Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 130 077
  • Obserwuję517
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań691 440

Lindsey Johanna - Zrękowiny

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Lindsey Johanna - Zrękowiny.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse L
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 332 stron)

Johanna Lindsey Zrękowiny Z angielskiego przełożył Michał Wroczyński

Rozdział pierwszy Anglia, 1214 Walter de Roghton stał w przedpokoju królewskiej komnaty, gdzie polecono mu czekać. Wciąż żywił na­ dzieję na obiecaną audiencję, ale minuty oczekiwania przeciągały się w godziny, a jego nikt nie wzywał. Zaczynał już wątpić, czy tego wieczoru król w ogóle go przyjmie. Nieopodal tłoczyli się inni lordowie mający sprawy do króla Jana. Choć Walter nie okazywał po sobie prawdziwych uczuć, był bardzo zdenerwowany. Potrafił jednak panować nad sobą lepiej niż pozostali. A powód do niepokoju miał. Jan Plantagenet był jednym z najbardziej znienawidzonych władców w całym chrześcijańskim świecie; jednym z najbardziej zdradziec­ kich i kłamliwych królów. Należał do ludzi, którzy, by zastraszyć swoich przeciwników, nie wahają się wieszać nawet niewinnych dzieci, które zatrzymano jako zakład­ ników. Ta polityka jednak zawodziła. Przejęci strachem i odrazą baronowie jeszcze bardziej odwracali się od swego władcy. Jan dwukrotnie próbował odebrać koronę swemu własnemu bratu, Ryszardowi Lwie Serce, ale po inter­ wencji ich matki dwukrotnie wybaczono mu tę zdradę. Gdy po śmierci Ryszarda wkładał wreszcie na głowę koronę, był już jedynym pretendentem do tronu. Jego bratanka Artura zamordowano, a siostra Artura, Eleo­ nora, skazana została na wieloletnie więzienie. 5

Niektórzy współczuli Janowi jako najmłodszemu z czterech synów króla Henryka. Z dziedzictwa po Henryku, podzielonego między jego trzech braci, nie­ wiele pozostało Janowi. Tak zatem długo wlókł się za nim przydomek: Jan bez Ziemi. Ale człowiekowi, który ostatecznie został jednak królem, trudno było współczuć. Trudno bowiem współczuć człowiekowi, który poprzez wieloletnią wojnę z Kościołem naraził swój kraj na ekskomunikę; człowiekowi, na którego nałożono inter¬ dykt. Króla Jana nienawidzono, ale jeszcze bardziej się bano. Walter drżał na myśl o wszystkich plugawych czynach, jakich dopuścił się Jan, ale przed zgromadzonymi w przedpokoju królewskiej komnaty wielmożami taił swe prawdziwe uczucia. Po raz tysięczny zastanawiał się, czy to, co postanowił zrobić, ma sens. I co będzie, jeśli przedłożony przez niego plan zostanie mylnie zrozu­ miany. Bo tak naprawdę Walter mógł do końca swych lat żyć w spokoju, nie zauważany przez króla. Ostatecznie był mało znaczącym baronem, który nie musiał nieustannie pojawiać się na królewskim dworze. Jego znaczenie było niewielkie... a przecież mogło być przeciwnie. Przed laty spotkał kobietę, do której zaczął się zalecać, i wszystko potoczyłoby się zapewne inaczej, gdyby nie to, że wykradł mu ją inny szlachcic o wyższej pozycji i znaczeniu. Kobieta, która miała zostać jego żoną, lady Anne z Lydshire, wniosłaby mu w posagu wielką fortunę i władzę na podległych jej ziemiach. Ostatecznie jednak oddana została Guy de Thorpe'owi, earlowi Shefford, podwajając jego posiadłości i majątek, a tym samym czyniąc jego ród jednym z najpotężniejszych w Anglii. 6

Niewiasta, którą Walter ostatecznie pojął za żonę, jak czas pokazał, okazała się całkiem chybionym wy­ borem, co tylko podsyciło jego gniew. Posiadłości, jakie wniosła w wianie, w tamtym czasie były bardzo cenne, lecz na nieszczęście leżały w La Marche i uległy konfiskacie, gdy Jan stracił większość swych francus­ kich dóbr. Walter mógłby zatrzymać swe ziemie pod warunkiem złożenia hołdu królowi Francji, ale wtedy straciłby posiadłości w Anglii. A te były rozleglejsze. Na dodatek żona nie dała mu synów, a tylko jedną dziewczynkę. Właśnie teraz Claire, jego córka, osiągnęła stosowny do małżeństwa wiek dwunastu lat. Obecna wizyta u króla Jana miała zatem dwojaki cel: rewanż za afront, jakiego doznał przed laty, kiedy to nie uwzględniono go jako konkurenta do ręki Anne, oraz ostateczne odebranie mu jej włości poprzez zaślubiny Claire z jedynym synem Guy de Thorpe'a i dziedzicem Shefford. Był to błyskotliwy plan, a pora na jego realizację wydawała się idealna. Plotka głosiła, że Jan zamierza wkrótce ponowić próbę odzyskania ziem Andegawenów, które przed laty utracił. A Walter miał dla niego i kij, i marchewkę... jeśli tylko zdoła odpowiednio zaintereso­ wać króla swoim planem. W końcu otworzyły się drzwi królewskiej komnaty i Chester, jeden z nielicznych earlów, którym Jan jeszcze ufał bez zastrzeżeń, wprowadził Waltera do środka. De Roghton pośpiesznie klęknął przed królem, ale władca zniecierpliwionym gestem ręki kazał mu natychmiast powstać. Wbrew oczekiwaniom Waltera w komnacie nie byli sami. Znajdowała się tam również Izabella w towa­ rzystwie jednej z dam dworu. Walter nigdy jeszcze 7

nie widział królowej z tak bliska i upłynęło kilka bardzo niezręcznych chwil, zanim odważył się spoj­ rzeć w jej kierunku. Zaiste, w plotkach sławiących jej urodę nie było przesady. Jeśli nawet nie należała do najpiękniejszych kobiet na świecie, to z całą pew­ nością żadna niewiasta w Anglii nie dorównywała jej urodą. Jan był ponad dwukrotnie od niej starszy - poślubił Izabellę, kiedy miała dwanaście lat. Choć zwyczajowo kobiety wychodziły za mąż w tym właśnie wieku, większość szlachetnie urodzonych wstrzymywała się kilka lat, zanim konsumowała małżeństwo. Ale nie Jan. Izabella była nad wiek dojrzała i zbyt piękna, by mężczyzna, który przed ślubem był wielkim kobiecia­ rzem, zdołał się oprzeć pokusie. Choć nie osiągnął wzrostu swego brata Ryszarda, mimo czterdziestu sześciu lat był bardzo przystojnym mężczyzną. Jan jako jedyny w swojej rodzinie miał śniadą karnację, czarne, teraz już przyprószone siwizną włosy, zielone oczy odziedziczone po ojcu i krępą budowę ciała. Król uśmiechnął się pobłażliwie, gdy spostrzegł spo­ jrzenie Waltera skierowane ku jego żonie. Jan w podob­ nych przypadkach zawsze tak właśnie reagował. Był dumny z urody swojej żony. Obdarzył jednak gościa jedynie przelotnym uśmiechem, gdyż godzina była późna, a on nawet nie rozpoznał Waltera. Sekretarz oświadczył mu jedynie, że jeden z baronów ma dla niego pilne wiadomości. - Czy ja cię znam? - spytał prosto i bez wstępów. Walter zaczerwienił się. - Nie, Wasza Miłość, nigdyśmy się jeszcze nie spot­ kali, gdyż na dworze bywam bardziej niż sporadycznie. 8

Nazywam się Walter de Roghton. Otrzymałem niewielkie nadanie od earla Pembroke'a. - A zatem powinieneś swe wieści przekazać Pem¬ broke'owi, a ten z kolei przekazałby je mnie. - Sprawa, z którą przychodzę, jest takiej natury, że lepiej nie powierzać jej innym i... tak dokładnie nie są to wiadomości - wyznał Walter. - Ale nie wiedziałem, co powiedzieć twemu sekretarzowi, kiedy ten pytał mnie o powód audiencji. Jana mocno uraziła niejasna, wykrętna odpowiedź. Ostatecznie nieustannie miał do czynienia z intrygami, niedomówieniami i innymi tego rodzaju subtelnościami. - Nie wiadomości, lecz coś, o czym powinienem wiedzieć, i coś, w czym nie ufałeś nawet swemu suwere¬ nowi? - Jan uśmiechnął się. - Doprawdy, nie trzymaj mnie dłużej w niepewności. - Czy możemy porozmawiać w cztery oczy? - spytał szeptem Walter i ponownie zerknął w stronę królowej. Jan skrzywił się, lecz wskazał Walterowi ławę we wnęce okiennej, po drugiej stronie komnaty, z dala od miejsca, gdzie przebywały damy. Ze swoją śliczną żoną rozmawiał o wielu rzeczach, ale istniały sprawy, w które wolał nie wtajemniczać niewiasty znanej z upodobania do plotek. Król wziął ze stołu kielich z winem. Walterowi trunku nie zaproponował. Nie krył irytacji i zniecierpliwienia. Gdy zajęli już miejsca w głębokiej niszy okiennej, Walter przystąpił do rzeczy. - Czy słyszałeś, panie, o zaręczynach, które przed laty osobiście zaaprobował twój brat Ryszard? Mówię o dzie­ dzicu Shefford i córce Crispina. - Naturalnie, słyszałem o tym już wcześniej. Związek zawarty został bardziej ze względu na przyjaźń niż interes. 9

- Niezupełnie, Wasza Miłość - odparł ostrożnie Wal­ ter. - Zapewne nie wiesz, że Nigel Crispin powrócił z Ziemi Świętej z wielką fortuną, której spora część stanowi wiano jego córki. - Z wielką fortuną? Zainteresowanie Jana wyraźnie wzrosło. Ryszard, wybierając się na swoją przeklętą krucjatę, dokładnie ogołocił skarbiec królestwa. Odtąd nieustannie brakowało mu pieniędzy. Ale majątek pomniejszego barona, takiego jak Walter, nie stanowił fortuny, jaka mogłaby zwrócić uwagę władcy. Jan postanowił zatem sprawę wyjaśnić. - Co masz na myśli, mówiąc „fortuna"? Kilkaset marek i trochę złotych kubków? - Nie, Wasza Miłość, bajońską sumę, kilkakrotnie wyższą od kwoty, jaką zapłacono za wykup króla. Zdumiony Jan zerwał się na równe nogi. Królewski okup. Wciąż jeszcze powszechnie mówiono o kwocie, jakiej zażądano jako okupu za jego brata Ryszarda, pochwyconego i uwięzionego przez jednego z jego nieprzyjaciół, gdy wracał z Ziemi Świętej. - Ponad sto tysięcy marek? - Dwa razy tyle - wyjaśnił Walter. - Skąd o tym wiesz, skoro wiadomość ta nie dotarła nawet do mnie? - Wśród przyjaciół lorda Nigela to żaden sekret... tak jak i sławetna historia o tym, w jaki sposób doszedł do takiej fortuny, ratując życie twego brata. Ale on nie chce tego rozgłaszać, w czym widzę jego rozum, biorąc pod uwagę, ilu rabusiów grasuje w całym kraju. Ja całkiem przypadkowo dowiedziałem się, jaką sumę otrzyma jego córka w wianie, wychodząc za dziedzica Shefford. 10

- Jaką? - spytał żywo król. - Siedemdziesiąt pięć tysięcy marek. - Niebywałe! - wykrzyknął Jan. - To całkiem zrozumiałe, skoro Cryspin nie ma rozległych ziem, podczas gdy terytorium Shefford jest niezwykle duże. Crispin, gdyby chciał, również mógłby nabyć wielkie posiadłości ziemskie, ale on jest człowie­ kiem nader skromnym i zadowala się swoim niewielkim zamkiem i niewielkimi posiadłościami. Zaiste, niewielu zdaje sobie sprawę z tego, jak potężny jest Crispin wspierany takim bogactwem. W razie potrzeby na jego usługi stanie wielka armia zaciężnego rycerstwa. Jan nie musiał dłużej słuchać. - I jeśli te dwa rody połączy mariaż, tak naprawdę staną się silniejsze nawet od rodów Pembroke'a i Ches­ tera. Nie dodał już, że stałyby się zapewne potężniejsze nawet od niego, zwłaszcza że ostatnimi czasy zbyt wielu baronów ignorowało jego żądania o pomoc i wszczynało jawne rebelie. Ale Walter wiedział o tym równie dobrze jak Jan. - Czy zatem widzisz potrzebę zapobieżenia temu związkowi? - odważył się zapytać de Roghton. - Wiem tylko, że Guy de Thorpe nigdy nie odmówił mi pomocy, kiedy go o nią prosiłem; zawsze wspierał mnie w wojnach, często też przysyłał własnych synów i doskonale wyposażone wojsko, które wiernie stało po mojej stronie. Ale teraz wiem już, że ten nie posiadający prawie ziem Nigel Crispin powinien zostać należycie opodatkowany. I wiem również, że jeśli sprzeciwię się temu związkowi dwóch przyjaciół... - powiedział te słowa z wyraźną odrazą - ...będą mieli dodatkowy powód, by połączyć się... przeciwko mnie. 11

- A jeśli ktoś inny, nie ty, zapobiegnie temu mariażo­ wi? - zapytał chytrze Walter. Jan wybuchnął śmiechem. Jego żona rzuciła mu z dru­ giej strony komnaty szybkie, zaciekawione spojrzenie. - Nie będę miał najmniejszych wyrzutów sumienia. Walter uśmiechnął się pogodnie, gdyż sprawy ułożyły się po jego myśli. - Wasza Miłość odniesie jeszcze inne korzyści. Gdy pan na Shefford zmuszony będzie szukać innej narzeczo­ nej dla swego syna, zasugerujesz mu jedną z dam, która w posagu wniesie mu ziemie po drugiej stronie kanału. Powszechnie wiadomo, że przysyła ci rycerzy na wojny, które toczysz w Anglii i Walii, ale na wojny we Francji śle tylko pieniądze, gdyż osobiście nie jest zainteresowany tamtymi ziemiami. Kiedy jednak żona jego syna wniesie mu w wianie tamte posiadłości, powiedzmy La Marche, siłą rzeczy zainteresuje się tym, by hrabia La Marche nie sprawiał ci już kłopotów. A sam przyznasz, że trzystu rycerzy jest wartych więcej niż tysiąc zaciężnych żoł­ nierzy, których opłacałbyś z trybutu. Jan uśmiechnął się; całkowicie zgadzał się z Walterem. Jeden wierny, dobrze wyszkolony rycerz był więcej wart niż pół tuzina najemników. A trzystu dobrze wyszkolo­ nych w wojennym rzemiośle wojowników, jakich do­ starczyłby mu de Thorpe, podczas ważnej bitwy mogłoby walnie przechylić szanse na jego korzyść. - Czy masz jakąś pannę, która wniesie w posagu ziemie w tamtych stronach? - zadał całkiem już retorycz­ ne pytanie Jan. - Tak jest, milordzie. - A więc nie widzę powodów do sprzeciwu, by jej nie zarekomendować... kiedy już szczeniak pana na Shefford zacznie rozglądać się za nową narzeczoną. 12

Nie była to wprawdzie żadna obietnica, ale z drugiej strony król Jan znany był z tego, że łamał dane przy­ rzeczenia. Walter był bardziej niż rad. Rozdział drugi - Ojcze, znasz moje zdanie w tej kwestii. Jest wiele panien odpowiednich na moją żonę, a kilka z nich nawet bym zaakceptował, lecz ty uparłeś się na córkę swego najbliższego przyjaciela. Ale ona poza pieniędzmi, któ­ rych i tak nie potrzebujemy, nic nam nie wniesie. Guy de Thorpe popatrzył na Wulfrica i westchnął. Desperacko pragnął syna, który pojawił się bardzo późno. Jego dwie starsze siostry wyszły za mąż jeszcze przed urodzeniem się brata. Guy miał już nawet wnuków starszych od Wulfrica. Lecz w swym jedynym synu - w każdym razie jedynym prawowitym synu — nie do­ strzegał żadnych wad i był z niego bardzo dumny. Zarzucał mu jedynie nadmierny upór, a co za tym idzie - upodobanie do spierania się z rodzicem. Podobnie jak Guy, Wulfric był potężnie zbudowanym mężczyzną, o mięśniach zaprawionych w rycerskich zapasach i licznych wojnach. Obaj mieli czarne, gęste włosy i niebieskie oczy, które Guy odziedziczył po swoim ojcu. Z tym tylko, że źrenice Guy były jaśniej­ szego odcienia niż źrenice Wulfrica, a bujne kędziory mocno pokrywał już szron siwizny. Natomiast jego syn miał zdecydowany, kwadratowy zarys szczęki i prosty, szlachetny nos odziedziczony po matce, Anne. Wulfric stanowił przystojniejszą wersję swego ojca i nie można było wprost oderwać od niego wzroku. - Wulf, czy to dlatego od chwili, gdy dziewczyna 13

osiągnęła stosowny wiek do zamążpójścia, cały czas spędzasz na wojnach? Czy w ten sposób chcesz uniknąć z nią ślubu? Twarz Wulfrica zalał krwisty rumieniec. - Widziałem ją tylko raz, a i wtedy napuściła na mnie swego sokoła. Do dziś mam bliznę. Guy popatrzył na syna z niedowierzaniem. - A więc dlatego nigdy nie jeździłeś ze mną do Dunburh! Jezu, Wulf, ona była wtedy małym dzieckiem. Nosisz w sercu urazę do dziecka?! Wulfric znów poczerwieniał, tym razem bardziej z gniewu niż z zażenowania. - To straszliwa jędza, ojcze. Zaiste, zachowywała się bardziej jak wyrostek niż jak dziewczynka. Była wyzy­ wająca, klęła, rzucała się z pazurami do oczu każdemu, kto odważył się jej sprzeciwić, nie zważając przy tym na jego posturę czy wiek. Ale nie, to nie dlatego jej nie chcę. Po prostu pragnę Agnes z Yorku. - Dlaczego? Tak proste i bezpośrednie pytanie ojca kompletnie zbiło Wulfrica z tropu. - Dlaczego? - powtórzył jak echo. - Właśnie, dlaczego? Czy ją miłujesz? - Bardzo chciałbym mieć ją w łożu, ale po co od razu kochać? Nie, nie sądzę, bym ją kochał. Uspokojony Guy zachichotał. - W pożądaniu niewiasty nie ma nic złego. To zdrowe uczucie... jeżeli oczywiście puścisz mimo uszu słowa pobożnych kapłanów. Mężczyzna jest szczęśliwy, jeśli odnajdzie to w małżeństwie; a będzie jeszcze szczęśliwszy, gdy ponadto znajdzie w małżeństwie miłość. Ale wiesz równie dobrze jak ja, iż uczucie to wcale w małżeństwie nie musi istnieć. 14

- A więc jestem dziwakiem - odparł z uporem Wulfric. - Wolę czuć pociąg do żony niż do jej służebnych dziewek. Teraz z kolei rumieniec pojawił się na twarzy Guy. Było powszechnie wiadomo, że nie darzył swej żony, Anne, wielką miłością. Ale bardzo mu na niej zależało, odnosił się do niej z ogromnym szacunkiem i z tego względu wszystkie swoje nałożnice trzymał z dala od niej. W przeciwieństwie do swego przyjaciela Nigela, którego wiązała z żoną nieprzytomna miłość i do dzisiej­ szego dnia nosił po niej żałobę, Guy nigdy nie poznał podobnego uczucia do kobiety, a zatem nie czuł się z tego powodu pokrzywdzony przez los. Ale pożądanie to inna rzecz. Miał w życiu tak wiele nałożnic, że nie potrafił ich zliczyć, a jeśli nawet Anne o tym nie miała pojęcia, to z całą pewnością wiedział o tym jego syn. Ale we wzroku Wulfrica nie było potępienia. Sam od młodzieńczych czasów uganiał się za dziewkami i był ostatnią osobą, która mogłaby rzucić w ojca kamieniem. Tak zatem Guy nie musiał mu wyjaśniać, jak łatwo jest zaspokoić żądzę, czy to z czyjąś żoną, czy z panną. Mężczyzna rzadko kiedy mógł w małżeństwie znaleźć zarówno ukojenie zmysłów, jak i miłość. Ale takie już było życie. - Nie chcę plamić honoru naszej rodziny, odwołując Zrękowiny. Doskonale wiesz, że Nigel Crispin jest moim najbliższym przyjacielem. Wiesz również, iż ocalił mi życie, gdy padł pode mną koń, przygniatając mnie do ziemi tak, że nie mogłem się spod niego wydostać, a saraceński bułat o włos minął moją głowę. Nie istnieje nic, czym mógłbym spłacić zaciągnięty u niego dług. Z największej wdzięczności, kiedy spłodził córkę, zaofe­ rowałem mu to, co miałem najdroższego. Ciebie. Połą- 15 •

czenie naszych rodów było sprawą drugorzędną. Niewiele miał do wniesienia do waszego związku... w każdym razie wtedy. - Wtedy? - spytał z kpiną w głosie Wulfric. - To dlaczego teraz jest to dla ciebie tak ważne? Guy ponownie westchnął. - Gdyby król żądał od ciebie czterdziestu dni służby, nie miałoby to znaczenia, ale on domaga się jeszcze więcej. Odsłużyłeś więcej niż tych czterdzieści dni, i koniec. I teraz, mimo że dopiero co wróciłeś z wojny, już wspomniał, że masz ruszać z nim na następną kampanię po drugiej stronie kanału. Co za dużo, to niezdrowo, Wulf. Nie jesteśmy w stanie dłużej służyć zbrojnie zarówno swemu ludowi, jak i w wojsku naszego króla. - Nigdy nie wspominałeś, że borykamy się z brakiem pieniędzy - odparł prawie oskarżycielskim tonem Wulf­ ric. - Kiedy toczyłeś wojny w imieniu Jana, nie chciałem cię martwić. Twoja służba i wiele wydarzeń, które nastąpiły w ciągu ostatnich dziesięciu lat, wyczerpały nasze zasoby. Wizyta króla w asyście całego dworu, do jakiej doszło w zeszłym roku, była ciosem, ale tego należało się spodziewać, gdyż z nim jest tak zawsze. Na szczęście nigdzie nie zagrzewa dłużej miejsca. Praw­ dziwym dopustem bożym stały się jego kampanie w Wa­ lii, gdzie mieszkańcy poumykali z domostw i nasi żołnierze nie mieli nawet co włożyć do ust... Guy zamilkł. Nie musiał więcej tłumaczyć. Wulfric sposępniał na myśl, jak bezowocna była wojna z Walij­ czykiem, który nie dawał pola, lecz atakował i zarzynał przeciwników z zasadzki. W Walii Wulfric stracił wielu swych ludzi. 16

- Chcę tylko powiedzieć, Wulf, że twoja żona przy­ niesie nam... - Ona nie jest jeszcze moją żoną - przerwał mu gwałtownie syn. Guy, choć przygnębiony, ciągnął dalej, jakby nie dosłyszał protestu Wulfrica. - Twoja żona przyniesie nam to, co jest w tej chwili najpotrzebniejsze. Potężnych sprzymierzeńców mamy dosyć. Twoje pięć sióstr wyszło wyjątkowo pomyślnie za mąż. Ziemi mamy w bród, choć kiedy się ożenisz, w razie potrzeby dokupimy jeszcze więcej, wzniesiemy więcej zamków, dokonamy remontów... Jezu, Wulf, ona przyniesie nam fortunę, więc nie ma co się na nią krzywić, bez względu na to, czy te pieniądze są nam potrzebne, czy nie. Guy pociągnął tęgi łyk wina i przeszedł do najgor­ szego. - Poza tym zwlekałeś już tak długo, że zaczyna to być dla Nigela wielką obelgą; a przez twoją opieszałość i niechęć ona dawno przekroczyła wiek, w którym niewiasty wychodzą za mąż. Ale dosyć. W ciągu tygodnia pojedziesz do Dunburh. - Czy to rozkaz? - zapytał sztywno Wulfric. - Sam mnie do tego zmuszasz. Nie zerwę kontraktu ślubnego, Wulf. Jest już bardzo późno, ona ma osiem­ naście lat. Czy postępując w taki sposób, chcesz sprowa­ dzić na moją głowę niesławę? - Zgoda, wezmę tę dziewczynę - odparł ze wściek­ łością Wulfric. - I poślubię ją. Ale czy będę z nią żył, czas pokaże. Powiedziawszy to, dumnym krokiem ruszył do wyj­ ścia. Guy obserwował go do chwili, aż opuścił prze­ stronną izbę, po czym skierował wzrok na wielki komin. 17

Godzina była późna. Zanim wezwał Wulfrica, odczekał, aż Anne w towarzystwie swych dam uda się do sypialni. A może powinien był zatrzymać Anne, by ta poparła jego zamysły? Wulfric nigdy nie sprzeczał się z matką. Zawsze sprawiał wrażenie, że lubi jej ustępować, a to dlatego, że szczerze ją kochał. A przecież Anne jeszcze bardziej niż on popierała ślub swego syna. To ona nastawała na męża, by odbył rozmowę z Wulfrikiem, który właśnie wynalazł sobie kolejną wojnę, na jaką zamierzał wyruszyć. Być może liczyła też na to, że napełni się jej szkatuła. Tak zatem z całą pewnością skłoniłaby swego syna do tego związku. Guy ponownie ciężko westchnął, zastanawiając się, czy nie wyrządzi córce Nigela krzywdy, zmuszając swego syna do małżeństwa z nią. Rozdział trzeci Droga do Dunburh, którą odbyli w towarzystwie czterdziestu uzbrojonych po zęby pachołków oraz kilku rycerzy, zajęła półtora dnia. Chodziło głównie o ochronę wielkiej damy w drodze powrotnej. W państwie Jana na gościńcach grasowało wielu zbójców i rabusiów. Niektórzy ze skazanych przez króla na banicję baro­ nów ruszyli na drogi, by rabować tych, którzy wciąż jeszcze pozostawali w łaskach władcy. Tak zatem, gdyby nawet Guy nie zdecydował się na takie środki bez­ pieczeństwa, uczyniłby to sam Wulfric. Nie chciał, by ojciec zarzucał mu później, że utracił przyszłą pannę młodą przez zwykłą nieostrożność i niedopatrzenie. 18

Przyszła panna młoda... Już na samą myśl o tej chudej, kościstej, małej diablicy z gardła rycerza dobyło się głuche warczenie. Słysząc ów osobliwy dźwięk, jego przyrodni brat uniósł ze zdziwienia brew. Rankiem drugiego dnia podróży zwinęli obóz i raźno ruszyli w dalszą drogę. Dla tak dużej liczby ludzi trudno było znaleźć odpowiednie kwatery, więc poprzedniego dnia Wulfric zdecydował, że zanocują przy gościńcu. Przyzwoitych kwater natomiast poszuka w drodze po­ wrotnej, gdyż panna z pewnością uprze się, by spać w łożu. - Wciąż jeszcze nie pogodziłeś się z myślą o tym małżeństwie? - zapytał Rajmund, zrównując swego wierzchowca z koniem Wulfrica. - Nie, i nigdy się nie pogodzę - wyznał Wulfric. - Czuję się sprzedany za pieniądze. I uwierz mi, że jest to paskudne uczucie. Rajmund parsknął. - Kiedy nasz ojciec czynił propozycję, było odwrotnie. W przeciwnym razie skłonny byłbym przyznać ci rację. Ale... - Skończmy ten temat. - Przeciwnie, porozmawiajmy o tym. Musisz w końcu dojść do ładu z samym sobą. Niebawem staniesz przed nią osobiście - przestrzegł Rajmund. - Wulf, co tak naprawdę brzydzi cię w tym małżeństwie? Wulfric ciężko westchnął. - Kiedy była dzieckiem, nie dawało się jej w ogóle lubić i nie sądzę, by w ciągu tych kilku lat mogła się zmienić. Obawiam się, że poślubię kobietę, którą zniena­ widzę. - Nie takie rzeczy już widział świat - odparł filozoficz­ nie Rajmund i zachichotał. - Jeśli szukasz małżeństwa 19

z miłości, popatrz na swoich poddanych niskiego stanu. Oni sami dobierają sobie żony i mężów. Szlachetnie urodzeni pozbawieni są takiego przywileju. W słowach tych było tyle kpiny, że Wulfric machnął w kierunku brata pięścią. Rajmund z głośnym śmiechem uchylił się, unikając ciosu. - Nie musisz mi przypominać, że ty sam sobie wybrałeś żonę i szczerze ją kochasz - rzekł wzburzony Wulfric. - A wcale nie jesteś człowiekiem nędznego pochodzenia - dodał i z gardła znów wydobył mu się ów dziwny dźwięk. Rajmund popatrzył na brata z czułością. Niewielu ludzi tak mocno jak on obstawało przy tym, że Rajmund jest szlachetnie urodzony. Matka Rajmunda pochodziła z niskiego stanu i los chłopca byłby nie do pozazdrosz­ czenia, gdyż nie akceptowała go zarówno szlachta, jak i prości poddani. Ale do Rajmunda los uśmiechnął się bardziej niż do wielu innych bastardów. Guy go usyno¬ wił, wykształcił, kazał wyszkolić w rycerskim rzemiośle, a po pasowaniu na rycerza przyznał mu niewielkie nadanie. Dzięki temu majątkowi Rajmund mógł postarać się o żonę z własnego wyboru. Pojął za małżonkę Eloise, córkę sir Richarda. Richard był rycerzem bez ziemi, należał do dworu Guy i miał niewielką nadzieję na to, że jego jedynaczka znajdzie sobie na męża człowieka w mia­ rę majętnego. Tak zatem zaloty Rajmunda do córki niezmiernie go uradowały. Rajmund nie zazdrościł Wul¬ fricowi tego, że jest jedynym prawowitym synem Guy. Prowadził proste życie, jakie lubił. Życie brata natomiast zawsze było skomplikowane. - Ile czasu upłynęło od chwili, gdy po raz pierwszy ją ujrzałeś? - zapytał ostrożnie. 20

- Prawie dwanaście lat. Rajmund wywrócił oczyma. - Na rany Chrystusa, i ty sądzisz, że przez cały ten czas nic a nic się nie zmieniła? Że nie nauczyła się manier godnych wielkiej i dobrze urodzonej damy? Najpraw­ dopodobniej będzie błagała cię o wybaczenie wszystkich przykrości i krzywd, jakie ci wyrządziła... Ale, ale, dlaczego właściwie tak bardzo ją znielubiłeś? - Miałem trzynaście lat, a ona sześć, i dobrze wiedzia­ ła, jak wiele dla mnie znaczy. Bawiąc z naszym ojcem z wizytą w Dunburh, wybrałem się na jej poszukiwanie i zastałem ją w stajniach w towarzystwie dwóch wyrost­ ków mniej więcej w tym samym wieku co ona. Pokazy­ wała im wielkiego sokoła, twierdząc, że należy do niej. Wzięła nawet ptaka na rękę. Do licha, ptaszysko było prawie tak duże jak ona. Ciągnąc opowieść, wciąż miał żywo przed oczyma tamten dzień, w którym po raz pierwszy ujrzał swoją narzeczoną. Była niechlujna i obszarpana, wyglądała, jakby tarzała się w błocie, a jej arystokratyczną twarz szpeciły smugi brudu. Jak na swój niewielki wzrost miała też wyjątkowo długie nogi, co uwypuklały jeszcze rajtuzy i zgrzebna, krótka tunika, takie same, jakie nosili towarzyszący jej chłopcy. Tak naprawdę to miał spore kłopoty, by rozpoznać, które z trojga dzieciaków to właśnie ona. Wprawdzie mieszkańcy Dunburh, których pytał, gdzie może znaleźć dziewczynkę, ostrzegali go, że mała ubiera się i zachowuje bardzo nietypowo, ale on sądził, że to tylko żarty. Ludzie niskiego stanu często ubierali tak swoje córki, zwłaszcza jeśli mieli zbywające ubiory chłopięce, a nie stać ich było na kobiece stroje. Ale która kobieta, nie mówiąc już o dziedziczce wielkiego majątku, z własnego 21

wyboru ubiera się jak mężczyzna? Lecz ona taka właśnie była. Brudna, niechlujnie ubrana, z długimi włosami ściśle związanymi z tyłu głowy. Wulfric miał wielkie kłopoty z ustaleniem, który z dzieciaków jest dziew­ czynką. Dopiero gdy ktoś zawołał do niej po imieniu, pojął, że to ona właśnie trzyma na ręku ptaka, który nie ma na głowie nawet kaptura. W pierwszej chwili chciał ruszyć jej na ratunek. Mogła nie zdawać sobie sprawy z tego, jak bardzo niebezpieczne są myśliwskie sokoły. Była o wiele za młoda, by zbliżać się do tych stworzeń. Z całą pewnością wślizgnęła się do ptaszarni pod nieobecność sokolnika i wykradła ptaka. I wtedy usłyszał, jak przechwala się przed swymi łatwowiernymi towarzyszami: - Ptak jest teraz mój! Bierze jedzenie tylko ode mnie. Sokół należy do niej?! Wulfric nie potrafił powstrzymać pełnego lekceważenia parsknięcia. Dźwięk zwrócił uwagę dziewczynki, która popatrzyła w jego stronę z ciekawo­ ścią. Ostatecznie była za młoda, by pojąć, że parsknięciem tym nieznajomy chłopak chciał dać do zrozumienia, iż uważa ją za kłamczuchę. - Kim jesteś? - spytała po prostu. - Jestem tym, za którego, kiedy osiągniesz stosowny wiek, wyjdziesz za mąż. Zupełnie nie rozumiał, dlaczego jego słowa potrak­ towała jako obelgę. Przecież wyznał jej tylko szczerą prawdę. Płomień, jaki zalśnił w jej zielonych oczach, nadając źrenicom nieoczekiwanie żółtą barwę, świadczył o gniewie, jaki ją ogarnął. - Wpadła w nieopisaną furię, wyzwała mnie od kłamców, po czym obrzuciła obrzydliwymi wyzwiskami, jakich jeszcze w życiu nie słyszałem - opowiadał Raj- 22

mundowi Wulfric. - A następnie kazała mi, k a z a ł a mi, wynosić się do wszystkich diabłów. Rajmund próbował powstrzymać śmiech, ale sztuka ta zupełnie mu nie wyszła. - Jezu, i to wszystko przez tak małe dziecko? - Wszystko to przez tak małą diablicę - odburknął Wulfric. - Kiedy jednak nie ruszałem się z miejsca... byłem zbyt oszołomiony, by wykonać jakikolwiek ruch... jej oczy zwęziły się jak u kota, uniosła nieco ramię i posłała na mnie sokoła. Odruchowo wyciągnąłem przed siebie rękę. To był błąd. Dziób ptaka utkwił mi między kłykciami pierwszego i drugiego palca. Rajmund cicho gwizdnął przez zęby. - Miałeś dużo szczęścia, że nie straciłeś któregoś z palców. - Ale rana była tak duża, że do dzisiaj została blizna. Ostatecznie udało mi się oderwać ptaka i cisnąłem nim o ścianę. Mała jędza, widząc, że jej sokół nie żyje, rzuciła się na mnie z pięściami. Sądziłem, że nie jest w stanie wyrządzić mi większej krzywdy. Jak wiesz, zawsze byłem wyjątkowo duży jak na swój wiek, a ona sięgała mi zaledwie do pasa. Ale w pewnej chwili boleśnie mnie ugryzła. Zawyłem z bólu, a wtedy ona uderzyła mnie w miejsce, w które żaden mężczyzna nie chce być trafiony. Pod wpływem bólu opadłem na kolana. Rajmund wyszczerzył zęby. - Cóż, sądząc po całej rzeszy dziewek, które później posiadłeś, nie wyrządziła ci trwałej krzywdy. Wulfric przesłał mu piorunujące spojrzenie. - To wcale nie jest zabawne, bracie. Czułem straszliwy ból, a ona wciąż okładała mnie na oślep pięściami. A po­ nieważ moja głowa znalazła się już na poziomie jej rąk, okropnie poharatała mi twarz. O mało nie straciłem oka. 23

W rzeczywistości było znacznie gorzej, ale nie zamie­ rzał się do tego przyznawać bratu. Krocze paliło go żywym ogniem, z rozszarpanej dłoni tryskała krew, brukając ziemię, jego... i dziewczynkę. Ale ona tak szybko okładała go pięściami, że oślepiony bólem Wulfric nie był w stanie unieruchomić jej rąk ani też pochwycić jej zdrową dłonią. Dziewczynka była tak szczupła i gibka, że za każdym razem mu się wymykała. Mógł wprawdzie palnąć ją z całych sił pięścią, na co zresztą w zupełności zasługiwała, ale Wulfric nigdy nie uderzyłby dziecka czy kogokolwiek mniejszego lub słabszego od siebie, nie mówiąc już o dziewczynce. Toteż spadała na niego lawina coraz dotkliwszych ciosów. W końcu udało mu się odepchnąć dziewczynkę na tyle mocno, że ta zatoczyła się do tyłu na skrzynki, a on niezgrabnie poderwał się z ziemi i potykając się, czmychnął z pola walki. Na szczęście nigdy już jej więcej nie spotkał. Zresztą robił wszystko, by do tego nie doszło. Ukrył swoje rany przed ojcem, lecz wymówił się przed po­ wrotem do lorda Edwarda, który wychowywał go od chwili, gdy chłopiec skończył siedem lat. Tam poznał swego brata Rajmunda, który również pobierał nauki u Edwarda Fitzallena, i zaprzyjaźnił się z nim. I zawsze, ilekroć w Shefford pojawiał się ze swą rodziną Nigel, opuszczał zamek. Sam też nigdy nie pojawił się w Dun­ burh. - Musisz sobie uświadomić - odezwał się Rajmund - że ona zapewne zmieniła się, a ojciec nauczył ją, jak powinna zachowywać się szlachetnie urodzona dama. - Wiem. Teraz już nie wymłóci mnie pięściami... nie odważyłaby się tego zrobić. Ale czy można babę oduczyć zjadliwości, skoro jędzą się urodziła? 24

- A może weźmiesz ją na lep słodkich słówek? - zasugerował Rajmund. Wulfric lekceważąco parsknął. - Nie mnie należy udzielać nauk, lecz jej. A bardzo wątpię, by ktokolwiek ją wychował. Jestem przekonany, że choć jest teraz wielką damą, to pod pięknymi strojami i dobrymi manierami kryje się ta sama diablica. Lecz gdy wtedy, przy naszym pierwszym spotkaniu, popatrzyła na mnie swymi kocimi, zielonymi oczyma... - To co? - Ba, żebym sam wiedział! - odparł Wulfric i wes­ tchnął. Rozdział czwarty - Jeśli dobrze pamiętam, od zamku w Dunburh dzieli nas godzina drogi - mruknął Wulfric, rozglą­ dając się bacznie po okolicy. - To już za tamtym wzgórzem. Gdybyśmy pojechali na przełaj lasem, nad­ robilibyśmy sporo czasu, gdyż droga wije się, a w pew­ nym miejscu nawet zatacza szeroki łuk, oddalając się nieco od wioski. Przez las wiodła wyraźna ścieżka, wydeptana przez tych, którzy chcieli szybciej dotrzeć do Dunburh. O tej porze roku liście opadły już z drzew i choć las był gęsty, z jednej strony między drzewami przeświecały odległe łąki, za którymi leżała wioska. - Przez dwanaście lat unikałeś tego miejsca jak diabeł święconej wody, a teraz nagle ci się śpieszy - zakpił Rajmund. - Spieszy mi się do ciepła ognia, to wszystko - odparł Wulfric, przesyłając bratu gniewne spojrzenie. 25

Rajmund nie zwrócił uwagi na rozdrażnienie Wulfrica, lecz przyznał, że perspektywa ogrzania się przy ogniu jest bardzo ponętna. Niebo wprawdzie było bezchmurne, ale na dworze panował przenikliwy ziąb i wszyscy tęsknili już za ciepłem bijącym z płonących na kominie głowni... Lub za ruchem. - A może tę ostatnią milę przebylibyśmy forsownym galopem? - podsunął myśl Rajmund. - Najszybciej dotrzemy do zamku, jadąc skrótami przez las. Przejedziemy przez wioskę i zbliżymy się do niego od tyłu. Powiedziawszy to, bez słowa skręcił w wąską ścieżkę. Niebawem dotarli do łąk, a następnie do samej wioski, którą jednak ominęli szerokim łukiem, by nie wzbudzać popłochu wśród jej mieszkańców. Z drugiej strony o tak wczesnym i zimnym poranku niewielu z nich jeszcze opuściło domy, zwłaszcza że o tej porze roku prace w polu dawno już się skończyły. Zamek wciąż jeszcze znajdował się w sporej odległości, a drogę do niego blokował kolejny zagajnik. Nad wierzchołkami drzew majaczyły jedynie wieże warowni. Zagajnik był gęstszy niż las, który przebyli, i porastały go iglaste drzewa, zasłaniające sam zamek. Gdy przebyli połowę drogi dzielącej bastiony Dunburh od wioski, dotarł do nich szczęk broni i bitewna wrzawa. Odgłosy te wywołały na twarzy Wulfrica promienny uśmiech. Był wojownikiem z krwi i kości, przez całe życie szkolił się w rycerskim rzemiośle, osiągając w nim niezwyczajną biegłość, i lubił robić użytek ze swych umiejętności. Rajmund podzielał zamiłowania brata, więc obaj mężczyźni wymienili tylko uśmiechy, spięli wierz­ chowce ostrogami i ruszyli cwałem ścieżką, która w tym miejscu tworzyła ostry łuk. 26

Niebawem ujrzeli przed sobą polankę, na której trwała walka. W pierwszej chwili sądzili, że to jedynie rycerska potyczka, lecz brało w nich udział zbyt wielu ludzi, a ponadto wśród walczących znajdowała się niewiasta. Na polu tłoczyło się czterech jeźdźców i siedmiu pieszych, w tym kobieta. Wszyscy mieli na sobie grube, zimowe opończe, więc trudno było powiedzieć, kto jest mieszkańcem Dunburh, a kto napastnikiem. Z tego względu Wulfric nie zaatakował na ślepo. Wstrzymał swych ludzi. Walczący nie zauważyli je­ szcze nowo przybyłych, zatem wysunął się na czoło i zawołał: - Kto potrzebuje pomocy? Zawołanie musiał powtórzyć, gdyż jego głos zaginął w szczęku oręża. Ale drugi okrzyk zwrócił uwagę walczących, którzy spostrzegli czterdziestu jeźdźców tłoczących się za jego plecami. Na króciutką chwilę zapadła kompletna cisza i uwikłani w walkę ludzie gapili się na nieoczekiwanych przybyszy. Był to krótki moment, po którym czterej jeźdźcy w popłochu czmychnęli, niknąc pośród drzew otaczają­ cych polanę. Mogli pochodzić z Dunburh i uciekać do zamku, sądząc, że przybyły posiłki dla napastników, lecz taką możliwość Wulfric odrzucił natychmiast. Kobieta bowiem pozostała na placu boju i podeszła do niego, by złożyć mu dworny ukłon. Podczas ukłonu rozchyliła się jej opończa, ukazując pod spodem wytworny strój. Miał zatem do czynienia ze szlachetnie urodzoną i piękną damą, która w jednej chwili zauroczyła go bez reszty. Byk śmiertelnie wy­ straszona i dopiero teraz powoli na twarz wracały jej kolory. Spod przekrzywionego kwefu wystawały ciem­ nobrązowe włosy, a gdy uniosła głowę i popatrzyła 27

Wulfricowi w oczy, ujrzał źrenice tak świetliste i zielone, że przypominały barwą najczystsze perydotyty... Zielone oczy! Jezu, czyżby to była ona? Jego narzeczo­ na pokornie wyrażająca swą wdzięczność? Nie, to nie­ możliwe, tyle szczęścia to za dużo. Nie mogła przecież zmienić się aż do tego stopnia, przekształcając się w tak słodką i piękną pannę. Nawet głos miała kojąco łagodny, gdy odezwała się do swego wybawcy: - Nie mogłeś, panie, pojawić się w bardziej stosownej chwili. Wysoko sobie cenię... Dama nie skończyła, ponieważ bezceremonialnie ode­ pchnął ją jakiś młodzieniec, który obrzucił Wulfrica płonącym spojrzeniem i zawołał: - Nie stójcie tu jak tępe opoje, lecz gońcie ich! Koniecznie należy ich schwytać! Na tak straszliwą obelgę Wulfric zesztywniał. Zuch­ wały szczeniak miał najwyżej czternaście lat i ubrany był jak żebrak. Tyle zdołał dostrzec Wulfric zajęty schodze­ niem z konia, by chwycić zuchwalca za gardło. Zanim jednak zdążył uwolnić stopy ze strzemion, ponownie dotarł doń ów uwłaczający głos: - Gamonie nazywający siebie rycerzami. Najpierw obiecujecie pomoc, a następnie jej nie dajecie. Wulfric ponownie wsunął stopy w strzemiona, wygod­ niej usadowił się w siodle i dźgnął rumaka ostrogami. Głupi wyrostek nie miał nawet na tyle zdrowego rozsąd­ ku, by zejść z drogi kłusującego w jego stronę wierz­ chowca. Stał wyzywająco w miejscu i spoglądał na szarżującego Wulfrica. Rycerz cenił odwagę, ale nie głupotę, a ten dzieciak musiał być niespełna rozumu, skoro w taki sposób odzywał się do siedzącego w siodle, uzbrojonego po zęby rycerza. Rękę Wulfrica powstrzy- 28