Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 129 805
  • Obserwuję517
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań691 309

Lindsey Johanna - Dzikie serce

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :923.6 KB
Rozszerzenie:pdf

Lindsey Johanna - Dzikie serce.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse L
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 155 stron)

Rozdział 1 Kansas, 1868 Elroy Brower ze złością odstawił na stół kufel z piwem. Zamieszanie w drugiej części saloonu od­ wróciło jego uwagę od siedzącej mu na kolanach dorodnej blondyny, a Elroyowi rzadko kiedy wpadało w ręce stworzenie tak kuszące jak Duża Sal. Duża Sal ocierała się jędrnymi pośladkami o krocze Elroya. Dosadne słowa, które mu szepnęła do ucha, odniosły skutek, jakiego się spodziewała. — Chodźmy na górę, kochanie — mruknęła. — Tam będziemy sami. Elroy roześmiał się od ucha do ucha. Wizja najbliż­ szych godzin bardzo go ekscytowała. Zamierzał za­ trzymać Dużą Sal na całą noc wyłącznie dla siebie. Dziwka, którą czasami odwiedzał w Rockley, mias­ teczku najbliższym jego farmy, była stara i koścista. Duża Sal natomiast przypominała młodą, narowistą klacz. Elroy dziękował w duchu Bogu, że postawił mu ją na drodze podczas wyprawy do Wichita. Znów dobiegł go podniesiony, gniewny głos hodo­ wcy bydła. Nie mógł nie słuchać, zwłaszcza po tym, czego był świadkiem przed dwoma dniami. Hodowca każdemu, kto tego chciał, przedstawiał się jako Bill Chapman. Zjawił się w saloonie niedawno i postawił wszystkim kolejkę, co wcale nie świadczyło o jego hojności, bo w lokalu było tylko siedem osób, 7

w tym dwie pracujące tu dziewczyny. Ranczo Chap­ mana leżało niedaleko, na północ od miasta, a on sam przybył w poszukiwaniu ludzi, którzy tak jak on mieli dosyć terroryzujących okolicę Indian. Właśnie słowo „Indianie" przykuło uwagę Elroya. On sam nie miewał zatargów z Indianami; w każ­ dym razie nie miewał ich dotąd. Ale do Kansas przybył ledwie przed dwoma laty, a poza tym dobrze wiedział, jak jest bezbronna jego niewielka farma — diablo bezbronna. Najbliższy sąsiad mieszkał o milę, a w od­ ległości dwóch leżało miasteczko Rockley. Na farmie mieszkał jedynie on i Peter, młody robotnik wynajęty do żniw. Żona Elroya zmarła w sześć miesięcy po ich przybyciu do Kansas. Elroy nie lubił czuć się bezbronny. Był ogromnym trzydziestodwuletnim mężczyzną, miał dobrze ponad sześć stóp wzrostu i potężną, masywną budowę. To właśnie jego postura pozwalała mu kroczyć przez życie bez kłopotów; z wyjątkiem tych, które sam sobie ściągał na głowę. Nikt nie pragnął znajomości z jego mięsistymi pięściami. Był w wyśmienitej formie fizycznej. Ostatnio jednak niepokoiła go obecność dzikich, którzy włóczyli się po równinach i zamierzali przegnać stąd przyzwoitego, bogobojnego człowieka, jaki się w tych stronach osiedlił. Dzicy nie wiedzieli, co to uczciwa walka, i nie respektowali zasady równych szans. Ba, opowieści, jakie docierały do uszu Elroya, sprawiały, że prze­ chodziły mu po krzyżu zimne dreszcze. A przecież ostrzegano go, że zamierza osiedlić się bardzo blisko Terytorium Indian — ogromnej połaci nieużytków między Kansas a Teksasem. Tak naprawdę jego farma 8 leżała zaledwie trzydzieści pięć mil od granicy Kansas. Ale to były dobre ziemie, leżące dokładnie między rzekami Arkansas i Walnut. Cóż - dumał wtedy Elroy - skoro wojna skończona, wojsko poradzi sobie z utrzy­ maniem Indian na ich terenach. Ale żołnierze nie mogli być wszędzie. Gdy wybuch­ ła wojna domowa, Indianie wypowiedzieli osadnikom własną wojnę. Wojna domowa się skończyła, ale wojna Indian dopiero nabierała rumieńców. Jak nigdy dotąd byli zdecydowani nie oddać nawet piędzi ziemi, którą uważali za swoją. Strach sprawił, że tego wieczoru Elroy z uwagą przysłuchiwał się słowom Billa Chapmana, choć jedy­ ną rzeczą, jakiej naprawdę pragnął, było rozlokować się z Dużą Sal na pięterku. Zaledwie przed dwoma dniami, zanim jeszcze wyru­ szył z Peterem do Wichita, wypatrzył niewielką grupę Indian przecinających zachodni skraj jego terenów. Była to pierwsza banda dzikich, jaką widział. W ni­ czym nie przypominali pokornych, ujarzmionych i na­ stawionych pokojowo Indian, których spotykał w swej wędrówce na zachód. Liczyła ośmiu uzbrojonych po zęby, poubieranych w skóry wojowników. Zmierzali na południe. Ich widok tak zaniepokoił Elroya, że bez namysłu ruszył ich tropem, i trzymając się w bezpiecznej odległości, towarzyszył im aż do obozu w widłach rzek Arkansas i Ninnescah. Na wschodnim brzegu Arkansas stało dziesięć tipi, a w nich obok kobiet i dzieci przebywało co najmniej dwunastu dalszych wojowników. Ten widok poraził Elroya. Oto w pobliżu jego domu, w odległości zaledwie kilku godzin szybkiej jazdy, rozlokowała się banda Indian Kiowa lub Ko- 9

manczów. Natychmiast więc ostrzegł sąsiadów. Wia­ domość wywołała powszechną panikę. Po przybyciu do Wichita roztrąbił nowinę w całym miasteczku. Niektórych mieszkańców mocno wystra­ szył, a teraz Bill Chapman jeszcze dołożył swoje, wywołując niepokój wśród bywalców saloonu. Trzech mężczyzn wyraziło gotowość towarzyszenia Chapmanowi i jego trzem pastuchom. Jeden oświad­ czył, że w miasteczku jest dwóch włóczęgów, którzy zapewne z ochotą zabiją kilku Indian. Zaraz też wyszedł, by ich odszukać. Mając trzech ochotników i prawie dwóch innych, Bill Chapman skierował swe błękitne spojrzenie na przysłuchującego się Elroya. - A co z tobą, przyjacielu? — zapytał wysoki, szczupły ranczer. - Przyłączysz się do nas? Elroy zdjął z kolan Dużą Sal, lecz gdy podchodził do Chapmana, nie puszczał jej ręki. - Może powinni zająć się nimi żołnierze? - zapytał ostrożnie. Ranczer roześmiał się urągliwie. - Wojsko da im klapsa i odstawi na Terytorium Indian? Takiej sztuki prawo nie potrafi. Indianina od kradzieży można odzwyczaić tylko w jeden sposób: zabić go, by więcej nie mógł tego robić. Ta banda Kiowów w zeszłym tygodniu zarżnęła mi ponad piętnaście sztuk bydła i czmychnęła z tuzinem najlep­ szych koni. W ciągu ostatnich lat zbyt wiele razy dobrali mi się do kieszeni. Ale po ostatnim napadzie postanowiłem wziąć sprawę w swoje ręce i raz na zawsze z tym skończyć. - Popatrzył bacznie na El­ roya. - Pojedziesz z nami? Po plecach farmera przebiegł zimny dreszcz. Pięt- 10 naście sztuk bydła! Do miasta przyjechał wozem zaprzężonym w dwa woły. Pod jego nieobecność Indianie mogli łatwo pozabijać lub ukraść cały żywy inwentarz. A bez bydła Elroy byłby skończony. Skoro więc Kiowa mogli złożyć wizytę również jemu, postanowił przyłączyć się do ludzi Chapmana. Wlepił swe orzechowe oczy w hodowcę. — Dwa dni temu widziałem ośmiu wojowników. Ruszyłem za nimi. Mają obóz w widłach Arkansas i Ninnescach, około trzynastu mil od mojej farmy. Stąd, drogą wzdłuż rzeki, będzie około dwudziestu siedmiu. — Do licha, dlaczego nic nie mówiłeś?! — wykrzyk­ nął Chapman. - To pewno ci sami. Z łatwością mogli odjechać już daleko. Przemieszczają się znacznie szyb­ ciej niż jakikolwiek bydlak, którego znam. Czy to Indianie z plemienia Kiowa? Elroy wzruszył ramionami. — Dla mnie oni wszyscy wyglądają tak samo. Ale ci nie prowadzili ze sobą żadnych koni, choć w obozie mieli ich cały tabun. Ze czterdzieści sztuk. — Zaprowadzisz mnie i moich p a s t u c h ó w do o b o - zowiska? — zapytał Chapman. Elroy zmarszczył brwi. — Przyjechałem tu wołami po nowy pług. Nie mam konia. Będę was tylko wstrzymywał. — Pożyczę ci jakiegoś - zaofiarował się Chapman. — Ale pług... — Zapłacę za jego przechowanie. Później po niego wrócisz. — Kiedy zamierzacie ruszyć? — O świcie. Jeśli się pośpieszymy, a konie wy­ trzymają, na miejsce dotrzemy po południu. 11

Elroy popatrzył na Dużą Sal i przesłał jej szeroki uśmiech. Skoro Chapman nie nastawał, by jechać natychmiast, farmer nie miał zamiaru rezygnować z wcześniejszych planów. Ale jutro... - Może pan na mnie liczyć - powiedział do ran­ czera. - I na mojego pracownika. Rozdział 2 Następnego ranka czternastu nisko pochylonych w siodłach jeźdźców opuściło Wichita. Najbardziej przejęty wyprawą był dziewiętnastoletni Peter. Nigdy jeszcze nie przytrafiła mu się podobna przygoda. Upajała go perspektywa walki. I nie tylko jego. Kilku mężczyzn z grupy po prostu uwielbiało zabijać, a teraz nadarzała się im ku temu doskonała okazja. Ci ludzie nic Elroya nie obchodzili. Nie byli w jego typie. Ale na Zachodzie żyli dłużej, więc czuł się od nich gorszy. Łączyło ich jedno: każdy miał własne powody, by nienawidzić Indian. Trzej stali pracownicy Chapmana przedstawili się tylko z imienia - Tad, Carl i Cincinnati. Trzech zabijaków wynajętych przez hodowcę bydła nazywało się Leroy Curly, Dare Trask i Wadę Smith. Jeden z mieszkańców Wichita był wędrownym cyrulikiem i nosił niecodzienne nazwisko Smiley*. Elroy nie miał zielonego pojęcia, dlaczego tak wielu mężczyzn przyby­ wających na Zachód zmienia nazwisko. Czasami paso­ wało do ich zawodu, czasami nie. Do grupy dołączył * Smiley (ang.) - Uśmieszek. 12 również były zastępca szeryfa, który szukał właśnie pracy. Do Wichita przywędrował przed pół rokiem i ciągle jeszcze nie mógł znaleźć zajęcia. Elroy zastana­ wiał się, z czego ten człowiek żyje, ale miał dosyć oleju w głowie, by go o to nie pytać. Trzeci mieszkaniec Wi­ chita był farmerem, jak Elroy, i do saloonu trafił przy­ padkiem. Dwaj włóczędzy byli braćmi zmierzającymi do Teksasu. Nazywali się Mały i Duży Joe Cottle'owie. Po morderczej jeździe dotarli w południe do Rock­ ley. Chapman miał nadzieję zwerbować tu jeszcze kilku ochotników. Ale znalazł tylko jednego - syna Larsa Handleya, Johna. Nie musieli się śpieszyć. Duży Joe Cottle, który wyruszył przodem z zapasowym koniem, przywitał ich wiadomością, że Indianie Kio­ wa ciągle jeszcze koczują nad rzeką. Po południu dotarli do obozu. Elroya, który nigdy jeszcze nie odbył tak forsownej jazdy, plecy paliły żywym ogniem. Konie też wlokły się ostatkiem sił. Drzewa i bujne zarośla porastające brzeg dawały doskonałą kryjówkę. Podkradli się jak najbliżej i bacz­ nie obserwowali Indian. Szum rzeki skutecznie tłumił wszelkie hałasy. . Było to bardzo spokojne obozowisko. Okazałe tipi ustawiono pod ogromnymi, rozłożystymi drzewami. Dzieci zajmowały się końmi, a zgromadzone w grup­ kach kobiety plotkowały. Jakiś starzec bawił się z niemowlakiem. Elroy pomyślał, że mieszkańcy obozu nie wyglądają na krwiożerczych dzikusów. Trudno mu było sobie wyob­ razić, że ci malcy wychowywani są na morderców i złodziei. Cóż, wiadomo jednak, że kobiety przy torturowaniu jeńców wykazywały jeszcze większe okru­ cieństwo niż mężczyźni; taka w każdym razie krążyła 13

pogłoska. Dostrzegli tylko jednego wojownika, ale to niczego nie oznaczało. Jak zauważył Mały Joe, w obo­ zie przebywali zapewne inni mężczyźni, tylko zażywali meksykańską modą sjesty. — P o w i n n i ś m y zaczekać do z m r o k u . Pójdą spać i nie będą się niczego spodziewać - poradził Tad. - Indiance nie lubią bić się w nocy. Ma to jakiś związek z ich wiarą w śmierć i dusze, które po ciemku nie trafiają do krainy wiecznych łowów. Nie zaszkodzi, jeśli sprawimy im niespodziankę. - Moim zdaniem to nas spotkała miła niespodzian­ ka — odezwał się Smiley. — Skoro wszyscy wojownicy ucinają sobie drzemkę... — N i e w i a d o m o n a w e t , czy są w obozie. - Kto ich tam wie? Może siedzą w tipi i przygoto­ wują broń albo klepią po tyłkach baby — zachichotał Leroy Curly. - Mają zapewne dużo kobiet. Stoi tu dziesięć tipi. — Panie C h a p m a n , r o z p o z n a ł p a n swoje konie? - zapytał Elroy. - Trudno powiedzieć. Są zbyt stłoczone, by im się dobrze przyjrzeć. — Kiowów rozpoznam od razu, jak ich tylko zoba­ czę. - Nie sądzę, Tad - sprzeciwił się Cincinnati. - Mo­ im zdaniem to Komancze. — Skąd to możesz wiedzieć? - Stąd, skąd ty wiesz, że to Kiowa - odrzekł Cincinnati. - Komanczów rozpoznam od razu, jak ich tylko zobaczę. Carl machnął ręką, ponieważ ci dwaj nigdy nie mogli się ze sobą zgodzić. — A co to za różnica? Indiańce to Indiańce, a tu nie rezerwat. Jestem pewien jak wszyscy diabli, że ci nie są ugłaskani i nastawieni pokojowo. — Ścigam tych, którzy napadli... — zaczął Chapman. — J a s n e , szefie. Ale jeśli n a w e t to nie ta b a n d a napadła na twoje ranczo, czy zamierzasz udzielić jej błogosławieństwa na dalszą drogę? — Ci mogą to z r o b i ć w przyszłym r o k u - b u r k n ą ł Cincinnati, zajęty oglądaniem swej broni. — O co, do diabła, chodzi? - zapytał Mały Joe. - Porobiliśmy sobie bąble na tyłkach, gnając tu cały dzień, a teraz chcecie wracać, nie zabijając tych dzikusów? Bzdura! — Spokojnie, braciszku. Nie sądzę, żeby panu Chap­ manowi w ogóle zaświtała taka myśl. Prawda, panie Chapman? — J a s n e - o d p a r ł g n i e w n i e ranczer. - Carl ma rację. Nie ma znaczenia, jakich Indian tu zdybaliśmy. Ze­ trzemy sukinsynów z powierzchni ziemi na postrach, aby inni dwa razy się zastanowili, zanim zaczną grabić okoliczne gospodarstwa. — No to na co czekamy? — rzucił p o r y w c z o Peter. — Ale kobiety z o s t a w i m y sobie na k o n i e c — o d e z w a ł się po raz pierwszy Wade Smith. - W nagrodę za fatygę muszę którąś z nich mieć. — Wreszcie k t o ś m ó w i do rzeczy - zarechotał D a r e Trask. - A już myślałem, że to będzie kolejna rutynowa robota. Kobiety! O tym wcześniej nie pomyśleli. Dziesięć minut później ciszę rozdarł huk karabinów. Kiedy ucichł ostatni strzał, przy życiu pozostały tylko trzy kobiety i dziewczynka. Wade Smith uznał, że jest za ładna, by jej przepuścić. Indianki zostały wielokrotnie zgwałcone, a następnie zabite.

O zachodzie słońca czternastu mężczyzn ruszyło w drogę powrotną. Stracili tylko byłego zastępcę szeryfa. Kiedy ściągnęli jego zwłoki z pola walki, czuli, że to niewielka ofiara. Po odjeździe białych w obozie zaległa śmiertelna cisza. Bitewne wrzaski porwał wiatr. Słychać było tylko szum rzeki. W obozie nie pozostał nikt, by pogrzebać poległych Komanczów - Indian, którzy nie mieli niczego wspólnego z bandą Kiowów z rancza Billa Chapmana. Nie było nikogo, kto pogrzebałby dziewczynkę z ciemną skórą i niebieskimi oczyma, wskazującymi na domieszkę krwi białych, która zwró­ ciła na siebie uwagę Wade'a Smitha. Nikt z jej ludu nie słyszał, jak krzyczała przed śmiercią w udręce. Jej matka umarła, zanim jeszcze skończono gwałcić córkę. Wiosną skończyła dziesięć lat. - Courtney, znów się garbisz! Damy się nie garbią. Na Boga, czy niczego cię nie nauczono w tych drogich szkołach? Skarcona dziewczyna popatrzyła na macochę i już otwierała usta, by coś powiedzieć, ale zmieniła zamiar. Nie miałoby to najmniejszego sensu. Sarah Whitcomb, obecnie Sarah Harte, słyszała jedynie to, co chciała usłyszeć. I nic więcej. Poza tym nie patrzyła już na pasierbicę. Całą uwagę skupiła na majaczących w od­ dali zabudowaniach farmy. Courtney wyprostowała się i zacisnęła zęby, gdy 16 zdrętwiałe mięśnie pleców przeszył ból. Dlaczego tylko na niej skupiał się gniew Sarah? Czasami jej nowa tożsamość budziła w Courtney zdumienie. Dziew­ czyna jednak trzymała buzię na kłódkę i zamykała się w sobie; dawno już zrozumiała, że tylko w ten sposób może odczepić się od macochy. Ostatnio Courtney Harte bardzo rzadko dawała się wyprowadzić z rów­ nowagi. Tylko gdy była bardzo zmęczona i prze­ stawało jej na czymkolwiek zależeć. Była miłym, szczerym dzieckiem — przyjacielskim i psotnym. Jej matka żartobliwie mawiała, że siedzi w niej małe diablątko. Ale matka umarła, gdy dziew­ czynka miała sześć lat. Przez dziewięć lat pogrążony w żałobie ojciec, który nie był w stanie sprostać rodzicielskim obowiązkom, wysyłał Courtney do kolejnych szkół. Wprawdzie podczas każdych wakacji sprowadzał ją na kilka tygodni do domu, ale i wtedy brakowało mu czasu, by poświęcić się bez reszty jedynemu dziecku. A przez lata wojny rzadko pojawiał się w domu. Courtney w wieku piętnastu lat czuła się odrzucona, niechciana i niekochana. Czasy, gdy była bezpośred­ nim, serdecznym dzieckiem, minęły bezpowrotnie. Stała się ostrożną i skrytą dziewczynką. Bardzo wraż­ liwa na to, jak traktują ją inni, przy najmniejszych oznakach dezaprobaty natychmiast zamykała się w so­ bie. Srodzy nauczyciele postarali się, by Courtney stała się wstydliwa, nieśmiała i niepewna siebie. Głównie jednak brało się to z tego, że ze wszystkich sił starała się zaskarbić sobie względy i miłość ojca. Edward Harte miał kiedyś rozległą praktykę lekars­ ką i poza pacjentami nie widział świata. Był wyso­ kim, uroczym i kulturalnym południowcem, który po

ślubie osiadł w Chicago. Courtney uważała, że nie ma na świecie mężczyzny przystojniejszego i bardziej gotowego do poświęceń niż jej ojciec. Uwielbiała go, otaczała czcią, a za każdym razem, gdy spoglądał na nią nieobecnymi, złocistymi niczym miód, takimi samymi jak jej oczyma, w dziewczynie zamierało serce. Przed wojną domową Edward Harte nie miał dla córki czasu, a po wojnie było jeszcze gorzej. Przejścia dokonały w nim straszliwych spustoszeń, gdyż z po­ wodu swych humanitarnych przekonań walczył prze­ ciw swoim. Po powrocie do domu w roku tysiąc osiemset sześćdziesiątym piątym nie podjął praktyki. Stał się odludkiem. Godzinami przesiadywał w swym gabinecie i chcąc zapomnieć o wszystkich ludziach, których śmierci nie był w stanie zapobiec, tęgo popijał. Poza tym zaczęło mu szwankować zdrowie. Gdyby nie list od dawnego mistrza i nauczyciela, doktora Amosa, z propozycją rozpoczęcia praktyki w Waco w Teksasie, ojciec Courtney zapewne zapiłby się na śmierć. "Rozczarowani południowcy masowo napływają na zachód, chcąc rozpocząć tu nowe ży­ cie" - pisał doktor Amos. Edward postanowił przyłą­ czyć się do tych, którzy woleli nadzieję niż rozczaro­ wanie. Dla Courtney również oznaczało to nowe życie. Nie musiała już chodzić do szkół, nie musiała żyć z dala od ojca. Będzie mogła udowodnić ojcu, że wcale nie jest dla niego ciężarem i bardzo go kocha. Wmawiała sobie, że od teraz będą należeli tylko do siebie. Lecz gdy pociąg z opóźnieniem dotarł do Missouri, jej ojciec zrobił rzecz niepojętą. Poślubił Sarah Whit­ comb, gospodynię, która przez ostatnie pięć lat prowa­ dziła im dom. Uczynił tak, gdyż powszechnie uważano 18 za bardzo niestosowne, by trzydziestoletnia niezamężna kobieta podróżowała w towarzystwie samotnego wdo­ wca. Edward nie kochał Sarah, a ona z kolei robiła słodkie oczy do Haydena Sorrela, jednego z dwóch mężczyzn, którzy mieli ich eskortować przez niebez­ pieczne terytoria Teksasu. W dniu zaślubin Sarah stała się zupełnie inną kobietą. Do tej chwili odnosiła się do Courtney niezwykle serdecznie - gdy jednak została żoną Edwarda, zamieniła się w sekutnicę. Courtney nie próbowała nawet zgłębiać przyczyny takiej odmiany. Po prostu schodziła Sarah z drogi. A to nie było łatwe, gdy pięć osób musiało podróżować jednym wozem przez równiny Kansas. Najpierw jechali wzdłuż rzeki Arkansas. Po opusz­ czeniu Wichita oddalili się od niej, szukając jakiejś farmy lub osady, w której mogliby spędzić noc. Podczas podróży przez ciągnące się milami Teryto­ rium Indian czekały ich już wyłącznie noclegi pod gołym niebem. Terytorium Indian. Sama nazwa budziła w Courtney lęk. Ale Hayden Sorrel i jego kompan, noszący proste imię Dallas, utrzymywali, że dopóki będą prowadzić ze sobą kilka sztuk bydła, by w razie czego przekupić In­ dian, nie spotka ich żadna zła przygoda. Jesse Chisholm, półkrwi Czirokez, odkrył przed laty stosunkowo prosty i łatwy szlak łączący Wichita z San Antonio w Teksasie. W roku tysiąc osiemset sześćdziesiątym szóstym Chis- holm woził tędy towary i z czasem traktu zaczęli używać przemierzający równiny osadnicy. Drogę nazwano Szlakiem Chisholma. Pierwsze stada bydła z Teksasu do Abilene dotarły tą właśnie trasą. Niejaki Joseph McCoy, handlarz bydła rodem 19

z Illinois, przegnał tędy w poprzednim roku ogromne stado. Stało się tak, bo do Abilene dotarła linia kolejowa Kansas Pacific. Obfite zapasy wody z rzeki Smokey Hill, doskonałe pastwiska otaczające Abilene oraz Fort Riley zapewniający mieszkańcom miasteczka bezpieczeństwo sprawiały, że Szlak Chisholma stał się najpopularniejszą trasą spędów bydła na wschód. Linia kolejowa całkowicie odmieniła oblicze Abi- lene. Jeszcze przed rokiem osada składała się z dwu­ nastu domów z drewnianych bali. W ciągu roku miasteczko rozrosło się nieprawdopodobnie, powsta­ ło w nim dwanaście saloonów i wiele innych przybyt­ ków rozkoszy, które przyciągały kowbojów prowa­ dzących przez równiny stada krów. Szkoda tylko, że szyny kolejowe nie ciągnęły się dalej. Trasa kończyła się w Abilene i tylko do tego miejsca Harte'owie mogli podróżować w miarę wygo­ dnie. Kupili wóz, na którym oprócz nielicznych sprzętów wieźli głównie prowiant. Pokrzepiała ich na duchu świadomość, iż na Terytorium Indian będą stosunkowo bezpieczni. Courtney najchętniej skręciłaby na wschód i wjecha­ ła do Teksasu okrężną drogą. Taki zresztą początkowo mieli zamiar, ale Sarah przed osiedleniem się w odleg­ łym Teksasie koniecznie chciała odwiedzić krewnych i znajomych w Kansas City. Kiedy więc Edward dowiedział się o przetartym i bezpiecznym Szlaku Chisholma, który przechodził dokładnie przez Waco, cel ich podróży, wybrał tę właśnie drogę. Tak zatem dotarli wreszcie do Kansas. Wprawdzie, jadąc prosto na południe, zaoszczędziliby dużo czasu, ale Edward nie chciał oglądać Południa i straszliwych zniszczeń, jakie zostawiła po sobie wojna. 20 Gdy ujrzeli na horyzoncie farmę, natychmiast wy­ słali do niej Dallasa. Kowboj szybko wrócił z wieścią, że gospodarz oferuje im nocleg w stodole. — To najlepsze rozwiązanie, doktorze Harte - oświad­ czył Dallas. - Nie ma sensu zjeżdżać ze szlaku i na­ drabiać całą milę, aby dotrzeć do Rockley. To zresztą podła mieścina. A z rana znów wrócimy nad rzekę. Edward skinął głową i Dallas zajął swe zwykłe miejsce za wozem. Courtney nie przepadała ani za nim, ani za jego kompanem Haydenem, który najwyraźniej wpadł w oko Sarah. Młodszy od Haydena Dallas miał około dwudziestu trzech lat i nie zwracał uwagi na jej macochę. Wykazywał natomiast żywe zainteresowanie samą Courtney. Na swój drapieżny sposób był przystojnym mło­ dzieńcem, i Courtney bardzo by pochlebiały jego względy, gdyby nie widziała łakomych spojrzeń, jakimi obrzucał wszystkie spotykane po drodze kobie­ ty. Dziewczyna była wystarczająco bystra, by zaintere­ sowanie Dallasa nie uderzyło jej do głowy. Zdawała sobie sprawę, że przykuwa jego uwagę, bo jest normalnym, zdrowym mężczyzną, a ona jedyną kobie­ tą w towarzystwie, która odpowiadała mu wiekiem. Wiedziała też, że nie jest na tyle atrakcyjna, by w obecności innych kobiet zwracać na siebie uwagę. Miała piękne włosy, świetliste oczy oraz miłą, choć trochę pucołowatą twarz. Mężczyźni jednak tego nie zauważali. Obrzucali ją przelotnym spojrzeniem i na­ tychmiast tracili zainteresowanie. Courtney nie cierpiała swej figury, lecz często sięgała po jedzenie, które stanowiło jedyną pociechę w strapieniach. Jeszcze kilka lat temu nie interesowała się swym wyglądem. Kiedy inne dzieci kpiły sobie z jej 21

tuszy, ona po prostu jadła jeszcze więcej. Gdy w końcu zaczęło jej zależeć na wyglądzie, postarała się schud­ nąć. Teraz mówiono już, że nie jest tłusta, a tylko pulchna. Z nowego małżeństwa jej ojca wynikła jedna dobra rzecz: doktor zaczął zwracać na córkę uwagę. Gdy siedzieli obok siebie na wozie, prowadził z nią długie, interesujące rozmowy. Ale Courtney wcale nie sądziła, że zawdzięcza to wyłącznie ponownemu małżeństwu ojca. Jej zdaniem podczas podróży rosła ich zażyłość. Tak czy owak — może ojciec znów zacznie ją kochać tak, jak kochał przed śmiercią jej matki? Edward zatrzymał wóz przed wrotami stodoły. Courtney całe życie spędziła w Chicago i nieustannie dziwiła się, że ludzie tacy jak farmer, który wyszedł im na spotkanie, potrafią beztrosko żyć w zupełnej głuszy, gdzie w zasięgu wzroku nie widać było innych siedlisk. Dziewczyna lubiła samotność, ale samotność w domu otoczonym innymi domami. A to odludzie nie było bezpieczne; w okolicy nieustannie włóczyli się Indianie. Gospodarz okazał się potężnym mężczyzną, ważą­ cym co najmniej dwieście pięćdziesiąt funtów. Miał czerstwą twarz i brązowe oczy. Z uśmiechem poprosił Edwarda, by wprowadził wóz do stodoły. Potem uprzejmie pomógł Courtney zejść na ziemię. - Jesteś śliczna, malutka - powiedział i podał jej rękę, by mogła zeskoczyć z wozu. - Ale powinnaś, słoneczko, trochę schudnąć. Sporo ważysz. Courtney zaczerwieniła się jak piwonia i spuściła głowę w nadziei, że macocha nie usłyszała uwagi. Od dwóch lat odchudzała się i była pewna, że już sporo straciła na wadze. 22 Gdy próbowała opanować zażenowanie, pojawił się Dallas. - Jest duży, więc lubi duże kobiety - szepnął Courtney do ucha. - Nie zwracaj na niego uwagi, złotko. Jeszcze rok, a przestaniesz być tłustym dziec­ kiem. Mogę się założyć, że wyrośniesz na najładniejszą pannę w północnym Teksasie. Gdyby Dallas zwrócił uwagę na wyraz jej twarzy, pojąłby, że nie wzięła jego słów za komplement. Czuła się upokorzona. Prostacka uwaga wzbudziła w niej odrazę. Spoglądała nieruchomym wzrokiem na roz­ ciągające się wokół równiny. W jej oczach, przypomi­ nających jeziora miodu, rozbłysły łzy. Za gruba, za chuda - jak ludzie mogą być tak okrutni? Czy w tych dwóch skrajnych opiniach mieściła się jakakolwiek życzliwość? A może mężczy­ źni nigdy nie mówią prawdy? Courtney zupełnie już nie wiedziała, co o tym myśleć. Rozdział 4 Elroy Brower był w siódmym niebie. Odkąd po­ stawił dom, nigdy nie miał takich gości. Poprzedniego dnia w ogóle nie zabrał się do pracy, lecz niewiele go to obeszło. A ponieważ obudził się z potężnym kacem, nie pojechał też do Wichita po pług. I to również go nie trapiło. Ostatecznie mężczyzna od czasu do czasu musi zalać pałę. Gościł u siebie liczne towarzystwo. Kiedy z Billem Chapmanem i jego kompanami wykoń­ czyli ostatnią flaszkę whisky, rozlokował ich w stodo­ le. Nie pojawiło się tylko dwóch Joe'ów, którzy wprost z indiańskiego obozu ruszyli na południe. 23

A poprzedniego wieczoru pojawił się doktor ze swymi kobietami i dwójką kowbojów. Elroyowi wprost nie mieściło się w głowie, że w jego domu do wieczerzy zasiadły damy! Prawdziwe damy! Wskazy­ wały na to ich wytworne podróżne stroje i maniery. No i delikatna, biała skóra. Jedna z kobiet nawet zarumieniła się pod jego spojrzeniem. Farmer najchętniej zatrzymałby gości na kilka dni. Pług mógł poczekać. Chapman zapłacił za przechowa­ nie zarówno pługa, jak i wołów, więc Elroy mógł je odebrać w każdej chwili. Doktor jednak oświadczył, że wyjadą następnego ranka. Uparł się tylko pójść 0 świcie nad potok na polowanie, by uzupełnić spiżarnię gospodarza. Cóż, w polowaniu nie było nic złego. Miły człowiek, doktor, mężczyzna z prawdziwą klasą. Kiedy spostrzegł na szyi Elroya trzy zadrapania, podarował mu maść. Na wspomnienie zadrapań farmer stracił humor. Nie, wcale się nie zawstydził, ponieważ nie miał powodów do wstydu. Ale o takich sprawach nie wspomina się w obecności kobiet; w ich towarzystwie nie mówi się o seksie i takich rzeczach jak tamten obóz Indian. Doktor nie dopytywał się jednak, skąd te szramy, a Elroy trzymał język za zębami. Zemsta była sprawą podniecającą. Poza tym Elroy odetchnął z ulgą. Cieszył się, że w pobliżu jego domu nie kręcą się już Indianie. Do licha, łatwo było ich zabijać... 1 gwałcić ich kobiety. Zupełnie nie wiedział, dlaczego aż tak bardzo obawiał się dzikich. Na pobojowisku ogar­ nął go tylko chwilowy niepokój, gdy spostrzegł, że Indianka, która podrapała mu szyję, nie jest czystej krwi. Oczy, którymi spoglądała nań z odrazą, nie mogły należeć do rodowitej Indianki. Tak czy siak, zgwałcił ją. 24 Zbyt podnieciło go zabijanie. Nie zdawał sobie nawet sprawy, że gdy kończył, ona była już martwa. Nie czuł najmniejszych wyrzutów sumienia, lecz nieustannie irytowało go wspomnienie wyrazu jej oczu. Farmer doszedł do wniosku, że kobiety już się obudziły i ubrały, ruszył zatem do stodoły zaprosić je na śniadanie. Doktor i Dallas powinni wrócić z polowania lada chwila. Drugi pomocnik, Sorrel, golił się przy studni. Jeśli chodziło o Petera, Elroy obawiał się, że chłopak nie zagrzeje u niego miejsca. Nieustannie mówił, że chce się zaciągnąć do Siód­ mego Pułku Kawalerii i walczyć z Indianami. Bro­ wer miał tylko nadzieję, że to nastąpi po żniwach. Dwadzieścia metrów za zbudowanym z drew­ nianych bali domem farmera zaczynały się pola pszenicy. Choć powietrza nie mącił najlżejszy po­ dmuch, długie kłosy chwiały się w osobliwy sposób i gdyby Elroy zwrócił na to uwagę, pomyślałby, że w zbożu buszuje jakieś zwierzę. Ale on tego nie spostrzegł. Myślał o tym, że gdy tylko Harte'owie opuszczą farmę, on pojedzie do Wichita po pług. Courtney wstała już przed półgodziną i teraz czeka­ ła, aż Sarah skończy toaletę. Jej macocha była piękną kobietą i każdego ranka dużo czasu poświęcała na pielęgnację urody. Układała sobie włosy i bawiła się pudrami oraz specjalnymi płynami, które miały chro­ nić jej cerę przed działaniem promieni słonecznych. Tylko próżność Sarah sprawiła, że w podróż wyruszyli tak późno. Do Waco mieli dotrzeć już zimą. To ona namówiła Edwarda na wizytę u swej rodziny w Kansas City. Chciała pochwalić się mężem, wziętym lekarzem, i pokazać, że potrafi zadbać o własne interesy. Przed wejściem do stodoły gospodarz narobił wiele

niepotrzebnego hałasu. W końcu wsunął do środka głowę. - Bekon usmażony, drogie panie — oświadczył. — Tylko wbić jajka i śniadanie gotowe. - Bardzo dziękujemy, panie Brower - odparła z uśmiechem Sarah. - Czy mój mąż już wrócił? - Jeszcze nie. Ale niebawem powinien się poja­ wić. O tej porze roku w okolicy jest bardzo dużo zwie­ rzyny. Elroy wyszedł. Słysząc jego hałaśliwe zachowanie na zewnątrz, Courtney ze zdziwieniem potrząsnęła głową. Rozumiała powód, dla którego zachowywał się tak głośno, zanim wszedł do stodoły. Ale teraz? Wrota gwałtownie się rozwarły i do środka wtoczył się Brower. Dłońmi ściskał udo, z którego sterczał długi, cienki patyk. Dlaczego... - Jezus Maria, tam jest ich więcej! - jęknął i złamał strzałę u nasady grotu. - O co chodzi, panie Brower? - zapytała Sarah, zbliżając się do farmera. Elroy znowu jęknął. - Indianie. Atakują. - Sarah i Courtney spoglądały nań z otwartymi ze zdumienia ustami, a on dodał: - Tam! - Wskazał wielką skrzynię z pokrywą, w której przechowywał paszę. - Wykopałem pod nią kryjówkę dla mojej żony. Była dużą kobietą, więc obie panie bez kłopotu się zmieścicie. Właźcie tam i nie wychodźcie, nawet jeśli będzie już cicho. Ja muszę wrócić do domu po strzelbę. Ani Sarah, ani Courtney nie uwierzyły jego słowom. To nie mogło się zdarzyć. Po prostu nie mogło. Z zewnątrz dobiegł huk wystrzału. Po nim kolejny. Sarah poczuła zawrót głowy. 26 — C o u r t n e y , lepiej schowajmy się w tej skrzy­ ni! - krzyknęła, biegnąc w stronę kryjówki. - Nie, to niemożliwe. To nie może być prawda, skoro wszystko układało się tak pomyślnie. Pasierbica odruchowo pobiegła za nią i wpełzła do głębokiej skrzyni. W jej dnie wydrążono dziurę na głębokość siedemdziesięciu centymetrów. Było dosyć miejsca, aby obie kobiety nie musiały dotykać głowami dna pojemnika. — Z a m k n i j p o k r y w ę ! - szepnęła Sarah. Jej szare oczy zrobiły się okrągłe ze strachu. — Nie mamy się czego bać. Tu nas nie znajdą. To tylko głupie dzikusy. Nawet nie zajrzą do stodoły. Oni... Umilkła, bo z zewnątrz dobiegł wrzask, przeraźliwy wrzask pełen bólu. Po nim nastąpiły jeszcze gorsze hałasy, ryk zwierząt stawał się z każdą chwilą głośniej­ szy. Na koniec tuż przed wrotami rozległ się skowyt. Wyrwana z otępienia Courtney zatrzasnęła klapę. Otoczyły ją przerażające ciemności. — Sarah! Sarah! Gdy zorientowała się, że macocha zemdlała, wybu­ chnęła płaczem. Chociaż ciepłe ciało Sarah było tuż obok, czuła się przeraźliwie samotna. Nadchodziła śmierć, a ona nie chciała umierać. Wiedziała, że będzie umierać bez godności, że będzie krzyczeć i błagać o litość, a mimo to umrze. Powszechnie było wiado­ mo, że Indianie nie znają litości. Boże, jeśli mam umrzeć, pozwól, bym zachowała się godnie - pomyślała. Daj mi tyle odwagi, bym nie błagała o życie. Edward Harte, usłyszawszy pierwszy wystrzał, skie­ rował konia w stronę farmy. Dallas posuwał się trop w trop za nim. Gdy jednak znaleźli się wystarczająco 27

blisko zabudowań, by zobaczyć, co się dzieje, zawrócił wierzchowca i czmychnął. Nie był bohaterem. Edward nie wiedział, że towarzysz go porzucił. Myślał jedynie o córce i o tym, by ją ratować. Przy zabudowaniach farmy ujrzał czterech Indian otaczają­ cych zwłoki młodego pomocnika Elroya, Petera, oraz Haydena Sorrela. Pierwszy strzał Edwarda był celny, lecz w chwilę później w ramię wbiła mu się strzała. Nadleciała od strony stodoły, więc doktor ponownie wypalił w tamtym kierunku. Był to jego ostatni wystrzał. Dosięgły go dwie kolejne strzały i Edward spadł z konia. Więcej już się nie poruszył. Ośmiu Komanczów osiągnęło cel. Do farmy dopro­ wadził ich trop trzynastu koni. Spostrzegli też, że z gospodarstwa odjechało tylko jedenaście koni. A za­ tem pozostało dwóch mężczyzn z trzynastu, których tropili. Jeden był już martwy, ale ogromny farmer żył. Odniósł tylko lekką ranę. Odcięto mu zarówno dro­ gę do farmy, jak i do stodoły i czterech wojowników zabawiało się teraz, szturchając go nożami. Pozostała czwórka Komanczów przeszukiwała zabudowania. Dwóch weszło do stodoły. Jeden wdrapał się na wóz i zaczął rozrzucać znajdujące się na nim przed­ mioty. Drugi myszkował w poszukiwaniu kryjówek. Wodził po każdym zakamarku bacznym wzrokiem. Twarz miał martwą, nieruchomą, ale przepełniała go spalająca rozpacz. Poprzedniego dnia wrócił do obozu Komanczów. Zastał tylko koszmar pozosta­ wiony przez białych. Wrócił do swego ludu po trzech latach nieobecności, lecz wrócił za późno, by uratować swą matkę i siostrę. Zemsta nie zwróci ich cierpienia, ale przynajmniej ukoi jego ból. Dostrzegł na ziemi ślady i powoli ruszył nimi 28 w stronę skrzyni na paszę. W ręku ściskał krótki, ostry jak brzytwa nóż, którego używał do zdzierania i opra­ wiania zwierzęcych skór. Courtney nie słyszała nawet, kiedy Indianie weszli do stodoły. Serce biło jej tak mocno, że zagłuszało wszelkie dźwięki dochodzące z zewnątrz. Otworzyła się pokrywa, ale Courtney nie poczuła nawet, że czyjeś brutalne dłonie chwyciły ją za włosy. Zacisnęła powieki, nie chcąc widzieć nadchodzącej śmierci. Wiedziała, że dzikus, który gwałtownie zadarł jej głowę, zamierza poderżnąć jej gardło. Za chwilę, Boże, za chwilę... Nie otwierała oczu, a on koniecznie chciał w nie patrzeć w chwili, gdy będzie ją zabijać. Wprawdzie druga kobieta w kryjówce zemdlała, ale ta była świadoma tego, co ją czeka. Drżała, lecz nie patrzyła mu w oczy, nie podniosła wzroku nawet wtedy, gdy boleśnie owinął wokół dłoni pukle jej włosów. Wie­ dział, że sprawia kobiecie okropny ból, a jednak ona nie rozchylała powiek. I wtedy dostrzegł ją przez okropną mgłę spalającego go gniewu. Zupełnie nie pasowała do tego miejsca. Jej ubranie było zbyt wytworne, nie miało niczego wspól­ nego z tanią bawełną czy perkalem. Jak na żonę lub córkę farmera skórę miała stanowczo za jasną, prawie przezroczystą, jej ciała nigdy nie dotknęły promienie słońca. Włosy, które ściskał w palcach, były niczym jedwab, ani brązowe, ani jasnoblond, stanowiły mie­ szankę obu tych barw. Spoglądając na nią, wojownik pojął, że to dziecko; dziewczynka mogła mieć około czternastu lat. Może trochę więcej. Powoli przeniósł wzrok na wóz, z którego Zgięty Palec wyrzucał ubrania. Puścił włosy dziewczyny. 29

Przerażona Courtney otworzyła oczy. Minęło prze­ cież tyle czasu, a ona nie poczuła dotyku ostrza na gardle. Nie wiedziała, co o tym myśleć. Gdy jednak uchyliła powieki, prawie straciła zmysły. Nigdy nie widziała bardziej -przerażającej postaci. Indianin miał długie, czarne jak smoła włosy, zaplecione w dwa warkocze. Nagi tors pomalował na kolor rozwodnionej krwi, a twarz pokrywały różno­ rodne barwy dzielące ją na cztery części. Ale najbar­ dziej dziwiły utkwione w Courtney oczy. Nie było w nich okrucieństwa i zupełnie nie pasowały do przerażającej postaci Indianina. Dzikus na chwilę odwrócił wzrok, po czym znów spojrzał na Courtney. Ona obrzuciła jego sylwetkę szybkim spojrzeniem. Ujrzała skierowane w jej stronę ostrze noża. Wojownik dostrzegł jeszcze jej kocie, wpatrujące się w klingę noża oczy, po czym dziewczyna zemdlała. Chrząknął zakłopotany, gdy bezwładnie opadła obok swej towarzyszki. Głupie kobiety ze wschodu. Nawet nie miały broni. Zawahał się i westchnął. Dziewczyna miała pucoło­ wate policzki, tak bardzo przypominające policzki jego siostry. Nie mógł jej zabić. Powoli opuścił klapę i dał znak Zgiętemu Palcowi, że tylko marnują w stodole czas. Rozdział 5 Elroy Brower przeklinał los, który tamtego dnia posłał go do Wichita i postawił na jego drodze Billa 30 Chapmana. Zdawał sobie sprawę, że śmierć zbliża się wielkimi krokami. Ale kiedy... kiedy? Indianie, którzy wzięli go w niewolę, odjechali już wiele mil od farmy. Ruszyli na północ śladami Chapmana i zatrzymali się dopiero, gdy słońce stało w zenicie. Kiedy Elroy pojął wreszcie, co zamierzają z nim zrobić, cała ósemka musiała go obezwładniać. Nieba­ wem farmer leżał już na rozpalonym piasku, przywią­ zany do wbitych w ziemię palików. Miał rozpostarte ręce i nogi. Był nagi. I czuł, jak promienie połu­ dniowego słońca powoli spalają mu części ciała, które nigdy nie widywały dziennego światła. A przeklęte dzikusy obsiadły go wokół i obser­ wowały, jak występują nań siódme poty. Jeden uderzał patykiem we wbity w udo Elroya grot. Uderzał miarowo, co pięć sekund. Ciało Browera rodzierał straszliwy ból, który nie miał czasu ucichnąć przed następnym puknięciem. Wiedział, czego chcą, wiedział to od chwili, gdy pokazali mu leżące na farmie trzy trupy. Cierpliwie tłumaczyli na migi, trzymając uniesione w górę dwa palce, wskazując to jego, to trzy ciała. Wiedzieli, że dwóch mężczyzn biorących udział w masakrze indiań­ skiego obozu przebywało na farmie. I wiedzieli, że on jest jednym z nich. Próbował ich przekonywać, że nie jest tym, którego szukają. Ostatecznie były jeszcze dwa trupy, więc skąd mogli mieć pewność? Ale nie wierzyli mu i za każdym razem, gdy odmawiał odpowiedzi, cięli go nożem. Miał już na ciele pół tuzina niewielkich ran, kiedy wreszcie wskazał zwłoki Petera. Jakie to miało znacze­ nie? Chłopak i tak już nie żył, więc nie mógł więcej cierpieć. Za to on cierpiał, widząc, co robią z ciałem 31

jego pracownika. Wymiotował, gdy kastrowali zwło­ ki, wycięte części wkładali w usta trupa, a następnie je tam zaszywali. Każdy, kto znajdzie okaleczone ciało Petera, natychmiast zrozumie, co się wydarzyło. I tyl­ ko Elroy będzie wiedział, że chłopak już nie żył, kiedy w tak straszliwy sposób się nad nim pastwiono. Czy i jego spotka takie samo szczęście? Rozumiał, że Indianie zachowali go przy życiu, bo chcieli, by zaprowadził ich do pozostałych uczestników masakry. Z drugiej strony, im dłużej go więzili, tym bardziej cierpiał. Chętnie wyznałby im wszystko, co wie, byle tylko szybko z nim skończyli. Ale jak to zrobić, skoro skurwiele nie rozumieją po angielsku? I, Jezu Chryste, przecież nie wie, gdzie szukać pozostałych uczest­ ników rzezi. Ale czy Indianie mu uwierzą? Skądże! Pochylił się nad nim jeden z Komanczów. Na tle słońca Elroy widział tylko czarną sylwetkę. Próbował unieść głowę i jego wzrok padł na dłonie Indianina. Czerwonoskóry trzymał kilkanaście strzał. Czyżby zamierzali z nim skończyć? Nie. Dziki prawie piesz­ czotliwie dotknął jednej z ran Elroya. Następnie powoli wbił w nią grot. Wbił ukośnie, zanurzając ostrze w napięte mięśnie. I, Boże najwyższy, żelazo wysmarowali czymś palącym; zupełnie jakby zanurzyli mu w ciało rozżarzony węgiel. Elroy zacisnął zęby. Nie chciał krzyczeć. Nie wydał jęku, gdy to samo zrobiono z drugą raną. Wytrzyma. Ma tylko sześć ran. Tyle powinien znieść. Później na jakiś czas dadzą mu spokój, a ciało przywyknie do bólu. Brower próbował jakoś odgrodzić się od cierpienia. Wspominał kobiety, które miały nieszczęście zatrzy­ mać się poprzedniego dnia w jego domu. Dobrze, że nie widział, jaki los je spotkał. I nagle znów ujrzał 32 tamte nawiedzone oczy spoglądające nań z odrazą. Zgwałcenie indiańskiej dziewczyny nie było tego warte. Nic nie było tego warte. Ostatecznie jednak zaczął wrzeszczeć. Indianie po­ wbijali już strzały we wszystkie rany. Gdy rozcięli mu skórę w nowym miejscu i wetknęli kolejny palący grot, Elroy pojął, że nie przestaną tak długo, aż naszpikują go strzałami całego. Nie potrafił już znieść bólu, a wiedział, że nie dadzą mu chwili wytchnienia. Wrzeszczał więc, klął, krzyczał, ale oni znów rozcięli mu skórę i wbili w krwawiącą ranę palącą żywym ogniem strzałę. - Skurwysyny, przeklęte skurwysyny! Powiem wam wszystko, co wiem! Powiem wszystko! - Powiesz? Przestał wrzeszczeć, na chwilę zapomniał o bólu. — Mówisz po angielsku? — wychrypiał. — O c h , dzięki Bogu! A więc istniał jeszcze cień szansy. Mógł próbować dobić targu. — Chcesz nam coś powiedzieć, farmerze? Łagodny, cichy głos zaskoczył Elroya. — Puśćcie mnie, a ja p o d a m nazwiska ludzi, k t ó r y c h szukacie, nazwiska ich wszystkich. I powiem, gdzie ich zapewne znajdziecie. - I tak nam to powiesz, farmerze. Nie targujesz się o życie, ale o śmierć... o szybką śmierć. Elroy, którego znów opuściła nadzieja, opadł na ziemię. Został pokonany. Mógł się już tylko modlić, żeby koszmar skończył się jak najprędzej. Wyznał Indianom wszystko, wymienił nazwiska, opisał każdego z napastników, powiedział, gdzie każdy z nich prawdopodobnie odjechał. Odpowiadał 33

na wszystkie pytania, odpowiadał szybko i szczerze, a zakończył słowami: — Teraz mnie zabijcie. — T a k samo jak ty zabiłeś nasze ż o n y , m a t k i i siostry? Indianin, który mówił czystą i poprawną angielsz­ czyzną, stanął u jego stóp. Teraz już Elroy wyraźnie dostrzegł jego twarz, jego oczy... Boże, to były jej oczy i spoglądały nań z tą samą palącą nienawiścią. Pojął, że nie dane mu będzie szybko umrzeć. Oblizał spierzchnięte wargi. Nie wiedział, co go podkusiło, ale wykrztusił: — To była niezła sztuka. T r o c h ę koścista, ale spra­ wiła mi wiele przyjemności. Miałem ją ostatni. Umarła pode mną z moim... Wojownik wydał z siebie przerażający wrzask. Któryś z Indian próbował go powstrzymać. Nie zdążył. Ból był minimalny, ale przyniósł całe crescendo innego bólu. To szok, jaki spowodował widok ode- rżniętej części ciała, o której Elroy Brower miał właśnie mówić. Komancz wzniósł trofeum wysoko nad głowę, po czym zabił farmera. W odległości trzech mil od miejsca, w którym Indianie rozprawili się z Elroyem, Courtney Harte spoglądała ponuro na rozwłóczoną po stodole zawar­ tość wozu, podartą odzież, potłuczone naczynia, pode­ ptaną żywność. Nie była w stanie podjąć decyzji, co wy­ rzucić, a co zabrać. Sarah, przeciwnie, oglądała uważnie każdą rzecz, zupełnie jakby nic się nie wydarzyło. Courtney nie mieściło się w głowie, że żyje. A co gorsza, jej ojciec zniknął. 34 Berny Bixler, najbliższy sąsiad Elroya, dostrzegł dym z podpalonej farmy i przyjechał zobaczyć, co się stało. Znalazł dwa ciała za domem oraz ukryte w skrzy­ ni na paszę Sarah i Courtney. Brakowało Dallasa, Elroya Browera i Edwarda Harte'a. Ale przecież doktor walczył, bo w pszenicy znaleziono jego konia ze śladami krwi. Czyżby został ranny? — Gdyby wyruszył do Rockley po pomoc, spotkał­ bym go po drodze - oświadczył Berny. — Zapewne Indiańce wzięli całą trójkę do niewoli. Doszli widać do wniosku, że nie zaszkodzi mieć trzech bardzo cennych jeńców, zanim znajdą nową bandę, do której dołączą. — D l a c z e g o p a n tak sądzi, p a n i e Bixler? — zapytała Sarah. - Sądziłam, że oni biorą w niewolę tylko kobiety. — Proszę o wybaczenie - odrzekł Berny. — Ale kiedy Indianiec znalazł panią i panienkę, pomyślał pewnie, że szybko wyruszy za nimi pościg. — Pościg? - w a r k n ę ł a Sarah. - Czyżby p a n wiedział, o co tym Indianom chodziło? Skąd pan może to wie­ dzieć? Wszystko wskazuje, że mieli w pobliżu obóz. — O tak, szanowna pani, mieli tu obóz. Mieli. I nie był to wcale napad rabunkowy. Chłopak Larsa Hand- leya, John, pojawił się przed dwoma dniami w Rockley z opowieścią o tym, jak on, Elroy i Peter dołączyli do jakichś ludzi z Wichita i wymordowali bandę Kio­ wów, którzy obozowali niedaleko stąd na południe, planując napad na samo miasteczko. Mówił, że teraz nie ma już powodów do niepokoju, bo wybili do nogi wszystkich mężczyzn, kobiety i dzieci. Cóż, najwyraź­ niej niektórych przegapili. Kilku dzikich zapewne wybrało się na polowanie i po powrocie znaleźli swoich martwych. 35

- To tylko domysły, panie Bixler. W okolicy kręcą się nie tylko Kiowa. Farmer był wyraźnie stropiony. - John Handley przechwalał się też tym, co wy­ prawiali z Indiankami... Ale to już nie dla uszu dam. - Na Boga! - zadrwiła Sarah. - I co z tego, że zgwałcili kilka squaw. Nie znaczy to... - Może pani obejrzeć zwłoki Petera - odparł z przejęciem Berny. - Sama pani wtedy zrozumie, co to znaczy. Ale nie radzę tego robić. To, co uczynili temu chłopcu, nie jest ładne. A drugiego nie tknęli. Dostał jeden, czysty, śmiertelny cios. Jeszcze długo będę miał koszmary na wspomnienie tego, co zrobili Peterowi. I założę się, że gdzieś w okolicy natkniemy się na Elroya, z którym obeszli się z pewnością równie paskudnie. Nie trzeba dużego rozumu, by pojąć, że Indianom chodziło tylko o nich dwóch. Gdyby im na tym zależało, zabraliby i panie. Ale ich interesowała zemsta, nic więcej. Sama się pani przekona, że John Handley również szybciutko zniknie z tych okolic. Bo to jeszcze nie koniec. Indiańce nie spoczną, dopóki nie rozprawią się z ostatnim z ludzi, których ścigają. Polecił kobietom jak najszybciej zgromadzić doby­ tek i wyszedł ze stodoły. Nie miał zamiaru marnować całego dnia. Z początku był serdeczny i współczujący, ale zachowanie Sarah wytrąciło go z równowagi. Stracił cierpliwość i pragnął już tylko jak najszybciej odstawić kobiety do Rockley i wrócić na swoją farmę. Ciało Elroya Browera znaleźli w tydzień później żołnierze, którzy tropili grasujących Indian. John Handley, jak przepowiedział Bhder, opuścił Rockley i słuch o nim zaginął. Jego ojciec nigdy już syna nie zobaczył. Z Wichita nadeszły wieści, że Indianie 36 splądrowali pewną farmę w pobliżu miasteczka, ale była to ostatnia wiadomość o napaści dzikich w tych okolicach. Zapewne nie miała związku z zabójstwem hodowcy bydła Billa Chapmana, mieszkającego trochę dalej na północ. Niektórzy jednak utrzymywali, że to on właśnie poprowadził atak na indiańskie obozowis­ ko. Chapmana znaleziono zarżniętego w okrutny spo­ sób we własnym łóżku. Jedni twierdzili, że to sprawka Indian, inni - że nie. Morderstwa mógł dokonać je­ den z pracowników ranczera, bo po zabójstwie wielu z nich uciekło. Na ślad Edwarda Harte'a i Dallasa nie natrafiono. Sarah Whitcomb Harte uważała się za wdowę. Było raczej mało prawdopodobne, by ranny człowiek prze­ żył niewolę u Indian, zwłaszcza u Indian, którzy uciekali. Courtney w ogóle o niczym nie myślała. Tliła się w niej tylko iskierka nadziei, że ojciec jednak żyje. Sarah i Courtney były zdane na siebie, co dla obu stanowiło najgorsze wyjście. — Spójrz, Charley, jeszcze jeden. Założysz się, że będziemy mieli kolejną strzelaninę? Charley wypluł prymkę do spluwaczki obok weran­ dy, po czym zerknął na nadchodzącego ulicą obcego. - Możliwe, Snub. W mieście jest już dwóch innych. Całkiem możliwe. Starcy rozparli się na krzesłach na werandzie przed sklepem Larsa Handleya. Spotykali się tu codziennie i rozprawiali o każdym, kto pojawiał się w pobliżu 37

sklepu. Z ganku mieli doskonały widok na obie strony jedynej w mieście ulicy. - Założysz się, że przybył tu szlakiem z jednym ze stad? - zapytał Snub. - Nie wygląda na kogoś, kto pędzi krowy - odparł Charley. - Niech mnie kule biją, jeśli widziałem w życiu większego rewolwerowca. - Wielu rewolwerowców zamieniło się w kow­ bojów, i na odwrót. - Racja. Jednak po wyrazie twarzy Charleya Snub poznał, że starzec obstaje przy swoim, a z nim zgodził się dla świętego spokoju. - Ciekaw jestem, ilu ludzi już zabił. - Nie będę go o to pytał - mruknął Charley i nieoczekiwanie zmrużył oczy. - Wygląda znajomo. Chyba go już tu kiedyś widziałem. - Masz rację, Charley. Był tu przed kilkoma laty. - Przed trzema lub czterema. - Tak, pamiętam. Pojawił się późno w nocy, zamieszkał w hotelu, ale nie na długo. Pamiętam, że zrobiłeś wówczas uwagę na temat kaprysów młodości. Charley skinął głową, rad, że jego słowa okazały się warte zapamiętania. - A może sobie przypominasz, pod jakim nazwis­ kiem zameldował się w hotelu? - Brzmiało jakoś obco. - Właśnie, ale tylko tyle pamiętam. Teraz przez resztę dnia nie da mi to spokoju. - Chyba znów idzie do hotelu - powiedział Snub, gdy nieznajomy ściągnął koniowi cugle i zatrzymał się przed hotelem. - Wejdźmy do środka i zerknijmy do rejestru gości. 38 - Nie teraz, Snub - odparł rozdrażniony Charley. - Kobieta Ackermana natychmiast nas prześwieci. - Nie sikaj ze strachu, Charley. Ta wiedźma pewnie jeszcze leży w łóżku. A panna Courtney nie będzie miała nic przeciwko temu, jeśli posiedzimy chwileczkę w holu i zerkniemy do księgi. - Sikam ze strachu! - burknął Charley. - Pewnie dawno już zmienił nazwisko. Oni wszyscy tak robią. Ale skoro chcesz zostać zbesztany przez tę jędzę, którą poślubił Harry, dźwignij, zadzisko z krzesła i chodź­ my... * * * Gdy Courtney skończyła sprzątać numer i zamknęła za sobą drzwi, na jej ustach pojawił się lekki uśmiech. Znalazła kolejną gazetę. Rockley nie miało własnej prasy i wieści ze świata dziewczyna czerpała jedynie z rozmów hotelowych gości, czasem z gazet, które zostawiali w pokojach. A to nie zdarzało się często. Gazety miały tu wartość książek i mieszkańcy Rockley pieczołowicie je przechowywali. Sarah miała całą kolekcję, ale nikomu ich nie pożyczała, i Courtney zawsze starała się być w pokojach gości pierwsza. Ukryła gazetę pod stertą brudnej pościeli, którą musiała wyprać, i ruszyła w stronę schodów. Najpierw schowa w swoim pokoju ten skarb, a dopiero później odniesie brudy do pralni. U szczytu schodów zwolniła, bo na dole spostrzegła nieznajomego. Po chwili się zatrzymała i, jak nigdy dotąd, zaczęła gapić się na przybysza. Choć strofowała się w duchu za własną głupotę i brak rozwagi, nie potrafiła oderwać od niego wzroku. 39

Przede wszystkim zauważyła, że jest wysoki i po­ stawny. Później zerknęła na jego ostry, sępi profil. Najbardziej jednak poruszyło ją to, że choć widziała go tylko z boku, jego uroda wywarła na niej wielkie wrażenie. Cała jego postać była jakaś mroczna. Miał czarną kurtkę i czarne spodnie, brązową cerę i czarne proste włosy, ucięte tuż pod uszami. Nawet szara koszula i chusta na szyi były ciemne. Po wejściu do hotelu nie zdjął kapelusza, ale przynajmniej nie miał przy butach ostróg. Zdziwiło to dziewczynę, gdyż przewieszone przez ramię sakwy wskazywały, że dopiero co przybył do miasta. A prze­ cież Courtney nie spotkała dotąd jeźdźca, który wy­ brałby się w długą podróż bez ostróg. I wtedy dostrzegła coś, na co wcześniej nie zwróciła uwagi. Nosił podwójny pas, a to znaczyło, iż na prawym udzie ma rewolwer. Mogło to nic nie znaczyć; ostatecznie większość mężczyzn na zachodzie nosiła broń. Ale rewolwer w połączeniu z wyglądem upewnił Courtney, że ten człowiek nie posługuje się bronią wyłącznie dla własnej obrony. Nie lubiła rewolwerowców. Traktowała ich jak przerośniętych samców; tacy zresztą przeważnie byli. Uważali, że mogą mówić lub robić, co im się żywnie podoba. Niewielu mężczyzn ważyło się stawić im czoło, ponieważ był to najpewniejszy sposób na własny pogrzeb. Pozornie w tak małym miasteczku jak Rockley rewolwerowców było niewielu. Nic bardziej mylnego. W ostatnich latach wydarzyły się tu dwie wielkie strzelaniny. Przez miasto przejeżdżali kowboje kieru­ jący się do dzikich miasteczek zamieszkanych przez hodowców bydła, Abilene, i od niedawna do Newton. 40 Do takich krowich osad ciągnęły tłumy hołoty, a w na­ stępnym roku takim właśnie miastem miała stać się odległa zaledwie o siedemnaście mil Wichita. I dlatego przez Rockley nieustannie płynęły w tamtą stronę tłumy. Pracując w jedynym hotelu w mieście, Courtney nie mogła nie mieć do czynienia z rewolwerowcami. Jeden z nich nawet o mało jej nie zgwałcił, a inny skradł jej kilka całusów. Nieustannie ją zaczepiali, składając najbardziej ordynarne propozycje. Dlatego właśnie rozpaczliwie pragnęła wyjechać z miasta, dlatego nie wyszła za mąż za żadnego z mieszkańców Rockley. Nie zgodziłaby się na to, nawet gdyby mąż miał zabrać ją z hotelu, w którym od świtu do późnej nocy harowała jako zwykła posługaczka. Przybysz wpisał się do księgi gości i odłożył pióro. Courtney odwróciła się na pięcie, minęła korytarz i ruszyła tylnymi schodami do bocznego wyjścia. Znacznie wygodniej byłoby jej przejść przez kuchnię, lecz obawiała się, że spotka Sarah. Dopiero dałaby jej burę za opieszałość w pracy! Nie, zdecydowanie wolała obejść hotel i wejść do niego głównym wejściem. Ale zrobi to dopiero wtedy, gdy obcy pójdzie do swego pokoju. Nie wiedziała, dlaczego nie chce, by ją zobaczył. Po prostu nie chciała. Z całą pewnością nie dlatego, że miała na sobie najgorszą suknię i potargane włosy. Nie obchodziło jej, co sobie o niej pomyśli. Zapewne zamierzał zatrzymać się w hotelu tylko na jedną noc. Większość włóczęgów tak właśnie robiła. Później nigdy go już nie spotka. Idąc do frontowych drzwi, Courtney zerknęła przez okno do jadalni, aby się upewnić, że obcy poszedł już 41

do siebie. Zapomniała zupełnie, że w rękach trzyma stos brudnej pościeli. Chciała jak najszybciej znaleźć się w swoim pokoju, schować gazetę i wrócić do pracy. Stojący na ulicy Charley i Snub obserwowali z uwa­ gą poczynania Courtney. Po jakie licho zaglądała przez główne drzwi, zamiast je po prostu otworzyć i wejść do hotelu? Dlaczego nagle przylgnęła do ściany, jakby usiłowała się przed kimś schować? Wtedy właśnie drzwi otworzyły się na całą szerokość i w progu stanął nieznajomy. Minął werandę, zszedł po schodkach i wskoczył na konia. Obserwując go, starcy nie widzieli już, jak Courtney spiesznie wbiegła do budyn­ ku. Dopiero po chwili Snub zauważył, że zniknęła. - O co w tym wszystkim chodzi? Charley śledził wzrokiem przybysza, który skiero­ wał konia do stajni. - Słucham? - Wygląda na to, że panna Courtney kryła się przed tym jegomościem. - I nikt nie może mieć o to do niej pretensji. Przypomnij sobie zdarzenie z tym starym puchaczem Polecatem Parkerem. Pijany wdarł się do jej pokoju i chwycił ją w swe łapska. Nie wiadomo, co by się stało, gdyby jej krzyków nie usłyszał Harry i nie chwycił za strzelbę. Albo tamten głupi kowboj, który na ulicy wciągnął ją na siodło i chciał z nią odjechać. Paskudnie skręciła sobie kostkę, gdy spadła z jego konia. A wtedy... - Obaj wiemy, że spotykają ją tu same nieprzyjem­ ności. Pewnie pomyślała, że ten gość również ściągnie na nią kłopoty. Wolała zejść mu z drogi. - Może. Ale czy widziałeś kiedyś, by uciekała przed kimś z hotelu? - Raczej nie. 42 - A więc może zainteresowała się tym gościem. - Do licha, Charley, to, co mówisz, nie ma naj­ mniejszego sensu. - A czy którakolwiek kobieta zachowuje się roz­ sądnie? - zachichotał Charley. - Ależ... sądziłem, że ona zamierza wyjść za Reeda Taylora. - Tego chce jej macocha. Ale do ślubu nie dojdzie. Mówiła mi o tym Mattie Cates. Panna Courtney przepada za Reedem tak samo, jak przepadała za Polecatem. W hotelu Courtney szybko zerknęła do otwartej księgi gości leżącej na ladzie recepcji i pobiegła do swego pokoju. Nieznajomy nazywał się Chandos. Tylko tyle, samo imię. Rozdział 7 - Courtney, pośpiesz się. Nie mogę spędzić u ciebie całego dnia. Poza tym obiecałaś, że pomożesz mi wybrać materiał na suknię. Courtney popatrzyła przez ramię na siedzącą na przewróconej balii Mattie Cates i prychnęła. - Skoro tak ci się śpieszy, to pomóż mi poroz­ wieszać te prześcieradła. - Nie żartuj. W domu czeka na mnie własne pranie. Spodnie Pearce'a są grube i okropnie ciężkie, a ja już teraz nie czuję rąk. Sama nie wiem, dlaczego wyszłam za tak ogromnego mężczyznę. - Bo go kochasz - odparła ze śmiechem Courtney. 43

— Może. - Mattie odpowiedziała uśmiechem. Mattie Cates łączyła w sobie wiele sprzecznych cech. Drobna, niebieskooka blondynka, zazwyczaj była bardzo serdeczna i otwarta. Ale potrafiła też być milcząca i pełna rezerwy. Na pozór niezależna, czasami apodyktyczna jak Sarah, momentami traciła pewność siebie, o czym wiedzieli jednak tylko jej najbliżsi znajomi. A najbardziej przyjaźniła się z Courtney. Mattie święcie wierzyła, że człowiek dostaje od życia dokładnie to, co w nie wkłada, że jest w stanie zrea­ lizować wszystkie swe zamierzenia. Nieustannie po­ wtarzała: „Jeśli sama o siebie nie zadbasz, nikt o ciebie nie zadba". Sprawdziła swą filozofię przed dwoma laty, kiedy to, pokonując wszelkie opory i nieśmiałość, podbiła serce Pearce'a Catesa, jednego z sześciu mężczyzn w miasteczku kręcących się koło Courtney. Nigdy nie miała do przyjaciółki pretensji, że w swo­ im czasie wpadła Pearce'owi w oko. Cieszyła się, widząc jak Courtney przemienia się z brzydkiego kaczątka w prześlicznego łabędzia. Bardzo ją bawiło, że mężczyźni, którzy wcześniej nie zwracali na Court­ ney uwagi, teraz zaczynali tracić dla niej głowę. Mattie uważała, że to ona w dużej mierze ufor­ mowała obecną Courtney. Oczywiście nie jej urodę; uroda przyszła sama, gdy dziewczyna urosła o kilka­ naście centymetrów i ciężko pracując, straciła całe sadełko oraz dziewczęcą pulchność. Courtney nie była już bojaźliwa, niepewna siebie, przestała też za wszystko się obwiniać. Dużą zasługę miała w tym Mattie, która niejednokrotnie musiała strofować, szturchać nieśmiałą przyjaciółkę i kpić z niej. Ale Courtney wyszło to tylko na dobre. 44 Teraz potrafiła przeciwstawić się nawet Sarah; może nie zawsze, ale znacznie częściej. Nawet Mattie prze­ stała już stroić sobie z niej żarty, a Courtney uświado­ miła sobie wreszcie, jak wiele drzemie w niej odwagi. Wstawiła pusty kosz do balii i powiedziała: — Chodź, moja panno Niecierpliwa. Mattie przekrzywiła głowę i krytycznie popatrzyła na przyjaciółkę. — A może byś tak zmieniła sukienkę i doprowadziła do porządku włosy? Courtney zdjęła z głowy długą brązową wstążkę, która przytrzymywała jej loki, poprawiła je, ponownie zawiązała wstążkę i obciągnęła na sobie suknię. — Teraz dobrze? — zapytała. Mattie zachichotała. — Chyba tak. Twoje stare sukienki wyglądają na tobie lepiej niż nowe na mnie. Courtney lekko się zarumieniła i odwróciła twarz, żeby Mattie nie ujrzała tego rumieńca. Choć ubrania, które przed czterema laty przywiozła do Rockley, były już na nią za małe i miały pastelowe barwy przystają­ ce znacznie młodszym dziewczętom, wciąż musiała w nich chodzić. Gdyby stara odzież wcześniej nie była na nią za duża, teraz by się w nią nie zmieściła. Ale Courtney udało się dopasować ją do swej smukłej syl­ wetki, gdyż niektóre suknie miały szerokie lamówki, wiele z nich musiała uzupełnić u dołu dodatkowymi paskami materiału. A jednak jej stroje z jedwabiu, muślinu, krep- deszynu i moheru, z delikatnymi, koronkowymi koł­ nierzykami, chusteczkami na szyję, przedłużonymi w talii stanikami, i narzutki z wytwornego aksamitu zupełnie nie pasowały do Rockley. Z tego też względu 45

Courtney nie lubiła pokazywać się publicznie. Zanadto wyróżniała się urodą, a jej stroje pogarszały jeszcze sprawę. Rockley było małym miasteczkiem, miało tylko dwa saloony i dom publiczny. Brakowało panien na wyda­ niu, dlatego przez ostatnie dwa lata Courtney stała się obiektem sporego zainteresowania miejscowych ka­ walerów. Kiedy Richard, młody kowal, zaproponował jej małżeństwo, z radości o mało nie rzuciła mu się na szyję. Nikt nigdy jeszcze tak oficjalnie nie prosił jej o rękę! Ale kowal pragnął jedynie mieć żonę i wcale Courtney nie kochał. Ona też nie darzyła go uczuciem, podobnie jak nie kochała Judda Bakera, Billy'ego czy Pearce'a, choć również proponowali jej małżeństwo. No i z całą pewnością nic nie czuła do Reeda Taylora, który mocno się do niej zalecał i był święcie przekona­ ny, że bez trudu zdobędzie jej rękę. — Mattie, czy wiadomo ci coś o panu Chandosie? — spytała, sama zdumiona, że w ogóle zadaje to pytanie. — Chyba nie - odparła Mattie po namyśle. - To imię kojarzy mi się ze szkołą i lekcjami historii. Przypomina opowiadania o rycerzach. — No właśnie, brzmi jakoś staroświecko. — To chyba hiszpańskie imię. A dlaczego pytasz? — T a k sobie. Wzruszyła ramionami, lecz Mattie nie dała się zwieść beztroskiemu tonowi przyjaciółki. — Daj spokój. Gdzie słyszałaś to imię? — Ktoś taki zameldował się dziś w hotelu. Pomyś­ lałam sobie, że mogłaś o nim słyszeć, bo sprawia wrażenie kogoś z bogatą przeszłością. — Kolejny złoczyńca? 46 - Na takiego wygląda. - Cóż, jeśli jest starszy, zapytaj Charleya lub Snuba. Oni znają wszystkich porywczych rewolwerowców z najgorszą reputacją. Sama wiesz, jak bardzo lubią plotkować. - On wcale nie jest stary. Ma ze dwadzieścia pięć lat. - No to mogą go nie znać. Gdybyś jednak chciała wiedzieć, ilu ludzi zabił... - Mattie, to mnie nie interesuje. - Więc co chcesz wiedzieć? - Nic. Nic. - Więc, na Boga, po co pytasz...? Czy to właśnie on...? Courtney zamarło serce, ale tylko na chwilę. Po drugiej stronie ulicy, oparty o słup przed saloonem Reeda, stał jeden z dwóch rewolwerowców przyby­ łych ostatnio do miasteczka. - Nie, to Jim Ward - wyjaśniła. - Przyjechał wczoraj z jakimś kompanem. - Jim Ward? Znam to nazwisko. Czy to nie jeden z tych, których w zeszłym roku Dziki Bill z Abilene poszukiwał listem gończym? Courtney wzruszyła ramionami. - Zupełnie nie rozumiem, dlaczego szeryf Hickok przysyła te listy. Przecież u nas nie ma szeryfa. — W Rockley nikt nie chciał podjąć się tej funkcji, dlatego wielu w y r z u t k ó w , "puchaczy", jak nazy­ wał ich Charley, czuło się w miasteczku bezpiecznie. — Co taki list gończy da? Kto miałby tych ludzi aresz­ tować? - Masz rację - odparła Mattie. - Ale zawsze dobrze wiedzieć, od kogo trzymać się z daleka. 47

- Ja prawie od wszystkich trzymam się z dale­ ka - zauważyła kwaśno Courtney i zadrżała. — T a k , ale ja m ó w i ę o czymś i n n y m . G d y b y H a r r y wiedział, że Polecat Parker jest poszukiwany listem gończym, nie wypędzałby go z miasta, lecz zastrzelił na miejscu. Na wspomnienie historii z Polecatem Courtney zesztywniała. - Nie przypominaj mi o tym. Kiedy Sarah usłysza­ ła, że w Hays City ktoś wziął tysiąc dolarów nagrody za schwytanie tego typa, przez kilka miesięcy chodziła wściekła. Mattie wybuchnęła śmiechem. — Sarah zawsze o wszystko się wścieka. Przeszły na zacienioną stronę ulicy. Choć zbliżał się już koniec lata, Kansas najwyraźniej nie zamierzało przyjąć tego do wiadomości. Courtney wychodziła na słońce tylko wtedy, gdy musiała rozwiesić bieliznę, lecz to wystarczało, by jej skóra każdego lata nabierała złocistego odcienia, który pięknie podkreślał miodo­ wą barwę jej oczu. W sklepie przywitał je uśmiechem Lars Handley. Rozmawiał właśnie z Bernym Bixlerem, który również uprzejmie skinął dziewczętom głową. Po sklepie snuło się leniwie jeszcze kilku klientów. U Handleya można było dostać wszystko z wyjąt­ kiem mięsa. Tym zajął się Zing Hodges, dawny myśliwy polujący na bizony, który otworzył sklep tuż obok Handleya. W rogu Hector Evans golił, strzygł i wyrywał zęby. Wynajmował od Larsa tylko kąt, gdyż nie był pewien, czy osiedli się na stałe w Rockley, i nie chciał inwestować pieniędzy we własny lokal. 48 Mattie zaciągnęła Courtney prosto do ściany, na której rozwieszano listy gończe. - Widzisz? - zapytała z promiennym uśmiechem. - Trzysta dolarów nagrody. Jima Warda poszukują za morderstwo, napad z bronią w ręku i inne liczne przestępstwa dokonane w Nowym Meksyku. Courtney studiowała chwilę podobiznę Jima War- da, który zatrzymał się w hotelu. - Żywy lub martwy. Mattie, dlaczego to robią? Przecież to daje łowcom nagród prawo do zabijania. - Muszą, inaczej nikt nie chciałby chwytać krymi­ nalistów. Czy sądzisz, że ktokolwiek ruszyłby tropem takich łajdaków bez świadomości, że ma prawo ich zabić? Zawsze wywiązuje się walka i jeśli łowca nagród lub szeryf nie jest wystarczająco szybki, z całą pewnoś­ cią zginie. Jeśli jednak jest dobry, zgarnie zarówno poszukiwanego człowieka, jak i nagrodę... a dzięki temu mniej kryminalistów będzie nękać porządnych ludzi. Wolałabyś, aby chodzili bezkarnie po świecie? - Wcale nie - westchnęła Courtney. Nigdy nie potrafiła znaleźć odpowiedzi na racjonalne argumenty Mattie. - Ale to takie brutalne. - Masz za miękkie serce - oświadczyła Mattie. - Ale nie wmawiaj mi, że żałowałaś Polecata Parkera, kiedy go zabito. - Nie. - No właśnie. Oni wszyscy są tacy sami i w naszym interesie leży, aby byli martwi. - Chyba... chyba masz rację. Mattie roześmiała się. - Jesteś beznadziejna, Courtney Harte. Ty żałujesz nawet węża. Courtney potrząsnęła głową. 49

- Węża? Chyba nie. - Tak czy owak... - Mattie puknęła palcem w list gończy - ...czy ten dureń nie mógł zmienić nazwiska, skoro go ścigają? - Może lubię swoje nazwisko. Przerażone dziewczęta obejrzały się. Za nimi stał Jim Ward i wcale nie robił sympatycznego wrażenia. Średniego wzrostu, szczupły, z blisko osadzonymi oczyma, haczykowatym nosem i z długimi, sięgający­ mi szczęki wąsami. Zerwał ze ściany list gończy, zmiął go i wsunął do tylnej kieszeni spodni. Zwrócił zimne szare oczy na Mattie, która nagle zaniemówiła. - Ona nie miała niczego złego na myśli, panie Ward — próbowała ratować sytuację Courtney. - Nie lubię, kiedy ktoś nazywa mnie durniem. - Chcesz mnie zastrzelić?! - krzyknęła Mattie, która odzyskała już mowę. Courtney poczuła, że miękną pod nią kolana. Miała ochotę uderzyć przyjaciółkę. - Niezły pomysł - wycedził przez zęby Ward. - Ej, ty tam, nie chcę w moim sklepie żadnych kłopotów! - zawołał Lars Handley. - Więc zostań, gdzie stoisz, staruszku - warknął Ward i właściciel sklepu znieruchomiał. — To sprawa między mną a tą panną Gadulską. Lars zerknął na strzelbę, którą trzymał pod ladą, lecz nie wykonał najmniejszego ruchu. Nikt w sklepie się nie ruszał. Zapadła śmiertelna cisza. Charley i Snub, którzy weszli tuż za Wardem, siedzieli w kącie cyrulika i obserwowali przebieg wypadków. Hector właśnie skończył golić klienta. Trzęsły mu 50 się ręce. Klient wytarł do sucha twarz, ale nie próbo­ wał wstawać z fotela. Wraz z pozostałymi obserwował rozgrywający się dramat. Courtney była bliska łez. Boże, jeszcze przed chwilą było jej żal, że ktoś może tego człowieka zastrzelić. — Mattie? - P r ó b o w a ł a nadać g ł o s o w i spokojny ton. - Chodźmy stąd. — Hola, hola! - J i m chwycił Mattie za w a r k o c z i przysunął jej twarz do swojej. - Gadulska nie wyjdzie stąd bez przeprosin. Puszczę cię, słonko, dopiero gdy mnie przeprosisz. No to jak będzie? Courtney wstrzymała oddech, widząc, że w oczach Mattie zapalają się złe błyski. — Przepraszam - powiedziała cicho Mattie. — Głośniej. — P r z e p r a s z a m ! — w r z a s n ę ł a , o g a r n i ę t a nagłą furią. Ward zachichotał, puścił jej włosy i skierował z kolei wzrok na Courtney. Uśmiechnął się nieprzyjemnie. — Słoneczko, a ty pójdziesz ze mną. Chcę cię trochę lepiej poznać. Wpadłaś mi w oko od chwili... — Nie! — krzyknęła C o u r t n e y . — Nie? - Popatrzył na nią zwężonymi oczyma. - Ty mi mówisz: nie? — Ja... ja muszę wracać do hotelu, panie Ward. — H a , ha! - Złapał ją za ramię i m o c n o zacisnął palce. - Chyba mnie, słoneczko, nie zrozumiałaś. Powiedziałem, że musimy się trochę lepiej poznać, a skoro tak powiedziałem, to musimy. — Proszę... nie! — broniła się rozpaczliwie C o u r t n e y , kiedy Ward pociągnął ją do wyjścia. — Puść ją, Ward. Jim znieruchomiał i rozejrzał się po sklepie. Nie wierzył własnym uszom.

- Nie będę powtarzał. Ward stał, trzymając za rękę Courtney, i rozglądał się. W końcu dostrzegł mówiącego. - Masz dwa wyjścia, Ward - oświadczył obojętnym tonem mężczyzna. - Albo wyciągniesz broń, albo zostawisz ją w spokoju. Jim Ward puścił ramię Courtney i prawą dłonią sięgnął po rewolwer. W następnej chwili już nie żył. Rozdział 8 Courtney starała się myśleć o rzeczach przyjemnych. Przypominała sobie, jak po raz pierwszy zrezygnowała z damskiego siodła i odkryła zalety jazdy w zwyczaj­ nym. Wspominała chwile, gdy Mattie uczyła ją pływać, jak po raz pierwszy odszczeknęła Sarah; do końca życia nie zapomni twarzy swej macochy w tamtej chwili. Ale to nie skutkowało. Wciąż miała przed oczyma widok martwego mężczyzny na podłodze w sklepie Larsa Handleya. Courtney po raz pierwszy w życiu zobaczyła trupa. W ciągu czterech lat pobytu w Rock­ ley ani razu nie była świadkiem zabójstwa. Nie widziała też zwłok Petera i Haydena Sorrela w dniu, kiedy tak dramatycznie odmieniło się jej życie. Berny Bixler zakrył zwłoki, by zaoszczędzić jej i Sarah okropnego widoku. W sklepie zrobiła z siebie kompletną idiotkę. Darła się i darła, aż w końcu Mattie udało się jakoś ją uspokoić i odprowadzić do hotelu. Teraz leżała w łóżku z zimnym kompresem na twarzy. - Wypij to. — Och, Mattie, przestań mnie niańczyć! — Ktoś musi, zwłaszcza po takim potraktowaniu cię przez Sarah - odparła Mattie z błyszczącymi z oburze­ nia oczyma. - Ta baba całą winą obarczyła ciebie. A przecież jeśli ktoś zawinił, to tylko ja. Courtney zdjęła z oczu kompres i popatrzyła na przyjaciółkę. Mattie miała rację. To ona swym poryw- czym charakterem pogorszyła sprawę. — Nie wiem, co we mnie wstąpiło - odezwała się spokojniejszym już tonem Mattie. - A z ciebie jestem dumna. Jeszcze dwa lata temu umarłabyś ze strachu, a dziś dzielnie postawiłaś się temu łajdakowi. — Mattie, byłam śmiertelnie przerażona - wyznała cicho Courtney. - A ty się nie bałaś? — Nawet nie wiesz jak bardzo - przyznała. - Ale zawsze, kiedy się boję, wstępuje we mnie szatan. I nic na to nie poradzę. A teraz już wypij lekarstwo, które przygotowała moja matka. Po nim natychmiast po­ czujesz się lepiej. — M a t t i e , n a p r a w d ę nic mi nie jest. — Pij! Courtney posłusznie wypiła ziołowy napar, za­ mknęła oczy i wygodnie wyciągnęła się w łóżku. — Sarah postąpiła wstrętnie - mruknęła. — Oczywiście. M o i m zdaniem wpadła w złość tylko dlatego, że sama nie rozpoznała tego puchacza, nie wślizgnęła się do jego pokoju i nie zastrzeliła go, by zgarnąć trzysta dolarów nagrody. — Sarah kogoś zabiła? — N i e dałabym sobie uciąć za to g ł o w y — o d p a r ł a z uśmiechem Mattie. — Wyobrażam sobie, jak w środ­ ku nocy ze strzelbą Harry'ego w rękach skrada się korytarzem... 52

— Och, daj spokój... - Courtney zachichotała. — Widzisz, już jest ci lepiej. Śmiej się ze wszyst­ kiego. Tak właśnie należy podchodzić do życia. Poza tym, Court, musisz dziś zrobić sobie wolne i odpocząć. — Ależ ja nie potrafię podchodzić do życia w taki sposób - odparła ponuro Courtney. — Nie możesz siebie za wszystko obwiniać. Nic nie poradzisz, że mężczyźni na twój widok głupieją. A tam­ ten łajdak zasłużył sobie na taki koniec. Dobrze wiesz, co by ci zrobił, gdyby udało mu się wywlec cię ze sklepu. Po plecach Courtney przebiegł dreszcz. Wiedziała, o czym mówi jej przyjaciółka. Widziała to w oczach Warda. Wszelkie jej błagania zdałyby się na nic. — Naprawdę był durniem, sądząc, że nikt go nie powstrzyma - ciągnęła Mattie. — A może wcale nie? Gdyby nie ten obcy, nikt by tego nie zrobił. Poza tym Ward dostał szansę. Mógł po prostu wyjść ze sklepu. Wybrał walkę. Jego wybór... - Umilkła i po chwili dodała: - Courtney, bardzo dużo zawdzięczasz temu obcemu. Ciekawe, kim jest. — To p a n C h a n d o s — odparła cicho C o u r t n e y . — Do licha! - wykrzyknęła Mattie. - Powinnam się domyślić! Na Boga, nie dziwię się, że tak się nim zainteresowałaś. Urodę ma zabójczą. — Chyba tak. — Chyba? — Mattie wybuchnęła śmiechem. — T e n mężczyzna wybawił cię z opresji. Zanim opuści jutro miasto, powinnaś mu przynajmniej podziękować. — On wyjeżdża? Mattie skinęła głową. — Podsłuchałam w recepcji rozmowę Charley a ze Snubem. Chandos zamierza odwieźć zwłoki Warda do Wichita i odebrać nagrodę. 54 Courtney ogarnęła słabość. — Czy nie powinnaś już wracać do domu? - zapyta­ ła. — Chyba tak. Ale Pearce, gdy mu opowiem, co się wydarzyło, zrozumie. A teraz obiecaj mi, że nie będziesz się przez cały wieczór zadręczać. — Obiecuję, Mattie - przyrzekła cicho C o u r t n e y . - Ale bardziej niż kiedykolwiek jestem zdecydowana wrócić na wschód. Tam takie rzeczy się nie zdarzają. Tu brakuje cywilizacji. Mattie uśmiechnęła się łagodnie. — Przecież nie odnalazłaś ciotki. Dowiedziałaś się tylko, że nie żyje. Nie masz więc do kogo wracać. — W i e m , ale m o g ę podjąć tam p r a c ę , n a w e t taką samą jak tu. Tego się nie boję. Mattie, nie czuję się w Rockley bezpiecznie. Harry mnie nie obroni. W ogóle prawie mnie nie dostrzega. A ja potrzebuję poczucia bezpieczeństwa. Skoro nie mogą mi go zapewnić Harry i Sarah, muszę przenieść się gdzie indziej. — Zamierzasz samotnie w y b r a ć się w p o d r ó ż ? — Nie - rzuciła smętnie Courtney. - Takiego głupstwa nie popełnię. Przecież Hector Evans również zamierza się stąd wynieść. Może dzisiejsze wydarzenia przyśpieszą jego decyzję. Zapłacę mu za opiekę. Mam pieniądze, o których Sarah nie wie. — Jasne, możesz zapłacić Hectorowi, ale to bez­ celowe. On nie jest w stanie obronić siebie, nie mówiąc już o tobie. Ostatnio w Missouri rabują pociągi. Najprawdopodobniej spotkasz bandę Jamesa czy jakąś inną i stracisz tę odrobinę pieniędzy, którą z takim trudem zaoszczędziłaś. — Mattie!