli ustępowało miejsca nadziei, że oto los wreszcie mu sprzyja. Stanął na środku polany, kilkakrotnie ob rócił się wkoło i obejmując wzrokiem okolicę, napawał się urokiem tego miejsca, cieszył oczy widokiem kil kunastu chałup ustawionych w kręgu, jedna przy dru giej, a także bawiących się, rozbrykanych dzieci, no i... kobiet. Ach, jakich kobiet! 7
Wyłowił wzrokiem pięć czy sześć, które najbardziej przypadły mu do gustu. One zaś, zajęte swymi obo wiązkami, nawet go nie zauważyły. Przybysz był odziany w spodnie, które niewątpli wie pamiętały lepsze czasy, nadal z fasonem oplecione u dołu rzemieniami, oraz okryty brudną wilczą skórą niczym peleryną. Rozglądał się wokół, nie wierząc własnym oczom. Nigdzie nie dostrzegał mężczyzn. Ani jednego mężczyzny! Za to roiło się od kobiet w różnym wieku. Czyżby trafił do wioski legendar nych Amazonek?! Nie, niemożliwe; świadczyły o tym dzieci - zarówno dziewczynki, jak i chłopcy. Widocz nie mężczyźni udali się do pracy w polu, gdzieś na wschodniej stronie, bo po drodze nikogo nie mijał. - Czy mogę w czymś pomóc, dobry panie? Zaskoczony, poderwał się i obrócił, stając twarzą w twarz z uśmiechniętą dziewczyną, najwyraźniej za ciekawioną pojawieniem się obcego. Ocenił, że liczy sobie nie więcej niż szesnaście wiosen. Starannie za plecione włosy koloru lnu i niewinna buzia o szeroko rozstawionych zielonych oczach bardzo mu się spo dobały. Przybysz szybko omiótł spojrzeniem ciało dziewczyny; ta jedna krótka chwila wystarczyła, aby widok pełnych piersi, rozsadzających burą koszulę, i szerokich, silnych bioder wywołał ból w jego kroczu. Ponieważ milczał, dziewczyna odezwała się po nownie: - Od wielu miesięcy nikt obcy tu nie zbłądził. Od czasu, kiedy ostatni z mieszkańców Anglesey Island przechodzili tędy w poszukiwaniu terenów na nową osadę. Czy ty, panie, też przybywasz z Anglesey? - Tak. Ale to już nie to samo miejsce - odrzekł wreszcie. Och, mógłby opowiedzieć jej o swoim nieszczęściu, 8 gdyby miał ochotę na wynurzenia, lecz jeśli wszystko pójdzie po jego myśli, już niedługo dziewczątko bę dzie trapić się własną biedą, bo przecież nie życzliwej słuchaczki szukał... - Gdzie są mężczyźni ze wsi? Nie widać nawet starców wygrzewających się na słońcu. - Nie ma starców. Zabrała ich gorączka dwie zimy temu. Poumierali i starzy, i młodzi. - Twarz dziew czyny posmutniała, lecz zaraz rozjaśnił ją uśmiech. - Dziś rano znaleźliśmy ślady odyńca i ci, co się ostali, poszli jego tropem. Wieczorem będzie uczta. Możesz, panie, zasiąść do niej z nami. - A nie ma tu pól, które trzeba uprawiać? - zapytał z czystej ciekawości. - Czy może odyniec ważniejszy? - Musisz, panie, pływać po morzach, bo inaczej byś wiedział, że pola zasiewa się wiosną, a plony zbiera jesienią i niewiele roboty zostaje na inny czas - zachi chotała, zupełnie nieskrępowana. - Pewnie lada moment spodziewacie się powrotu mężczyzn? - Przybysz ściągnął krzaczaste brwi. - A gdzie tam! - zaśmiała się. - Będą dla zabawy tropić odyńca tak długo, jak to możliwe. Nieczęsto dziki podchodzą pod wioskę. Mężczyzna odetchnął z ulgą. Wąskie usta rozciąg nęły się w uśmiechu. - Jak masz na imię? - zapytał. - Enid - odpowiedziała swobodnie. - A masz ty męża, Enid? Zaróżowiła się uroczo i opuściła wzrok. - Nie, panie. Ciągle jeszcze mieszkam u ojca. - Czy on poszedł z innymi? - Nie pominąłby takiej okazji! - Zielone oczy dziewczyny rozbłysły wesoło. „To zbyt piękne, żeby było prawdziwe" - męż- 9
czyzna pomyślał z zadowoleniem, zanim znowu się odezwał. - Posłuchaj, Enid, przybywam z daleka, a słońce mocno praży. Czy mógłbym trochę odpocząć w twojej chacie? - Ja... nie... - Pierwszy raz ogarnął ją niepokój. - Tylko chwilę, Enid - zapewnił ją skwapliwie. Zastanawiała się jakiś czas. - Jestem pewna, że ojciec nie miałby mi tego za złe - odpowiedziała po chwili i ruszyła przodem. Chata, do której go zaprowadziła, była bardzo mała. W rogu jedynej izby, przedzielonej przepierzeniem, le żały dwa brudne posłania. Jedną ścianę pomieszczenia zajmował okopcony komin ułożony z kamieni, a przed nim stał stół i dwa proste krzesła. Uwagę mężczyzny przyciągnęły stojące na stole dwa puchary pięknej roboty, inkrustowane półszlachetnymi kamie niami. Niewątpliwie warte były fortunę. Nie rozumiał, jakim sposobem trafiły do tej skromnej chaty. Enid z zaciekawieniem przyglądała się mężczyźnie, gdy ten stał ze wzrokiem wlepionym w dar pana na zamku - dowód wdzięczności za jej chętne usługi. Nie mogła nazwać tego wysokiego przybysza przy stojnym, ale też nie był odpychający. Wyraźnie nie należał do ludzi majętnych. Jego szerokie plecy jednak świadczyły o sile, więc nadawał się na męża, który zadbałby o jej byt. Widoki na znalezienie oblubieńca wśród swoich były mizerne. Wszyscy mężczyźni zdat ni do żeniaczki zdążyli już zakosztować jej wdzięków. Mimo że niczego jej nie brakowało, nie mieli ochoty się z nią żenić, wiedząc, że inni też z nią próbowali. Enid uśmiechała się w duchu, snując swój plan. Kie dy ojciec wróci, opowie mu, co umyśliła. Martwił się o nią, no i marzył o zięciu, który by mu pomógł 10 w polu. Razem z ojcem namówią przybysza, żeby za trzymał się u nich jakiś czas. A wtedy ona swoimi fortelami sprowokuje go do oświadczyn. Tak, tym ra zem najpierw będzie ślub, a dopiero potem figle. Nie doda kolejnego błędu do wcześniejszych potknięć. - Dobry panie, czy chcesz ugasić pragnienie odro biną piwa? - zapytała słodkim głosikiem, przyciągając uwagę mężczyzny z powrotem do swojej osoby. - Tak. Bardzo chętnie - odparł i czekał spokojnie, aż mu poda kubek. Mężczyzna zerkał nerwowo na wejście. Słomiana mata, pełniąca rolę drzwi, stała obok, oparta o ścianę. Szybko dopił piwo, po czym bez słowa podszedł do otworu i zastawił go słomianką, odcinając w ten spo sób dopływ światła do izby. Oczywiście mata nie sta nowiła żadnej ochrony, jedynie osłaniała przed zim nem, upałem czy wścibskimi spojrzeniami, co akurat bardzo mu odpowiadało. - Robi się skwarnie - wyjaśnił. Jego postępek nie wzbudził w dziewczynie żadnych podejrzeń. - Zjadłbyś coś, panie? Zaraz przygotuję poczęstu nek. - Tak. Jesteś bardzo miła - podziękował, wyginając usta w układnym uśmiechu. Po cichu przyznał, że żołądek może jeszcze wytrzymać bez strawy, ale lędźwie dłużej czekać nie mogą. Dziewczyna odwróciła się do niego plecami i pode szła do komina. W tej chwili mężczyzna wyciągnął spod tuniki nóż i błyskawicznie znalazł się za nią. Zamarła, gdy przytknął jej ostrze do szyi, jednocześnie przyciskając ją do siebie. W przeciwieństwie do więk szości swych rówieśniczek nie obawiała się uszczerbku na honorze, lecz drżała o życie. 11
- Enid, nie krzycz, bo inaczej będę musiał cię skrzywdzić! - powiedział wolno mężczyzna, łapiąc ją za pierś. - To samo zrobię z każdym, kto przyjdzie ci na ratunek. Chcę tylko pobaraszkować, nic więcej. Enid stłumiła łkanie. Jej plany na przyszłość roz płynęły się w jednej chwili. Tak krótko żyło marzenie o długo wypatrywanym mężu! Na południe od wsi pojawiła się między drzewami samotna postać. Młodzieniec utykał i pojękiwał przy każdym stawianym kroku. I chociaż nigdzie nie było śladu konia, który go zrzucił, odwracał się co rusz i wygrażał pięścią, głośno przy tym pomstując. - Nie masz po co wracać, ty rozpuszczone bydlę! Zraniona duma doskwierała bardziej od bólu tylnej części ciała, obitej podczas upadku. Jeździec zbliżył się do wsi, wciąż rozcierając obolałe miejsce. Odpo czynek był bliski; młokos dumnym uniesieniem głowy odpowiedział na pytające spojrzenia wieśniaczek. Jedna z kobiet podeszła do niego i nie pytając, co stało się z koniem, oznajmiła: - Bren, do wsi przyszedł obcy. Enid dała mu go ścinę. Chłodne szare oczy młodzieńca spojrzały na chatę Enid, a potem znów na kobietę. - Dlaczego się zamknęli? - Znasz Enid - odparła tamta ze znaczącym uśmie chem. - Tak. Ale ona nie obdarza wdziękami obcych. Młodzieniec bez słowa podszedł do chaty Enid i z mieczem w dłoni odsunął słomianą matę. Przez chwilę nic nie widział, lecz gdy oczy przywykły do półmroku, dostrzegł parę w kącie, nieświadomą obec- 12 ności intruza. Obcy leżał na Enid i poruszał gwałtow nie biodrami jak parzący się knur. Z początku szare oczy patrzyły zafascynowane na miłosne zapasy, a uszy z zaciekawieniem wychwyty wały postękiwania i jęki dochodzące z kąta. Nagle srebrny błysk przyciągnął uwagę szarych oczu; wpa trzone w nóż w dłoni obcego, pociemniały jak niebo przed burzą. Nie namyślając się długo, młodzieniec w paru su sach znalazł się przy legowisku i zręcznie ciął obcego mieczem przez pośladki. Zaskoczony mężczyzna za wył z bólu, oderwał się od wystraszonej Enid i sła niając się, uciekł od napastnika. Enid rozdziawiła usta z wrażenia, gdy zrozumiała, co sprawiło, że obcy zerwał się jak oparzony. - Bren, co tu robisz? Młodzieniec stał nad nią na szeroko rozstawionych nogach. - Myślę, że dobrze się stało, iż ta szkapa, Wilłow, poniosła. Inaczej sprawiedliwości nie stałoby się za dość - odpowiedział głosem pozbawionym emocji. - On cię wziął siłą, prawda? - Tak - odpowiedziała Enid, nie panując nad łka niem wstrząsającym jej ciałem. - Nie była dziewicą! - warknął gniewnie przybysz, trzymając się obiema dłońmi za krwawiące pośladki. Szybko się zorientował, że ma do czynienia nie z oj cem dziewczyny, lecz z młodzikiem, a nawet, sądząc po głosie - z żółtodziobem. Zamożny wygląd świad czył o tym, że młodzieniec nie pochodził ze wsi. Pod bogato haftowanym płaszczem połyskiwała srebrna tunika w odcieniu gniewnych oczu właściciela. Miecz też był przedni, nigdy jeszcze takiego nie widział; szeroki, a przy tym niezwykle cienki i lekki, z ręko- 13
jeścią inkrustowaną czerwonymi i niebieskimi kamie niami. - To nie ma nic do rzeczy. Wszyscy wiemy, że Enid hojnie obdarza względami - odparł młodzieniec. - Ale tylko tych, których sama wybiera - dokończył cicho. - Dziewczyna udzieliła ci gościny, a tyś jej w taki spo sób odpłacił! Jak mam go ukarać, Enid? Odciąć głowę i złożyć ci ją u stóp, a może wolisz ten zwiędły organ, co jeszcze przed chwilą tak dumnie sterczał? - Za to wyrwałbym ci serce, młodzieńcze! - wy buchnął rozwścieczony mężczyzna. W grupce kobiet, które zwabił pod drzwi wrzask obcego, rozległy się chichoty. Nagi mężczyzna odwró cił ku nim pobladłą z furii twarz. Poczuł się jeszcze bardziej poniżony, gdy do chichotu kobiet dołączył dźwięczny śmiech młodzieńca. I wtedy, ku ogólnemu zaskoczeniu, wtrąciła się Enid. - Bren, nie strój z niego żartów! - krzyknęła z obu rzeniem. Śmiech umilkł, a młodzieniec spojrzał na nią z po gardą. - Dlaczego nie, Enid? Przybyszowi zapewne się wydaje, że jest godnym mnie przeciwnikiem. A kto zakłuł dzika, mając zaledwie dziewięć lat? Kto razem z ojcem zabił pięciu rabusiów, kiedy napadli na wieś? Kto nosił miecz, zanim nauczył się chodzić, i od wczesnego dzieciństwa ćwiczył się w wojennej sztuce? Ten obwieś wyobraża sobie, że mu się uda wyjąć mi serce za pomocą zabaweczki, którą ściska w ręce. Mo że i duży z niego mężczyzna, ale to przecież śmier dzący tchórz! Na tę ostatnią zniewagę przybysz ryknął gniewnie i natarł z nożem w uniesionej dłoni, jakby rzeczywi- 14 ście zamierzał spełnić wcześniejszą groźbę. Lecz mło dzieniec wcale się nie przechwalał. Uskoczył zręcznie i nieznacznym ruchem nadgarstka wykonał pchnięcie, raniąc przybysza w pierś. A potem wymierzył kop niaka w umazane krwią pośladki. - Co prawda nie tchórz, ale za to partacz i półgłó wek! - naigrawał się, gdy przeciwnik z impetem wy lądował na przeciwległej ścianie. - Masz dość, gwał cicielu? Mężczyzna błyskawicznie schylił się po nóż, który wypadł mu z ręki, kiedy uderzył o ścianę, i ponownie zaatakował. Tym razem ostrze miecza cięło go przez pierś od lewej strony ku prawej, a obie rany utworzyły literę X. Nacięcia nie były głębokie, lecz wystarczyły, aby mężczyzna zalał się krwią. - Czy potrafisz jedynie łaskotać tym mieczem, chło paczku?! - zawył. - Moje ostrze, chociaż krótkie, zada śmiertelny cios! Znaleźli się teraz zaledwie o krok od siebie. Męż czyzna, upatrując w tym swoją szansę, zamierzył się nożem, celując w białą, smukłą szyję przeciwnika. Ten jednak uskoczył w bok z taką samą gracją, z jaką ma tador schodzi z drogi szarżującemu bykowi. Ostrze przecięło powietrze, a sekundę później nóż, wytrąco ny silnym uderzeniem, przeleciał łukiem przez izbę. Przybysz znalazł się twarzą w twarz z Enid. - Ty głupcze! Nie widzisz, że się z tobą bawi?! - W jej gniewnych oczach nie było cienia współczucia. Nieznajomy pobladł, bo zrozumiał, że Enid ma ra cję. I chociaż cierpiał ze wstydu, że pokonał go wy rostek, jeszcze bardziej się bał, iż za chwilę straci życie. Odwrócił się do młodzieńca, modląc się w duchu, by jak najszybciej nastąpił śmiertelny cios. Stalowe oczy patrzyły na niego bez litości, a kpią- 15
cy uśmiech, jaki pojawił się na zmysłowych, pełnych ustach, zmroził mu krew. - Jak cię zwą? - Donald. Donald Gillie - odpowiedział szybko. - Skąd przybywasz? - Z Anglesey. Na dźwięk tej nazwy szare oczy zwęziły się w szparki. - Byłeś tam w zeszłym roku, gdy ci przeklęci wi kingowie uderzyli na Holyhead Island? - A jakże! Strach było patrzeć na tę rzeź i... - Zamilcz! Nie pytam o to, co zrobiły te psy! Do wiedz się, Donaldzie Gillie, że twoje życie leży w rę kach tej oto dziewczyny! - Młodzieniec odwrócił się do Enid: - Co mam z nim zrobić? Czy chcesz, żeby w tej chwili zakończył swój nędzny żywot? - Nie! - jęknęła Enid. - W takim razie może go okaleczę? Odrąbię rękę albo nogę? - Nie! Nie! Bren! - Enid, sprawiedliwości musi stać się zadość! - zniecierpliwił się młodzieniec. - Mój ojciec byłby o wiele surowszy. Gdyby to lord Angus znalazł go między twymi udami, nadziałby go na pal i zostawił wilkom na pożarcie. Na razie to były igraszki, teraz przyszedł czas, by zapłacił za wszystko, co tu się stało. Enid pobladła ze strachu. Donald Gillie stał z opu szczonymi ramionami w oczekiwaniu na wyrok. Mło dzieniec myślał intensywnie, marszcząc czoło. - Już wiem! - Jego szare oczy rozbłysły z radości, gdy znalazł rozwiązanie. - Chciałabyś go za męża, Enid? - Tak! - od razu padła ledwo słyszalna odpowiedź. 16 - Zgadzasz się, Donaldzie Gillie? - Młodzieniec spojrzał na niego surowo. Mężczyzna uniósł głowę. - Oczywiście! - przytaknął skwapliwie. - Więc niech tak będzie! Zostaniecie sobie poślu bieni! - zadecydował. - Zrobiłeś dobry interes, Donal dzie Gillie. Ale wiedz jedno: Nie możesz dzisiaj po wiedzieć „tak", a jutro zmienić zdanie! Gdybym mu siał pożałować swej decyzji - jeśli dziewczynie stanie się krzywda albo poweźmiesz zamiar, by ją potem zostawić - pamiętaj, że nie ma takiego miejsca, gdzie mógłbyś się schować, bo wszędzie cię znajdę. I wtedy zapłacisz życiem! Przybysz nie posiadał się z radości, że spotkała go taka lekka kara. - Nie skrzywdzę dziewczyny - zapewnił. - To dobrze - odpowiedział krótko młodzieniec i ruszył ku drzwiom. - No, kobiety! - krzyknął do gromadki przy wejściu. - Zabierajcie się stąd! Dosyć miałyście rozrywki na jeden dzień. Zostawcie tych dwoje, żeby mogli się poznać. - Od progu dodał, zwra cając się do Enid: - Obmyj go szybko, zanim zjawi się twój ojciec. Będziesz musiała wiele wyjaśnić temu za cnemu człowiekowi. - Szlachetny panie, twój ojciec wychował cię na prawdziwie wspaniałomyślnego człowieka! - odezwał się Donald Gillie. - Mój ojciec nie ma syna - sprostował młodzieniec. Donald Gillie odprowadził wzrokiem oddalającą się sylwetkę i zwrócił się do Enid: - Co on chciał przez to powiedzieć? - Jaki on?! - zaśmiała się Enid, rozbawiona jego głupią miną. - To lady Brenna darowała ci życie. 17
2 Brenna pchnęła ciężkie dębowe wrota dworu. Sło neczny blask zalał ciemny hol. Nikogo nie spotkała na dole. Zza podwójnych drzwi po prawej stronie, prowadzących do paradnej komnaty, doszły ją kobiece głosy. To jej przybrana siostra, Cordella, ustalała z ku charką zestaw dań na wieczorny posiłek. Cordella była ostatnia osobą, jaką Brenna miała ochotę w tej chwili oglądać. Szczerze mówiąc, w ogóle nie czuła potrzeby, by ją widywać, a już na pewno nie chciała natknąć się na nią teraz, gdy po upadku z przeklętej Willow nie była w najlepszej formie. Zazwyczaj pokonywała hol kilkoma sprężystymi susami, tym razem wlokła się jak ślimak. Czuła każdy mięsień w dolnej części ciała, a przeprawa z tym ob cym, Donaldem Gilliem, nie wyszła jej na dobre. W chacie Enid każdy ruch sprawiał jej ból. Nie poka zała tego po sobie wyłącznie dzięki sile woli. Ha! A więc obcy wziął ją za mężczyznę! Mile ją to połaskotało. Czyż nie takie właśnie wrażenie chciała sprawiać? Przez kilka minut tam, w chacie, naprawdę była synem swego ojca, dzielnym młodzieńcem uwię zionym w kłopotliwym, kobiecym ciele. Angus byłby z niej równie dumny jak ona sama. Weszła ostrożnie na parę szerokich stopni i skręciła na schody wiodące w plątaninę korytarzy na pierw szym piętrze. Każdy nieproszony gość z pewnością by się tu pogubił, bo wnętrze sprawiało takie wrażenie, jakby zaczęto wznosić dwór od przeciwległych mu rów, by na koniec, po usilnych staraniach, spotkać się na środku. Kazał go tak wykonać ojciec Angusa. Za leżało mu, aby ludzie, których gościł pod swym da chem, tracili orientację. Angus zdążył dorosnąć, zanim 18 dwór ukończono, ponieważ budowa tego labiryntu trwała wiele lat. Rozkładem pomieszczeń na parterze dom przypo minał inne dwory, natomiast na piętrze znajdowało się dziewięć komnat. Do każdej z nich prowadził od rębny korytarz. Brenna skręciła w pierwszy z nich na prawo, mijając po drodze jedyne drzwi do komnaty ojca. Był teraz u siebie; złożony chorobą, od tygodnia nie podnosił się z łoża i jego stan nie ulegał poprawie. Miała ochotę opowiedzieć mu o tym, jak dała łupnia obcemu. Może później zajrzy do niego, najpierw jed nak musi wziąć kąpiel. Weszła do korytarza biegnącego w sąsiedztwie apar tamentów zajmowanych przez Cordellę i jej męża. Skie-. rowała się na lewo, do własnej komnaty usytuowanej we frontowej części domu. Zajmowała narożną izbę, dobrze oświetloną dzięki dwóm oknom na sąsiadują cych ze sobą ścianach. Brenna liczyła sobie zaledwie siedemnaście wiosen, więc z wyjątkiem takich dni jak ten, kiedy każdy krok wymagał wysiłku, nie miała nic przeciwko długim marszom do swego pokoju. Miała ochotę krzyczeć z radości, gdy wreszcie do tknęła klamki. Zatrzymała się na chwilę, żeby zawołać swoją służącą Alanę. Powoli zamknęła za sobą drzwi i pokuśtykała do łóżka, ściągając po drodze opończę, pod którą ukryła wspaniałe, bujne włosy. Długie wło sy, które kłóciły się z jej wizerunkiem! Ojciec nie po zwolił ich ścinać, toteż chowała je pod kapturem. Nie nawidziła tego symbolu kobiecości. Alanę przybiegła ze swej izby za załomem koryta rza, zanim głowa Brenny dotknęła poduszki. Służąca była w podeszłym wieku, lecz nie wyglądała na swoje lata. Miała rude włosy świadczące o jej szkockim po chodzeniu. Kiedyś marchewkoworude, teraz pojaśnia 19
ły, nabierając żółtawego odcienia. Natomiast szafirowe oczy pozostały młode. Alanę nie była już taka zwinna jak dawniej i często w zimie niedomagała. Wtedy Bren na zamieniała się w służącą i troskliwie jej doglądała. - Brenna, moje dziecko! - wysapała Alanę, przycis kając dłoń do piersi. - Dobrze, że wróciłaś. Wiesz, jaki zły byłby twój ojciec, gdybyś spóźniła się na lekcję z Wyndhamem. Zdejmij chłopięcy strój i ubierz się jak należy. Gdy Boyd przyniósł wiadomość o odyńcu, zlękłam się, że możesz nie wrócić na czas. - Przeklęty Wyndham i jego pobratymcy! - po mstowała znużonym głosem Brenna. - I niech licho porwie odyńca! - Ho! Ho! Jesteśmy dzisiaj w doskonałym humo rze - zaśmiała się Alanę. - Nie my, lecz ja! - A co cię tak rozsierdziło? Brenna uniosła się, mrużąc oczy pod wpływem bó lu, i zaraz opadła na poduszki. - To Willow, ta ociężała krowa!.Tyle z nią ćwiczy łam, a przestraszyła się królika! Marnego królika! Ni gdy jej tego nie wybaczę! - Coś mi się wydaje, że rącza klaczka wysadziła cię z siodła, raniąc nieco twą dumę - zachichotała Alanę. - Och! Zamilcz, kobieto! Niepotrzebne mi twoje ga danie. Muszę wziąć kąpiel, wymoczyć obite kości. - W takim razie będziesz musiała się pospieszyć, kochanie - powiedziała Alanę bez urazy, bo dawno już przywykła do porywczego charakteru swej pani. - Wyndham na ciebie czeka. - A niech czeka! Brenna codziennie po południu spotykała się z Wyndhamem w paradnej komnacie na parterze. 20 Udzielał jej lekcji od wielu miesięcy, od chwili gdy w osiemset pięćdziesiątym roku krwiożerczy barba rzyńcy z północy najechali na Holyhead Island. Bren na dzielnie znosiła znienawidzone nauki, zapamiętu jąc to, co przekazywał jej Wyndham, dla własnego dobra, a nie dlatego, że takie było zalecenie Angusa. Na jej widok Wyndham uniósł się z miejsca. - Lady Brenno, spóźniłaś się - skarcił ją, marszcząc czoło. - Wybacz, Wyndhamie. Przykro mi, że kazałam ci czekać, kiedy zapewne masz ważniejsze sprawy na głowie - uśmiechnęła się słodko. Brenna była teraz ubrana w jedwabną suknię koloru morskiej wody, a rozpuszczone kruczoczarne włosy opadały na jej smukłe plecy. Rysy postawnego Skandynawa wyraźnie zmiękły. - Bzdura. Nie ma nic ważniejszego od przygoto wania ciebie, pani, do nowego życia na obcej ziemi - odparł, uciekając oczyma w bok, byle oderwać je od uczennicy. - W takim razie zaczynajmy, żeby nadrobić straco ny czas. Należy oddać sprawiedliwość Brennie - gdy wy magała tego sytuacja, potrafiła zachować się jak pra wdziwa dama. Dobre maniery wpoiła jej ciotka Linnet. To dzięki niej nabrała ogłady i nauczyła się czynić użytek ze swej kobiecości. Niezbyt często korzystała z owych damskich sztuczek, lecz kiedy już to robiła, żaden mężczyzna nie był w stanie oprzeć się jej cza rowi. Kąpiel rozluźniła nieco mięśnie Brenny, nadal jed nak nie mogła poruszać się swobodnie. Przeszła ostrożnie przez komnatę i usiadła obok Wyndhama na jednym z czterech krzeseł podobnych do tronów, 21
ustawionych przed ogromnym kominkiem. Zaczęli lek cję dokładnie od miejsca, w którym ją wczoraj skoń czyli. Wyndham opowiadał jej teraz o skandynaw skich bóstwach. Mówił po norwesku, bo w pierwszej kolejności nauczył ją tego języka. Czy naprawdę nie minął nawet rok, odkąd doszły ich wieści z Holyhead Island? Miała wrażenie, że wszystko wydarzyło się bardzo dawno temu. Szok, jaki przeżyli w związku z najazdem na wyspę, uświa domił im śmiertelne zagrożenie. Dwa dni później An- gus wezwał córkę do siebie i oznajmił, jakie znalazł wyjście, by zapobiec niebezpieczeństwu. Do tej pory Brennie ani przez myśl nie przeszło, że cokolwiek może im grozić. Rozmowę z ojcem pamięta do dziś. Ta scena nieraz prześladowała ją w sennych koszmarach. Spotkał się z nią w tej samej komnacie, w której teraz odbywała lekcje. Siedział naprzeciwko niej, ubrany na czarno dla podkreślenia powagi sytuacji. Czerń - kolor prze znaczenia. Tunika Angusa była tak czarna jak jego długie do ramion włosy i ponura jak jego spojrzenie. Chociaż Angus Carmarham skończył pięćdziesiąt lat, jego niebieskie oczy pozostały bystre i pełne życia. Tamtego dnia jednak, zasnute smutkiem, wyglądały jak oczy starca. Gdy ją wezwał, Brenna wróciła akurat z porannej przejażdżki na Willow, srebrnosiwej klaczy. Stanęła przed nim ubrana w chłopięcy strój: gołębią tunikę, krótką opończę, lamowaną brokatem, spodnie z wy prawionej skóry jelenia i miękkie hiszpańskie buty z cholewami. U pasa zwisał miecz, ale wyjęła go z po chwy, zanim zajęła miejsce naprzeciw ojca, na wysła nym aksamitem krześle z wysokim oparciem. 22 - Poślubisz norweskiego wodza, córko. - To były pierwsze słowa lorda Angusa. - I urodzę dwudziestu dzielnych synów, którzy póź niej najadą nasze wybrzeża - dopowiedziała Brenna. Angusa nie rozbawił ten żart. Wyraz powagi na twarzy ojca zmroził jej krew. Zacisnęła dłonie na po ręczach fotela, czekając w napięciu z nadzieją, że od woła swoje słowa. - Może i napadną na nasze wybrzeże, ale nas oszczędzą - odparł znużony, jakby nagle przygięło go do ziemi brzemię lat. - Ojcze, co ty zrobiłeś? - Brenna nie potrafiła ukryć lęku w głosie. - Wczoraj wyruszył posłaniec. Jedzie do Norwegii układać się z wikingami... Brenna zerwała się z fotela. - Tymi, co napadli na Holyhead Island?! - Nie, niekoniecznie akurat z tymi. Mój wysłannik wyszuka wodza, który weźmie ciebie za żonę. Czło wieka z odpowiednią pozycją. - Będziesz mną kupczyć, pukając od drzwi do drzwi?! - zapytała z wyrzutem, patrząc na ojca sze roko otwartymi szarymi oczami. Pierwszy raz w życiu miała wrażenie, że nie zna człowieka, który ją spłodził. - Nikt nie będzie tobą kupczył, Brenno! - powie dział stanowczo lord Angus. Chociaż wiele kosztowała go ta decyzja, był głęboko przekonany o jej słuszno ści. - Posłaniec będzie działał dyskretnie. Wybrałem Fergusa. To dobry dyplomata. Rozejrzy się dokładnie, a gdy znajdzie odpowiedniego pana w stanie bezżen- nym, przedstawi mu moją propozycję. Nikt nie będzie tobą frymarczył, Brenno. Poleciłem Fergusowi, by za pytał tylko w jednym miejscu. Jeżeli mu się nie po szczęści, wróci i sprawa zostanie zamknięta. Lecz 23
niech niebo ma nas w swojej opiece, jeśli Fergus nie przywiezie imienia twego przyszłego męża! Czerwone plamy tańczyły przed oczami Brenny. - Jak mogłeś mi coś takiego zrobić? - To jedyne wyjście, Brenno. - Nieprawda! - krzyknęła. - Wiele mil dzieli nas od wybrzeża. Nie mamy się czego bać! - Z roku na rok wikingowie stają się coraz zuchwal si - tłumaczył Angus. - Pierwsze wieści o ich wyczy nach doszły tutaj przed moim przyjściem na świat. Obecnie ziemie leżące po przeciwnej stronie lądu na leżą do nich - na północnych terenach i na wschodzie Brytanii nasi bracia służą u ich osadników. A teraz zbliżyli się także do naszej części wybrzeża. Tylko patrzeć, jak dotrą w głąb lądu. Kto wie, czy minie nawet rok... Chcesz, aby obrócili w perzynę naszą wio skę? Wycięli mężczyzn, a kobiety wzięli do niewoli? - Nie doszłoby do tego! - krzyknęła. - Jesteś ryce rzem wprawionym w wojennej sztuce. I mnie nauczy łeś walczyć. Stawiłbyś im czoło, ze mną u boku! - Och, Brenno, Brenno... - westchnął. - Jestem za stary na wojowanie. A ty może zabiłabyś kilku, lecz to na nic by się nie zdało. Skandynawowie są rasą olbrzymów. Nikt im nie dorównuje. Poza tym są dzicy i nie znają litości. Chcę cię widzieć żywą i ochronić moich poddanych. - Poświęcając mnie! - syknęła ze złością. - Oddając mnie jakiemuś staremu wodzowi, który, jak mówisz, będzie gwałtowny i bezwzględny! - Jeśli o to chodzi, nie obawiam się o ciebie. Wiem, że sobie poradzisz. - Nie będę musiała! - wrzasnęła Brenna. - Bo nie zgodzę się na małżeństwo! - Zgodzisz się! - Angus niebezpiecznie ściągnął 24 brwi. - Fergus ma zagwarantować układ moim sło wem honoru. - Dlaczego nie powiedziałeś mi o tym wczoraj? Wiedziałeś, że powstrzymałabym Fergusa, prawda? - W istocie tak podejrzewałem, córko. Co się stało, już się nie odstanie. Po części sama się do tego przy czyniłaś, bo nadal jesteś do wzięcia. Cordella ma męża, a twoja ciotka, chociaż ciągle piękna, jest za stara. Wiking będzie chciał młodą oblubienicę. - Nie składaj winy na mnie, ojcze. To wyłącznie twój pomysł! - Proponowałem ci wielu kandydatów: bogatych i przystojnych młodzieńców. Ale ty żadnego nie chcia łaś! - wypomniał jej z ponurą miną lord Angus. - Już dawno mogłaś być mężatką. Co prawda bylibyśmy teraz skazani na śmierć z rąk wikingów. - Przedstawiałeś mi jedynie nudnych pyszałków i próżnych gogusiów. Jak miałam wybrać męża z tej bandy głupców?! - Znam cię, Brenno. Obojętnie, kogo bym sprowa dził, i tak byś się nie zdecydowała. Już sama myśl o zamążpójściu napełnia cię niechęcią. Nie wiem, dla czego tak jest. - Masz rację, milordzie - odparła oschle. - Więc postanowiłem za ciebie. Poślubisz mężczy znę, którego wybierze dla ciebie Fergus. Klamka za padła. Brenna odwróciła się i stanęła twarzą do ognia. Choć krew się w niej burzyła, była bezsilna. Ona, taka nawykła do walki, tym razem nie potrafiła się obronić. Pozostała ostatnia iskierka nadziei. - Mogłaby mnie zastąpić jakaś inna kobieta - rzu ciła obojętnym tonem. - Nie ma gorszej kandydatki na żonę ode mnie. 25
- Chcesz, by służąca udawała panią? - zapytał z niedowierzaniem Angus. - Coś takiego sprowadzi łoby na nas najokrutniejszą zemstę wikingów. Fergus będzie wychwalać twoje zalety, Brenno. Twoje! Jaka służąca tutaj, czy gdziekolwiek indziej, dorównuje ci urodą, manierami i odwagą? Trzeba by było wielu lat, żeby nabyła umiejętności takich jak twoje. Pochodzisz ze szlachetnego rodu, a dzięki troskliwym zabiegom ciotki stałaś się damą w każdym calu. Błogosławię dzień, w którym Linnet zamieszkała u nas i wzięła cię pod swoje skrzydła. Inaczej nikt nie chciałby cię za żonę, a co dopiero wiking! - W takim razie przeklinam ten dzień! - krzyknęła. - Brenno! Od razu pożałowała swych słów. Szczerze kochała ciotkę. Chowana od urodzenia bez matki, od pierwszej chwili przylgnęła do pięknej Linnet, która zjawiła się u nich cztery lata temu, po śmierci swego męża. Linnet była młodszą siostrą Angusa. Miała czterdzieści lat, lecz z wyglądu i sposobu bycia sprawiała wrażenie osoby o wiele młodszej. Mimo że bardzo poważnie zajęła się wychowaniem Brenny, nie udało jej się do końca wyplenić chłopięcych zachowań dziewczyny. Linnet darzyła ją matczynym uczuciem, podczas gdy macocha Brenny, okropna jędza, tylko czekała na oka zję, aby pasierbicy dokuczyć. Angus gorzko żałował, że się z nią ożenił. Na szczęście nie musiano zbyt długo znosić jej obecności we dworze, bo umarła w trzy zimy po ślubie, a w rok po sprowadzeniu się do nich Linnet. Niestety, została po niej córka, Cor- della, dorównująca złośliwością swej zmarłej matce. - Przepraszam, ojcze - wyszeptała Brenna. Spuściła stalowoszare oczy i stała zrezygnowana ze zwieszo- 26 nymi ramionami. - To dlatego, że przeraziła mnie twoja decyzja. - Brenno, wiedziałem, że się przejmiesz, ale nie są dziłem, że przeżyjesz to tak bardzo - wyznał Angus. Wstał i otoczył córkę ramieniem. - Odwagi, dziew czyno! Darzysz podziwem siłę i męstwo, a nikt nie ma go więcej niż wikingowie. Jeszcze kiedyś mi po dziękujesz za to, że cię wyswatałem. Brenna tylko uśmiechnęła się z rezygnacją, bo stra ciła już wszelką ochotę do dalszych protestów. Dwa tygodnie później przedstawiono jej Wyndhama, kupca z północy, który osiadł na Emerald Isle. Ojciec znalazł go w Anglesey. Za sowitą opłatą miał uczyć Brennę języka norweskiego i zwyczajów ludów skandynaw skich, by - jak powiedział Angus - „nie błądziła jak ślepiec po jaskini lwa". W porze żniw powrócił Fergus z imieniem narze czonego, przypieczętowując w ten sposób jej los. Przy szły mąż Brenny nie był głową rodu - na co miał nadzieję Angus - ponieważ żaden mężczyzna o od powiednim statusie nie okazał się stanu wolnego. Na rzeczony to syn potężnego wodza klanu, młody kniaź, który przez rok brał udział w wyprawach wojennych, a teraz zajął się handlem, upatrując w nim własną dro gę życiową. Nazywa się Garrick Haardrad. Nie, Fergus nie miał okazji mu się przyjrzeć, bo młodzieniec akurat handlował na Wschodzie. Lecz Garrick powróci latem i zanim nastanie jesień, przy jedzie po narzeczoną. Termin został ustalony. Wszyst ko ułożono. Ułożono, przyklepano i nie ma odwrotu! Od tego dnia przygnębiona Brenna z niepokojem zaczęła liczyć dni. Na szczęście czynny tryb życia nie pozwalał na długie przemyśliwanie o przykrej przy szłości. Tylko codzienne lekcje z Wyndhamem przy- 27
pominały jej o tym, co ją czeka. Postanowiła, że nie podda się biernie swemu przeznaczeniu. Stawi czoło wyzwaniu, nie pozwoli się zdominować. Będzie panią własnej woli, by zachować wolność. Nowa ziemia - niech będzie, lecz nowa Brenna - nigdy! Uwaga Brenny skupiła się z powrotem na słowach Wyndhama, który właśnie zaczął podsumowywać lekcję. - A więc jest Odyn, pan niebios, panujący nad wszystkimi bogami. Bóg to mądry i wszechwiedzący, który potrafi przewidzieć przyszłość. Odyn jest także bogiem wojny Razem z armią martwych wojowni ków, których do niego sprowadziły walkirie, pędzi przez chmury na niezmordowanym, ośmionogim ru maku, Sleipnirze. Każdy wiking marzy, by dołączyć do zastępów Odyna w Walhalli, krainie wiecznej za bawy, i razem z nim walczyć całe dnie, a noce spę dzać na ucztach, jedząc świętego odyńca, którego po dają walkirie, adoptowane córki Odyna. Bratem krwi Odyna jest Loki. Podobnie jak Lucyfer u chrześcijan, Loki jest podstępny i zdradziecki. Cały czas obmyśla, jak doprowadzić bogów do upadku. Natomiast rudo brody Thor jest ludziom najbliższy To wesoły i do brotliwy bóg, ale łatwo go można rozgniewać. Thor rządzi piorunami, jest bogiem burz. Wykuwa pioruny potężnym kamiennym młotem. W każdym domu lu dzi północy można znaleźć figurę latającego młota Thora. Bogiem wojny jest również Tyr, który poskro mił wielkiego wilka Fenrisa. Jest jeszcze surowa bogini Hela, córka Lokiego, panująca w podziemnym króle stwie zmarłych, i Frey, bóg płodności. Ale to pomniejsi bogowie. Więcej opowiem ci o nich jutro, Brenno. - Och, Wyndhamie - westchnęła Brenna. - Kiedy skończą się te nasze lekcje? 28 - Masz mnie dość? - spytał niezwykle delikatnie jak na tak potężnego mężczyznę. - Ależ nie! - odparła szybko. - Bardzo cię lubię. Gdyby wszyscy twoi pobratymcy byli do ciebie po dobni, nie miałabym się czego obawiać. - Chciałbym, żeby tak było, Brenno - uśmiechnął się niemal ze smutkiem. - Lecz szczerze mówiąc, trud no byłoby teraz nazwać mnie wikingiem. Od dwu dziestu lat nie oglądałem rodzinnej ziemi. A wśród was, chrześcijan, złagodniałem. Moja droga, jesteś bar dzo zdolną uczennicą. Tyle samo wiesz o ludzie, z którego się wywodzę, co o swoich celtyckich przod kach. Od dziś do przyjazdu twego narzeczonego bę dziemy jedynie powtarzać to, czego się nauczyłaś. - Czy możesz mi opowiedzieć nieco więcej o rodzie mego przyszłego męża? - Niewiele poza tym, co już wiesz. Znałem tylko dziada twego narzeczonego, Ulrica Podstępnego. Był wodzem wielce odważnym. Rządził żelazną ręką, a Loki mu sprzyjał. Lecz dziwny był z niego człowiek. Opuścił rodzinę, by uniknąć konfliktu z synem, An- selmem Skwapliwym, któremu przekazał większość swych ziem. Anselm, zgodnie ze swoim przydom kiem, był aż nadto chętny do objęcia przywództwa nad klanem. Jednak Ulric nie odszedł zbyt daleko. Wraz z paroma służącymi osiadł na nie zamieszkanej połaci ziemi w pobliżu fiordów. Trzymał konie i dwa dzieścia sztuk bydła. Postawił dom niepodobny do żadnych budynków w Norwegii. Wzniósł go na kli fach fiordu Hortern z kamienia, który kupił od Fry- zyjczyków. To wielki dom, trochę mniejszy od tego dworu, i w każdej izbie jest kominek. - To tak jak u nas, Wyndhamie - zauważyła Brenna. - Domy w Norwegii, jak wiesz, są drewniane i nie 29
mają kominków, tylko ogromne palenisko na środku, z którego dym ulatuje przez drzwi. - Okropne! - Tak. I bardzo nieprzyjemne dla oczu i nosa. - Czy będę musiała mieszkać w takim drewnianym domu, jaki mi opisałeś? - Najprawdopodobniej. Ale bardzo szybko do tego przywykniesz. 3 W porze kolacji paradna izba była najjaśniejszym pomieszczeniem we dworze. Dziewięć płomyków świec migotało w ozdobnym kandelabrze na środku długiego stołu, a lampy oliwne, umocowane w uchwytach na ścianach, dawały dodatkowe światło. Pomieszczenie zdobiły poczerniałe od dymu kilimy, a wśród nich nie dokończony gobelin z krajobrazem, dzieło rąk matki Brenny; pracę nad nim przerwała jej śmierć przy porodzie. Gobelin utkany przez Linnet przedstawiał zamek na brzegu morza. Wiszący obok niego kilim ze sceną batalistyczną zrobiła Cordella. Najpiękniej jednak prezentował się kobierzec pocho dzący z Dalekiego Wschodu - dar księcia z sąsiednie go królestwa. Oczywiście na żadnej ze ścian nie wisiał gobelin wykonany przez Brennę, ponieważ brakowało jej cierp liwości niezbędnej do tej artystycznej pracy. Szczerze mówiąc, Brenna nie znosiła kobiecych zajęć. Wychowanie we wczesnym dzieciństwie zostawiło trwały ślad w psychice Brenny. Ojciec traktował ją jak syna, którego się nie doczekał. Była dla niego synem, dopóki nie rozkwitły jej kobiece kształty, i dłużej nie 30 wypadało trwać w oszustwie. Rok, w którym zmie niła się jej sylwetka, był dla niej przekleństwem, bo kobiece ciało kłóciło się z męskim sposobem myślenia. Z tej walki ciała z duchem zwycięsko wyszedł ten ostatni, więc Brenna ignorowała zachodzące w niej zmiany do czasu, kiedy jej uświadomiono, jakie mają znaczenie. Osobą, która czerpała szczególną satysfak cję z przypominania Brennie o jej płci, była Cordella. Zielonooka Cordella o płomiennorudych włosach i wdzięcznych kształtach, podkreślanych przez głębo ko wycięte suknie, była wrogo nastawiona do Brenny. Sprawiała miłe wrażenie, dopóki nie otworzyła ust. Brenna znała powody jej kąśliwości i starała się pa nować nad sobą. Wiedziała, że Cordella jest nieszczęśliwa. Młodo, bo w wieku zaledwie dwudziestu lat - z własnej zresztą woli - wyszła za mąż za Dunstana. Pokochała go od pierwszego wejrzenia. Była wtedy całkiem miłą, nor malną dziewczyną. Potem z jakichś powodów, które być może znał jedynie Dunstan, zapałała do niego nienawiścią. I ta nienawiść zmieniła ją w złośliwe stworzenie. Cordella wkroczyła do sali i usiadła przy długim stole obok Brenny. Po chwili służący wnieśli duszo nego królika. Cordella ustrojona w żółte aksamity, podkreślające kolor jej włosów i bladość cery pocze kała, aż wyjdą, i dopiero wtedy się odezwała: - A gdzie podziewa się twoja ciotka? - Linnet postanowiła, że dzisiaj sama nakarmi oj ca - odparła Brenna, nabierając jedzenia na talerz. - Ty to powinnaś zrobić, nie ona. - Takie było życzenie Linnet. - Jak się czuje mój ojczym? 31
- Gdybyś się do niego pofatygowała, wiedziałabyś, że nie ma poprawy. - Wyliże się - zawyrokowała oschle Cordella. - Ten starzec przeżyje nas wszystkich. Swoją drogą, nie spo dziewałam się ciebie na kolacji. O ile wiem, wieśniacy zakłuli odyńca i teraz ucztują. Myślałam, że podobnie jak Wyndham i Fergus dołączysz do chłopów. - Widzę, że Dunstan również przedkłada ich towa rzystwo nad twoje - odparowała chłodno Brenna, bo znowu przypomniała sobie o niefortunnym upadku podczas pościgu za dzikiem. - Nie mam ochoty jeść tego ścierwa. - Oj, oj, jakaś ty dzisiaj drażliwa! - zauważyła Cor della ze złośliwym uśmieszkiem na wydatnych ustach. Celowo zignorowała uwagę o Dunstanie. - Czy to dla tego, że Willow wróciła do domu po tobie? A może tak wpływa na ciebie zbliżający się przyjazd narze czonego? - Uważaj, Cordello - ostrzegła ją Brenna, a z gnie wu pociemniały jej oczy. - Nie mam dziś cierpliwości do znoszenia twego ostrego języka! Cordella popatrzyła na nią wzrokiem skrzywdzonej niewinności, rezygnując na razie z dalszego drążenia tematu. Była zazdrosna o przybraną młodszą siostrę. Otwarcie się do tego przed sobą przyznawała. Chociaż nie zawsze tak było. Gdy osiem zim temu zamieszkała wraz z matką w tym pięknym dworze, Brenna była chudą dziewięciolatką. Prawdę mówiąc, upłynął mie siąc, zanim się zorientowała, że ma siostrę, a nie brata. Oczywiście od początku nie przepadały za sobą. Wzajemną niechęć pogłębiał fakt, że nic ich ze sobą nie łączyło. Zachowująca się jak chłopak Brenna pa trzyła z góry na Cordellę, która w wieku dwunastu lat była w pełni ukształtowaną kobietą. Cordella z ko- 32 lei uważała, że Brenna jest głupia, skoro woli machanie mieczem od szycia, a pracę w stajni od prowadzenia domu. Jednak przez parę lat żyły pod jednym dachem bez konfliktów. Potem Cordella poznała Dunstana. Widok tego po tężnie zbudowanego mężczyzny wprawił jej serce w szaleńczy pląs. Pobrali się i Cordella wreszcie była naprawdę szczęśliwa. Lecz radość trwała zaledwie rok. Skończyła się, gdy Linnet wymogła na Brennie, by ta od czasu do czasu wkładała suknię. Wtedy Dun stan dostrzegł, jaka z niej skończona piękność. Co prawda przeklęta Brenna nawet nie była świadoma, że Dustan jej pożąda, ani Dunstan się nie domyślał, iż jego żona o tym wie. Zrozumiał tylko tyle, że miłość Cordelli nagle wygasła. Zazdrość Cordelli przerodziła się w nienawiść do obojga. Nie mogła otwarcie zaatakować przybranej siostry, chociaż nieraz miała ochotę wydrapać jej oczy. Ojciec wychował Brennę na wojownika; gdy wybu chała gniewem, na Cordellę padał blady strach. Brenna bez mrugnięcia okiem potrafiła zabić człowieka. Sprawdziła się - Angus mógł być z niej dumny. Ponieważ Cordella nie miała możliwości pokonać Brenny, mogła jedynie wzbudzić w niej strach przed czymś, czego ta dotąd nie poznała, mianowicie przed obcowaniem z mężczyzną. Cordella czerpała ogromną satysfakcję z opowiadania Brennie o okropnościach fi zycznego zbliżenia. Straszyła ją przy każdej nadarza jącej się okazji, napawając się wyrazem przerażenia w szarych oczach przybranej siostry. To była jej słodka zemsta. Gdyby jeszcze znalazła sposób, by odpłacić się Dunstanowi... Brenna niedługo opuści rodzinny dom. Cordella wiedziała, że dziewczyna panicznie boi się tej chwili. 33
Wtedy nie będzie w okolicy nikogo, kto by dorówny wał jej, Cordelli, urodą. I znów owinie Dunstana wo kół palca. Odsunęła talerz i spojrzała na Brennę spod oka. - Wiesz, siostrzyczko, że statek z północy może przypłynąć lada dzień? Lato dobiega końca. Jesteś go towa na spotkanie swego przyszłego męża? - Nigdy nie będę gotowa - burknęła Brenna, od stawiając talerz. - Taak. Księżniczka rzucona na pożarcie lwom. Szkoda, że nikt cię nie zapytał o zdanie. Nigdy bym się nie spodziewała, że twój ojciec zrobi ci coś takiego. Cieszę się, że ja miałam wybór. - Przecież wiesz, dlaczego tak się stało! - warknęła Brenna. - Tak. Oczywiście. Żeby nas wszystkich ocalić - odparła Cordella z wyraźną ironią. - Dobrze, że przy najmniej spodziewasz się, co cię czeka. Gdybym wie działa, jak to będzie wyglądać, w życiu nie zdecydo wałabym się na zamążpójście. Panie mój, z jakim stra chem czekam każdej nadchodzącej nocy, myśląc o bó lu, który będę musiała znosić! Brenna zmierzyła ją chłodnym spojrzeniem. - Cordello, widziałam dzisiaj we wsi parzących się ludzi. - Naprawdę? Jak to możliwe? - Nieważne. W każdym razie to, co widziałam, wcale nie było takie straszne, jak mi wmawiasz. - Nie dowiesz się, póki sama tego nie zaznasz - odcięła się Cordella. - Nauczysz się cierpieć w mil czeniu, bo inaczej mężczyzna będzie cię bił. Aż dziw, że kobiety nie podrzynają sobie gardeł, zamiast znosić to piekło każdej nocy. - Dość, Delio! Nie chcę tego słuchać! 34 - Powinnaś być mi wdzięczna, bo wejdziesz do małżeńskiego łoża, wiedząc, co cię czeka - zakończyła rozmowę Cordella, wstając od stołu. Gdy zniknęła Brennie z oczu, uśmiechnęła się z satysfakcją. 4 Port Bułgar na wschodnim zakolu Wołgi był waż nym ośrodkiem handlowym, gdzie Zachód spotykał się ze Wschodem. To tutaj wikingowie przypływali na swoich drakkarach, by wymieniać towary z kupcami przybywającymi karawanami z Azji Środkowej oraz z Arabami. Na wschód od Bułgaru wiódł legendarny jedwabny szlak do Chin. Do Bułgaru ściągali ludzie najróżniejszego autora mentu - od złodziei i obwiesiów po bogatych kupców i królów. Na początku lata Garrick Haardrad postawił tu na kotwicy swój imponujący żaglowiec i zajął się pomnażaniem fortuny, którą zgromadził po drodze. Handel to niezwykłe zajęcie! Ponieważ Garrick wbrew wcześniejszym planom musiał przeczekać zimę wśród koczowniczego plemie nia Słowian, nie zamierzał zbyt długo zostawać w Buł garze. Chciał jak najszybciej wyprawić się w drogę powrotną do domu. Musiał jeszcze zawinąć do He- deby, by sprzedać dwudziestu niewolników, których mu podarował Aleksander Stasow. Pierwsza podróż na Wschód obfitowała w niespodzianki, lecz jedno cześnie okazała się wielce opłacalna. Rok temu Garrick wyruszył z Norwegii z ośmio osobowa załogą. Wiózł ładunek futer i niewolników, których postanowił się pozbyć, do Hedeby - wielkiego handlowego miasta nad rzeką Schlei. Tam wymienił 35
połowę niewolników na towary wytwarzane przez miejscowych rzemieślników: kościane grzebienie i za pinki, kości do gry, a także korale oraz wisiory z bur sztynu sprowadzanego z ziem nadbałtyckich. Z Hedeby popłynęli do Birki - ośrodka handlowego na wyspie na jeziorze Malar, w samym sercu Szwecji. Naprzeciw, po drugiej stronie morza, leżało słowiań skie miasto Jumne. Birka była bardzo ruchliwym cen trum targowym, w jej porcie cumowały statki Duń czyków, Słowian, Norwegów i Scytów. To tam Garrick nabył reńskie szkło i wielce cenione za swą fakturę fryzyjskie sukno, strzemiona wysadzane drogimi ka mieniami i wino reńskie, którego prawie cały zapas postanowił zachować dla siebie. Potem Garrick i jego załoga pożeglowali do Zatoki Fińskiej, aby stamtąd popłynąć wijącą się wśród ba gien Newą na jezioro Ładoga. W porcie Stara Ładoga, u ujścia rzeki Wołchow, uzupełnili zapasy. Był już śro dek lata, a ich czekała długa droga. Skierowali się na wschód, na tereny zamieszkane przez zachodnich Sło wian. Rzeką Świr wpłynęli na jezioro Onega, po czym systemem małych rzeczek i jezior dostali się na Jezioro Białe, by wreszcie dotrzeć do północnego zakrętu po tężnej Wołgi. W połowie drogi do Bułgaru, dokąd właśnie zmie rzali, natrafili na niewielki statek zaatakowany przez grupę Słowian zamieszkujących przybrzeżne tereny. Przeraźliwe krzyki kobiet i mężczyzn niosły się po wodzie. Załoga Garricka siadła do wioseł i ruszyła na ratunek, zanim napastnicy zdążyli zakończyć krwawy atak. Wciągnięto na pokład mały, pozbawiony żagli stateczek i wybito tych rzezimieszków, którzy nie sal wowali się ucieczką na widok potężnego drakkaru wikingów. 36 Przeżyła jedynie kobieta z niemowlęciem, bo zdą żyła ukryć się w dużej beczce. Człowiek Garricka, wy trawny żeglarz o imieniu Haakorn, znał język sło wiański. Dowiedział się od kobiety, że jest córką zna mienitego wodza jednego ze słowiańskich plemion. Jej mąż zginął podczas napadu; opowiadając o rzezi, leżała przy jego zmasakrowanym ciele i zanosiła się szlochem. Napastnicy należeli do wrogiego plemienia, planowali zabić ją i dziecko w odwecie za czyny jej ojca. To nie był ich pierwszy atak. By zdecydować o losie kobiety, Garrick naradzał się z załogą. Przeważyło zdanie przyjaciela Garricka, Per- rina, który był mu tak bliski jak rodzony brat. Prze konał ich, że ponieważ zrobili sobie wrogów z niedo bitków, którzy zdołali uciec, nie ma sensu antagoni zować kolejnego plemienia, żądając okupu za kobietę. W przyszłości będą tędy nieraz przepływać, więc w ich interesie jest mieć przyjaciół wśród Słowian. Zwrócili matkę i dziecko wodzowi, niczego nie żą dając w zamian. Na ich cześć wyprawiono wiele uczt. Mijały dni, a potem tygodnie. Zaczęły padać deszcze, co stanowiło świetną wymówkę, żeby dalej zwlekać z odjazdem, zwłaszcza że Aleksander Stasow okazał się bardzo gościnnym gospodarzem. W końcu zrobiło się zbyt późno, by dopłynąć z Bułgaru do domu, za nim zaczną się mrozy, więc zostali w osadzie Słowian na zimę. Wiosną wdzięczny wódz podarował im na pożeg nanie dwudziestu niewolników i po worku srebra na głowę. Krótko mówiąc, zwłoka bardzo im się opłaciła. W Bułgarze sprzedali resztę ładunku. Same futra przyniosły fortunę, z czego lwią część stanowił zaro bek na skórach białych polarnych niedźwiedzi, z któ rych aż cztery należały do Garricka. Chociaż statek 37
był jego własnością, każdy z członków załogi handlo wał swoim towarem, tworzyli bowiem grupę przyja ciół, którzy skrzyknęli się na wspólne przedsięwzięcie. Wszyscy ci młodzi mężczyźni, z wyjątkiem Haakor- na, który już wcześniej zapuszczał się tak daleko, od bywali swą pierwszą wyprawę na Wschód. Nic więc dziwnego, że zwlekali z powrotem, ciekawi nowych, nieznanych miejsc. Garrick zakupił mnóstwo podar ków dla rodziny. Niektóre z nich zamierzał rozdać zaraz po powrocie, inne planował zachować na spe cjalne okazje i uroczystości. Dla matki zamówił na szyjniki i bransolety noszone wysoko na ramionach; były wysadzane drogimi kamieniami, kupionymi ko rzystnie od Arabów. Również z myślą o niej nabył chińskie jedwabie. Dla ojca wyszukał piękny miecz podobny do jego własnej broni, z głownią z cenionej reńskiej stali oraz bogato grawerowaną rękojeścią, in krustowaną złotem i srebrem. Dla brata Hugha kupił złoty hełm - symbol przywództwa. Zadbał o prezenty dla przyjaciół, pomyślał także o drobnych upominkach dla ochmistrzyni, Yarmille, która w czasie jego nieobecności prowadziła dom i za rządzała niewolnikami. Dla siebie wiózł bizantyjski jedwab i brokat na paradne szaty, orientalne kobierce i całą beczkę żelaznych narzędzi usprawniających pra cę niewolników. Każdego dnia znajdował w Bułgarze coś godnego uwagi. Doszło do tego, że jego przyjaciele zaczęli robić zakłady, ile srebra zdoła wydać, zanim zapadnie noc. Któregoś słonecznego dnia, gdy bezchmurne niebo oślepiało niemal czystą bielą, udał się z Perrinem do warsztatu rytownika. Mały człowieczek uniósł głowę znad stołu ustawio nego na środku pomieszczenia i mrużąc oczy, przy- 38 glądał się dwóm młodym Skandynawom ubranym w krótkie tuniki bez rękawów i obcisłe nogawice. Obaj byli bardzo wysocy, mieli szerokie bary i rozbu dowane mięśnie ramion. Na ich silnych, zwartych cia łach nie było ani grama zbędnego tłuszczu. Jeden miał rudawe włosy, starannie przyciętą brodę i śmiejące się oczy, które błyszczały jak dwa szmaragdy. Drugi był gładko wygolonym blondynem, a jego niebieskie oczy, o odcieniu płytkiej wody w pogodny dzień, spoglą dały niezwykle chłodno i nieufnie jak na kogoś tak młodego. Bolski oczekiwał niebieskookiego wikinga, który za mówił u niego masywny srebrny medalion z podobi zną pięknej kobiety na rewersie. Rytownik był bardzo zadowolony z efektu swej pracy. Na awersie meda lionu wygrawerował dumny statek wikingów o dzie więciu wiosłach, a nad nim młot ze skrzyżowanymi skrzydłami i obosieczny miecz. Twarz piękności na rewersie odwzorował dokładnie ze szkicu. Kim była ta kobieta: ukochaną, a może żoną? - Gotowe? - zapytał Garrick. Bolski z uśmiechem otworzył futrzany mieszek i wyjął ze środka medalion na długim łańcuchu. - Zrobione. Garrick rzucił na stół sakiewkę ze srebrem i zawiesił medalion na szyję, nawet go nie obejrzawszy. Nato miast Perrin, wiedziony ciekawością, uniósł ciężki sre brny krążek z piersi Garricka i oglądał go z zaintere sowaniem. Podziwiał wyryte na nim symbole bogac twa, władzy i męstwa; kiedy jednak odwrócił go na drugą stronę, skrzywił się z dezaprobatą. - Dlaczego? Garrick wzruszył ramionami i skierował się ku wyj- 39
ściu; lecz Perrin, idąc tuż za nim, przytrzymał go za ramię. - Po co się tak torturujesz? - zapytał. - Ona nie jest tego warta. - I ty to mówisz? - Garrick uniósł brwi ze zdzi wienia. - Tak, ja. Co prawda jest moją siostrą, ale nie po trafię wybaczyć tego, co zrobiła. - Cóż, nie przejmuj się, przyjacielu. Moje uczucie dla Morny dawno wygasło. - A więc po co to? - Perrin wskazał na medalion. - Dla przestrogi - odparł Garrick z bezwzględną nutą w głosie. - Żeby zawsze mi przypominał, iż żad nej kobiecie nie należy ufać. - Widzę, Garricku, że moja siostra głęboko cię zraniła. Zmieniłeś się, odkąd wyszła za tego tłuste go kupca. Niebieskozielone oczy posmutniały, lecz usta wy krzywił cyniczny grymas. - Po prostu zmądrzałem. Nigdy więcej nie ulegnę kobiecym wdziękom. Raz jeden otworzyłem serce i nigdy więcej tego nie zrobię. Teraz już wiem, jakie są kobiety. - Garricku, nie wszystkie są takie. Pomyśl o swojej matce. Nie znam osoby wrażliwszej od niej i bardziej pozbawionej egoizmu. Twarz Garricka złagodniała. - Moja matka stanowi wyjątek. Ale dość o tym. Chodźmy! Czeka nas pożegnalna noc. Mam zamiar wypić beczkę piwa, a ty, przyjacielu, zataszczysz mnie na statek, gdy się z nią uporam. 40 5 Brenna siedziała na środku wielkiego łoża i z na maszczeniem polerowała cenny miecz. Tę lekką, a za razem ostrą jak brzytwa broń wykonano specjalnie dla niej. Dostała ją w prezencie od ojca na dziesiąte urodziny. Srebrną rękojeść, z wyrytem imieniem wła ścicielki, ozdobiono rzędem rubinów i szafirów wiel kości grochu. Brenna ceniła miecz ponad wszystko, chociażby dlatego, że był symbolem uznania ojca dla jej dokonań. Zatopiona w ponurych rozmyślaniach, przyłożyła głownię do czoła. Czy jej kobiece ciało stanie się dla niej więzieniem w kraju męża? Czy będzie mogła no sić miecz i używać go, kiedy zajdzie potrzeba, jak to czynią mężczyni? A może będą od niej oczekiwać, aby pełniła wyłącznie obowiązki kobiety i żony, i nie po zwolą wykazać się innymi umiejętnościami? Może bę dą wymagać, żeby zajęła się typowo kobiecymi pra cami? Niech będą przeklęci mężczyźni i ich poglądy! Nie pozwoli traktować się w ten sposób! Nie złamią jej; nikt nie będzie nią rządził! Nie ma zamiaru spotulnieć. Jest Brenna Carmarham, a nie jakąś tam płaczliwą, zahukaną dziewuszką! Pogrążona w niewesołych myślach, nie słyszała, że ciotka weszła do komnaty i zamknęła za sobą drzwi. Linnet wpatrywała się w bratanicę zmęczonymi, peł nymi bólu oczami. Przez wiele miesięcy pielęgnowała swego męża podczas choroby, patrząc, jak z dnia na dzień opadał z sił. Kiedy zgasł, jakaś cząstka jej duszy umarła razem z nim, bo szczerze go kochała. Teraz przeżyła wszyst ko jeszcze raz, doglądając chorego brata Angusa. 41
Brenna drgnęła zaskoczona, gdy kątem oka spo strzegła przygarbioną postać. Odwróciła się i z tru dem rozpoznała w kobiecie z potarganymi włosami i w pobrudzonej sukni swą ciotkę. Najbardziej wstrząs nął nią widok zmienionej, kredowobiałej twarzy Lin- net, jej zaciśniętych ust i ciemnych sińców pod zaczer wienionymi oczami. Brenna zerwała się z łóżka i podprowadziła ciotkę do stojącej pod oknem ławy, obitej złotogłowiem. - Linnet, ty płaczesz? To do ciebie niepodobne! Co się stało? - Och, Brenno, dziewczyno! Twoje życie bardzo się teraz zmieni. To niesprawiedliwe, by tyle rzeczy działo się naraz! - Płaczesz nade mną, ciociu? - Brenna słabo się uśmiechnęła. - Niepotrzebnie. - Nie, kochanie, nie nad tobą. Chociaż pewnie doj dzie i do tego. Płaczę, Brenno, ponieważ Angus nie żyje. Brenna pobladła i odskoczyła od ciotki. - Jak możesz mówić takie rzeczy?! - obruszyła się. - To nieprawda! - Brenno - westchnęła Linnet, gładząc bratanicę po policzku. - Nigdy bym cię nie okłamywała. Angus zmarł przed godziną. Brenna kręciła głową z niedowierzaniem. - Nie był taki chory - mówiła z uporem. - Nie mógł umrzeć! - Angus chorował na to samo, co mój mąż. Tylko aż tak bardzo nie cierpiał. Oczy dziewczyny zrobiły się okrągłe ze zdziwienia i szoku. - Wiedziałaś, że umrze? - Tak. Wiedziałam. 42 - Na miłość boską, dlaczego mi nie powiedziałaś? Dlaczego dopuściłaś, bym wierzyła, że wyzdrowieje? - Takie było jego życzenie, Brenno. Zakazał mówić o tym komukolwiek, a zwłaszcza tobie. Nie chciał wi dzieć, jak nad nim płaczesz. Angus nie tolerował łez. Wystarczyło, że musiał znosić moje. Teraz oczy Brenny napełniły się łzami. To było dla niej zupełnie nowe uczucie, bo dotychczas nie płakała. - Ale to ja powinnam była opiekować się nim. Tym czasem, jak gdyby nigdy nic, zajmowałam się włas nymi sprawami. - Nie chciał, żebyś się zamartwiała, Brenno. Bo przecież tak by było, gdybyś znała prawdę. Teraz po- cierpisz trochę, a potem odsuniesz od siebie smutne myśli. Zamążpójście ci w tym pomoże. - Nie będzie żadnego ślubu! - Brenno, twój ojciec dał słowo - powiedziała Lin net z naciskiem. - Trzeba obietnicy dotrzymać, mimo że on nie żyje. - Dlaczego musiał umrzeć? - Brenna nie panowała dłużej nad łkaniem. - Dlaczego, ciociu?! Pochowali lorda Angusa w pogodny, jasny poranek. Budzące się ptaki zaczynały trele, a w chłodnym po wietrzu unosił się zapach dzikich kwiatów. Brenna nie uroniła ani jednej łzy. Stała spowita w czerń od głowy po stopy; na czarną tunikę i spod nie wykończone skórą narzuciła krótką pelerynę ob ramowaną srebrną lamówką. Zaplotła kruczoczarne włosy i jak zwykle ukryła warkocze pod peleryną. Jedynymi jasnymi akcentami w całej postaci była bla da twarz i srebrzyście połyskujący miecz. Linnet skrytykowała jej strój, lecz Brenna pozostała nieugięta. Ojciec wychował ją i traktował jak syna, 43
więc będzie wyglądać jak syn podczas ostatniego po żegnania. Na pogrzeb przyszli ludzie ze wsi. Wielu z nich płakało. Linnet stała po prawicy Brenny, obejmując dziewczynę ramieniem. Cordella z Dunstanem stanęli po jej lewej ręce. Dunstan wygłosił mowę, w której wychwalał przymioty i czyny zmarłego, lecz Brenna go nie słuchała, zajęta przywoływaniem obrazów z dzieciństwa. Widziała siebie u ojca na kolanach, wracała pamięcią do dnia, kiedy pierwszy raz dosiadła konia, a młody wówczas Angus wykrzykiwał słowa zachęty. Wspominała serdeczne, ciepłe chwile. Gdy zabrakło ojca, poczuła się zagubiona, z potwor ną pustką w sercu, ale w obecności swych poddanych stała z dumnie uniesioną głową. I tylko martwe spoj rzenie oczu pozbawionych wyrazu zdradzało ogrom jej cierpienia. Podniosły nastrój podczas przemowy Dunstana za kłóciło pojawienie się jeźdźca. Ku zaskoczeniu żałob ników spomiędzy drzew wyłonił się mężczyzna na koniu i wyraźnie zmierzał w ich stronę. Gdy znalazł się blisko, zeskoczył z konia i przecisnął się do Brenny. - Narzeczony przyjechał! - oznajmił, zdyszany. - Wracając z Anglesey, minąłem po drodze grupę ludzi. - Skąd wiesz, że to on? - zaniepokoiła się Brenna. Nie była przygotowana na taką wiadomość. Nie teraz, kiedy jej ojca składano do grobu! - A któż by inny? - odparł mężczyzna. - Widziałem gromadę potężnie zbudowanych mężczyzn o jasnych włosach. To na pewno wikingowie. Przerażone głosy podniosły się wśród żałobników, lecz Brenna myślała wyłącznie o własnej niedoli. - Panie na niebiosach! Dlaczego akurat teraz?! - zawołała. 44 Mężczyzna nie znał odpowiedzi na to pytanie. Lin net mocniej przytuliła Brennę do siebie. - Mniejsza o to, kochanie. Stało się - powiedziała i zwróciła się do mężczyzny: - Jak daleko mogą być? - Za tym lasem - wskazał na północny zachód. - Jakąś milę stąd. - No cóż, musimy ich przyjąć we dworze. A wy, ludzie, wracajcie do wsi. Nie macie się czego bać. Ci wikingowie przybywają w pokojowych zamiarach. Brenna przechadzała się nerwowo po paradnej ko mnacie. Podekscytowany Fergus dołączył do oczeku jącej rodziny. To on odpowiadał za sprowadzenie wi kingów. Bardzo mu zależało, by godnie ich powitano. Dużo czasu spędził na tamtej nieprzyjaznej ziemi, za nim natrafił na klan Haardradów. Został przyjęty przez samą głowę rodu i z nim układał się o syna, ręcząc słowem honoru swego zleceniodawcy. Po śmierci lorda Angusa narzeczona była warta fortunę, ponieważ cała ziemia i dwór należały do niej, a więc także do jej przyszłego męża. Wikingowie będą bardzo zadowoleni. - Brenno, kochanie, przystoi, abyś przebrała się w suknię - pouczyła ją Linnet. - Nie! - Przyszłemu mężowi nie możesz pokazać się w tym stroju. Co sobie pomyśli? - Powiedziałam: nie! - warknęła Brenna, nie prze stając chodzić po komnacie. Cordella obserwowała przybraną siostrę z jawną satysfakcją. Bawiła się przednio, domyślając się powo du jej zdenerwowania. Dziewczyna obawiała się, że narzeczony zażąda, aby się pobrali, zanim pożeglują do jego kraju. Więc ślub może odbyć się już dziś wie- 45
czorem albo jutro. A potem nastąpi noc poślubna i to warzyszący jej strach. Cordella o mało nie roześmiała się na głos. Tej pierwszej nocy Brenna dozna bólu i dzięki jej opowieściom pomyśli, że tak będzie zaw sze. Zemsta jest słodka! Gdyby tak jeszcze mogła to zobaczyć! Rzeczywiście Brenna myślała o ślubie. Nie była go towa do małżeństwa. Nigdy nie będzie gotowa! Nie ma zamiaru cierpieć potulnie. Będzie walczyć! Boże jedyny, a jeśli zabije męża, gdy ten zacznie domagać się swoich praw?! W ten sposób sama siebie skaże na śmierć. Takie myśli kłębiły się w jej głowie, kiedy pierwszy kamień uderzył o bramę dworu. Z ust zgromadzo nych w komnacie ludzi wyrwały się zdumione okrzy ki. Nie ochłonęli jeszcze ze zdziwienia, gdy na po dwórcu rozległ się zdławiony krzyk, a w odrzwia tra fił następny duży kamień. Brenna podbiegła do okna i obserwowała sytuację, nie mogąc uwierzyć własnym oczom. - Boże drogi! Oni nas atakują! Na ścieżce do stajni leżało ciało służącego z obciętą głową. Dziedziniec był pełen wikingów trzymających w dłoniach miecze, topory lub włócznie. Dwóch ludzi obsługiwało małą, prymitywną katapultę. Właśnie trzeci kamień uderzył z łoskotem w drzwi. Z niecki u stóp wzgórza unosiły się ku niebu smugi czarnego dymu - znak, że płonęła wieś. Brenna odwróciła się ku domownikom. Z wyrzutem spojrzała na siedzącego wśród nich Wyndhama. - Czy w taki właśnie sposób twoi ziomkowie zja wiają się po pannę młodą? Wyndham nie odpowiedział, za to Fergus zauważył niepewnie: 46 - To nie mogą być ci sami wikingowie, których wyszukałem. - W takim razie chodź i zobacz, czy znasz któregoś z nich! - zażądała gniewnie. - Brenno, opanuj się - mitygowała ją Linnet głosem zdradzającym niepokój. Fergus podszedł do okna i w wysokim mężczyźnie od razu rozpoznał wodza klanu Haardradów; Anselm Skwapliwy stał na czele swych wojowników i wyda wał rozkazy. - To niemożliwe! - zawołał Fergus, odwracając się do przerażonej garstki ludzi w komnacie. - Dał mi słowo! Uderzenie kolejnego kamienia o drzwi pobudziło Brennę do działania. - Wyndhamie, jesteś z nami czy sprzyjasz swoim pobratymcom? - zapytała. - Muszę wiedzieć, zanim odwrócę się do ciebie plecami. - Z tobą, pani! - Jej słowa głęboko go dotknęły. - Nie czuję żadnych więzów ze Skandynawami, którzy nie dotrzymują słowa. - A więc dobrze. Ci głupcy dali nam czas, bombar dując otwarte wrota. Dunstanie, idź i zasuń zaworę, zanim spowodują większe szkody. - Brenno, ich jest trzydziestu albo i więcej, a nas zaledwie trzech! - Dunstan cofnął się, patrząc na nią z przerażeniem. - Czterech, do diabła! - rzuciła. - Myślisz, że będę siedzieć spokojnie i patrzeć?! - Brenno, bądź rozsądna. Nie mamy szans! - Proponujesz się poddać?! Ty głupcze! Czyżbyś za pomniał, co stało się na Holyhead Island? Ci, co się nie bronili, tak samo ginęli pod ciosami topora jak ci, co walczyli. Zarygluj drzwi, no już! Fergusie, zbierz 47
czeladź i wydaj im broń! Wyndhamie, ubezpieczaj tył domu, a potem wróć do holu! Będziemy gotowi na przyjęcie tych krwawych sukinsynów, gdy w końcu sforsują wrota! Mężczyźni, nie zadając żadnych pytań, rozbiegli się wypełnić jej rozkazy. Cordella siedziała skulona w ką cie i łkała histerycznie. Także bliska łez Linnet przy trzymała Brennę za ramię. - Nie możesz z nimi walczyć! Zabiją cię jak męż czyznę. - I tak by mnie zabili, ciotko. Ojciec nauczył mnie walczyć. Wolę umrzeć z honorem podczas potyczki niż płacząc z żalu nad sobą jak Della! - Brenno, nie zabiją cię, jeżeli nie będziesz stawiać oporu - tłumaczyła Linnet. - Oni biorą kobiety... - Nigdy! - przerwała jej Brenna. - Wolę umrzeć niż zostać branką! - I zdecydowanym krokiem opuściła komnatę. Cordella i Linnet pogrążyły się w modlitwie. Zanim zdołano pościągać i uzbroić służących, pu ściły frontowe wrota. Na dziedzińcu rozległy się mro żące krew w żyłach wojenne okrzyki. W mgnieniu oka do holu wtargnął tuzin żądnych krwi mężczyzn. Brenna zajęła pozycję u podnóża schodów. Stanęła na szeroko rozstawionych nogach i wyciągnęła miecz. Tuż obok niej przeleciał topór. Dunstan, który znalazł się w połowie drogi między nią a napastnikami, padł pierwszy. Wikingowie się rozdzielili: trzej pobiegli w głąb holu, a trzej wtargnęli do paradnej komnaty i zatrzasnęli za sobą drzwi. Wyndham wynurzył się z tyłów domu i zagrodził drogę dwóm swoim ziom kom. Walczył dzielnie, ale, jako stary człowiek, szybko opadł z sił. Zdołał położyć jednego z nich, zanim miecz drugiego zadał mu śmiertelny cios. 48 Do Brenny zbliżyło się pięciu mężczyzn. Czterech minęło ją i pobiegło schodami do góry, gubiąc się w plątaninie korytarzy, ale ostatni rzucił się na nią. Szeroki miecz wikinga był znacznie cięższy od jej bro ni, więc odparowanie ciosów kosztowało ją wiele wy siłku. Bolało ją ramię i bark, lecz przeraźliwe krzyki za zamkniętymi drzwiami paradnej komnaty wzma gały jej determinację. Nawet nie podejrzewała, że ma tyle siły, gdy potężnym uderzeniem wytrąciła miecz przeciwnikowi i zadała mu precyzyjny cios. Odsunęła nogą ciało; miejsce powalonego wojownika natych miast zajął następny - tym razem starszy mężczyzna. Chociaż osłabiona, walczyła zajadle aż do chwili, gdy pod pionowym uderzeniem miecza mężczyzny jej własny pękł na pół. Brenna w osłupieniu patrzyła na złamaną klingę. Nie zauważyła, że przeciwnik się zamierzył, by zadać śmiertelny cios, ani nie usłyszała pełnego przerażenia okrzyku Fergusa: - Stać! To lady Brenna! Fergus rzucił się między nią a wikinga i odepchnął dziewczynę na bok. Ostrze potężnego, obosiecznego miecza trafiło go w bark. Odcięte ramię upadło na posadzkę z głuchym stuknięciem; konający Fergus osunął się u stóp Brenny. Anselm Skwapliwy z zainteresowaniem przyglą dał się dziewczynie. Pomyśleć, że o mało jej nie zabił! Wróciłby do domu okryty niesławą. Nie przeżyłby takiego poniżenia. A więc to ją chcieli wydać za jego syna. Niewątpliwie niezwykła pannica, widział prze cież, jak walczy. Nigdy dotąd nie spotkał takiej od ważnej niewiasty. Udało jej się nawet zranić jednego z jego ludzi. Biedak powróci z wyprawy zhańbiony. Pokonany przez kobietę - ha! 49